<<< Dane tekstu >>>
Autor Wanda Grochowska
Tytuł Ciernistym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Księży Pallotynów
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Archidiecezjalna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Dwa lata upłynęło od wyżej opisanych wypadków. Dwa lata długie, znojne dla cierpiących i nieszczęśliwych.
Z kościoła św. Krzyża w Warszawie wyszła Krystyna, kierując się w stronę Nowego Światu. Od jej ciemnego płaszczyka odbijała liljowo-biała cera jej twarzy, bez rumieńca, bez uśmiechu, jakąś tęskną zadumą owiana. Piękną była, tak piękną, że oczy przechodniów na się ściągała, ale zarazem uwydatniał się w niej taki majestat cichego cierpienia i powagi, że głowy się przed nią chyliły. Wbrew swemu zwyczajowi szła wolno, bo dziś z powodu choroby uczennicy lekcja południowa przepadała. Wstąpiła więc do kościoła, by tam, jak zwykle, zaczerpnąć siły do walki i pracy, które tak wcześnie młode jej życie zbyt wielkim przygniotły ciężarem. Wzięła na siebie olbrzymie zadanie i spełniała je z podziwienia godną wytrwałością i miłosnem oddaniem.
Po ostatniem widzeniu z Krasnodębskim i po jego wywiezieniu, zamieszkała na stałe przy boku jego nieszczęśliwej, zrozpaczonej matki. Była jej córką oddaną, opiekunką, wyręczycielką, była jej pocieszycielką tem skuteczniejszą, że z nią razem łzy wylewała i boleść dzieliła. Gdybyż choć zostawiono ich w spokoju, ale gdzietam! Nałożono kontrybucję, na którą poszedł cały prawie inwentarz, wreszcie skonfiskowano majątek, niewielką tylko jego cząstkę, jako rejentalnie zastrzeżoną własność matki, na jej utrzymanie zostawiając. Była obawa, że, zagarnąwszy mienie, wróg tem się jeszcze nie zadowolni, ale sięgnie po dusze nieszczęśliwych istot, jak to przewidywał Krasnodębski. Postanowiono tedy zejść mu z oczu i w wielkim mrowisku stolicy ukryć się i zatonąć. Wynajęto skromne mieszkanko przy ul. Chmielnej i tam pani Krasnodębska z Krystyną, wnuczętami i starą służącą Katarzyną przeniosła się i zamieszkała. Bilecki objął zarząd nad jej mająteczkiem, co mu przychodziło tem łatwiej, że miał go o miedzę od swego pola. Dochód z tego majątku jak najsumienniej w postaci pieniędzy i wiejskich produktów oddawany, był podstawą utrzymania całej rodziny, ale na to utrzymanie nie wystarczał. Brak ten Krystyna pracą swą dopełniała, dając lekcje, przepisując papiery i t. p., aby tylko matce i dzieciom na niczem nie zbywało. I rzeczywiście, skromnie, ale miło i dostatnio było w mieszkanku na Chmielnej, tembardziej, że stara Katarzyna skrzętną i oszczędną była gospodynią. Pani Krasnodębska oceniała przymioty swej przybranej córki, z dniem każdym coraz więcej do niej się przywiązywała, dzieci kochały tę „ciocię“ z nieba im daną. Katarzyna koło „kochanej panienki“, rzec można, na palcach chodziła, a praca, wypełniająca dnie całe, niemało dawała wewnętrznego zadowolenia. Mogłaby więc Krystyna czuć się szczęśliwą, gdyby nie ciągle w pamięci stojący obraz niedoli człowieka, którego teraz gorąco, owszem z dniem każdym coraz goręcej kochała. Stało się to, co nieraz dziwną w życiu ludzkiem wydaje się zagadką: ten sam piorun co druzgotał szczęście Krasnodębskiego, zbudził dlań serce Krystyny, które potem wśród nowych wrażeń i okoliczności coraz potężniejszem wybuchało uczuciem i do największego usposobiło ją poświęcenia.
Tęskniła więc, cierpiała, cicho wprawdzie i bez skargi, by serca matki nie rozraniać, ale wskutek tego jeszcze dotkliwiej. W pracy szukała zapomnienia, w modlitwie pociechy i pomocy. Od Stefana rzadko przychodziły listy, a takie były serdeczne, pełne tęsknoty, pełne miłości i uwielbienia dla niej, że je zawsze gorącemi łzami oblewała. Dziś właśnie po takim liście pobiegła do kościoła, by u stóp ołtarza wylać swą boleść i łzami ulżyć sercu stęsknionemu. Jak zwykle, tak i dziś wyszła stamtąd spokojniejsza, silniejsza i bardziej z losem pogodzona. Koło niej przesuwali się ludzie w tę i w tę stronę, niejeden potrącił w pośpiechu, ale ona zda się nic nie widziała, w obraz w duszy odtworzony zapatrzona.
