Człowiek śmiechu/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Człowiek śmiechu | |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Felicjan Faleński | |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WIKTOR HUGO
CZŁOWIEK
ŚMIECHU WARSZAWA
BIBLJOTEKA ARCYDZIEŁ LITERATURY
|
W ustawach zasadniczych Państwa Wielkiej Brytanji wszystko ma swoją wielkość, nawet to, co dobrem nie jest, nawet możnowładztwo. Patrycjat angielski to patrycjat w całem tego słowa znaczeniu. Nie było nadeń świetniejszego, straszliwszego, a zarazem żywotniejszego feudalizmu. Przyznać należy, że nawet pożytek przyniósł w danej chwili. Na ziemi to angielskiej należy studjować Magnaterję, podobnie jak we Francji Królewskość.
Właściwie przystałby niniejszej książce tytuł: Arystokracja. Inna, którą po tej wydamy, będzie mogła nosić nazwę Monarchji. Po tych zaś dwóch, byle tylko życia starczyło, z kolei przyjdzie trzecia, którą nazwiemy: Rok tysiączny siedemsetny dziewięćdziesiąty trzeci.
Ursus i Homo złączeni byli ścisłą przyjaźnią. Ursus był to człowiek, Homo zaś — wilk. Usposobienia ich obu dobrze się z sobą zgadzały. Wilkowi, ma się rozumieć, człowiek nadał imię, tak jak je dał też sobie samemu; uznał bowiem za właściwe, sam się za niedźwiedzia uznawszy, człowiekiem nazwać zwierzę. Zespolenie tych dwóch istot było przedmiotem niemałej uciechy na każdym jarmarku, odpuście i wogóle wszędzie, gdzie się tylko ludzie zatrzymują dla lada przyczyny, jak, naprzykład, dla wysłuchania olejkarza, bającego o niezrównanych zaletach swego balsamu. Ten wilk tak pojętny, tak sobie jakoś wdzięcznie znoszący jarzmo, był widywany w każdem zbiegowisku z przyjemnością. Miło jest widzieć stworzenie obłaskawione. Ale z pewnością największą uciechę stanowi oglądanie wszelkich odmian przyswojenia jednocześnie. To tłomaczy, dlaczegośmy tak skłonni zbijać się w ciżbę na przechodzie ciągnących orszaków królewskich.
Ursus i Homo wędrowali tedy od zaścianka do zaścianka, z placów Aberystwith na place Yeddburgu, od miasteczka do miasteczka, od parafji do parafji, od hrabstwa do hrabstwa. Odbywszy jeden jarmark, szli na drugi. Ursus miał legowisko w niewielkiej budzie na kołach, którą Homo, dostatecznie ku temu ułożony, ciągnął luzem; strzegł jej zaś w nocy. W ciężką drogę, pod górę, w błoto, lub grudę, człowiek, nie wiele myśląc, zakładał sobie na kark postronek i ciągnął po bratersku tuż obok wilka. W ten sposób postarzeli się obaj. Obozowali na chybił trafił to na wygonie, to w zagajniku, to na rozstaju, to u wrót folwarku, to pod rogatkami miasteczek, to wreszcie na rynkach, placach publicznych, skrajach parków, lub cmentarzach kościelnych. Kiedy się buda zatrzymała na jakim rynku jarmarcznym, kiedy z roztwartemi gębami pozbiegały się kumoszki, kiedy już tłumnie było wokoło, — wtedy Ursus występował z przemową, Homo zaś potakiwał. Następnie zwierzę, z żółwią skorupą w pysku, uprzejmie obchodziło zgromadzenie, przyjmując co łaska. Tym sposobem zarabiali na życie. Wilk był bardzo światły, i człowiek także. Wilk był wykształcony przez człowieka, czy też się sam wyćwiczył w tysiącznych wilczych uprzejmościach, przysparzających niemało dochodu. — Tylko proszę cię, nie wyrodź mi się czasem w człowieka — mawiał mu jego przyjaciel.
Wilk nigdy nie kąsał, ale człowiekowi zdarzało się to niekiedy; przynajmniej taką miał ambicję. Ursus był odludkiem, dla uwydatnienia zaś swojej mizantropji zrobił się kuglarzem. A także, żeby mieć z czego żyć, bo i żołądek narzuca swoje prawa. Do tego ten kuglarz-odludek, bądź to żeby sobie nadać więcej wagi, bądź żeby się uzupełnić, był jeszcze lekarzem. Mało powiedzieć lekarzem — Ursus był brzuchomówcą. Umiał mówić tak, że mu się nawet nie poruszały usta. Zdolny był odtworzyć aż do złudzenia głos i wymowę każdego, kto mu się nadarzył; było to istne echo dźwięków. Sam jeden był w stanie naśladować nawet szmer tłumu, co mu zjednało zasłużoną nazwę czarodzieja brzuchomówcy. Lubił używać tej nazwy. Odtwarzał najdokładniej wszelkiego rodzaju głosy ptasie; zdawało się, że słyszysz: kwiczoła, derkacza, skowronka, kosa: wędrowne ptactwo, tak jak on sam; tak, że, stosownie do swej woli, dawał ci słyszeć albo gwary rynku zapchanego tłumem, albo tysiączne głosy bądź pól, bądź łąk, lub lasów; raz huczące, jakby nadciągająca burza, to znów potulne i pogodne, jak wschodząca zorza. Podobne zdolności, jakkolwiek rzadkie, istnieją. W osiemnastem stuleciu niejaki Touzel, umiejący naśladować pomieszane gwary ludzi i zwierząt, szczegółowo zaś wszelkie głosy zwierzęce, bywał nieodstępnym towarzyszem Buffona, zastępując mu niejako menażerję. Ursus był to człowiek bystry, nad wszelkie pojęcie bystry, a ciekawy i dziwnie skłonny do tych wykładów osobliwszych, które się nazywają wróżeniem. Udawał, że w to wszystko wierzył. Ta bezczelność była wynikiem jego przebiegłości. Spoglądał ci na rękę, na chybił trafił otwierał jakieś książki, i z tego już wyrokował, przepowiadając przyszłość, ostrzegając, że jest niebezpiecznie napotkać karą kobyłę, a niebezpieczniej jeszcze, jeśli w chwili puszczenia się w podróż zawoła cię po imieniu ktoś, nie wiedzący, dokąd jedziesz. Z tych powodów lubił sam siebie nazywać przekupniem guseł. Mówił: „Jest między arcybiskupem Canterbury a mną różnica: ja przyznaję się“. Doszło do tego, że słusznie oburzony arcybiskup zawołał go pewnego dnia; ale zręczny Ursus rozbroił Jego Świętobliwość, mówiąc mu swoje kazanie na święty dzień Wielkiej Nocy, którego arcybiskup zachwycony nauczył się na pamięć i które powiedział z kazalnicy jako swoje. W zamian za co przebaczył.
Ursus, jako lekarz, leczył, ponieważ lub chociaż znał się na ziołach, był biegłym w babskich lekach, umiał spożytkować tajemną siłę, spoczywającą w mnóstwie roślin pogardzanych, w gałązce winnej, w hordowinie, w szakłaku białym i w innych rodzajach szakłaku. Suchoty leczył słodką wódką, umiał właściwie zastosować liście ostromleczu, które, zrywane od góry, sprawiały przeczyszczenie, zbierane zaś przy ziemi, niechybne wymioty. Jak ręką odejmował ból gardła z pomocą pewnej narośli drzewnej, zwanej żydowskiem uchem; wiedział wybornie, jakie to sitowie leczy bydło chore, a jaka jest znowu końska mięta; wtajemniczony był wreszcie w niezrównane przymioty mandragory, która — jak to prawie każdemu wiadomo — jest jednocześnie mężczyzną i kobietą. Wydawał właściwe sobie recepty. Oparzelizny leczył wełną salamandry, z której Neron, jak mówi Plinjusz, kazał sobie zrobić serwetę. Ursus posiadał retortę i alembik, praktykował przeróbki chemiczne, handlował specyfikami. Opowiadano o nim, że przed laty gościł czas jakiś w Bedlam; zrobiono mu zaszczyt, że go wzięto za warjata, ale go wkrótce puszczono, zbadawszy, że był poprostu poetą. Historja ta była może zmyślona. Ale komuż z nas nie przypięto jakiejkolwiek łaty?
W rzeczywistości Ursus był pół uczonym, człowiekiem o dobrym smaku i starym poetą łacińskim. Był uczonym w dwóch rodzajach: hippokratyzował i pindaryzował. Mógłby w stylu rywalizować z Rapinem i Vidą. Byłby komponował niemniej triumfalnie od Ojca Bonhours tragedje jezuickie. Z jego obcowania z czcigodnemi rytmami i metrami starożytnych wynikło, że miał własne porównania i całą rodzinę klasycznych metafor. Mówił o matce poprzedzanej przez dwie córki: to daktyl, o ojcu, za którym szli dwaj synowie: to anapest, a o dziecku idącem między dziadkiem i babką: to amphibrach. Tyle nauki mogło doprowadzić tylko do głodowania. Szkoła w Salemie mówi: „Jedzcie mało i często“.
Ursus jadł mało i rzadko, słuchając w ten sposób połowy maksymy, a nie słuchając drugiej, ale była to wina publiczności, która niezawsze napływała tłumnie, a kupowała nieczęsto. Ursus mówił: „Wypowiedzenie sentencji sprawia ulgę. Wilka cieszy wycie, jagnię wełna, las piegżę, kobietę miłość, a filozofa mowa“.
Ursus fabrykował w potrzebie komedje, które grał mniej więcej; pomagało to w sprzedawaniu leków. Między innemi skomponował bohaterską pieśń pasterską na cześć kawalera Hugh Middleton, który w 1608 przyniósł do Londynu rzekę. Ta rzeka płynęła spokojnie w hrabstwie Hartford o sześćdziesiąt mil od Londynu; kawaler Middleton przyszedł i zabrał ją: sprowadził brygadę z sześciuset ludzi uzbrojonych w łopaty i motyki, zaczął poruszać ziemię, wydrążając ją tu, podnosząc tam, czasami aż do dwudziestu stóp wysokości, niekiedy do trzydziestu stóp głęboko, zbudował drewniane wodociągi w powietrzu i gdzieniegdzie osiemset mostów z kamienia, z cegły, z drzewa i pewnego pięknego poranku, rzeka weszła do Londynu, który nie miał wody. Ursus przemienił wszystkie te wulgarne szczegóły w piękną sielankę między prądem rzeki Tamizy a rzeczką Serpentine; prąd rzeki zapraszał rzeczułkę Serpentine, by przyszła do niego i ofiarowywał jej swoje łoże mówiąc: „Jestem za stary, by podobać się kobietom, ale dosyć bogaty, by im płacić“. Dowcipny i dworny zwrot, by zaznaczyć, że kawaler Hugh Middleton wszystkie roboty przeprowadził na swój koszt.
Ursus był godny podziwu w monologu. Natury chmurnej i gadatliwej, nie mając ochoty nikogo widzieć, a mając potrzebę mówienia do kogoś, radził sobie, mówiąc do siebie samego. Ktokolwiek żył samotny wie do jakiego stopnia monolog leży w naturze ludzkiej. Słowo zamknięte wewnątrz gryzie; przemawianie do przestrzeni daje mu ujście. Mówienie głośne do siebie daje wrażenie djalogu z Bogiem, którego się ma w sobie. Było to, wszyscy o tem wiedzą, zwyczajem Sokratesa. Perorował do siebie.
Luter także. Ursus miał coś z tych wielkich ludzi. Miał tę hermafrodytyczną zdolność stawania się swojem własnem audytorjum. Stawiał pytania i odpowiadał; wychwalał się i wymyślał sobie. Z ulicy słyszano jak monologował w swej budzie. Przechodnie, którzy mają swoisty sposób oceniania ludzi wielkiego umysłu, mówili: „To idjota“. Wymyślał sobie niekiedy, jakeśmy to mówili, ale były także godziny, w których oddawał sobie sprawiedliwość. Pewnego dnia w jednej z tych przemów, jakie do siebie wystosowywał, usłyszano, jak wołał: „Studjowałem roślinę we wszystkich jej tajemnicach, w łodydze, w pączku, w koronie, w płatku, w pręcikach, w słupku, w kielichu i w ziarnie. Zgłębiłem tworzenie się barwy, zapachu i smaku“.
Było pewnie w tem świadectwie, które Ursus dawał Ursusowi, trochę wysokie mniemanie o sobie, ale niechaj ci, którzy nie zgłębili tych nauk, rzucą w niego pierwszy kamień.
Na szczęście Ursus nigdy nie był w Niderlandach. Z pewnością chcianoby go tam ważyć, by zobaczyć, czy ma wagę normalną, czy też większą czy mniejszą, po czem poznawano czarowników. Ta waga została mądrze określona w Holandji przez prawo. Nic niema prostszego, ani bardziej wymyślnego. Był to sprawdzian. Stawiano cię na szali i oczywista prawda wychodziła na jaw, jeśliś zmącił równowagę, jeśliś był za ciężki, wieszano cię; jeśli za lekki, palono cię na stosie. Można dzisiaj jeszcze zo baczyć w Oudewater wagę do czarowników, ale teraz służy ona do ważenia serów, tak to religijność upadła.
Ursus miałby z pewnością do czynienia z tą wagą. W swoich podróżach ominął Holandję i zrobił dobrze. Zresztą myślimy, że nie opuszczał nigdy Wielkiej Brytanji.
Potężnie biedny, a szorstki w obejściu, do tego zrobiwszy w lesie znajomość ze swojem wilczyskiem, nagle uczuł w sobie powołanie do włóczęgi. Z wilkiem tym wszedł w spółkę i poczęli się obaj wałęsać po gościńcach, używając pod gołem niebem wszelkich rozkoszy życia z dnia na dzień. Był bardzo pomysłowy, biegły we wszelkiego rodzaju lekach, opatrunkach, sposobach zamawiania chorób i tysiącznych tym podobnych osobliwościach, nie tylko biegły, ale za biegły a nawet przebiegły, uważany był powszechnie za dobrego kuglarza i niemniej dobrego doktora; uchodził także, jak łatwo zgadnąć, za czarownika; ale tylko trochę, nie nadto. Było bowiem niezbyt zdrowo w tej epoce być posądzonym o przyjaźń z djabłem. Co prawda, Ursus przez miłość apteki i namiętność ku roślinom nie jeden raz ściągał na siebie podejrzenie. Widywano go nieraz zrywającego zioła po czaharach ciernistych, kędy rośnie sałata lucypera i gdzie nietrudno jest spotkać, jak to stwierdził dowodnie radca de Lancre, spowitego w mgłę wieczorną, kusego człowieka, „ślepego na prawe oko, bez płaszcza, bez butów i spodni, zato mającego szpadę przy boku“. Ursus zresztą, jakkolwiek dziwacznej powierzchowności i usposobienia, zanadto był porządnym człowiekiem, żeby się miał wdawać bądź w sprowadzanie, bądź w odżegnywanie gradu, w przywoływanie nieboszczyków, w zatańcowywanie ludzi, w pobudzanie snów wesołych lub smutnych albo pełnych grozy, w wylęgiwanie kogutów o czterech skrzydłach; przeciwnie, podobne złośliwości były od niego dalekie. Niezdolny był także do wielu innych bezwstydów, jak, naprzykład, do rozmawiania po niemiecku, żydowsku lub grecku, nie umiejąc tych języków, co jest, jak wiadomo, cechą ostatecznej niegodziwości, albo, w ostatecznym razie, choroby, wynikającej z temperamentu właściwego melancholikom. Ursus, jeżeli mówił po łacinie, to nie dla czego innego, tylko że umiał. Za nicby zaś sobie nie pozwolił mówić po chaldejsku, gdyż nie umiał; do tego jest przecież wiadomo, że po chaldejsku mówią czarownice. W nauce lekarskiej bez wahania dawał pierwszeństwo Gallenowi przed Cardanem, ten ostatni bowiem, jakkolwiek także mędrzec nielada, ani się umywał, w jego mniemaniu, do Gallena.
