Ciągnij, kawalerze

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Ciągnij, kawalerze
Pochodzenie Pedagogika żartobliwa. Moje wakacje. Gadaninki radiowe Starego Doktora
Wydawca T-wo Wydawnicze w Warszawie
Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CIĄGNIJ, KAWALERZE

Nie. Nie zawiedliście mnie. — Pragnę podziękować. — Nie przeszkadzaliście mi wcale. Wiele nowych myśli i wspomnień zawdzięczam wam, wiele nauczyłem się. — Mineralogia ważna, ale i człowiek także. Książka też, ale prawda życia przede wszystkim.
Żalicie się na szkołę? — Słucham. — Na nauczyciela? Dobrze. Skarżycie się na kolegów. — Proszę. — Różni są ludzie. — Jednemu wystarcza dobry kolega, a drugi chce w gromadzie, w kupie i w hałasie. — Jeden lubi wszystko cicho i powoli, a drugi prędko i z hukiem. — Jeden wesoły, drugi poważny. Ten nieśmiały, ten pewien siebie. — On zgodny, on kłótliwy. — Pardon: każdy ma zalety i wady. — Ten śpiewa, ten rysuje, ten zadania, ten wypracowania. Dobrze, że każdy inny. — A ty zaraz: „taki, owaki, do niczego“.
Nauczyciel krzyczy? — Pardon, monsieur: a co ma robić, jeżeli go rozgniewali? — I on żywy człowiek, ma swoje nerwy i dolegliwości, kłopoty rodzinne i żwirek żółciowy. Nikt nie drze się dla przyjemności i chrypy. — Nauczyciel wymaga? — A czy on program ułożył, czy jego nie kontrolują, nie odpowiada przed władzą za postępy klasy?
Nie tłumaczy, źle uczy? — Pardon: a czy to mają do twojej wyłącznie szkoły napędzić z całej Polski samych Koperników, wyłącznie doborowych Skargów mówców i poetów Słowacczaków? Dla ciebie wybrać z całego kraju co najprzedniejsze jajka Kolumba? — I tylko dla ciebie, twojej klasy przesiać przez sitko ojczystych rówieśników, same wybrać szkolne marcepany, żeby tobie jednemu dogodzić?
A inne szkoły co, a inne pensjonaty we dworach ziemiańskich? — Wszędzie co dzień kotlety spalone i mleko przydymione, a tu ani razu, — bo ty, jego dostojność raczysz tu gościć? — Pardon: jeśli wyskrobiesz z placka rodzynek, inny będzie miał mniej. — Z czubem dwa miliardy ludzi na świecie; w Polsce pięć milionów umysłów żądnych szkolnej wiedzy. Każdy ma prawo do jednego dobrego nauczyciela i swojej porcyjki lodów malinowych. — Tedy nie łaska jeden dobry kolega i tacy sobie, gorsi? — Ile stać, czym chata bogata. — Nie żądaj za wiele, nie rozkazuj, nie pchaj się, bo nie tylko ty, ważna osoba, — łaskę robi, że żyje.
Nudzi mu się na lekcji, więc innym kulfon przeszkadza. — Takie nadęte i rozkraczone „ja“, — napuszone, wypuczone, pyszne, — pęcherz, smród.
Przy siatkówce naskakuje, sam spartoli, ale drugiemu piłki nie poda; oskarża, że przez innych przegrali. — Bo on, proszę was — heliotrop, arcymistrz, migdał niebieski, indor olimpijski i światowy, — doskonałość dwunoga i sportowa, — on, — ba — on — ropalocephalus carcinematosus.
(Hm? — co to znaczy? — Nie wiem. — Jakaś bakteria chorobotwórcza. — Ze złości tak powiedziałem, — w natchnieniu. — Często człowiek w gniewie uniesie się i brednię powie, — „trochę bardzo“ wzruszony).
Pamiętasz: „trochę bardzo“ — tyś tak powiedziała. — Dorośli mówią inaczej: wiedzą dokładnie, ile w każdym poszczególnym przypadku należy się wzruszyć.
