Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga pierwsza/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĄTY
Drzewo ludzkiego wynalazku.

Mogło być około siódmej wieczorem. Wiatr się uciszał co było znakiem bliskiego wzmożenia się jego siły. Dzieciak znajdował się wtedy na najwyższym szczycie południowym górnej płaszczyzny Portlandu.
Portland jest półwyspem. Ale dzieciak nie wiedział, co to znaczy półwysep — nie słyszał nawet nigdy tego wyrazu: Portland. Jedno tylko wiedział, to jest, że można iść, aż dopóki się nie upadnie. Wiadomość o czemśkolwiek jest już przewodnikiem. On nie miał żadnej.
Tam go przyprowadzono i tam go porzucono. W tych dwóch rzeczach streszczało się całe jego przeznaczenie. Ci, co go porzucili, był to rodzaj ludzki; tam, gdzie go porzucono, był mu świat otwarty. Na tym padole płaczu rzeczywiście nie było dla niego innego punktu oparcia, tylko ta maluczka cząstka ziemi, na której się mieściła jego noga. Oparcie twarde i zimne dla nagości jego stopy. W tym ogromnym, zamroczonym świecie, otwartym na wszystkie strony, czy było cośkolwiek dla tego dzieciaka? Nic.
On szedł ku temu nic.
Niezmierne opuszczenie ze strony ludzi otaczało go zewsząd dokoła.
Przybył ukośnie pierwszą wyniosłość, następnie niższą, następnie jeszcze niższą. Na kończynie każdej z tych płaszczyzn dzieciak napotykał obniżenie; pochyłość bywała niekiedy stroma, ale zawsze niezbyt długo trwająca; obnażone bowiem szczyty Portlandu wyglądają jakby ogromne płyty, w połowie wiszące jedne nad drugiemi; tak, że wystawa południowa zdaje się podchodzić pod poprzednią płaszczyznę, strona zaś północna piętrzy się ponad następną. Sprawia to wypuklizny, po których dzieciak zbiegał żwawo. Niekiedy zatrzymywał się na chwilę i zdawał się naradzać sam z sobą. Noc stawała się bardzo ciemną; widnokrąg jego wzroku zacieśniał się coraz mocniej. Mógł już widzieć zaledwie na kilka kroków przed sobą.
Nagle się zatrzymał; chwilę nastawił ucha, zrobił nieznaczne poruszenie głową, jakby zadowolony z siebie, zwrócił się żywo i począł postępować ku niezbyt wielkiej wyniosłości, którą przeczuciem niemal odgadł był na prawo, właśnie w stronie, gdzie płaszczyzna dotykała już krawędzi urwiska. Widniał na tem wzniesieniu kształt jakiś, który w mgle nocnej wydawał się drzewem. Właśnie w stronie tej dzieciak usłyszał był odgłos jakiś, który jednak nie był szmerem wiatru, ani rykiem morza. Nie był to również głos żadnego zwierzęcia. Pomyślał, że tam ktoś teraz być musi.
W kilku podskokach znalazł się u stóp wzgórza.
Ktoś się tam znajdował w istocie.
To, co było nie do rozróżnienia z odległości, teraz stawało się widzialnem.
Było to coś, jakby wielkie ramię, sterczące prosto z ziemi. Na końcu tego ramienia rodzaj palca wskazującego, podtrzymywanego od spodu, kciukiem wydłużał się równolegle do ziemi. Wszystko to, razem wzięte, zarysowywało na niebie rodzaj trójkąta z przedłużonemi dwoma bokami. U krańca poprzecznego ramienia znajdował się przyczepiony niby sznur, u którego wisieć się zdawało coś bezkształtnego i czarnego. Sznur ten, poruszany wiatrem, wydawał zgrzyt łańcucha.
Ten to dźwięk właśnie zwrócił był uwagę dzieciaka.
Sznur ten, widziany zbliska, stawał się rzeczywiście tem, co zgrzyt zapowiadał, to jest łańcuchem. Marynarskim łańcuchem, o zapełnionych do połowy ogniwach.