Koniec końcem, Ursus nie był wcale człowiekiem, któryby mógł ściągać uwagę policji. Buda jego właśnie na tyle była długa i szeroka, ile potrzebować mógł, by położyć się wygodnie na skrzyni, w której się mieściły wszystkie jego rupiecie, niebardzo, co prawda, zbytkowne. Posiadał latarnię, kilka peruk, oraz trochę sprzętów pozawieszanych na gwoździach; pośród nich znajdowały się instrumenty muzyczne. Miał także skórę niedźwiedzią, którą przywdziewał w dniach nadzwyczajnych przeobrażeń; nazywał to strojem uroczystym. Mawiał z tego powodu: „Posiadam dwie skóry, ta oto jest — prawdziwa“. I przy tych wyrazach pokazywał skórę niedźwiedzią.
Buda na kołach była wspólną własnością jego i wilka. Oprócz tej budy, retorty i wilka, miał także flet i coś podobnego do cytry, na której wygrywał wcale przyjemnie. Sam, własną ręką, sporządzał swoje eliksiry.
Z talentów swoich potrafił niekiedy wydobyć wieczerzę. U podniebia jego budy znajdował się otwór, przez który wychodziła rura od żelaznego piecyka, na tyle przytykającego do skrzyni, że się od niego zlekka przypaliło jej drzewo. Piec ten posiadał dwa przedziały; w jednym z nich Ursus praktykował alchemję, w drugim piekł sobie kartofle. Nocą wilk spał pod budą, po przyjacielsku wzięty na łańcuch. Homo miał włos czarny, Ursus zaś szpakowaty; Ursus liczył lat pięćdziesiąt, jeśli tylko nie miał ich sześćdziesiąt. Jego poddanie się doli człowieczej, było tak wielkie, że jadał po prostu, jak się to powiedziało, kartofle, rzecz podłą, którą karmiono naówczas świnie tylko albo galerników. W istocie, jadał to oburzony, ale też i ukorzony. Nie był wysokiego wzrostu, był raczej długi — zresztą pochyły w plecach i melancholicznego pozoru. Zgięta postać starca uwidomia niby osiadanie życia. Zdawał się być urobionym do smutku. Trudno mu było uśmiechać się — a znowu niepodobna płakać. Innemi słowy: brakło mu pociechy z łez, a ulgi z radości. Stary człowiek — toż to rumowisko myślące; Ursus właśnie był tego rodzaju ruiną. Gadatliwość szarlatana, chudość proroka, zapalność naładowanej miny — takim był Ursus. Za młodu był filozofem na dworze pewnego lorda.
Działo się to lat już tem u sto osiemdziesiąt, za czasów, kiedy ludzie trochę więcej byli wilkami, niż są dzisiaj.
Ale znowu niewiele więcej.
Homo nie był pierwszym lepszym wilkiem. Wnosząc z jego słabości do jabłek i innych owoców, można go było wziąć za wilka polnego, z ciemnej szerści zakrawał na psa amerykańskiego, z przeciągłego zaś wycia, przechodzącego w szczekanie, sądziłbyś, że to wilkołak; ale znowu sam pozór źrenicy wilkołaka zbliżał go w podobieństwie ku lisowi, Homo zaś był wilkiem prawdziwym. Długości miał pięć stóp, co jest niezgorszą długością jak na wilka, nawet w głębi puszcz litewskich; był nielada siłaczem; spoglądał zpodełba, co już nie było jego winą; miał język miękki i tym językiem lizał niekiedy Ursusa; posiadał gęstą szczotkę z krótkiej a najeżonej sierści wzdłuż grzbietu, chudy zaś był tą poczciwą chudością, którą się tylko w lesie spotyka. Zanim wszedł w stosunki z Ursusem, co mu narzuciło budę do ciągnienia, miał zwyczaj wesoło odbywać sobie kilkadziesiąt mil w ciągu jednej nocy. Ursus, napotkawszy go raz wśród gąszczy ponad strumieniem, uczuł ku niemu szacunek, widząc, jak zręcznie i przemyślnie łowił raki, sądził bowiem w owej chwili, że ma przed sobą jeden z najzacniejszych i najautentyczniejszych okazów rodzaju psa, zwanego rakołowem.
Ursus o wiele wołał swego wilka, jako bydlę robocze, od osła. Kazać ciągnąć budę osłowi wielceby mu było przykrem, zbyt wiele bowiem robił sobie z osła. Do tego zauważył, że osioł, myśliciel czworonożny, wogóle mało przez ludzi zrozumiany, zwykł niekiedy w sposób niepokojący nastawiać uszy, ilekroć słyszy mędrców prawiących głupstwa. W życiu, pomiędzy myślą naszą i nami, osioł bywa uciążliwą, bo niepotrzebną trzecią osobą. Jako przyjaciela, Ursus od psa wolał wilka, biorąc pod uwagę, że wilk z nierównie większej odległości przyjaźń człowiekowi przynosi.
Z tego i tym podobnych powodów Homo wystarczał Ursusowi. Był mu więcej nawet, niż towarzyszem — bo niejako drugim takim, jak on. Ursus miał zwyczaj mawiać, klepiąc go po kościstych żebrach: — Znalazłem sobie oto tom drugi mnie samego.
Prawił także: — Po mojej śmierci, gdyby ktoś chciał wiedzieć, kim byłem, wystarczy mu studjować wilka Homo. Jest on moją kopją wierzytelną.
Przepisy angielskie, wogóle niezbyt uprzejme względem bydląt leśnych, mogły się nieraz czepiać tego wilka, zapytując go: jakiem prawem tak poufale a śmiało przechadza się po kraju? Ale Homo korzystał w tym razie z nietykalności, zastrzeżonej statutem Edwarda IV w rozdziale, gdzie jest mowa o domownikach, a który opiewa wyraźnie, że „wszelki domownik, towarzyszący swemu panu, mocen jest miejsce pobytu zmieniać swobodnie“. Do tego wkradło się niejakie osłabienie przesądu co do wilków, skutkiem mody, — przyjętej przez wielkie damy na dworze ostatniego Stuarta, wedle której to mody należało do dobrego tonu nosić z sobą, zamiast piesków, małe wilczki, tak zwane adives, nie większe od kotów, które wielkim kosztem aż z Azji sprowadzano.
Ursus udzielił wilkowi części swych uzdolnień, nauczył go chodzić na dwóch nogach, nie objawiać gniewu inaczej jak mrukliwością, warczeć zamiast wycia i t. p. Ze swej zaś strony, Homo podzielił się z człowiekiem tem, co sam umiał; nauczył go obchodzić się bez dachu, bez chleba, bez ognia, i wreszcie przenosić głód w lesie nad sytą niewolę w pałacu.
Buda, należąca do tych dwóch wspólników, pół chata, pół wóz, wałęsająca się po najprzeróżniejszych gościńcach, zawsze jednak w obrębie Anglji i Szkocji, miała cztery koła, do tego hołoble dla wilka, oraz orczyk dla człowieka. Orczyk ten, jak powiedzieliśmy przydatny bywał w razach złej drogi. Buda sama doskonale była sklecona, jakkolwiek z desek, nadających się zaledwie na budowę gołębnika. Od przody znajdowały się drzwi oszklone z balkonikiem, służącym do perory — był to rodzaj trybuny — z tyłu zaś drzwi całkowicie z drzewa, posiadające tylko okienko. Trzystopniowe schodki, wykręcające się na zawiasie, ułatwiały wejście tam tędy do budy, doskonale zamykającej się na noc na zasuwy i wrzeciądze. Niemało na tę budę padło deszczu i śniegu; była kiedyś malowana, ale niktby już dziś nie zgadł na jaką barwę; zmiany bowiem pór roku bywają tem dla kolasek, czem zmiany dynastyczne dla dworzan. Zewnątrz, z przodu, na desce, mającej kształt wystawy, czytać było można niegdyś napis głoskami czarnemi na tle białem, które się powoli pospływały i pozacierały:
„Złoto traci rocznie w obiegu czternastą setną część swojej objętości; nazywać to można tarciem, jak u ryb; z czego wypada, że na czternaście setek miljonów złota, będącego w ruchu na całej kuli ziemskiej, przepada rocznie miljon. Ten miljon złota ściera się na pył, ulatuje, pływa w powietrzu, staje się atomem, wciągany jest z oddechem, nadaje miarę, wagę, stosunek, obładowywa sumienia i kojarzy się z duszami bogaczy, których czyni wyniosłymi, i z duszami biednych, w które wlewa dzikość ponurą“.
Napis ten, pozacierany i pozamazywany przez deszcze i przez baczną rękę Opatrzności, na szczęście już był nieczytelny; przypuszczać bowiem należy, że aforyzm ten o wdychaniu złota, w połowie zagadkowy, w połowie przejrzysty, nie całkiem byłby przypadł do smaku szeryfom, sędziom, marszałkom i tym podobnym osobom, miewającym stosunki z kodeksem. Prawodawstwo angielskie nie lubiło żartów w onych czasach; nic nie było łatwiejszego jak stać się winnym czegokolwiek. Urzędnicy chętnie okazywali się srogimi przez poszanowanie tradycji, okrucieństwo zaś było na porządku dziennym. Roiło się od sędziów śledczych; sławny Jeffrys rozrodził się był, jak piasek w morzu.
W środku budy były dwa inne napisy. Nad skrzynią, na ścianie z desek bielonych wapnem, można było przeczytać, co następuje, pisane ręcznie atramentem:
„Jedyne rzeczy które należy wiedzieć.
„Baron, par Anglji, nosi sznur z sześciu pereł.
„Korona zaczyna się od stopnia wicehrabiego.
„Wicehrabia nosi koronę z nieograniczonej ilości pereł; hrabia koronę z pereł na szpicach przeplatanych niższemi liśćmi poziomek; markiz, perły i liście jednakowej wysokości; książę wieniec kwiatów bez pereł; książę królewski koronę z krzyżów i kwiatów lilji; książę Walji koronę podobną królewskiej, ale nie zamkniętą.
„Książę jest bardzo wysokim i bardzo potężnym księciem; markiz i hrabia bardzo szlachetnym i potężnym panem wicehrabia szlachetnym i potężnym panem; baron — prawdziwie panem.
„Książę jest jaśnie oświecony; inni parowie są jaśnie wielmożni.
„Lordowie są nietykalni.
„Parowie są izbą i trybunałem, concilium et curia, prawodawcami i sędziami.
„Most honorable“ znaczy więcej niż „right honorable“.
„Lordowie parowie są nazywani „lordami z prawa“; lordowie krzyży nie są parami — są „lordami z grzeczności“, lordami są tylko parowie.
„Lord nie przysięga nigdy, ani królowi, ani w sądzie. Jego słowo wystarcza. Mówi on: na mój honor.
„Izba gmin, która przedstawia lud, powołana przed zgromadzenie lordów, stawia się tam pokornie, z odkrytą głową w obliczu parów w kapeluszach.
„Izba gmin posyła lordom uchwały przez czterdziestu członków, którzy oddają bil z trzema głębokiemi pokłonami.
„Lordowie posyłają izbie gmin uchwały przez zwykłego pisarza.
„W razie konfliktu, obie izby radzą w malowanej sali, parowie siedząc i w kapeluszach, przedstawiciele gmin stojąc i z gołą głową.
„Według prawa Edwarda VI, lordowie mają przywilej zwykłego zabójstwa. Lord, który zwyczajnie zabija człowieka, nie jest ścigany sądownie.
„Baronowie mają ten sam stopień co biskupi.
„Żeby być baronem parem, trzeba się wywodzić od króla per baroniam integram, baronją całkowitą. Baronja całkowita składa się z trzynastu zamków szlacheckich i jednej ćwierci, każdy zamek szlachecki — z dwudziestu funtów szterlingów, co razem wynosi czterysta marek.
„Głową baronji, caput baroniae, jest zamek rządzony dziedzicznie tak jak sama Anglja, to znaczy, mogący przejść na córki tylko w razie braku dzieci płci męskiej, i w tym razie przechodzący na najstarszą córkę, caeteńris filiabus aliunde satisfactis[1].
„Baronowie m ają ty tu ł lordów z saksońskiego laford, z łaciny klasycznej dominus i z łaciny pospolitej lordus.
„Synowie starsi i młodsi wicehrabiów i baronów są pierwszymi giermkami królestwa. Synowie starsi parów idą przed kawalerami orderu Podwiązki; synowie młodsi nie. Starszy syn wicehrabiego idzie za wszystkimi baronami, a przed wszystkimi baronetami.
„Każda córka lorda jest lady. Inne dziewczęta angielskie są miss.
„Wszyscy sędziowie są niżsi od parów. Woźny nosi kaptur z jagnięcej skóry; sędzia nosi kaptur z małych popielic do minuto vario, z wszelkich rodzajów małych białych futer, prócz gronostajów. Prawo noszenia gronostajów przysługuje tylko parom i królowi.
„Nie można przyznać suplicavit przeciw lordowi.
„Lord nie może być więziony, wyjąwszy w Wieży londyńskiej.
„Lord zawołany przed króla ma prawo zabić jednego albo dwa jelenie w parku królewskim.
„Lord ma w swoim pałacu dwór baronów.
„ Jest niegodne lorda chodzić po ulicach w płaszczu z dwoma lokajami. Może się pokazywać tylko w wielkiem towarzystwie szlachty domowej.
„Parowie udają się do parlamentu w karocach jeden za drugim; przedstawiciele gmin nie. Kilku parów udaje się do Westminsteru w krzesłach na czterech kołach. Kształt tych krzeseł i karet herbowych, zdobnych w korony lordowskie, jest dozwolony tylko lordom i jest jedną z odznak ich godności.
„Lord może być skazany na karę pieniężną tylko przez lordów, nigdy na więcej niż na pięć szylingów, wyjąwszy księcia, który może być skazany na dziesięć.
„Lord może przyjmować u siebie sześciu obcych. Każdy inny anglik może przyjmować tylko czterech.
„Lord może mieć u siebie osiem beczek wina, nie płacąc podatków.
„Tylko lord może się nie stawić przed szeryfem okręgu.
„Lord nie może być oszacowany przez milicję.
„Gdy lord ma na to ochotę, ekwipuje pułk i oddaje go królowi; tak czynią ich łaskawości książę Athol, książę Hamilton i książę Northumberland.
„Lord może mieć do czynienia tylko z lordami.
„W procesach cywilnych może żądać odłożenia sprawy, jeżeli niema chociaż jednego szlachcica wśród sędziów.
„Lord mianuje swoich kapelanów. Baron wyznacza trzech kapelanów; wicehrabia czterech; hrabia i markiz pięciu; książę sześciu.
„Lord nie może być poddany torturze nawet za zdradę stanu.
„Lord nie może być znaczony na ręku.
„Lord jest pisarzem, nąwet gdy nie umie czytać. Umie z prawa.
„Księciu towarzyszy baldachim wszędzie, gdzie niema króla; wicehrabia ma baldachim w domu; baron ma próbną pokrywkę, którą każe trzymać pod puharem podczas gdy pije; baronowa ma prawo kazać nosić tren sukni przez jednego człowieka w obecności wicehrabiny.
„Osiemdziesięciu sześciu lordów albo starszych synów lordów przewodniczy przy osiemdziesięciu sześciu stołach o pięciuset nakryciach każdy, które są zastawione codzień dla jej królewskiej mości w jej pałacu na koszt kraju, otaczającego rezydencję królewską.
„Szlachcic, który uderzył lorda, ma uciętą pięść.
„Lord jest prawie królem.
„Król jest prawie Bogiem.
„Ziemia jest lordshipem.
„Anglicy mówią do Boga milordzie.“
Naprzeciw tego napisu można było przeczytać inny, napisany w podobny sposób, który brzmiał jak następuje:
„Rzeczy, które powinny wystarczyć tym, którzy nic nie mają.
„Henryk Auverquerque, hrabia Grantha, który zasiada w izbie lordów między hrabią Jersey a hrabią Greenwich, ma sto tysięcy funtów szterlingów renty. Do jego lordowskiej mości należy pałac Grantham-Terrace, budowany cały z marmuru i sławny przez to, co nazywają labiryntem korytarzy, który jest osobliwością, gdzie się znajduje korytarz wiśniowego koloru z marmuru z Sarancolin, korytarz brunatny z marmuru ze szczątkami muszel z Astrachanu, korytarz biały z marmuru z Lani, korytarz czarny z marmuru z Alabanda, korytarz szary z marmuru ze Staremma, korytarz żółty z marmuru heskiego, korytarz zielony z marmuru tyrolskiego, korytarz czerwony do połowy z marmuru czeskiego, a do połowy z marmuru ze szczątkami muszel z Cordoby, korytarz niebieski z marmuru genueńskiego, korytarz fioletowy z granitu katalońskiego, korytarz żałobny w żyły białe i czarne z łupku z Murviedro, korytarz różowy z marmuru z Alp, korytarz perłowy z marmuru ze szczątkami muszel z Nonette i korytarz we wszystkich odcieniach, zwany korytarzem dworskim, z różnokolorowego marmuru.
