Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga pierwsza/Rozdział czwarty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cóż to był ten rodzaj uciekającej bandy, która zostawiła poza sobą tego dzieciaka? Ci wymykający ludzie byliż comprachicosami? Przedstawiliśmy już poprzednio szczegóły środków, użytych przez Wilhelma III-ego i przeprowadzonych przez Parlament, przeciwko złoczyńcom, równie mężczyznom jak kobietom, zwanym comprachicos, zwanym comprapequenos, zwanym także cheylas.
Istnieją ustawy rozpraszające. Ten statut, godzący w comprachicosów, spowodował ucieczkę ogólną, nie samych tylko comprachicosów, ale zarazem i włóczęgów wszelkiego rodzaju. Wymykali się i znikali jeden przez drugiego. Comprachicosowie po większej części schronili się do Hiszpanji. Wielu z nich, jakeśmy to powiedzieli, było Baskami.
Prawo to, rozciągające opiekę nad wiekiem dziecięcym, wydało, zaraz od pierwszego razu, najdziwniejszy skutek; było nim nagłe opuszczenie dzieci.
Karne to rozporządzenie zrodziło niebawem niesłychaną mnogość podrzutków, czyli raczej wprost porzuconych dzieci. Nic się łatwiej nie tłomaczy. Wszelka wałęsająca się gromadka ludzi, wśród której znalezionoby dziecko, stawała się podejrzana; sam już ten fakt obecności dziecka wydawał ją w ręce sprawiedliwości.
— To są zapewne comprachicosowie.
Taka była zaraz pierwsza myśl szeryfa, wójta, pachołka.
Stąd uwięzienia i poszukiwania. Ludzie poprostu biedni, zmuszeni tem samem do błąkania się i żebrania, umierali ze strachu, żeby ich nie wzięto za comprachicosów, jakkolwiek nimi nie byli; wogóle ci, co nie są możni, mało mogą polegać na nieomylności wykonawców prawa. Zresztą, włóczędzy są prawie zawsze płochliwi. Comprachicosom robiono zarzut wyzyskiwania cudzych dzieci; a tu tymczasem niepodlegające żadnym stałym zasadom stosunki połączeń, w jakich żyje niedostatek i niedola, bywają naczęściej tej natury, że niekiedy byłoby niepodobnem niemal ojcu lub matce wykazać z dowodami w ręku, że ich dziecko jest ich własnem dzieckiem. Skądeś wziął to dziecko? Jak tu dowieść, że ci je Pan Bóg dał? Tym sposobem dziecię stawało się niebezpieczeństwem; więc też się go pozbywano. Uciec samym będzie nierównie łatwiej. W tych trudnościach nie pozostawało rodzicom nic innego, jak tylko zatracić dziecko, bądź to w lesie, bądź na pustem wybrzeżu, bądź wreszcie w studni.
W istocie, znajdowano po studniach potopione dzieci.
Dodajmy do tego, że comprachicosowie byli odtąd, za przykładem Anglji, ścigani obławą przez całą Europę. Uderzono na gwałt, żeby ich prześladować. Nic głośniejszego, jak przyczepiona do kogoś kołatka. Po wszystkich policjach świata ubiegano się odtąd, aby ich chwytać, i alguazil nie dawał się w tem wyprzedzić konstablowi. Jeszcze dwadzieścia trzy lata temu czytać było można na kamieniu u bramy Otero napis, nie do wytłomaczenia zresztą (tak dalece nieraz prawo w wyrażeniach swoich nie waha się obrazić skromności), gdzie, czyniąc różnicę zastosowania kary, użyto odcieni na rozróżnienie kupców dzieci od złodziei dzieci. Oto jest ten napis, w djalekcie kastylskim, nieco dzikim: Aqui quedan las orejas de los comprachicos, y las bolsas de los robanino, mientras que se ne van ellos altrabajo de mar. Jak widać z tego, uszy i tym podobne rzeczy, zabrane przestępcom, nie uwalniały ich jeszcze od kaźni na galerach. To tłomaczy ogólne hasło włóczęgów: Zmykaj, kto może! Wymykali się wystraszeni, przybywali drżący. Po wszystkich wybrzeżach Europy śledzono pilnie ukradkowych wylądowań. Dla garstki takiej siadać na statek z dzieckiem było niepodobieństwem, gdyż wysiadać z niego z dzieckiem groziło niebezpieczeństwem.
Zgubić dziecko było rzeczą najprostszą.
Ale przez kogo porzucony mógł być dzieciak, któregośmy widzieli snującego się w półcieniach samotni Portlandu?
Według wszelkiego podobieństwa, przez comprachicosów.