Skutkiem tego tajemniczego prawa w przyrodzie, które zlewa, kojarząc z sobą, pozory rzeczy i ich rzeczywistość, miejsce, chwila, mgły, tumany, pełne grozy morze, senne w odległości zamęty widnokręgu, gromadziły się wokoło tego zarysu na niebie i czyniły go olbrzymim.
Bryła, uczepiona u łańcucha, przedstawiała podobieństwo do pochwy. Była spowijaczona, jak dziecię, i długa, jakby człowiek. W górze znajdowało się jakieś zaokrąglenie, około którego okręcał się koniec łańcucha. Pochwa rozpadała się od dołu. Widać było tam tędy jakieś kształty wychudłe.
Słaby powiew wiatru poruszał łańcuchem, a to, co na nim wisiało, wahało się zlekka. Bierna ta bryła była posłuszna powolnym poruszeniom przestrzeni; była w tem nieokreślona jakaś groza; przywidzenie, które przerabia rozmiary przedmiotów, pozbawiało ją niemal kształtu, pozostawiając zarysy. Było to niby stężenie czarności, mające postać. Była to noc na zewnątrz i na wewnątrz. Ulegało to wrażeniu zwiększenia, jakiego się doznaje, oglądając w ciemności grobowce. Zmroki, księżycowe błyski z poza gór, zapadania meteorów poza skał grzebienie, żeglugi po przestrzeniach, błędne obłoki, cała róża wiatrów, zdawały się spływać w skład tej widomej nicości. Ten rodzaj jakiejś bryły, zawieszonej w wietrze, uczestniczył w tem całem otoczeniu rzeczy nie wcielonych, rozpierzchających się daleko po morzach i niebie; ciemności zaś ostatecznie dopełniały tego czegoś, które było niegdyś człowiekiem.
Była to, słowem, rzecz, której już niema.
Być szczątkiem, wymyka się to słowom ludzkiej mowy. Już nie być a jeszcze trwać; być w otchłani i poza otchłanią; wypływać ponad śmierci tonie, jak coś, co się zatopić nie da; bywa pewien stosunek niemożebności w podobnych rzeczywistościach. Stąd to, co się wypowiedzieć nie da. Istota ta — ale byłaż to istota? — ten świadek czarny był szczątkiem i to szczątkiem okropnym. Ale szczątkiem czego? Najpierw przyrody, a następnie społeczeństwa. Zero i suma.
Na łasce był u wszechstronnej niełaski. Otaczały go zewsząd bezdenne zapomnienia samotności. Wydany był na łup przypadłościom nieznanej doli. Bezbronny był wobec ciemności, która z nim robiła, co sama chciała. Był raz na zawsze rzucony na pastwę krzywdzie. Znosił. Znęcały się nad nim huragany, odrabiając ponurą czynność tchnień przyrody.
Widmo oddane tam było łupiestwu. Szczątek ten cierpliwie ulegał tej obeldze straszliwej, którą jest gnicie na otwartem powietrzu. Wyjęty był z pod prawa trumny. Doświadczał unicestwienia bez używania spokoju. Latem w popiół padał, zimą w błoto. Śmierć winnaby mieć osłonę, grób winien mieć wstyd. Tu ani wstydu, ani zasłony. Cyniczna zgnilizna. Śmierć jest bezczelna, gdy pokazuje swoje dzieło. Ubliża wszystkim czystościom cienia, gdy pracuje poza swojem laboratorjum, mogiłą. Martwa ta istota była obdarta. Obedrzeć łup, cóż za nieubłagane wykończenie. Szpik jego nie znajdował się już w jego kościach; wnętrzności jego nie znajdowały się w jego brzuchu; głos jego nie znajdował się już w jego gardle. Trup jest sakwą, którą śmierć wypróżnia i wywraca na nice. Jeżeli miał jakie ja, to gdzież się to ja podziało? Tam może było jeszcze, i jakże dotkliwie o tem pomyśleć. Coś błąkającego się około spętanego. Podobnaż wyobrazić sobie w ciemności posępniejsze widziadło?