„Ryszard Lowther, wicehrabia Lonsdale, w Lowther, w Westmoreland, który ma wspaniały zajazd, a którego ganek zdaje się zapraszać królów do wejścia.
„Ryszard hrabia Scarborough, wicehrabia i baron Lumley, wicehrabia Waterford z Irlandji, lord porucznik i wiceadmirał hrabstwa Northumberland i Durham, miasta i hrabstwa, ma podwójną kasztelanję starożytną i nowoczesną, w której można podziwiać wspaniałą kratę w półkole, otaczającą basen z nieporównaną fontanną, pozatem ma swój zamek Lumley.
„Robert Darcy, hrabia Holdemess, ma swój majątek Holderness z wieżami barońskiemi i z niekończącemi się ogrodami francuskiemi, po których spaceruje w sześciokonnej karocy, poprzedzanej przez dwóch dojeżdżaczy, tak jak to wypada parowi Anglji.
„Karol Beauclerk, książę Saint-Albans, hrabia Burford, baron Heddington, wielki sokolnik Anglji, ma dom w Windsor królewskiem obok siedziby króla.
„Karol Bodville, lord Robartes, baron Truro, wicehrabia Bodwyn, posiada Wimple w Cambridge, na który się składają trzy pałace z trzema fasadami, jedna wygięta w łuk, a dwie trójkątne. Jest wysadzany czterema rzędami drzew.
„Bardzo szlachetny i bardzo potężny lord Filip Herbert, wicehrabia Caerdiff, hrabia Montgomery, hrabia Pembroke, dostojny par Candall, Marmion Saint-Quentin i Churland, dozorca stanów hrabstwa Kornwalji i Devon, dziedziczny wizytator kolegjum Jezusa, ma cudowny ogród Wilton, w którym są dwa baseny z fontannami piękniejszemi niż w Wersalu bardzo chrześcijańskiego króla Ludwika czternastego.
„Karol Seymour, książę Somerset, posiada Somerset-House nad Tamizą, który dorównywa willi Pamphili w Rzymie. Na wielkim kominie odznaczają się dwa porcelanowe wazony dynastji Yuen, które są warte pół miljona francuskiej monety.
„W Yorkshire Artur, lord Ingram, wicehrabia Yrwin, ma Temple-Newsham, do którego się wchodzi pod lukiem triumfalnym i którego szerokie płaskie dachy są podobne do maurytańskich tarasów.
„Robert, lord Ferrers z Chartley, Bourchier i Lovaine, ma w Leicesters, Shaunton-Harold, którego park ma w płaszczyźnie geometrycznej kształt świątyni z frontonem: a przed sadzawką wielki kościół z kwadratową dzwonnicą, należy do jego dostojności.
„W hrabstwie Northampton Karol Spencer, hrabia Sunderland, jeden z rady prywatnej jego królewskiej mości posiada Althrop, dokąd się wchodzi przez bramę o czterech kolumnach, nad któremi się wznoszą grupy z marmuru.
„Laurence Hyde, hrabia Rochester, ma Surrey New-parke, wspaniały przez swój fronton rzeźbiony, swój okrągły trawnik, otoczony drzewami, i swoje lasy, na których krańcu znajduje się mała góra artystycznie zaokrąglona, na której stoi wielki dąb, widoczny zdaleka.
„Philippe Stanhope, hrabia Chesterfield, posiada Bredby w Derby, który ma pawilon z wspaniałym zegarem, sokolników, królikarnie, piękne stawy długie, kwadratowe i owalne, z których jeden w formie lustra z dwiema bardzo wysokiemi fontannami.
„Lord Cornwallis, baron Eye, ma Brom-Hall, który jest zamkiem z czternastego wieku.
„Bardzo szlachetny Algernon Capel, wicehrabia Molden, hrabia Essen w Castiobury w Hersfordzie, posiada zamek, który ma kształt wielkiego H i gdzie są bardzo obfite polowania.
„Karol lord Ossulstone ma Dowly w Middlesen, dokąd się dochodzi przez włoskie ogrody.
„James Cecil, hrabia Salisbury, siedem mil od Londynu ma Hartfield House ze swojemi czterema wielkopańskiemi pawilonami, swoją dzwonnicą w środku, swoim dziedzińcem, wyłożonym płytami czarnemi i białemi, tak jak dziedziniec w Saint-Germain. Ten pałac, który ma dwieście siedemdziesiąt stóp frontu, był zbudowany za Jakóba I-go przez wielkiego podskarbiego Anglji, który jest pradziadem panującego księcia. Widzi się tam łoże jednej z hrabin Salisbury, nieoszacowanej wartości, całe zrobione z drzewa brazylijskiego, które jest pomocne przeciwko ukąszeniu węży i które się nazywa milhombres, co znaczy tysiąc ludzi. Na tem łożu jest napis złotemi głoskami: Honni soit qui mai y pense[2].
„Edward Rich, hrabia Warwicku i Holland, ma Warwick Castle, gdzie pali się całe dęby w kominach.
„W parafji Seven-Oaks, Karol Sackville, baron Buckhurst, wicehrabia Cranfield, hrabia Dorset i Middlesen, ma Knowle, które jest wielkie jak miasto i które się składa z trzech pałaców, równoległych jeden do drugiego jak szeregi piechoty, z dziesięcioma występami, kryjącemi schody na głównej fasadzie i bramę obronną o czterech wieżach.
„Thomas Thynne, wicehrabia Veymouth, baron Warminster, posiada Long-Leae, który ma prawie tyle kominów, tyle latarni, tyle wyskocznych klatek i chorągiewek, pawilonów i wieżyczek, co Chambord we Francji, który jest własnością króla.
„Henryk Howard, hrabia Suffolk, ma o dwanaście mil od Londynu pałac Audlyenne w Middlesex, który zaledwie ustępuje w wielkości i wspaniałości Escurialowi króla hiszpańskiego.
„W Bedfordshire, Wrest-House-aud-park, który jest jakby państwem, otoczonem fossami i murami o lasami, rzekami i pagórkami, należy do Henryka markiza Kent.
„Hampton-Court w Hereford ze swoją potężną wieżą, ze strzelnicami i ze swoim ogrodem, przeciętym stawem, który go oddziela od lasu, należy do Tomasza lorda Coningsby.
„Grimsthorf w Lincolnshire ze swoją długą fasadą, poprzecinaną wieżyczkami trójkątnem i, swojemi parkami, stawami, bażantarniami, owczarniami, murawami, czworobokami drzew, plantacjami, wysokopiennemi lasami, parterami kwiatów ułożonych w figury geometryczne, podobnemi do wielkich dywanów, polami wyścigowemi, majestatem koła, po którem kręcą się karety nim wjadą do zamku — należy do Roberta hrabiego Lindsay, dziedzicznego lorda lasu Walham.
„Up Park w Sussex, zamek kwadratowy z dwoma symetrycznemi pawilonami, z dzwonnicami po obu stronach dziedzińca — jest własnością bardzo czcigodnego Forda, lorda Grey, wicehrabiego Glendale i hrabiego Tankarwille.
„Newuham Padox w Warwickshire, który ma dwie prostokątne sadzawki i czworoboczną oszkloną wieżyczkę, należy do hrabiego Dinbigh, który jest hrabią Rheinfelden w Niemczech.
„Wythame w hrabstwie Berk ze swoim francuskim ogrodem, w którym znajdują się cztery strzyżone altany, i ze swoją wieżą ze strzelnicami, do której są przyparte dwie wysokie łodzie wojenne, należy do lorda Montague, hrabiego Abingdon, który ma także Rycott, którego jest baronem i na którego bramie znajduje się dewiza: Virtus ariete fortior.
„William Cavendish, książę Devonshire ma sześć zamków, w tej liczbie Chattsworth, wysoki na dwa piętra, w najpiękniejszym stylu greckim, a pozatem jego książęca mość ma swój dom w Londynie, na którym jest lew odwrócony tyłem do pałacu króla.
„Wicehrabia Kinalmeaky, który jest hrabią Cork w Irlandji, ma Burlington-house w Piccadily z rozległemi ogrodami, które dochodzą aż do pól poza Londynem; ma on także Chiswick, w którym jest osiem wspaniałych skrzydeł mieszkalnych; ma on także Londesburgh, który jest nowym pałacem obok starego zamku.
„Książę Beaufort ma Chalsee, w którym się mieszczą dwa zamki gotyckie i jeden zamek florentyński; ma on także Badmington w Glocesterze, który jest rezydencją, z której jak z gwiazdy promienieje wiele alej. Bardzo szlachetny i potężny książę Henryk, książę Beaufort, jest jednocześnie markizem i hrabią Worcester, baronem Raglan, baronem Power i baronem Herbertem z Chepstow.
„John Holies, książę Newcastle i markiz Clare, ma Bolsover, którego wieża kwadratowa jest tak majestatyczna, nadto Honghton w Nottingham, gdzie na środku jednego basenu jest okrągła piramida, naśladująca wieżę Babel.
„William, lord Craven, baron Craven z Hampstead, ma w Warwickshire rezydencję Comb-Abbey, gdzie się widzi najpiękniejszą fontannę Anglji, i w Berkshire dwie baronje Hampstead Marshall, na której fasadzie znajduje się pięć latarń gotyckich, i Asdowne Park, który jest zamkiem na zbiegu czterech dróg w lesie.
„Lord Linnoeus Clancharlie, baron Clancharlie Hunkerville, markiz Corleone w Sycylji, ma swoje parostwo oparte na zamku Clancharlie, zbudowanym w 914 przez Edwarda Starego przeciwko Duńczykom, nadto Hunkerville-house w Londynie, który jest pałacem, nadto w Windsor Corleone-lodge, który jest także pałacem, i osiem kasztelanij, jedną w Bruxton nad Trentą z zastrzeżonem prawem nad kopalniami alabastru, nadto Gumdradth, Homble, Moricambe, Trenwardraith, Hell-Kerters, gdzie jest cudowna studnia, Pollinmore z torfowiskami, Reculver koło starego miasta Vagniacae, Vinecaunton na górze Moilenlli, nadto dziewiętnaście miast i miasteczek razem z wójtami i cały obszar Pensnethchase, co wszystko razem przynosi jego lordowskiej mości czterdzieści tysięcy funtów szterlingów renty.
„Stu siedemdziesięciu dwóch parów, panujących za Jakóba II, posiadają razem dochód, wynoszący tysiąc dwieście siedemdziesiąt dwa tysiące funtów szterlingów rocznie, co stanowi jedenastą część dochodu w Anglji“.
Na marginesie tego ostatniego nazwiska, lord Linnoeus Clancharlie, można było przeczytać przypisek, napisany ręką Ursusa.
„Buntownik; na wygnaniu; dobra, zamki i majętności zasekwestrowane. Dobrze mu tak.”
Ursus podziwiał swego towarzysza Homo. Podziwiamy chętnie tych, którzy się z nami stykają. Takie jest prawo.
Przytłumiona wściekłość była poniekąd stałem usposobieniem wewnętrznem Ursusa, a pomrukiwanie było jego postawą zewnętrzną. Ursus był po prostu malkontentem ustroju społecznego. W układzie przyrody wyobrażał niby opozycję: poprostu zapatrywał się na rzeczy tego świata ze strony ujemnej. Nie przyznawał słuszności ani komukolwiek, ani nawet czemukolwiek. W jego oczach nie rozgrzeszał pszczoły miód, skoro kąsała, rozkwit róży nie na korzyść wychodził słońcu, skoro zarazem rozwijało żółtą febrę i czarne wymioty. Przypuszczać się godzi, że w poufnych pogadankach z sobą Ursus niejedno miał do zarzucenia Bogu. Mówił: „Oczywiście djabeł jest na sprężynie, a błędem Boga było sprężynę puścić“. Pochwalał tylko książąt i miał swoisty sposób przyklaskiwania im. Pewnego dnia, gdy Jakób II podarował Najświętszej Pannie irlandzkiej do kaplicy katolickiej lampę szczerozłotą, Ursus, który tam tędy przechodził z obojętnym Homo, zawołał z podziwem do zgromadzonego tłumu: „Jest rzeczą pewną, że Najświętsza Panna bardziej potrzebuje złotej lampy, niż te dzieci bose, które tu widzę, potrzebują butów“.
Liczne dowody prawowierności Ursusa, jak niemniej wyraźne jego poszanowanie wszystkiego, co było w związku z władzą obowiązującą, niemało się zapewne przyczyniały do wyjednania mu ze strony urzędu pobłażliwości dla jego nawyknień do włóczęgi, a także mezaljansu z wilkiem. Zdarzało się wieczorem, że w przystępie względności Ursus pozwalał Hornowi rozprostować trochę członki i powałęsać się nieco wokoło budy; wilk nie był zdolny do nadużycia zaufania i, znajdując się „w towarzystwie“ — chcemy powiedzieć pośród ludzi — sprawiał się z całą potulnością psa pokojowego; wszakże, gdyby przyszło mieć do czynienia z jakim pochmurnym stróżem nocnym, mogło się to było źle skończyć; z tych tedy względów Ursus ile możności trzymał swego poczciwego wilka na uwięzi. Pod względem politycznym aforyzm jego w przedmiocie złota, prawie już zresztą nieczytelny, a w każdym razie mało zrozumiały, wyglądał poprostu na jakieś usiłowanie przyozdobienia przodu budy i wcale go nie podawał w podejrzenie. Nawet po skończonem panowaniu Jakóba II-go, nawet za szanownych rządów Wilhelma i Marji, małe mieściny hrabstw angielskich mogły widywać krążącą w bezpieczeństwie jego kolaskę. Wędrował tedy swobodnie wzdłuż i wszerz po całej Anglji, zachwalając swoje zioła i flaszki, wyprawiając na spółkę ze swoim wilkiem przeróżne jarmarczne kuglarstwa, i tak przemykał się z powodzeniem poprzez oczka sieci policyjnych, na stawionych w owej epoce na całej przestrzeni ziemi angielskiej dla chwytania wałęsających się zgrai włóczęgów, a osobliwie dla przeszkodzenia wędrownym praktykom „comprachicosów“.
Zresztą, tak się też należało. Ursus nie należał do żadnej gromady. Ursus żył poprostu z Ursusem; było to niby sam na sam jego samego z nim samym, w które wilk poufale wtykał swój nos. Marzeniem Ursusa było być dzikim człowiekiem; nie mogąc tego zrobić, był takim, który żyje sam jeden. Samotnik jest to tylko złagodzony dziki człowiek, na którego się cywilizacja godzi. Tem mocniej jesteś sam, — im mniej zostajesz na miejscu. Temu to przypisać należy nieustającą włuczęgę Ursusa. Zatrzymać się gdziekolwiek, było w jego pojęciach: poddać się przyswojeniu. Przebywał życie, przebywając w drodze. Widok miast bardziej tylko podniecał w nim tęsknotę do czaharów, gęszczy leśnych, bezdroży i dziur po skałach. W lesie dopiero był u siebie. Nie czuł się zbyt nieswojo pośród gwaru rynków miejskich, dość przypominającego szum puszczy leśnej. W pewnym względzie wrażenie tłumu zaspokaja w człowieku pociąg do pustyni. Jedno tylko przeszkadzało Ursusowi w urządzeniu jego budy: to, że miała drzwi i okna, co ją czyniło podobną do chałupy. Byłby u szczytu swoich marzeń, gdyby mu się udało włożyć na koła pieczarę i podróżować ciągle po jaskini.
Jak powiedzieliśmy, nie uśmiechał się, ale się śmiał. Niekiedy, często nawet, gorzkim śmiechem. Jest przyzwolenie w każdym uśmiechu, podczas kiedy śmiech bywa często odmową.