Nagle hałas jakiś, okrzyk przerażenia i przestrogi zbudził ją z zadumy. Ludzie uciekali w popłochu... wprost na nią po chodniku pędził koń rozhukany... Spojrzała i krzyknęła przelękniona. Obok stał chłopczyk lat około siedmiu mający, spokojny, nieświadomy niebezpieczeństwa. Jeden moment, a znajdzie się pod kopytami końskiemi... Chwyciła go za rękę, przyciągnęła do siebie i z nim razem, cofnąwszy się raptownie, upadła pod drzwi sklepowe. W tej chwili koń przeleciał, nie dotknąwszy dziecka, na jej piersiach leżącego. Chłopczyk był uratowany. Westchnienie ulgi wydobyło się z piersi patrzących na to zajście, które nastąpiło i minęło tak błyskawicznie, że dopiero je spostrzegła zajęta oglądaniem wystawy sklepowej bona, opiekująca się chłopczykiem. Wydawszy okrzyk trwogi, rzuciła się do dziecka, ale Krystyna, prawie nieprzytomna trzymała je tak silnie, jakby jej na niem wiele zależało. Tymczasem grono ciekawych otoczyło ich kołem. Pomagano im wstać, widzów przybywało z każdą chwilą. Wtem zabrzęczały ostrogi, silna ręka rozsunęła tłum zgromadzony.
— Co się tu stało? spytał po rusku jakiś poważny, siwiejący już generał.
W tej chwili spostrzegł chłopca z ziemi dźwigniętego i zbladł gwałtownie.
— Ty tutaj?... co to wszystko znaczy? zawołał, chwytając chłopca w swe objęcia. Był przerażony i zły, oczy krwią mu nabiegły. Powiódł wzrokiem dokoła, szukając tej, której opiekę nad dzieckiem powierzył.
— Tak to wy, panno Olgo, mojego dziecka pilnujecie? rzekł, mierząc bonę groźnem spojrzeniem.
Zalana łzami, zaczęła się tłumaczyć, ale nie szło jej to jakoś. Jeden z obecnych panów wyręczył ją w tem, opowiadając w kilku słowach o tem co zaszło.
— Gdyby nie przytomność umysłu i poświęcenie tej młodej osoby, dodał, wskazując na Krystynę, dziecko napewno byłoby stratowane. Raptowne szarpnięcie życie mu uratowało, a że upadł na swoją wybawicielkę, nie odniósł najmniejszego szwanku.
— Za to panienka, co się dla niego poświęciła, została przez konia uderzona, dorzucił ktoś z boku.
— Z bólu i przestrachu mdleje, zawołała jakaś kobieta, pomóżcie ludzie, bo na chodnik upadnie.
Jenerał zwrócił się do Krystyny, która rzeczywiście chwiała się, blada jak płótno z oczyma przymkniętemi.
— Ratować trzeba, posadzić trzeba, żeby odpoczęła.
— Ale gdzie? padło zapytanie.
— No, u mnie, ona życie memu dziecku uratowała. Zaprowadźcie ją panowie do mego mieszkania, tu w tym domu.
W chwilę potem Krystyna siedziała na małej kanapce w mieszkaniu pięknie umeblowanem, a pani jenerałowa z panną Olgą trzeźwiły ją i uspokajały. Wkrótce przyszła do siebie, okazało się jednak, że była silnie potłuczona i rękę miała zranioną. Jenerałowa przejęta wdzięcznością dla wybawicielki swego jedynaka, sama ranę jej opatrzyła i chciała posłać po doktora. Krystynie przecież pilno było ten dom opuścić, podziękowała zatem, tłumacząc, że niema nic złego. Chciała powstać z kanapy, lecz przeszkodziła temu jenerałowa i, przysiadłszy koło niej, ujęła jej obie ręce.
— Duszeńko moja, rzekła z przymileniem, my cię tak puścić nie możemy. Uratowałaś od niechybnej śmierci nasze jedyne dziecko, chcemy ci wdzięczność okazać, chcemy ci podziękować. Powiedz, czembyśmy ci przyjść z pomocą, czy przyjemność sprawić mogli. Jesteśmy bardzo bogaci i wiele możemy, więc się nie krępuj, bądź ze mną szczera, może ci czego braknie, może czego potrzeba?