Czytałem gdzieś kiedyś:
Podróżnik zwiedza Afrykę, wioskę murzyńską. Ale patrzy: angielski napis: „szkoła“. — A no ciekaw, jak uczą się czarne Murzynięta. A one wiedzą, umieją i dobrze po angielsku. Więc pyta się, jak dawno. A nauczyciel, że rok. — „Rok, — jeden rok — niemożliwe“. — „Ależ nie: szkoła już jest dawno; poprzednik dziewięć lat tu pracował“. — „A teraz on gdzie, — co robi?“ — „Nie ma: zjedli go rodzice uczniów“. — „Pan żartuje?“ — „Nie. Przecież to ludożercy“. — „A pan? i pana mogą zjeść?“ — „Mogą: będzie musiał departament oświaty przysłać na moje miejsce nowego nauczyciela“.
Tak bracie. — Ooo. — Nie ty, ale sprawa, — służba — karny obywatel. — Rzetelnie to sobie rozważ i szczerze.
Mądry wyraz: rozważać. — Rozważ, ile prawdy i sprawiedliwości, ile kłamstwa i krzywdy, ile deka rozumu, głupoty, rozważ, ile deka goryczy i złodziejstwa, niechęci i złości, ile kilo dobroci pszennej, pomocy, przysługi, ile razowej uczciwości, pracy i dobrej woli.
A tybyś chciał poprzez ojczyste niwy i ugory łatwo, wygodnie, na gapę, gołąbki do gąbki?
Nauczyciel niesprawiedliwie ocenił? — Uprzedził się? — Zasłużyłeś na lepszą notę? — Jeśli obowiązek spełniłeś, zachowaj pogodę ducha. On odpowie przed historią.
Ale twoje niedbalstwo i lenistwo — minus. — Lekcyj nie odrobiłeś; nawet jeżeli pan nie wywołał: minus. — Myślisz: „udało się“. — Nie: minus. — Nie sztubak, ale obywatel spóźnił się do szkoły. — W statystyce czynów obywatelskich twój kleks, spóźnienie — minus.
Pardon. — Będziesz lekarzem. I też — „chory nie zając, nie ucieknie“, — spóźnisz się, a on umarł bez pomocy — i minus; w statystyce przybyły sieroty. — Spóźnił się pilot na lotnisko, nie zdążył skontrolować maszyny przed startem — katastrofa — kark skręciłeś i — minus — o jeden samolot mniej do obrony. — Zaniedbałeś obliczenie — katastrofa — zawalił się twój most, komin fabryczny, twoja łódź podwodna kaput — zatonęła, — kocioł rozsadziło.
Pyta się syn twój pierworodny, pyta się ciebie: „tatusiu, ile jest 6×9“, — a ty stoisz jak caban (w słowniku pisze, że to taki gatunek barana z długim, grubym ogonem), — więc pyta się twój syn, a ty nie wiesz.
Jeżeli ojciec nieuczony, bo ciężką pracą od małego i do szkół nie chodził, to nie wstyd; ale ty już w krawacie wiązanym i spodniach prasowanych, więc „tatusiu, ile jest 6×9“, „tatusiu, czy stół to rzeczownik“, „tatu, czy Missisipi wyspa czy półwysep?“. — A ty caban i krwawy rumieniec wstydu?
Mówisz: „mam czas“. — Nieprawda. — Tam za granicą uczą się, budują, — szosy, fabryki, maszyny, pancerniki, czyste, widne mieszkania. — A ty co? — Jednego własnego ucha nie chcesz umyć, żeby było czyste? Obarczasz statystykę o jedno brudne ucho. — Minus, obywatelu.
Mówisz: trudno. I krzywisz się, że trudno. — Pardon. — Kiep ten, kto chce łatwo, byle jak, byle prędzej. — Cieszysz się, że pan zachorował, tydzień lekcji nie będzie? — A ty pokochaj, co trudne.
Ciągnij, kawalerze...
Przypomniało mi się. — Dawno.
Nie znano jeszcze elektryczności, więc wracam ze szkoły konnym tramwajem. W lecie jeden koń ciągnął tramwaj po szynach, a w zimie zaprzęgano dwa, bo po śniegu ciężko. Więc stoję z tornistrem na plecach obok woźnicy, a on batem popędza i bije. A konie ciągną, — a śnieg. Żal mi ich. Mówię: „pan tak bije“. — On spojrzał bokiem nieżyczliwie i mówi: „a ty zejdź i też ciągnij, kawalerze, jeżeli litościwy; wyłaź z tramwaju: będzie koniom lżej“. — Strasznie zawstydziłem się. Już na całe życie nauka: nie wtrącaj się, jeżeli nie wiesz lepiej, nie gębuj, jeżeli nie pomagasz, nie krytykuj, jeśli nie umiesz inaczej. — Ciągnij też, kawalerze.