Zadaniem jego głównem było nienawidzieć ludzkie plemię. W tym względzie był nieubłagany. Raz wywlókłszy na światło słoneczne tę zasadę, że życie ludzkie jest rzeczą straszliwą; ułożywszy z tego pewien rodzaj teorji ciążenia klęsk jednych nad drugiemi, królów nad ludem, wojny nad królami, zarazy morowej nad wojną, głodu nad zarazą, głupoty nad wszystkiem; zauważywszy pewien stosunek kary już w samym fakcie istnienia; uznawszy, że śmierć jest oswobodzeniem; — ilekroć mu przyprowadzono chorego, przywracał mu zdrowie. Posiadał kordjały i drjakwie ku przedłużeniu życia starcom. Stawiał na nogi czołgającego się na czworakach kalekę i, zrobiwszy to, mówił mu drwiąco: „No, trzymasz się już na łapach, kochanku; chodźże sobie teraz; jak najdłużej po tym psim padole płaczu“. Jeśli mu się zdarzyło napotkać biedaka umierającego z głodu, dawał mu aż do ostatniego grosza jaki miał przy duszy, mrucząc: „Żyj, nędzarzu, jedz, trzymaj się jak najdłużej; nie ja skrócę czas trwania twojej kaźni“. Poczem zacierał, ręce z radością, mówiąc: „Robię ludziom tyle złego, ile tylko mogę“.
Poprzez tylne okienko przechodzący czytać mógł na podniebiu budy jeszcze ten jeden napis, skreślony wewnątrz węglem dużemi głoskami:
Jestże kto, coby dziś znał to słowo comprachicos, oraz jego znaczenie?
Comprachicosowie, inaczej comprapequenosowie, było to dziwne i ohydne bractwo koczujące, słynne w siedem nastym wieku, zapomniane w osiemnastym, dziś już całkiem nieznane. Comprachicosowie są poniekąd, jak ów słynny niegdyś proszek dziedzictwa, jednym z wydatniejszych szczegółów, cechujących stare społeczeństwo. Stanowią część odwiecznej brzydoty człowieczej. Wobec szerokiego poglądu dziejowego, ogarniającego całości, comprachicosowie wiążą się z olbrzymim faktem Niewoli. Józef, zaprzedany przez swych braci, jest jednym z licznych ustępów ich legendy. Comprachicosowie pozostawili liczne ślady w prawodawstwach karnych Anglji i Hiszpanji. Tu i owdzie, pośród ciemnej gmatwaniny praw angielskich, zdarza się napotkać potworny fakt ich istnienia, podobnie jak się napotyka ślad stopy dzikiego w nieprzebytej puszczy.
Comprachicos, równie jak comprapequenos, jest to wyraz hiszpański złożony, którego znaczenie jest: dzieciokupcy.
Comprachicosowie poprostu handlowali dziećmi.
Kupowali je i sprzedawali.
Nie kradli zaś, uchowaj Boże. Kradzież dzieci stanowi przemysł oddzielny.
A co też robili z tych dzieci?
Potwory.
A dlaczego potwory?
Dla śmiechu.
Lud musi śmiać się, królowie także. Potrzeba na rynku kuglarza, potrzeba w Luwrze trefnisia. Pierwszy nazywa się Turlupin, drugi Triboulet.
Wysiłki człowieka, upędzającego się za uciechą, zasługują niekiedy na uwagę mędrca.
Co kreślimy w tych kilku stronach wstępnych? Jeden z rozdziałów najstraszliwszy z księgi, którą możnaby nazwać: Wykorzystywanie nieszczęśliwych, przez szczęśliwych.
Dziecko przeznaczone na zabawkę dla ludzi, to istniało kiedyś. (Istnieje to jeszcze dzisiaj.) W epokach naiwnych i dzikich stanowiło to odrębny przemysł. Siedemnasty wiek, zwany wielkim wiekiem, był jedną z tych epok. Był to wiek bardzo bizantyński; miał naiwność zepsutą i dzikość delikatną, ciekawa odmiana cywilizacji. Tygrys składający buzię w ciup. Pani de Sevigne, mizdrząc się, mówi o stosie i łamaniu na kole. Wiek ten bardzo wykorzystywał dzieci; historycy, pochlebcy tego wieku, zasłonili ranę, ale pokazali lekarstwo, Wincentego a Paulo.
Ażeby z człowieka udała się zabawka, trzeba go na to wcześnie wziąć w obroty. Na karła należy urabiać od dziecka. Jako osobliwości poszukiwano wtedy drobnych kształtów, przypominających dzieci; ale znowu dziecko proste tak prędko powszednieje! Garbusek to zaraz rzecz weselsza.
Stąd zaraz sztuka osobna. Zjawili się urabiacze. Brano zwyczajnego człowieka, a wytwarzany z niego poczwarę; brano twarz, a robiono z niej pysk lub mordę. Przygnębiano wzrost, urabiano fizjonomję. To wytwarzanie sztuczne zjawisk teratologicznych miało swoje ścisłe zasady. Była o tem cała nauka. Proszę sobie wyobrazić ortopedję praktykowaną na opak. Tam, gdzie oko patrzało jak Bóg przykazał, wprowadzano przemocą zeza. Gdzie Bóg harmonję umieścił, tam stwarzano potworność, gdzie Bóg doskonałość złożył, przywracano nieforemność pierwszego rzutu. I to, w oczach znawców, właśnie ta ostatnia wyglądała na doskonałość.
Były także próby poprawiania zwierząt, wynajdywano konie szokate. Turenne jeździł na szokatym koniu. Czyż za naszych czasów nie maluje się psów na niebiesko i zielono? Natura jest naszą kanwą. Człowiek zawsze chciał coś dodać do Boga. Człowiek poprawia naturę, czasami na lepsze, czasami na gorsze. Dworski błazen nie jest niczem innem jak próbą sprowadzenia człowieka do małpy. Postęp w tył. Dzieło sztuki, które cofa. Jednocześnie starano się z małpy zrobić człowieka. Barbe, księżna Cleveland i hrabina Southampton, miała za giermka goryla. U Franciszki Sutton, baronowej Dudley, ósmej parowej z ławki baronów, herbata była podawana przez pawiana, ubranego w złotogłów, którego lady Dudley nazywała: „mój murzyn“. Katarzyna Sidley, hrabina Dorchester, jeździła na posiedzenia parlamentu w herbownej karocy, za którą stały trzy małpy w paradnej liberji. Jednej księżnej de Medina-Coeli, której poranną toaletę widział kardynał Polus, pończochy naciągał orangutang. Te małpy wywyższone przeciwstawiały się brutalnym i zezwierzęconym ludziom. To pomieszanie, za wolą magnatów, człowieka i zwierzęcia, było szczególnie podkreślone przez karła i psa. Karzeł nie opuszczał psa, zawsze większego od niego. Pies był nieodłącznym towarzyszem karła. Były to jakby dwie skojarzone obroże. Ten czysto zewnętrzny związek jest stwierdzony przez mnóstwo pomników życia domowego, między innem: przez portret Jeffreya Hudsona, karła Henrietty Francuskiej, córki Henryka IV, żony Karola I.
Poniżanie człowieka prowadzi do deformowania go. Uzupełniano zniesienie stanu przez defigurację. Niektórzy specjaliści wiwisekcji tych czasów z wielką dokładnością zmazywali ż ludzkiego oblicza podobieństwo boże. Doktor Couquest, członek Kollegium na Amen-Street i przysięgły wizytator sklepów chemicznych Londynu, napisał po łacinie książkę o tej chirurgji w odwrotną stronę, której sposoby podaje. Jeżeli wierzyć Justusowi de Carrick-Fergus, wynalazcą tej chirurgji jest mnich zwany Aven-More, słowo irlandzkie, które znaczy Wielka Rzeka.
Karzeł elektora palatynatu Perkeo, którego lalka — albo też widmo — wyskakuje z cudownej skrzynki w piwnicy Heidelbergu, był godną podziwu próbką tej nauki, bardzo różnorodnej w swoich zastosowaniach.
Ta robota potworów odbywała się na ogromną skalę i dzieliła się na rozmaite oddziały.
Sułtan ich potrzebował; potrzebował ich także papież. Jeden do pilnowania swoich żon; drugi do odprawiania modłów. Był to rodzaj osobny, nie mogący się sam rozmnażać. Ci ludzie niezupełni byli potrzebni rozkoszy i religji. Harem i kaplica sykstyńska zużytkowywały ten sam rodzaj potworów, tu dzikich tam słodkich.
Umiano w czasach owych wytwarzać rzeczy, których się już dziś nie wytwarza. Posiadano talenty, których nam dziś brakuje, i nie bez przyczyny niektórzy dobroduszni ludzie wyrzekają na upadek. Zaginęła już sztuka rzeźbienia w członkach ciała ludzkiego; przypisać to należy temu, że zatracono umiejętność wyciągania na torturach; bywali mistrze w tym kunszcie, dziś już takich niema; uproszczono tę sztukę do tego stopnia, że gotowa wkrótce zniknąć do szczętu. Upiłowując całe części ciała ludziom żyjącym, rozpruwając im brzuchy, wywlekając im wnętrzności, chwytano na gorącym uczynku zjawiska fizyczne i robiono odkrycia; niestety, dziś się tego wszystkiego wyrzec przyszło, i oto nagle widzimy się pozbawieni cudów postępu, których oprawca przyczyniał sztuce chirurgicznej.
Ta dawna wiwisekcja nie ograniczała się do tworzenia potworów dla placów publicznych, wesołków dla pałaców, którzy byli rodzajem dopełnienia dworzan i eunuchów dla sułtanów i papieżów. Miała liczne warjanty. Jednym z jej triumfów było stworzenie koguta dla króla angielskiego.
Było zwyczajem w pałacu króla angielskiego, że istniał rodzaj nocnego człowieka, śpiewającego jak kogut. Ten człowiek czuwający podczas gdy spano, chodził po pałacu i co godzinę wydawał ten krzyk zwierzęcy, powtarzany tyle razy, ile było trzeba, żeby zastąpić dzwon. Ten człowiek z rangą koguta przechodził w dzieciństwie operację gardła, opisaną w dziele doktora Couquesta. Za Karola II, ponieważ wydawanie śliny związane z operacją wzbudziło odrazę w księżnej Portsmouthu, zachowano urząd, żeby nie zmniejszać blasku korony, ale krzyk koguta wydawał już człowiek nieokaleczony. Wybierano zwykle na ten godny urząd dawnego oficera. Za Jakóba II, ten urzędnik nazywał się William Sampson Coq, i dostawał rocznie za swój śpiew dziewięć funtów dwa szylingi i sześć sous[3].
Zaledwie sto lat mija, jak w Petersburgu, opowiadają o tem pamiętniki Katarzyny II, gdy car albo caryca byli niezadowoleni z jakiegoś rosyjskiego księcia, zmuszano go do kucnięcia w środku wielkiego przedpokoju pałacowego, gdzie zostawał w tej pozycji określoną ilość dni, miaucząc, według rozkazu, jak kot, albo gdacząc jak kura, która znosi jajko, i dziobał z ziemi swoje pożywienie.
Zwyczaje te przeszły; mniej jednak niż się myśli. Dzisiaj dworzanie, gdacząc, by się podobać, zmieniają trochę intonację. Niejeden podnosi z ziemi, nie mówimy że z błota, to co spożywa.
Jest rzeczą bardzo szczęśliwą, że królowie nie mogą się mylić. W ten sposób ich sprzeczności nie sprawiają nigdy kłopotu. Przytakując nieustannie, jest się pewnym, że się będzie miało zawsze rację, co jest rzeczą przyjemną. Ludwik XV nie chciałby widzieć w Wersalu oficera udającego koguta, ani księcia, udającego indora. To, co podnosiło godność królewską i cesarską w Anglji i Rosji, zdawałoby się Ludwikowi Wielkiemu niezgodnem z koroną świętego Ludwika. Znane jest jego niezadowolenie, gdy Pani Henriette zapomniała się jednej nocy do tego stopnia, że we śnie zobaczyła kurę, wielka nieprzyzwoitość zaprawdę dla osoby z dworu. Gdy się należy do dworu nie powinno się śnić o podwórzu. Bossuet, jak pamiętamy, podzielił oburzenie Ludwika XIV.
Handel dziećmi w siedemnastem stuleciu dopełniał się, jakeśmy to wyżej powiedzieli, pewnym rodzajem przemysłu. Comprachicosowie prowadzili ten handel, oraz praktykowali ten przemysł. Poprostu kupowali dzieci, następnie urabiali nieco ten materjał surowy i wreszcie zbywali go z zyskiem.
Nie brakowało sprzedających wszelkiego rodzaju, poczynając od nędzarza, który się pozbywał ciężarów ojcostwa, aż do właściciela, wyzyskującego przychówek w trzodzie swoich niewolników. W owe czasy nic nie było prostszego jak handel ludźmi. Za naszych czasów walczono, żeby utrzymać to prawo. Pamiętamy, że mniej niż sto lat temu, elektor heski sprzedawał swoich poddanych królowi angielskiemu, który potrzebował ludzi do wojny w Ameryce. Szło się do elektora heskiego, jak do rzeźnika, kupować mięso. Elektor heski miał mięso armatnie. Ten książę wywieszał swoich poddanych w swym sklepiku. Targujcie, to do sprzedania. W Anglji, za Jeffriesa, po tragicznem zajściu w Monmouth, było wielu panów i magnatów ściętych i ćwiartowanych; ci torturowani zostawili żony i córki, wdowy i sieroty, które Jakób II podarował królowej, swojej żonie. Królowa sprzedała te ladies Wilhelmowi Peun. Prawdopodobnie ten król miał rabat i procent. To co dziwi, to nie że Jakób II sprzedał te kobiety, ale że Wilhelm Peun je kupił.
Sprawunek Peuna usprawiedliwia, albo tłomaczy to, że Peun, mając pustynie do zasiania mężczyznami, potrzebował kobiet. Kobiety były częścią jego narzędzi.
Te ladies okazały się dobrym interesem dla jej łaskawej wysokości, królowej. Młode sprzedano drogo. Myśli się z zakłopotaniem, jakie sprawia uczucie skomplikowanego skandalu, że Peun dostał prawdopodobnie stare księżne po bardzo niskiej cenie.
Comprachicosowie nazywali się także „cheylas“; wyraz ten, pochodzenia indyjskiego, oznacza wykręcaczy gniazd dziecięcych.
Przez długi czas comprachicosowie na wpół się tylko ukrywali. Zdarza się niekiedy w porządku społecznym, że cień, sprzyjający zbrodniczym przemysłom, ukrywa się w nim.
Widzieliśmy za naszych czasów stowarzyszenie tego rodzaju w Hiszpanji, prowadzone przez Ramona Selles, które przez trzydzieści lat, od 1834 do 1866, trzymało w ciągłym strachu trzy prowincje, Walencję, Alicante i Murcie.
Za panowania Stuartów, comprachicosowie nieźle byli uważani u dworu. W razie potrzeby, interes państwa posługiwał się nimi. Byli oni dla Jakóba II niemal tem, coby nazwać można instrumentom regni. Były to czasy, w których obkrzesywano rodziny, zajmujące nadto miejsca, lub też niedość uległe; w których załatwiano się jednem cięciem z rodowodami; w których ni stąd ni zowąd uprzątano dziedziców wielkich imion. Niekiedy krzywdzono jedną gałąź szczepu na korzyść drugiej; comprachicosowie celowali w sztuce oszpecania do niepoznania, co ich znakomicie zalecało polityce. Oszpecić to w każdym razie jeszcze lepiej, niż zabić. Użyto raz wprawdzie maski żelaznej, ale to są mniej zgrabne sposoby. Niepodobna przecie zaludnić Europy maskami z żelaza, podczas kiedy kuglarzy potwornych spotykasz po ulicach bez najmniejszego podejrzenia; i wreszcie maskę żelazną zerwać można, ale maski, urobionej z ciała, nigdy. Zamaskować cię raz na zawsze twoją własną twarzą, cóż może być nad to dowcipniejszego? Comprachicosowie urabiali człowieka, zupełnie jak Chińczycy urabiają drzewo. Mieli na to sposoby, jakeśmy już wyżej wspomnieli, mieli na to sekrety. Sztuka ta zaginęła. Najpocieszniejsze skarłowacenia z rąk ich wychodziły. Było to zarazem śmieszne i zastanawiające. Chodzili oni około małego stworzenia z tak djablim przemysłem że sam rodzony ojciecby go nie poznał. Niekiedy pozostawiali w pierwotnym kształcie kolumnę pacierzową, ale znowu przeinaczali twarz dziecka. Możnaby powiedzieć, że zdejmowali z niego wrodzoną cechę tak, jak się wypruwa znak z ukradzionej chustki.
Istoty, przeznaczone na kuglarzy i sztukmistrzów, miały już z powołania stawy powyłamywane w sposób przemądry; można je było nazwać bezkościowemi; robiono z nich skoczków.