Krystyna podniosła na nią wzrok taki smutny, taki łzawy, że jenerałowa bliżej się do niej przysunęła.
— No, widzisz, że zgadłam, tobie czegoś potrzeba, za czemś tęsknisz, czy nie zechcesz mi powiedzieć?
— Pani, napróżno mówiłabym o tem co mi dolega, co przepełnia tęsknotą. Tego mi nie dadzą żadne pieniądze, ani nikt nie wróci, jedno tylko miłosierdzie Boże...
— A, duszeńko droga, miłosierdzie Boże przez ludzi przychodzi, trzeba tylko u nich pomocy szukać. Szkoda twej młodości i urody, żebyś się smutkiem truć miała, tobie się szczęście należy.
— Wydarto mi je i już nie wróci, biednam ja sierota na życie całe.
Łzy, których wstrzymać nie mogła, oblały jej twarz tak piękną z tym obrazem boleści, że jenerałowa z jakimś zachwytem w nią się wpatrzyła.
— Czy już nie żyje ten, komuś swą miłość oddała, albo kto zabrał twe szczęście? spytała przyciszonym głosem.
— Żyje, ale daleko... i już niema nadziei powrotu!...
— Aha! domyślam się! politycznie zawinił i został skazany... czy tak?
— Nie, pani, on nic nie zawinił, w niczem przeciwko władzy nie wystąpił, tylko kochał swoją wiarę, prześladowaną na ziemi podlaskiej i chełmskiej, tej wiary wyrzec się nie chciał — i za to, za to, że był szlachetny, prawy, dobry chrześcijanin, za to wywieźli go od matki, od drobnych dzieci i ode mnie, jego narzeczonej! I gdzie mi szukać sprawiedliwości, gdzie szukać pomocy? wrogów tylko widzę dokoła i cierpię, a mego cierpienia nic nie uleczy.
Jenerałowa chwilę siedziała milcząca.
— Nie wszyscy są tak źli, jak sobie wyobrażasz, nie wszyscy pochwalają to, co się dzieje w Chełmszczyźnie.
Zbytnia gorliwość niektórych urzędników psuje dobre stosunki między nami, a tego być nie powinno. Pewnie i ty, gdybyś wiedziała, że chłopczyk, co przypadkiem stanął przy tobie, jest synem rosyjskiego jenerała, nie śpieszyłabyś mu z ratunkiem, nie chciałabyś dla niego życia narażać.
Krystyna podniosła na nią wejrzenie pełne godności.
— I owszem, nie zawahałabym się ani chwili, ale pośpieszyłabym uchronić go od niebezpieczeństwa, w imię zasad mej wiary, wiary, którą nam z serca chcą wydrzeć.
Jenerałowa pochyliła głowę.
— Nie wiem, czy mogę ci dużo obiecywać, ale i ja w imię zasad chrześcijańskich chcę ci dopomóc, pomówię o tem z moim mężem, on wiele może, a nuż uda się co zrobić!
Niespostrzeżono, że jenerał, który się był oddalił, wrócił do pokoju i był świadkiem całej rozmowy. Słowa Krystyny i cała jej postać ujmująco piękna silne na nim sprawiła wrażenie. Chciał naprawić złe jej o Rosjanach mniemanie, uważał, że dług wdzięczności przed chwilą zaciągnięty z całą hojnością spłacić powinien. Podszedł do niej tedy ze słowami:
— No, piękna dzieweczko, nie będziesz dłużej płakała, masz moje jeneralskie słowo, że uczynię wszystko, żeby ci wrócić narzeczonego.
Błysk nagłej radości rozjaśnił twarz Krystyny. W tej chwili do myśli jej wpadło przeświadczenie, że całe to zajście było zrządzeniem Opatrzności. Upadła na kolana i obie ręce wyciągnęła do niego z niemem ale wymownem błaganiem.
— Panie jenerale, szepnęła po chwili, uczyń według obietnicy, a życie całe wdzięczną ci pozostanę.
— No, tak, w ten sposób uregulujemy swoje rachunki, rzekł, podając jej rękę do powstania. Musi mi pani podać wszelkie szczegóły zaraz dziś, aby można było zacząć jak najprędzej.
— Boże, jakież cudowne są drogi Twoje! — modliła się w duchu Krystyna, przechodząc do gabinetu jenerała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wanda Grochowska.