Istnieją na tym świecie rzeczywistości, będące niejako ujściem w kraj nieznany, przez które to ujście wycieczka myśli zdaje się możebną i kędy hypoteza z zamkniętemi rzuca się oczyma. Wniosek m a swoje compelle intrare. Przechodząc niektóremi miejscami i mijając niektóre przedmioty, niepodobna nie zatrzymać się w przystępie sennego zamyślenia i nie puścić cugli swemu duchowi, ażeby tam pomknął. Istnieją w świecie niewidzialnym ciemne bramy, uchylające się niekiedy. Nikt nie potrafiłby przejść około tego trupa bez zapadnięcia w zamyślenie.
Rozproszenie w przestrzeń zużywało go w milczeniu. Miał w sobie krew, którą wypijano, miał na sobie skórę, którą zgryzano, miał na kościach ciało, które mu rozkradano. Nic go nie minęło, nie odbierając mu czegośkolwiek. Grudzień pożyczył od niego zimna, północ grozy, żelazo rdzy, zaraza trujących wyziewów, kwiat woni. Powolny jego rozkład był niby mytem — mytem trupa, opłaconem wichrowi, deszczowi, rosie, płazom, ptakom. Wszystkie ponure ręce potęg nocy z kolei łupiły tego trupa.
Osobliwy to był mieszkaniec w swoim rodzaju. Mieszkaniec nocy. Był na tej równinie i na tem wzgórzu i zarazem go tam nie było. Był dotykalny i zarazem rozpierzchły, był niby cieniem uzupełniającym ciemności. Po zniknięciu dnia, pośród szerokiego milczącego mroku, nastrajał się niejako do ponurej zgody z całością przyrody. Samą już swoją obecnością pomnażał żałobę burzy i zwiększał spokój gwiazd: coś niewypowiedzianego, co mieszka tylko w pustyni, w nim się streszczało. Rozbitek nieznanego przeznaczenia, był niby przyczynkiem do wszystkich dzikich przemilczeń nocy. W jego tajemniczości zdawało się mieścić niepewne odzwierciadlenie wszystkich zagadek.
Czuć było wokoło niego jakby stopniowe zapadanie życia, zstępujące aż do otchłani. W przestrzeniach, otaczających go, błąkał się ubytek pewności i zaufania. Dreszcz traw i zarośli, rozpaczliwa tęsknica, trwoga, która zdawała się mieć sumienie, nastrajały straszliwie cały krajobraz do tej postaci czarnej, a zawieszonej na łańcuchu. Obecność widziadła w obrębie jakiegobądź widnokręgu jest spotęgowaniem wrażenia samotności.
Był pozorem ohydy. Owiewany zewsząd podmuchami, które nie znały spokoju, sam stał się nieubłagany. Nieustające drganie zrobiło go okropnym. W przestrzeniach wydawał się być środkiem, co nawet niepokojąco wypowiedzieć, i coś niezmierzonego na nim się wspierało; któż wie? — być może, podpatrzona i wyzwana do walki prawość, która się znajduje poza obrębem praw naszych. W tem jego pozagrobowem trwaniu niemało było i pomsty ludzkiej i także jego własnej pomsty. Stanowił on w tej pomroce i w tej pustyni widome świadectwo, był dotykalnym dowodem niepokoju materji; ta bowiem materja, wobec której dreszcz uczuwasz, pochodzi z ruiny duszy. Na to, żeby nas pozostałość materji zatrwożyła, musiał w niej kiedyś duch przebywać. Oskarżał on prawa ziemskie przed prawami niebieskiemi. Umieszczony tam przez człowieka, oczekiwał Boga. Ponad nim unosiły się, wywijając się w sposób nieokreślony na podobieństwo mgły i fali, bezmierne ciemności zadumy.
Poza tem widzeniem znajdowało się już tylko jakieś złowrogie zamroczenie. Nieograniczoność niczem nieokrańcowana, ani przez drzewo, ani dach jaki, ani choćby przez błędnego przechodnia, otaczała zewsząd tego trupa. Gdy niewzruszalność, wisząca nad nami, niebo, otchłań, życie, grób, wieczność, okazuje się otwarta, w tedy dopiero czujemy, że wszystko jest niedosięgalne, wszystko wzbronione, wszystko zamurowane. Niema straszliwszego zamknięcia, jak wtedy, gdy nieskończoność się otwiera.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.