Comprachicosowie nie poprzestawali na odjęciu dziecku jego twarzy, umieli je także pamięci pozbawić. Przynajmniej odejmowali mu z niej to, co się dało; do tego stopnia, że dziecię nie posiadało nawet świadomości przeróbki, której uległo. Straszliwa ta chirurgja zostawiała ślady na jego twarzy, ale nie w umyśle. Zaledwie umiało sobie przypomnieć: że pewnego dnia zostało pochwycone przez jakichś ludzi, że usnęło i że potem zostało uleczone, ale z czego? o tem nic nie wiedziało. Co do wyrzynań i wypalań, dokonywanych za pomocą żelaza i siarki, tych dziecię nie przypominało sobie wcale. Na czas operacji comprachicosowie zwykli byli usypiać swych małych pacjentów za pomocą proszku znieczulającego, który uchodził za czarodziejski i miał własność odejmowania uczucia boleści.
Chiny miały przed nami wszystkie nasze wynalazki, druk, artylerję, aerostatki, chloroform. Jednakże wynalazek, który w Europie staje się odrazu życiem i wzrostem i rozwija się w nadzwyczajne zjawisko i cud, w Chinach pozostaje embrjonem i zostaje martwy. Chiny są naczyniem, w którem jest zamknięty płód.
Ponieważ jesteśmy w Chinach, zostańmy tam jeszcze chwilę dla jednego szczegółu. W Chinach, po wsze czasy, widziano poszukiwania sztuki i przemysłu w kierunku odlewania żywego człowieka. Bierze się dziecko dwu-trzyletnie, wkłada się je w porcelanowy wazon, bardziej lub mniej dziwaczny, bez pokrywki i bez dna, tak, żeby głowa i nogi przechodziły. W dzień stawia się wazon, w nocy kładzie, żeby dziecko mogło spać. Dziecko grubieje w ten sposób, nie rosnąc, wypełniając swojem ściśniętem ciałem i pokrzywionemi kośćmi wypukłości wazonu. To rośnięcie w butelce trwa kilka lat. W pewnej chwili już temu nie można zaradzić. Gdy się sądzi, że jest gotowe i że potworek jest zrobiony, bije się wazon, dziecko wychodzi i ma się człowieka o kształtach dzbana.
To wygodne; można zgóry zamówić sohie karła, jakiego się chce kształtu.
Jakób II nie prześladował comprachicosów. I nie bez przyczyny, ponieważ się nimi posługiwał. Przynajmniej nieraz mu się to zdarzyło. Nie zawsze się odrzuca to, czem się pogardza. Ten przemysł niższego rzędu, świetny niekiedy sposób dla przemysłu wyższego rzędu, który się zwie polityką, był z umysłu pozostawiony w nędzy, ale bynajmniej nie prześladowany. Żadnego nad nim nie było nadzoru, tylko pewna baczność. Mogło to stać się użytecznem. Prawo tedy zamykało nań jedno oko, król otwierał drugie.
Czasami król przyznawał się do współwiny. Są to śmiałości teroru monarchji.
Oszpecony bywał napiętnowany liljami. Odejmowano mu cechę Bożą, a wkładano mu znak króla. Jakób Astley, kawaler i baronet, pan na Meltonie, konstabl hrabstwa Norfolk, liczył w swoim rodzie dziecię jedno sprzedane, na którego czole sprzedawca wypiętnował rozpalonem żelazem kwiat lilji. W niektórych razach, jeżeli dla jakichbądź przyczyn należało stwierdzić królewskie pochodzenie dziecięcia, nie mogącego być uprawnionem, używano tego sposobu. Anglja zawsze nam czyniła ten zaszczyt, że, ilekroć szło o osobistą jej wygodę, zawsze się lubiła posługiwać kwiatem lilji.
Uwzględniając różnicę, dzielącą przemysł od fanatyzmu, znaleźć można pewne podobieństwo pomiędzy comprachicosami i dusicielami indyjskimi. Zazwyczaj żyli gromadnie, bawili się trochę kuglarstwem, ale to raczej dla pozoru. To im ułatwiało włóczęgę. Rozkładali tu i owdzie swe obozowiska; ale okazywali się zawsze poważni, religijni, i nie zbliżało ich żadne podobieństwo z innymi włóczęgami, ponieważ kradzież mieli w obrzydzeniu. Lud prosty dosyć długo niewłaściwie ich mieszał z Cyganami, hiszpańskimi, a nawet chińskimi. Cyganie hiszpańscy byli fałszerzami pieniędzy, chińscy zaś po prostu rzezimieszkami. Nic podobnego nie ciążyło na comprachicosach. Byli to wogóle ludzie uczciwi i, czy nam kto uwierzy czy nie, zapewnić możemy, że niekiedy bywali naprawdę rzetelni. Nie wyłamywali, ale otwierali drzwi, wchodzili, targowali dziecko, płacili za nie i zabierali, jak swoje. Robiło się to całkiem uczciwie.
Bywali najrozmaitszego pochodzenia. Pod tą nazwą comprachicos kumali się z sobą Anglicy, Francuzi, Kastylczycy, Niemcy i Włosi. Jedna myśl wspólna, jeden i ten sam zabobon, wyzyskiwanie wspólne korzyści jednego rzemiosła, stwarzają niekiedy podobne pobratymstwa. W tem stowarzyszeniu złoczyńców wszystkie strony świata miały swych przedstawicieli. Niejeden Baskijczyk wybornie się tam mógł rozmówić z Irlandczykiem; dwa te plemiona schodzą się na jednym punkcie starego narzecza punickiego; dodajcie do tego ścisłe stosunki Irlandji katolickiej z katolicką Hiszpanją. Stosunki tego rodzaju doprowadziły do powieszenia w Londynie prawie że króla Irlandji, gallijskiego lorda de Brany, z czego powstało hrabstwo de Letrim.
Comprachicosowie byli więc raczej stowarzyszeniem, niż narodowością, raczej amalgamatem, niż stowarzyszeniem. Była to zgraja oberwańców z całego świata, uważająca zbrodnię za przemysł. Był to niby rodzaj zszywki arlekińskiej, złożonej z wszelkiego rodzaju łachmanów. Przybrać tam jednego członka więcej, było wszyć nową łatę.
Wałęsać się było prawem istnienia comprachicosów. Napłynąć i w oka mgnieniu się rozpłynąć. Kogo zaledwie znoszą, ten nigdzie wrosnąć nie może. Nawet w państwach, w których przemysłem swoim dopomagali intrygom dworskim, w potrzebie nawet przychodząc w pomoc władzy królewskiej, ni stąd ni zowąd bywali poszturchiwani.
Królowie wyzyskiwali ich sztukę, ale sztukmistrzów wysyłali na galery. Sprzeczności te dają się tłomaczyć wybrykami samowoli królewskiej. Poprostu, dziś nam się tak podobało, a jutro inaczej.
Toczący się kamień, równie jak włóczący się przemysł, mchem się nie wzbogacają. Comprachicosowie byli zwykle biedni. Mogli byli mówić o sobie to, co mówiła owa chuda i obdarta czarownica, kiedy widziała, jak podpalano stos pod nią: „Ona nie warta świeczki“. Być może, prawdopodobnie nawet, przywódcy ich, o których milczą dzieje, słowem wielcy przedsiębiorcy owego handlu dziećmi, dorobili się mienia. Teraz po dwu wiekach trudnoby to było zbadać.
Był to, jakeśmy już powiedzieli, rodzaj związku. Miał swoje prawa, swoją przysięgę, swoje znaki; miał niemal swoje arkana. Ktoby się dziś czegokolwiek chciał o tem wszystkiem wywiedzieć, niech się uda w kraj Basków, do hiszpańskiej Galicji. Ponieważ było pomiędzy nimi bardzo dużo Biskajczyków, w ich to górach przechowały się te tradycje. Nawet w chwili obecnej nierzadko bywa o nich mowa w Oyarzum, w Urbistondo, w Leso, w Astigarraga.
— Aguarda te, nino, que voy a llamar al comprachicos![4] — tak w tych krajach, do dziś dnia jeszcze, matki straszą swoje dzieci.
Comprachicosowie, równie jak Cyganie, wyznaczali sobie schadzki; od czasu do czasu przywódcy ich wzywali się na narady. W siedemnastem stuleciu mieli cztery główne miejsca schadzek. Jedno znajdowało się w Hiszpanji, był to wąwóz Pancorbo; jedno w Niemczech, na polance, zwanej Niegodziwą Babą, blisko Diekirch, gdzie oglądać można dwie zagadkowe płaskorzeźby, przedstawiające kobietę z głową i mężczyznę bez głowy; jedno we Francji, na wydmie, u stóp olbrzymiego posągu, zwanego Maczugą Obietnicy, w odwiecznym świętym gaju Borvo-Tomona, w pobliżu Bourbonne-les-Bains; jedno w Anglji, poza murem ogrodu, należącego do Wiliama Chalonera, esquira z Gisbrough w Clevelandzie w hrabstwie York, pomiędzy czworoboczną wieżą i wielkim szczytem, mającym wejście ostrołukowe.
Prawa przeciwko włóczęgom były zawsze bardzo srogie w Anglji. Anglja w swojem gotyckiem prawodawstwie zdawała się brać natchnienie z zasady: Homo errans fera crante pejor. Jeden z jej specjalnych statutów określa człowieka bez przytułku, jako niebezpieczniejszego od żmiji, smoka, żbika i bazyliszka (atrocior aspide, dracone, lynce et basilico). Anglja przez długi czas tak się kłopotała Cyganami, od których chciała się uwolnić, jak wilkami, których się pozbyła.
W tym wypadku Anglik różni się od Irlandczyka, który modli się do świętych o zdrowie wilka i nazywa go „swoim ojcem chrzestnym“.
Jednakże prawo angielskie, tak, jak znosiło, widzieliśmy to przed chwilą, wilka oswojonego i zadomowionego, który się stał niejako psem, znosiło włóczęgę mającego zajęcie, który się stał obywatelem. Nie niepokojono ani kuglarza, ani wędrownego golarza, ani fizyka, ani handlarza roznoszącego towary, ani uczonego pod gołem niebem, wziąwszy pod uwagę, że mają oni sposób zarobkowania. Pozatem, odrzuciwszy te wyjątki, rodzaj człowieka wolnego, który jest w człowieku wędrownym, przejmował prawo strachem. Przechodzień był wrogiem publicznym in potentia. Ta rzecz nowoczesna, wałęsanie się, była nieznana; znano tylko tę rzecz starożytną, włóczęgostwo. „Podejrzany wygląd“, to „niewiadomo co“, co każdy rozumie i czego nikt nie może określić, wystarczało, by społeczeństwo chwyciło człowieka za kołnierz. Gdzie mieszkasz? Co robisz? A jeśli nie mógł odpowiedzieć, czekały go srogie kary. Żelazo i ogień były w kodeksie. Prawo wprowadzało w czyn kanteryzację włóczęgostwa.
Stąd, na całej ziemi angielskiej, prawdziwe „prawo podejrzanych“ stosowane do włóczęgów, chętnych, powiedzmy do złoczyńców, a szczególnie do Cyganów, których wypędzenie niesłusznie porównywano z wypędzeniem żydów i maurów z Hiszpanji i protestantów z Francji. Co do nas, rozróżniamy nagankę od prześladowania.
Comprachicosowie, kładziemy na to nacisk, nie mieli nic wspólnego z Cyganami. Cyganie byli narodem, comprachicosowie byli zlepkiem wszystkich narodowości, pozostałością, mówiliśmy to; okropna miednica plugawych wód. Comprachicosowie nie mieli tak, jak Cyganie, własnego narzecza; ich żargon był mieszaniną narzeczy; wszystkie języki zmieszane były ich językiem; mówili gmatwaniną. Stali się wkońcu tem, czem byli Cyganie, narodem błąkającym się pośród narodów, ale ich węzłem wspólnym było stowarzyszanie się, nie rasa. We wszystkich epokach historji można rozróżnić w tej wielkiej płynnej masie, jaką jest ludzkość, takie strumienie ludzi jadowitych, płynące osobno i trujące potrosze wkoło siebie. Cyganie byli rodziną, Comprachicosowie byli lożą masońską; masonerja, mająca nie cel wzniosły, ale obrzydły przemysł. Ostatnia różnica, religja. Cyganie byli poganami, comprachicosowie chrześcijanami, jak się to należy stowarzyszeniu, które choć pomieszane ze wszystkiemi narodami, zrodziło się w Hiszpanji, miejscu nabożnem.
Byli więcej niż chrześcijanami, byli katolikami, byli więcej niż katolikami, byli rasy romańskiej i tak zamknięci w swojej wierze i tak czyści, że nie chcieli się połączyć z węgierskimi cyganami, z komitetu peszteńskiego, którymi dowodził i których prowadził starzec, mający zamiast berła pałkę ze srebrną kulą, na której się wznosi dwugłowy orzeł austrjacki. Coprawda, ci Węgrzy byli na tyle schizmatykami, że święcili Wniebowstąpienie 27 sierpnia, co jest rzeczą szkaradną.
W Anglji, dopóki się tam utrzymywali Stuartowie, stowarzyszenie comprachicosów, jakeśmy już tego wypowiedzieli powody, było niemal osłaniane przychylnością władzy. Jakób II, człowiek wierzący, który prześladował żydów i Cyganów, był dobrym panem dla comprachicosów. Widzieliśmy dlaczego. Comprachicosowie kupowali towar ludzki, którego król był sprzedawcą. Celowali oni w zniknięciach. Spadkobierca, niewygodny, w młodym wieku, którego wzięli w swoje obroty, tracił swój kształt. Ułatwiało to konfiskaty. Przekazywanie majątków faworytom było ułatwione. Comprachicosowie byli nadto bardzo dyskretni i ponurego usposobienia, zobowiązywali się do milczenia i dotrzymywali słowa, co jest rzeczą konieczną w sprawach rządzących. Nie było prawie przykładu, żeby zdradzili sekrety króla. Leżało to wprawdzie w ich interesie. I gdyby król stracił do nich zaufanie, byliby w wielkiem niebezpieczeństwie. Byli więc pomocą w sprawach polityki. Nadto ci artyści dostarczali śpiewaków ojcu świętemu. Comprachicosowie byli potrzebni.
Mieli szczególne nabożeństwo do Marji. Wszystko to podobało się papizmowi Stuartów. Jakób II nie mógł być wrogo usposobiony do ludzi religijnych, którzy nabożeństwo do Najśw. Panny doprowadzali aż do fabrykowania eunuchów.
Ale nareszcie w roku 1688 przyszło do zmiany dynastji w państwie Wielkiej Brytanji. Książę Oranji zastąpił Stuarta. Wilhelm III zajął miejsce Jakóba II.
Jakób II umarł na wygnaniu. Na jego grobie zdarzały się cuda, a jego relikwje uzdrowiły biskupa z Autun z fistuły, godna nagroda chrześcijańskich zalet tego księcia.
Wilhelm, mając inne poglądy i metody niż Jakób, stał się wielce srogim względem comprachicosów. Zabrał się tedy bardzo szczerze do wytępienia tego robactwa.
Zaraz jeden z pierwszych statutów Wilhelma i Marji nielada ugodził w bractwo handlujących dziećmi. Był to niby cios obucha dla comprachicosów, odtąd na proch już zmiażdżonych. Stosownie do brzmienia pomienionego statutu, ludzie tego stowarzyszenia, schwytani i przekonani o winie, ulegali karze piętnowania rozpalonem żelazem w ten sposób: żeby na ramieniu mieli R, co znaczy rogue, to jest włóczęga, na ręce lewej T, znaczące thief, to jest złodziej, na ręce zaś prawej M, znaczące man slay, to jest złoczyńca. Przywódcy zaś podobnych ludzi, „o których przypuszcza się, że są bogaci, jakkolwiek udają żebraków“, mają być karani przez collistrigium, które jest pręgierzem, oraz piętnowani na czole głoską P, poczem dobra ich winny być na skarb zabrane, drzewa zaś ich lasów wyrwane z korzeniem. Ci, którzyby nie dali wiedzieć władzy o comprachicosach, mają być karani „zaborem dóbr i dożywotniem więzieniem“, jakby za zbrodnię wspólnictwa. Co zaś do kobiet, któreby znaleziono pomiędzy tymi ludźmi, te skazane być mają na odsiedzenie tak zwanego cuckink stool, stołka, którego nazwa złożona z francuskiego słowa coquine i z niemieckiego słowa stuhl, znaczy „stołek k...“. Ponieważ prawo angielskie ma dziwną żywotność, ta kara istnieje jeszcze w prawodawstwie Anglji dla „kobiet kłótliwych“. W tym celu ów stołek zawieszany bywał ponad rzeką lub stawem; następnie, kiedy posadzono na nim delikwentkę, spadał on wraz z nią w wodę, poczem znowu był stamtąd wydobyty i znów zajęty przez kobietę, i tak trwało aż do trzeciego razu, „żeby ochłodzić jej gniew“, jak mówi Chamberlayne.