To ci się nie podoba, tak być nie powinno, szkoła tak, a ty tak. Głupio, źle. — Ale co robić? — Ciągnij, kawalerze. Albo wymyśl, jak Edison, elektryczność. Albo czekaj, patrz i czekaj cierpliwie, aż tej twojej szkole wyrośnie ząb mądrości. — Siebie pilnuj, — ot co. — Co biorę, co daję? I nie potem i później, ale teraz i już!
Pożyczył kolega ołówek, gumkę. Pamiętaj: masz zwrócić. Tobie wyświadczył przysługę, ty zaraz (niekoniecznie jemu), ale innemu. — Bierzesz, dajesz.
Mądra gra — siatkówka (dwa ognie). Przyjmujesz, podajesz, bierzesz i odrzucasz — dla wspólnego celu. — I czuwasz — wspólna piłka — starasz się podać, kto bliżej, kto lepiej i z większym pożytkiem. Dobry obywatel.
A zły obywatel złamał gałąź, cisnął w kurę cegłą, brudny zeszyt niedbałego obywatela, który ojczysty papier biały zaflejtuszył. — Albo ty swemu synowi wzór: „patrz, oto zeszyt twojego ojca z jego czasów szkolnych“.
Nie lubisz gramatyki? — Pardon, monsieur, śmierdzielu jeden.
A jesz chleb? Nie niemiecki brot, nie francuskie pę (pain), ale chleb. Niemcowi krowa daje milch, Francuzowi le (lait), a tobie mleko. — Powietrzem oddychasz, nie lerem i wetterem.
Jesteś za granicą. Nie powiem: ładnie i bogato. Podoba się słońce i niebo. Ale tu ci nagle ich kogut zagraniczny zapieje, niby tak samo: stary kukuryku, młody kikiriki. Ale czujesz: nie rodak, nie ziomek, nie swojak, — obcy.
Kraj egzotyczny, — kolibry, motyle, aromaty, papugi. — Nie: szary wróbel, niezapominajka. Palma — palma, obcy wyraz jej twarzy i obojętne spojrzenie — i wobec wierzby — pokraka.
Komar, osa, pluskwa rodzima, — nie tse-tse, boa, nie śmiercionośny pająk.
Albo ichnie delikatesy, smaki, sosy, wety i sorbety, wyszukane wina, papryki i frykasy. — Żresz, otrząsasz się, bo moda, prestiż, — ale tęsknisz: kiełbasa krakowska, żubrówka, chrzan, piernik toruński, rodzimy bigos.
Ale czuj duch, obywatelu. Bo sidła, pułapka, matnia. Bo nie na tym koniec. Nie tylko rach ciach, dziś-dziś i hop sa sa; i hasasz, i wiwat na paradzie i w klapie marynarki. — Mówiłem: jeden — „co dadzą, co urwę“ — i „mało, ubogo“, — niezadowolony; a drugi: „co dam, — nie co mnie, ale co ja dołożę“.
Zebraliśmy szkło potłuczone i niedopałki papierosów, zatłuszczone papierki, — zrobiliśmy kładkę — wygodniej do kąpieli, — czysto, — nogi nie skaleczysz, nie grzęzną w błocie — i kwiaty podlane — czyn obywatelski, — plus, — na małym odcinku — no tak, — ile sił, czym chata bogata.
Nie — nie. — Nie przeszkadzaliście mi, przeciwnie, — pomogli. — Ot, przypomniało mi się: ciągnij, kawalerze. Dobrze mi było z wami i trochę bardzo wesoło. — Dziękuję...
Pluń w garść — nie gębuj — ciągnij. Ciężko, trudno — tym lepiej, że większy wysiłek. — Bo gęba, to straszna rzecz... Straszna!


UWAGA:

Chciałbym jeszcze na zakończenie... Ale dajmy spokój. — Nagłówek: „pedagogika żartobliwa“. — To obowiązuje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.