Uporczywy wiatr północny dął bez przerwy na całym lądzie Europy, najostrzej zaś ponad Anglją, przez cały miesiąc grudzień 1689 i także styczeń następnego roku. Stąd mrozy dotkliwe a trwałe, które wraziły w pamięć ludzką tę zimę, „dziwnie dokuczliwą biednym“, jak opiewa napis na marginesie starej biblji, znajdującej się w kaplicy prezbiterjańskiej Non Jurors w Londynie. Użytecznej trwałości sędziwego pergaminu królewskiego, używanego do spisywania notat urzędowych, zawdzięczamy długi spis biednych, zmarłych naówczas z głodu i braku odzieży. Spotyka się to w niejednem archiwum rozmaitych miejscowości, mianowicie w spisie aktów stanu cywilnego w Clink liberty Court, w miasteczku Southwark, w Pie powder Court, co znaczy Dworzec nóg zakurzonych, oraz w papierach White Chapel Court, prowadzonych w sposób urzędowy w wiosce Stapney przez lordowskiego wójta. W roku tym Tamiza nawet stanęła, co się zaledwie zdarza raz na lat sto; woda bowiem bardzo trudno się w niej ścina, z przyczyny silnego nacisku bałwanów morskich. Najcięższe wozy przeciągały po powierzchni zamarzłej rzeki; odbywał się nawet na Tamizie kiermasz, do którego powystawiano osobne budy dla walk niedźwiedzi i byków; dla osobliwości upieczono całego wołu na lodzie. Lód trwał w jednakowej ciągle grubości przez całe dwa miesiące. Utrapiony rok 1690 przeszedł w srogości najsławniejsze nawet zimy początków siedemnastego stulecia, tak szczegółowo opisywane przez doktora Gedeona Delauna, który przecież zaszczycony został — przez miasto Londyn popiersiem honorowem z wysoką podstawą, jako nadworny aptekarz króla Jakóba II-go.
Pewnego wieczora, ku końcowi któregoś z najmroźniejszych dni styczniowych 1690 roku, odbywało się w jednej z niezliczonych niegościnnych zaklęsłości zatoki Portlandzkiej coś dziwnie niezwykłego; była tam wielka wrzawa fregat mew i gęsi morskich, latających tu i owdzie, ale szczególnie kołujących u jej wejścia, jakby w wielkiej trwodze! W owej ostoi, najmniej bezpiecznej ze wszystkich przystani zatoki, zwłaszcza w porze panowania pewnych prądów wiatru, a zatem i najbardziej samotnej, co ją czyniło właśnie najdogodniejszą dla statków chcących się ukryć, widać było dnia tego, tuż obok stromych ścian nadbrzeżnych urwisk, do których głębokość wody dozwalała się przybliżyć, niewielki statek, przytwierdzony liną do haka skalnego. Niewłaściwie całkiem zwykło się mówić: noc zapada; należałoby raczej powiedzieć: noc wstaje, albowiem raczej z dołu, od ziemi idzie ciemność. Noc już była u stóp ściany skalistej; u góry zaś dzień trwał jeszcze. Przy bliższem obejrzeniu stojącego w przystani statku łatwo było w nim rozpoznać orkę biskajską.
Słońce, przez dzień cały mgłami zasnute, właśnie zaszło. Już się zaczynał dawać uczuwać ów przepaścisty i czarny niepokój, który możnaby nazwać tęsknotą nieobecnem słońcem.
Nie było wiatru od morza, woda tedy całkiem się uspokoiła w ostoi.
Było to jak na porę zimową równie szczęśliwie, jak wyjątkowo. U wejścia każdej niemal z owych przystani portlandzkich fale zwykły się dławić i wracać nazad. W dni wietrzne morze bywa tam bardzo wzburzone, i potrzeba nielada zręczności i wprawy, żeby się tam tędy przemknąć szczęśliwie. Małe te porty, raczej pozorne, niż rzeczywiste, na nic dobrego się nie przydają. Groźny do nich przystęp, a straszliwe z nich wyjście. Owego wieczora wszakże, rzecz nadzwyczajna, było w przystani całkiem bezpiecznie.
Orka biskajska jest to rodzaj szkuty wyszłej już z użycia. Statki te, którym marynarka wojenna zawdzięcza niejedną przysługę, krępego pudła, pękate, nie większe były od kryp, ale nie ustępowały okrętom w wytrwałości.
Należała ona do Armady; coprawda orki wojenne miały niekiedy wielką pojemność. Tak naprzykład kapitański statek Grand Griffon, na którym jechał Lope de Medina, miał sześćset pięćdziesiąt beczek pojemności i unosił czterdzieści armat. Ale orka kupiecka i przemytnicza była bardzo słabej próby. Ludzie morza cenili i poważali tę wątłą szkutę. Olinowanie orki było zrobione z konopianych sznurków, z których kilka miało środek z drutu, co wskazuje na prawdopodobne choć niezbyt naukowe pragnienie otrzymania wskazówek w wypadkach magnetycznego napięcia; misterność tego olinowania nie wykluczała grubych, pospolitych lin, cabrias hiszpańskich galer: cameli trójrzędowców rzymskich. Ster był bardzo długi, co dawało korzyść długiego ramienia ciężaru, ale niewygodę małego ramienia siły. Dwa kołowrotki przy końcu sztaby naprawiały tę wadę i zmniejszały trochę stratę siły. Busola była dobrze umieszczona w schowku, doskonale kwadratowym, i dobrze kołysana przez swoje dwie ramy miedziane, umieszczone poziomo jedna w drugiej na małych okrągłych ćwiekach, tak jak w lampach Cardana. Była wiedza i subtelność w budowie orki, ale była to wiedza nieświadoma i subtelność barbarzyńska. Orka była prymitywna jak prom i jak piroga; miała stałość promu i szybkość pirogi, i tak jak wszystkie statki zrodzone z instynktu pirackiego i rybackiego, posiadała znaczne zalety morskie. Była dobra na wody zamknięte i na wody otwarte; działanie jej żagli, bardzo specjalne, pozwalało jej obracać się w zamkniętych zatokach Asturji, które są prawie stawami, jak naprzykład Pasages, i płynąć szeroko po pełnym morzu; mogła odbyć podróż naokoło stawni i naokoło świata; szczególnie łodzie przeznaczone do dwóch celów dobre na stawie, dobre przeciw burzy. Orka była tem wśród okrętów, czem jest pliszka wśród ptaków, jednym z najmniejszych i jednym z najodważniejszych; pod pliszką, gdy spoczywa, zaledwie się trzcina ugina, a gdy się wzniesie, przelatuje ocean.
Orki biskajskie nawet najbiedniejsze były złocone i malowane. To tatuowanie leży w charakterze tych uroczych, trochę dzikich ludów. Wspaniała pstrokacizna ich gór pokropkowanych śniegami i łąkami objawia im barwny urok ornamentu. Są biedni i wspaniali; lepianki swoje zdobią herbami; mają wielkie osły, które obwieszają dzwonkami, i wielkie woły, które stroją w pióra; ich wozy, których skrzypiące koła słyszy się na dwie mile, są kolorowane, rzeźbione i przybrane wstążkami. Szewc ma nad drzwiami płaskorzeźbę świętego Crepina i chodak, ale z kamienia. Galonami obszywają swoje skórzane kaftany; nie zszywają łachmanów, tylko je haftują. Wesołość głęboka i pyszna. Baskijczycy jak Grecy są synami słońca. Podczas gdy mieszkaniec Walencji, nagi i smutny, okrywa się płachtą rudej wełny z otworem na przejście głowy, mieszkańcy Biskaji i Galicji weselą się pięknemi koszulami z płótna bielonego na rosie. Na progach i w oknach ich domów tłoczą się jasne i świeże oblicza, śmiejące się pod girlandami kukurydzy.
Jowialna i wyniosła spokojność wybucha w ich sztukach naiwnych, przemysłach, zwyczajach, toalecie dziewczyn, w piosenkach. Góra, ta wielka rudera, jest w Biskaji cała prześwietlona, promienie wchodzą i wychodzą przez wszystkie wyrwy. Groźny Jaizquivel jest pełen idylli. Biskaja jest wdziękiem Pirenejów, tak jak Sabaudja jest wdziękiem Alp. Groźne zatoki otaczające Saint Sebastien, Léso i Fontarabię, przeplatają burze, wichry, morze pieniące się na przylądkach, wściekłości fali i wiatru, zgrozy, hałasy, dziewczętami uwieńczonemi różami.
Kto widział kraj baskijski, chce go jeszcze raz ujrzeć! Ta ziemia jest błogosławiona. Dwa zbiory do roku, wesołe i brzmiące wioski, wyniosła bieda, przez całą niedzielę hałas gitar, tańców, kastaniet, miłości, jasne i czyste domy, bociany na dzwonnicach.
Wróćmy do Portlandu, srogiej góry nad morzem.
Półwysep Portlandzki, oglądany z wyniosłości, przedstawia podobieństwo głowy ptaka, którego dziób zwrócony jest ku oceanowi, czub głowy ku Weymouth, międzymorze zaś stanowi jego szyję.
Portland, z wielką ujmą dla swojej dzikości, wyzyskiwany jest dziś przez przemysł. Wybrzeża jego odkryte zostały przez poszukiwaczy łomów wapienia około połowy osiemnastego stulecia. Od tego czasu z pokładów skały Portlandu wyrabiają cement, zwany rzymskim; jest to pożyteczna robota, która wprawdzie kraj wzbogaca, ale zato niemało oszpeca zatokę. Dwieście lat temu wybrzeża te były pozapadane, jak urwiska; obecnie pozapadane są, jak się to zwykle dzieje w kopalniach. Oskard wygryza drobnemi kęsami; morski odmęt robi to samo, tylko że na olbrzymią stopę, — stąd zmniejszenie piękna. W miejsce wspaniałego marnotrawstwa oceanu, przyszły systematyczne poręby człowiecze. Te systematyczne poręby zatraciły już zębate wgłębienie, gdzie stała uczepiona orka biskajska. Chcąc znaleźć choć jakikolwiek ślad tej małej, rozebranej już po kawałku zatoki, należałoby szukać troskliwie gdzieś przy wschodniem wybrzeżu półwyspu, wedle cypla, poza Folly-Pier i Dirdle-Pier, nawet daleko poza Wakeham, pomiędzy miejscowością zwaną Churhh-Hop i drugą jeszcze, noszącą nazwą Southwell.
Mała ta zatoka, otoczona ze wszystkich stron wyniosłościami skalnemi, wyższemi nad największą jej szerokość, ciemniała coraz mocniej od mroków wieczora; w jej łonie zgęszczała się coraz tężej mętna mgła, właściwa stopniowemu zapadaniu ciemności; wyglądało to jakby przybieranie ciemności od dna studni. Wyjście z owej zatoki na pełne morze, rodzaj zacieśnionej szyi, na tem tle prawie już nocnem, pośród którego fale zaledwie dawały znaki życia, rysowało się kształtem białawej rozpadliny. Zaledwie zbliska dostrzec można było orkę, zahaczoną u skały i niejako skrywającą się pod jej olbrzymi płaszcz, utkany z cienia. Deska, rzucona pomiędzy jej krawędzią i płaskim występem od spodu urwiska, kędy do niego był jedyny przystęp, stanowiła wyłączne, bezpośrednie jej połączenie z ziemią. Jakieś postacie czarne snuły się i mijały po owej chwiejnej kładce; widocznie w ciemnościach tych ludzie jacyś gotowali się do odpłynięcia.
W zapadlinie było nierównie mniej chłodno, niż na pełnem morzu, dzięki ochronie ze skał, piętrzących się od północnej strony. Niemniej jednak ludzie ci drżeli z zimna. Spieszyli się.
Skąpe blaski zmroku łatwiej się przyczepiają do przedmiotów, posiadających ostre zarysy; stąd dość łatwo było rozróżnić strzępy odzieży owych ludzi; z tych zaś na pierwszy rzut oka zgadnąć było można, że należeć musieli do warstwy społecznej, zwanej w Anglji the ragged, co oznacza obdartusów.
W wypukłościach stromej ściany skalistej niewyraźnie przeświecała wężykowatość jakiejś ścieżyny. Dziewczyna, która rzuciła w nieładzie swoje sznurowadło na oparcie fotela, rysuje, nie wiedząc o tem, prawie wszystkie ścieżki gór i wybrzeża.
Zejście ku tej zapadlinie, pełne zakrętów i chropowatości, lecące niemal na złamanie karku i nierównie wygodniejsze dla kóz, niż dla ludzi, kończyło się u owego właśnie występu w skale, do którego jednym końcem przytykała kładka. Wogóle ścieżki, zbiegające ze skał ku morzu, posiadają spadek mało zachęcający; nie tyle wyglądają na drogi, ile na spadzistości; raczej się staczają, niż schodzą. Ta, o której mówimy, prawdopodobnie odszczepiona od jakiejś większej drogi na płaszczyźnie, nieprzyjemna już była z samego wejrzenia, taka była przepaścista. Zaraz od dołu piętrzyła się stromym wężykiem ku szczytowym złomom urwiska, skąd, poprzez poobrywane wiszary, widocznie już wykuwana w skale, biegła prosto ku jednej ze spłaszczonych wyniosłości. Zdaje się, że właśnie tą tylko ścieżką zejść tu mogli podróżni, których oczekiwała krypa, stojąca w przystani.
Poza obrębem tego ruchu, przygotowującego odpłynięcie statku, ruchu widocznie niespokojnego i pospiesznego, wszystko zresztą w głębokiem spoczywało milczeniu.
Nie słyszałeś ani odgłosu kroków, ani szmeru, ani choćby tchnienia. Zaledwie rozróżnić było można, na drugim krańcu zapadliny, u wejścia z niej w zatokę Ringstead, gromadkę łodzi, używanych do połowu rekinów, widocznie tu tylko zabłąkaną. Statki te podbiegunowe dziwactwem tylko wybryków morza z wód duńskich zapędzone zostały ku wybrzeżom angielskim. Północne podmuchy płatają nieraz podobne figle rybakom. Ci, o których mówimy, przyszli szukać schronienia pod zasłoną wybrzeży Portlandu, co było niewątpliwym znakiem zbliżającej się złej pory, oraz niebezpieczeństwa na otwartem morzu. Zajęci byli właśnie zapuszczaniem kotwicy. Łódź przodownicza, umieszczona na wyskoku, stosownie do starego obyczaju żeglarzy norweskich, odrysowywała się czarną sylwetką swojego olinowania na białawem tle powierzchni morskiej, i widać było zatknięte u sztaby wielkie widły rybackie, obwieszone wszelkiego rodzaju hakami, harpunami i sieciami, przeznaczonemi do połowu ryb podbiegunowych, najrozmaitszej wielkości i jakości. Z wyjątkiem tych kilku łodzi, zgarniętych zresztą w jedno załamanie, na całym szerokim widnokręgu Portlandu oko nie spotykało nic żyjącego. Nigdzie ani domu, ani statku. Wybrzeże w owych czasach nie było jeszcze zamieszkałe, zatoka zaś o podobnej porze nie była mieszkalna.
Cobądź jednak w tej godzinie zapowiadało niebo, istoty, wybierające się w podróż orką hiszpańską, niemniej przyspieszały chwilę odbicia od lądu. Tworzyły one na brzegu morskim rodzaj gromadki, dziwnie zaprzątniętej i rojącej się z ruchami gorączkowemi. Wyróżnić tam kogokolwiek było niepodobieństwem. Również niepodobna było dojrzeć, czy ci ludzie byli starzy, czy młodzi. W zamglonych cieniach wieczora ich kształty mieszały się i rozpływały. Ciemność, ta najdokładniejsza maska, znajdowała się na ich twarzach. Wydawali się sylwetkami, oglądanemi w nocy. Było ich ośmiu. Niewątpliwie znajdowała się pomiędzy nimi jedna lub dwie kobiety, ale któżby je rozpoznał pod osłoną poszarpanej i poobwieszanej strzępami odzieży, która już nie zdawała się należeć wyłącznie ani do kobiet, ani do mężczyzn. Łachmany płci nie znają.
Cień jakiś mniejszy od innych, snujący się tam i sam pośród większych, dawał się domyślać karła lub dziecka.
Przy bliższem rozpatrzeniu, oto co było można spostrzec.
Każdy z tych ludzi ubrany był w długą opończę, podartą wprawdzie i łataną, ale dostatnią i zdolną, w razie potrzeby, zakryć im twarze aż po oczy, więc dobrą równie od niepogody, jak i przeciwko ciekawości. W opończach tych żwawo się uwijali; niektórzy mieli głowy pookręcane chustkami: był to pierwszy stopień zawoju, rozpoczynający się na ziemi hiszpańskiej. Ubranie to głowy nie było niczem nadzwyczajnem na ziemi angielskiej. W epoce owej południe było w modzie na północy. Stało się to może dlatego, że właśnie wtedy północ pobiła południe. Jednocześnie przewodziła mu na polu bitwy, a ulegała mu na polu mody. Po porażce sławnej Armady, narzecze kastylskie stało się na dworze Elżbiety wytwornie ulubioną paplaniną. Odezwać się po angielsku u królowej angielskiej było niemal „shocking“. Ulegać w pewnej mierze obyczajom tych, którym się prawa dyktuje, bywa po części obyczajem zwycięzcy, pozostającego w niższym stosunku moralnym względem zwyciężonego; wszak widzimy Tatara Mandżu studjującego i naśladującego podbite przez siebie Chiny. Z tychże powodów mody kastylskie wnikały w obyczaj angielski, choć znowu w zamian za to interesy angielskie zapuszczały coraz głębsze korzenie na ziemi hiszpańskiej.
W gromadzie ludzi, gotujących się do odpłynięcia, jeden wyglądał na przywódcę. Na nogach miał sznurowane chodaki, sam zaś ubrany był w stare szmaty galonowane i szyte złotem, oraz w kamizelkę szychową, przebłyskującą z pod jego opończy, jakby łuskowaty brzuch ryby. Inny znowu nasuwał sobie na twarz szeroki kapelusz pilśniowy, przypominający krojem hiszpańskie sombrero. Tylko że kapelusz ten nie posiadał dziury na zatknięcie fajki, co zdawało się zwiastować człowieka piśmiennego.
Dzieciak na łachmany, przeglądające mu z pod spodu, narzuconą miał kurtę marynarską, która, jakby odpowiednio do zasady, głoszącej, że kaftan z dorosłego człowieka wystarczy na płaszcz dla dziecka, spływała mu aż poniżej kolan.
Z wzrostu jego można było przypuszczać, że chłopak ten mógł mieć lat z dziesięć lub jedenaście. Był bosy.
Osada orki składała się z patrona i dwóch majtków.
Orka prawdopodobnie przybywała z Hiszpanji i tamże wracała. Bez najmniejszej zaś wątpliwości te jej wycieczki tam i nazad odbywały się w sposób ukradkowy.
Osoby/które miały wsiąść na jej pokład, szeptały między sobą zcicha.
Szepty, które między sobą ci ludzie wymieniali, wyglądały, jak mozajka. Raz usłyszałeś jakieś słowo kastylskie, to znowu niemieckie, to francuskie; niekiedy zaś z galicka, niekiedy coś z mowy Basków. Było to chyba narzecze, jeżeli tylko nie szwargot.
Zdawali się być najrozmaitszego pochodzenia, ale zarazem tworzyć jedną bandę.
Osada statku widocznie składała się z ich pobratymców; przebijał jakiś rodzaj wspólnictwa jednych z drugimi.
Pstra ta mieszanina wyglądała na gromadne stowarzyszenie; jak się zdaje, byli to wspólnicy jednej i tej samej ciemnej sprawki.
Gdyby było choć trochę więcej światła dziennego i gdyby im się przypatrzeć ciekawiej nieco, nie trudnoby było spostrzec na każdym z tych ludzi medalik i szkaplerze, napół ukryte pod łachmanami. Jedna z postaci, wyglądających na kobietę, miała na sobie różaniec, prawie podobny, co do wielkości ziarn, do różańca derwiszów i łatwy do rozpoznania jako irlandzki z okolic Llanymthefry, która to miejscowość nazywa się także Llanandiffry.
Przy dokładniejszem świetle można było również spostrzec wyobrażenie Nuestra-Sekora z Nion, rzeźbione i wyzłocone u przodowego krańca statku. Była to prawdopodobnie baskijska Madonna, będąca rodzajem panagii starych Kantabrów. Pod tą postacią, będącą ozdobą sztaby, znajdował się rodzaj latarni, wcale nie zapalonej w tej chwili przez zbytek ostrożności, który wykazywał nadzwyczajną troskliwość o pozostanie w cieniu. Latarnia ta widocznie służyła do dwóch celów: kiedy ją zapalono, jednocześnie płonęła dla Najświętszej Panny i zarazem oświetlała drogę na morzu; słowem, była to latarnia morska, pełniąca obowiązki świeczki.
Dziób statku, długi, zakrzywiony i zaostrzony w kierunku poprzecznego masztu, wyskakiwał naprzód w kształcie rogu półksiężyca. Przy jego nasadzie, tuż u stóp Najświętszej Panny, klęczał anioł, oparty plecami o pudło, z rozwiniętemi skrzydły i spoglądający w dal przez lunetę. Wyzłacany był tak, jak i Najświętsza Panna.
W dziobie znajdowały się otwory na przestrzał dla przepuszczania fal poprzecznych. Stąd znowu powód do wyzłacań i arabesków.
Pod Madonną wypisany był wielkiemi złoconemi głoskami wyraz: Matutina. Była to nazwa statku, nieczytelna w obecnej chwili z powodu ciemności.
U stóp skały złożony był bezładnie, jak zwykle bywa przy odjeździe, ładunek, który ci podróżnicy zabierali ze sobą. Ładunek ten, dzięki desce, służącej za kładkę, przenoszono szybko z wybrzeża na statek. Wory z sucharami, beczka ze stokfiszem, skrzynka z buljonem, trzy baryłki, jedna z wodą słodką, druga z wódką, trzecia ze smołą, kilka flasz ale, stary tłómok zapięty na sprzączki, zresztą paki, skrzynie, kłąb kłaków na pochodnie i sygnały — taki był ładunek statku. Obdartusy te miały tłómoki, co zdaje się świadczyć o ich nawyknieniach wędrownych; włóczędzy zmuszeni są przecie cośkolwiek posiadać; wprawdzie zdarza się niekiedy, że radziby się ulotnić, jak wędrowne ptactwo, ale tego zrobić nie mogą, chybaby się wyrzekli sposobu do życia. Mają przecież choć skrzynie z narzędziami i przybory do pracy, jakibądź jest ich przemysł wędrowny. Otóż ci właśnie, o których mówimy, wloką za sobą ów ładunek, kłopotliwy w niejednej okoliczności.
Nie musiało to być łatwo znieść to wszystko aż do stóp owego urwiska. W każdym razie, okazywało to niewątpliwie postanowienie stanowczego odjazdu.
Nie tracono ani chwili czasu; nieustannie ktoś szedł; od wybrzeża ku statkowi i od statku na wybrzeże. Każdy, ile mógł, brał udział w robocie; ten dźwigał worek, tamten skrzynię. Możliwe lub przypuszczalne w tej mieszaninie ludzi kobiety pracowały równo z drugimi. Obładowywano nawet dzieciaka.
Czy ten dzieciak miał w tym tłumie ojca lub matkę? — rzecz jest wątpliwa. Nikt do niego nie mówił ani słowa. Kazano mu pracować, i dość na tem. Wyglądał raczej na niewolnika gromady, niż na dziecko wśród rodziny Obsługiwał każdego, i wszystko to działo się w milczeniu.
Zresztą, spieszył się, jak mógł, i jak ta cała ciemna gromada, do której należał, zdawał się nie mieć innej myśli, jak tylko żeby się co najrychlej puścić w drogę.
Czy wiedział dlaczego? — zapewne nie. Spieszył się bezmyślnie. Poprostu dlatego, że widział, że się inni spieszyli.
Dzieciak nieporuszony pozostał na skale, ze wzrokiem osłupiałym. Nie wołał nikogo. Nie prosił o nic. Jednak była to rzecz nieprzewidziana, a on nie powiedział na to ani słowa. Na statku również panowało milczenie. Ani wykrzyku dziecka ku tym ludziom, ani choćby słowa pożegnania od tych ludzi dziecku. I było z tych stron obu niby przyzwolenie nieme na tą przestrzeń, coraz między nimi wzrastającą. Coś podobnego dzieje się pewnie przy rozstaniu cieniów, na dwóch brzegach Styksu. Dzieciak, jakby wrosły w skałę, której stopy wzbierające fale przypływu już zaczynały ogarniać, poglądał tylko na oddalający się statek. Powiedziałbyś, że rozumiał. Ale co on takiego rozumiał? Cień.
W chwilę potem orka dosięgła przesmyku, stanowiącego wyjście z zapadliny morskiej, i weszła weń. Błysnął szczyt jej masztu na jasnem niebie ponad popękanemi bryłami, pośród których mknęła wężykiem ta cieśnina, jakby pośród dwóch murów. Szczyt ten błąkał się czas jakiś pomiędzy wierzchami skał i wreszcie zdał się w nich gubić. W chwilę potem już go nie było. Skończyło się. Statek wypłynął na pełne morze.
Dzieciak popatrzył na to zniknięcie.
Był zdumiony, a bardziej jeszcze zadumany.
Osłupienie kojarzyło się w nim z budzącem się ponuro poznaniem życia. Ta istota początkująca zdawała się posiadać już doświadczenie. Może on już miał i sąd swój własny? Próba, przybywająca przedwcześnie wytwarza niekiedy w głębi zamglonej jeszcze rozwagi umysłu dziecięcego nieokreślone jakieś a straszliwe szale, na których te biedne małe duchy ważą Boga.
Czując się niewinnym, przyzwalał. Nie wydał ani skargi. Kto nic sobie do wyrzucenia nie ma, ten nie robi wyrzutów.
To nagłe odrzucenie go nie wywołało w nim nawet ruchu. Doznał pewnego rodzaju wewnętrznego odrętwienia. Wobec tej niespodzianej zaczepki losu, która zdawała się kłaść koniec jego istnieniu niemal przed jego zaczątkiem, dzieciak ani drgnął. Przyjął to uderzenie gromu stojąc.
Widoczne było, sądząc po jego zdziwieniu, które go ani na jotę nie przybiło do ziemi, że w tej gromadzie, która go opuszczała, ani nikt go nie kochał, ani on nie kochał nikogo.
Zamyślony, zapomniał o zimnie. Nagle woda musnęła mu stopy, — przypływ wzrastał; jakieś tchnienie przeleciało mu po włosach, — wiatr się zrywał. Dreszcz go przejął. Od stóp do głowy przeszyło go drgnienie, które bywa zbudzeniem.
Zatoczył wzrokiem wkoło siebie.
Był sam.
Po dziś dzień nie było dla niego innych ludzi na ziemi, tylko ci, którzy w chwili obecnej znajdowali się na statku. Otóż ci ludzie go odbiegli.
Dodajmy do tego, co się zapewne wielce dziwnem wyda, że ludzie ci, jedyni jakich znał na świecie, byli mu całkiem nieznani.
Nigdy powiedziećby nie umiał, co to byli za jedni.
Dni dziecinne upłynęły mu pośród nich, a nigdy nie pomyślał, żeby miał do nich należeć. Poprostu, żył obok nich, nic więcej.
I oto został zapomniany przez nich.
Nie miał ani pieniędzy przy sobie, ani obuwia na nogach, zaledwie lichy przyodziewek na grzbiecie i zresztą ani kawałka choćby chleba w kieszeni.
Było to zimą. Było to wieczorem. Trzeba było zrobić kilka mil, żeby się dostać do najbliższej mieszkalnej osady.
Ani nawet wiedział, gdzie się znajduje.
Nie wiedział nic innego, tylko to, że ci, którzy z nim przybyli na brzeg tego morza, odeszli sobie bez niego.
Czuł, że go wykluczono z życia.
Czuł, że zaczyna w nim braknąć człowieka.
Miał lat dziesięć.
Dzieciak znajdował się pośród pustyni, pomiędzy głębiami, w których słyszał grzmiące odmęty.
Przeciągnął szczupłe swoje ramionka i ziewnął.
Następnie znagła, jak ktoś, który dał za wygraną, zuchwale i raźno, ze zręcznością wiewiórki — może i clowna potrosze — odwrócił się plecami do morza i począł się wspinać grzbietem skały. Drapał się czas jakiś ścieżką, potem ją porzucił, potem znów do niej wracał, zwinny i śmiały. Spieszno mu było teraz w głąb lądu. Myślałbyś, że ma zgóry drogę wytkniętą w głowie. Z tem wszystkiem, nie szedł nigdzie.
Spieszył się, ale bez celu, poprostu jak istota zbiegła przed przeznaczeniem.
Wspinać się jest rzeczą człowieka, wdrapywać się — zwierzęcia. On się i wspinał i wdrapywał. Urwiska Portlandu zwrócone były ku południowi, prawie nigdzie śniegu nie było na ścieżce. Wysoki stopień chłodu zmienił był zresztą ten śnieg w kurzawę, bardzo śliską i przeto niewygodną dla idącego. Dzieciak i na to sobie poradzić umiał. Kaftan, który miał na sobie, zbyt na niego obszerny, utrudniał mu kroku. Często też napotykał po cyplach lub na pochyłościach kawały lodu, na których się poślizgiwał i padał. Czepiał się, to gałęzi suchej, to jakiej skalistej wypukłości i tak czasem wisiał kilka chwil, zawieszony ponad zawrotną otchłanią. Raz nawet dość nieopatrznie postawił nogę na jakimś niepewnym odłamie, który się nagle pod nim usunął, pociągając go za sobą. Usuwania się tych wyłomów bywają zdradliwe. Przez ciąg chwil kilku dzieciak doznał wrażeń zsuwającej się dachówki po pochyłości dachu; stoczył się aż nad samą krawędź przepaści. Pęk zielska schwytany w porę ocalił go. Nie wydał krzyku wobec otchłani, jak przedtem go nie wydał krzyku wobec ludzi. Umocnił się na nogach i znów się dalej gramolił w milczeniu. Urwistość była wyniosła. Miał tym sposobem niejeden orzech do zgryzienia. W rażenie przepaści zaostrzało się ciemnością. Ta skała stroma końca nie miała. Cofała się przed dzieciakiem w głębie, idące do góry. W miarę jak się dzieciak piął ku szczytowi, szczyt zdawał się także piąć w chmury. Ciągle gramoląc się bez wytchnienia, wpatrywał się z podziwem w to ławisko czarne, rzucone niby zawada pomiędzy niego i niebo. Nareszcie stanął u kresu.
Z radością wskoczył na płaszczyznę. Możnaby powiedzieć, że przybił do lądu, gdyż istotnie wydobył się z otchłani.
Zaledwie znalazł się ponad ścianami skalistych urwisk, począł go dreszcz przebiegać. Na twarzy swojej uczuł powiew chłodny, ukąszenie nocy. Cierpki wiatr dmuchał od północnego zachodu. On zacisnął na piersi swój kaftan marynarski.
Był to zresztą niezły przyodziewek. Nazywa się on, mówiąc językiem żeglarzy, wiatrówka. Właściwością jego jest to, że dobrze ochrania od przykrych deszczów, napędzanych południowo-zachodnim wiatrem.
Dzieciak, wygramoliwszy się na płaszczyznę, zatrzymał się, osadził się mocno bosemi nogami na przemarzniętej ziemi i spojrzał stamtąd.
Poza nim morze, przed nim lądy, ponad jego głową niebo.
Ale niebo bez gwiazd. Gęsta mgła ogarniała widnokrąg.
Przybywszy na szczyt skalistego urwiska, znalazł się zwróconym twarzą w stronę ziemi; począł się po niej rozglądać. Znajdowała się przed nim, jak oko zasięgnie, wyrównana, przemarzła, pokryta śniegiem. Tu i owdzie sterczały drżące kępy krzaków. Nigdzie drogi — nic. Żeby choć gdzie pasterski szałas. Przelatywały od czasu do czasu blade tumany, będące wirami delikatnego śniegu, unoszonego z ziemi przez wiatr i lecącego Bóg wie dokąd. Stopniowe falowania przestrzeni, rozpływające się w ciemności mglistej, uwydatniały się niekiedy na krańcach widnokręgu. Szerokie, bezbarwne płaszczyzny gubiły się w białawych oparach. Milczenie głębokie. Rozprzestrzeniało się to wszystko, jak nieskończoność, i milczało, jak grób.
Dzieciak odwrócił się ku morzu.
Morze, podobnie jak ziemia, było białe; ta od śniegu, tam to od piany. Nic posępniejszego, jak półświatło, wynikające z tej podwójnej białości.
Oświetlenia nocne odkreślają niekiedy nader ostre zarysy; morze wydawało się ze stali, skały wybrzeża z hebanu. Z wyżyny, na której się dzieciak znajdował, zatoka Portlandzka rozkładała się niemal na wzór karty geograficznej, biaława, w półkolistem swojem otoczeniu ze wzgórz. Było coś sennego w tym nocnym krajobrazie; coś niewyraźnie okrągłego, ujętego jakby w sierp ciemny; zdarza się, że księżyc przedstawia podobny widok. Od przylądka do przylądka, na całej tej przestrzeni, nie dostrzegałeś ani iskierki błysku, mogącego wskazywać bądź płonące ognisko, bądź oświetlone okno, bądź jaki dom żyjący. Najzupełniejsza nieobecność światła równie na ziemi jak na niebie, ani iskry na ziemi, ani gwiazdy w niebie. Z kolei, rozległe płaszczyzny wód w zatoce zdawały się doznawać tu i owdzie nagłego wzdęcia. To wiatr podrzucał i fałdował tę płachtę. Orka dawała się jeszcze niekiedy widzieć w zatoce — uciekająca.
Wyglądała niby trójkąt czarny, ślizgający się w tej bezbarwnej przestrzeni.
W dali przepaści odmętów drgały bezładnie w ponurym światłocieniu.
Matutina znikała, jak błysk. Topniała w oczach. Nic szybszego, jak przepadanie statku w przestworach wód. W pewnej chwili uciekający statek zapalił swoją latarnię przy sztabie; widoczne było, że ogarniały żeglarzy niepokojące ciemności i że sternik czuł potrzebę rzucenia światła na morze. Ten punkcik świetlny, którego mruganie widać było zdaleka, dziwnie posępnie wyglądał, przyczepiony do tego wysokiego, czarnego kształtu. Powiedziałbyś, że to całun na nogach stanął i kroczy pośród morza, wraz z nim błąka się ktoś, mający w ręku gwiazdę.
W powietrzu unosiła się widoma groźba burzy. Dzieciak nie zdawał sobie z tego sprawy, ale żeglarz doświadczony drżałby. Była to owa chwila wstępnego zaniepokojenia, w której powiedziećby można, że żywioły gotują się wziąć na siebie dotykalne uosobienia, i w której tylko patrzeć, jak się tchnienie wiatru w tajemniczy sposób przeobrazi w zawieruchę. Morze stanie się niebawem oceanem, siły zbudzą się do samowiedzy; to, co bierzesz za rzecz, okazuje się duszą. Wkrótce masz ujrzeć to wszystko. Stąd groza. Dusza człowiecza wzdryga się na to stawienie jej twarzą w twarz z duszą przyrody. Zamęt miał wystąpić na scenę. Wiatr, miętosząc mgłę i napiętrzając poza nią obłoki, ustawiał dekoracje tego straszliwego dramatu, mającego się odegrać przez zimę i tumany, któremu na imię: zawieja śnieżna.
Pierwsze objawy niebezpieczeństwa wyszły od statków, znajdujących się na wodzie. Od pewnego czasu zatoka nie była już pusta. Co chwila występowały z poza przylądków zaniepokojone łódki, spiesząc co tchu ku wybrzeżu. Jedne z nich opływały Portland-Bill, drugie znowu Saint-Albans-Head. Od najdalszego widnokręgu błyskały żagle; uciekano, szukając schronienia na wyścigi. Od południa coraz mocniej zgęszczały się ciemności, i chmury nocy pełne zdawały się osuwać na powierzchnię morza. Ciążenie wiszącej ponad odmętami nawałnicy zdawało się ponuro uciszać tonie. Nie była to chwila stosowna do puszczenia się w drogę. Z tem wszystkiem, orka odpłynęła.
Skierowała rudel ku południowi. Była już daleko poza zatoką i zupełnie na otwartem morzu. Nagle powiew zmienił się w podrywane podmuchy; Matutina, którą jeszcze dokładnie rozróżnić było można, w jednej chwili od stóp do głowy najeżyła się żaglami, jakby postanowiwszy korzystać ze zbliżającego się huraganu. Był to tak zwany noroit, niegdyś zwany wiatrem galer; podmuch podstępny i gniewliwy. Wiatr ten zaraz od początku zerwał się z nielada zawziętością. Orka, uderzona przez niego z boku, przechyliła się, ale niemniej bez wahania szybowała dalej na pełne morze. Postępek ten zdradzał raczej ucieczkę, niż zwiastował podróż; raczej obawę ziemi, aniżeli morza, i więcej nierównie obawy o pogoń od ludzi, niż o prześladowanie ze strony wiatrów.
Orka, przeszedłszy wszystkie stopnie pomniejszenia, rozpływała się coraz mętniej na krańcach widnokręgu; zbladł świetlny punkcik, który wraz z sobą słaniała po ciemnościach, i wreszcie zlawszy się zupełnie z ciemniami nocy, niebawem znikła jak sen.
Tym razem było to już na zawsze.
Cóż to był ten rodzaj uciekającej bandy, która zostawiła poza sobą tego dzieciaka? Ci wymykający ludzie byliż comprachicosami? Przedstawiliśmy już poprzednio szczegóły środków, użytych przez Wilhelma III-ego i przeprowadzonych przez Parlament, przeciwko złoczyńcom, równie mężczyznom jak kobietom, zwanym comprachicos, zwanym comprapequenos, zwanym także cheylas.
Istnieją ustawy rozpraszające. Ten statut, godzący w comprachicosów, spowodował ucieczkę ogólną, nie samych tylko comprachicosów, ale zarazem i włóczęgów wszelkiego rodzaju. Wymykali się i znikali jeden przez drugiego. Comprachicosowie po większej części schronili się do Hiszpanji. Wielu z nich, jakeśmy to powiedzieli, było Baskami.
Prawo to, rozciągające opiekę nad wiekiem dziecięcym, wydało, zaraz od pierwszego razu, najdziwniejszy skutek; było nim nagłe opuszczenie dzieci.
Karne to rozporządzenie zrodziło niebawem niesłychaną mnogość podrzutków, czyli raczej wprost porzuconych dzieci. Nic się łatwiej nie tłomaczy. Wszelka wałęsająca się gromadka ludzi, wśród której znalezionoby dziecko, stawała się podejrzana; sam już ten fakt obecności dziecka wydawał ją w ręce sprawiedliwości.
— To są zapewne comprachicosowie.
Taka była zaraz pierwsza myśl szeryfa, wójta, pachołka.
Stąd uwięzienia i poszukiwania. Ludzie poprostu biedni, zmuszeni tem samem do błąkania się i żebrania, umierali ze strachu, żeby ich nie wzięto za comprachicosów, jakkolwiek nimi nie byli; wogóle ci, co nie są możni, mało mogą polegać na nieomylności wykonawców prawa. Zresztą, włóczędzy są prawie zawsze płochliwi. Comprachicosom robiono zarzut wyzyskiwania cudzych dzieci; a tu tymczasem niepodlegające żadnym stałym zasadom stosunki połączeń, w jakich żyje niedostatek i niedola, bywają naczęściej tej natury, że niekiedy byłoby niepodobnem niemal ojcu lub matce wykazać z dowodami w ręku, że ich dziecko jest ich własnem dzieckiem. Skądeś wziął to dziecko? Jak tu dowieść, że ci je Pan Bóg dał? Tym sposobem dziecię stawało się niebezpieczeństwem; więc też się go pozbywano. Uciec samym będzie nierównie łatwiej. W tych trudnościach nie pozostawało rodzicom nic innego, jak tylko zatracić dziecko, bądź to w lesie, bądź na pustem wybrzeżu, bądź wreszcie w studni.
W istocie, znajdowano po studniach potopione dzieci.
Dodajmy do tego, że comprachicosowie byli odtąd, za przykładem Anglji, ścigani obławą przez całą Europę. Uderzono na gwałt, żeby ich prześladować. Nic głośniejszego, jak przyczepiona do kogoś kołatka. Po wszystkich policjach świata ubiegano się odtąd, aby ich chwytać, i alguazil nie dawał się w tem wyprzedzić konstablowi. Jeszcze dwadzieścia trzy lata temu czytać było można na kamieniu u bramy Otero napis, nie do wytłomaczenia zresztą (tak dalece nieraz prawo w wyrażeniach swoich nie waha się obrazić skromności), gdzie, czyniąc różnicę zastosowania kary, użyto odcieni na rozróżnienie kupców dzieci od złodziei dzieci. Oto jest ten napis, w djalekcie kastylskim, nieco dzikim: Aqui quedan las orejas de los comprachicos, y las bolsas de los robanino, mientras que se ne van ellos altrabajo de mar. Jak widać z tego, uszy i tym podobne rzeczy, zabrane przestępcom, nie uwalniały ich jeszcze od kaźni na galerach. To tłomaczy ogólne hasło włóczęgów: Zmykaj, kto może! Wymykali się wystraszeni, przybywali drżący. Po wszystkich wybrzeżach Europy śledzono pilnie ukradkowych wylądowań. Dla garstki takiej siadać na statek z dzieckiem było niepodobieństwem, gdyż wysiadać z niego z dzieckiem groziło niebezpieczeństwem.
Zgubić dziecko było rzeczą najprostszą.
Ale przez kogo porzucony mógł być dzieciak, któregośmy widzieli snującego się w półcieniach samotni Portlandu?
Mogło być około siódmej wieczorem. Wiatr się uciszał co było znakiem bliskiego wzmożenia się jego siły. Dzieciak znajdował się wtedy na najwyższym szczycie południowym górnej płaszczyzny Portlandu.
Portland jest półwyspem. Ale dzieciak nie wiedział, co to znaczy półwysep — nie słyszał nawet nigdy tego wyrazu: Portland. Jedno tylko wiedział, to jest, że można iść, aż dopóki się nie upadnie. Wiadomość o czemśkolwiek jest już przewodnikiem. On nie miał żadnej.
Tam go przyprowadzono i tam go porzucono. W tych dwóch rzeczach streszczało się całe jego przeznaczenie. Ci, co go porzucili, był to rodzaj ludzki; tam, gdzie go porzucono, był mu świat otwarty. Na tym padole płaczu rzeczywiście nie było dla niego innego punktu oparcia, tylko ta maluczka cząstka ziemi, na której się mieściła jego noga. Oparcie twarde i zimne dla nagości jego stopy. W tym ogromnym, zamroczonym świecie, otwartym na wszystkie strony, czy było cośkolwiek dla tego dzieciaka? Nic.
On szedł ku temu nic.
Niezmierne opuszczenie ze strony ludzi otaczało go zewsząd dokoła.
Przybył ukośnie pierwszą wyniosłość, następnie niższą, następnie jeszcze niższą. Na kończynie każdej z tych płaszczyzn dzieciak napotykał obniżenie; pochyłość bywała niekiedy stroma, ale zawsze niezbyt długo trwająca; obnażone bowiem szczyty Portlandu wyglądają jakby ogromne płyty, w połowie wiszące jedne nad drugiemi; tak, że wystawa południowa zdaje się podchodzić pod poprzednią płaszczyznę, strona zaś północna piętrzy się ponad następną. Sprawia to wypuklizny, po których dzieciak zbiegał żwawo. Niekiedy zatrzymywał się na chwilę i zdawał się naradzać sam z sobą. Noc stawała się bardzo ciemną; widnokrąg jego wzroku zacieśniał się coraz mocniej. Mógł już widzieć zaledwie na kilka kroków przed sobą.
Nagle się zatrzymał; chwilę nastawił ucha, zrobił nieznaczne poruszenie głową, jakby zadowolony z siebie, zwrócił się żywo i począł postępować ku niezbyt wielkiej wyniosłości, którą przeczuciem niemal odgadł był na prawo, właśnie w stronie, gdzie płaszczyzna dotykała już krawędzi urwiska. Widniał na tem wzniesieniu kształt jakiś, który w mgle nocnej wydawał się drzewem. Właśnie w stronie tej dzieciak usłyszał był odgłos jakiś, który jednak nie był szmerem wiatru, ani rykiem morza. Nie był to również głos żadnego zwierzęcia. Pomyślał, że tam ktoś teraz być musi.
W kilku podskokach znalazł się u stóp wzgórza.
Ktoś się tam znajdował w istocie.
To, co było nie do rozróżnienia z odległości, teraz stawało się widzialnem.
Było to coś, jakby wielkie ramię, sterczące prosto z ziemi. Na końcu tego ramienia rodzaj palca wskazującego, podtrzymywanego od spodu, kciukiem wydłużał się równolegle do ziemi. Wszystko to, razem wzięte, zarysowywało na niebie rodzaj trójkąta z przedłużonemi dwoma bokami. U krańca poprzecznego ramienia znajdował się przyczepiony niby sznur, u którego wisieć się zdawało coś bezkształtnego i czarnego. Sznur ten, poruszany wiatrem, wydawał zgrzyt łańcucha.
Ten to dźwięk właśnie zwrócił był uwagę dzieciaka.
Sznur ten, widziany zbliska, stawał się rzeczywiście tem, co zgrzyt zapowiadał, to jest łańcuchem. Marynarskim łańcuchem, o zapełnionych do połowy ogniwach.
Skutkiem tego tajemniczego prawa w przyrodzie, które zlewa, kojarząc z sobą, pozory rzeczy i ich rzeczywistość, miejsce, chwila, mgły, tumany, pełne grozy morze, senne w odległości zamęty widnokręgu, gromadziły się wokoło tego zarysu na niebie i czyniły go olbrzymim.
Bryła, uczepiona u łańcucha, przedstawiała podobieństwo do pochwy. Była spowijaczona, jak dziecię, i długa, jakby człowiek. W górze znajdowało się jakieś zaokrąglenie, około którego okręcał się koniec łańcucha. Pochwa rozpadała się od dołu. Widać było tam tędy jakieś kształty wychudłe.
Słaby powiew wiatru poruszał łańcuchem, a to, co na nim wisiało, wahało się zlekka. Bierna ta bryła była posłuszna powolnym poruszeniom przestrzeni; była w tem nieokreślona jakaś groza; przywidzenie, które przerabia rozmiary przedmiotów, pozbawiało ją niemal kształtu, pozostawiając zarysy. Było to niby stężenie czarności, mające postać. Była to noc na zewnątrz i na wewnątrz. Ulegało to wrażeniu zwiększenia, jakiego się doznaje, oglądając w ciemności grobowce. Zmroki, księżycowe błyski z poza gór, zapadania meteorów poza skał grzebienie, żeglugi po przestrzeniach, błędne obłoki, cała róża wiatrów, zdawały się spływać w skład tej widomej nicości. Ten rodzaj jakiejś bryły, zawieszonej w wietrze, uczestniczył w tem całem otoczeniu rzeczy nie wcielonych, rozpierzchających się daleko po morzach i niebie; ciemności zaś ostatecznie dopełniały tego czegoś, które było niegdyś człowiekiem.
Była to, słowem, rzecz, której już niema.
Być szczątkiem, wymyka się to słowom ludzkiej mowy. Już nie być a jeszcze trwać; być w otchłani i poza otchłanią; wypływać ponad śmierci tonie, jak coś, co się zatopić nie da; bywa pewien stosunek niemożebności w podobnych rzeczywistościach. Stąd to, co się wypowiedzieć nie da. Istota ta — ale byłaż to istota? — ten świadek czarny był szczątkiem i to szczątkiem okropnym. Ale szczątkiem czego? Najpierw przyrody, a następnie społeczeństwa. Zero i suma.
Na łasce był u wszechstronnej niełaski. Otaczały go zewsząd bezdenne zapomnienia samotności. Wydany był na łup przypadłościom nieznanej doli. Bezbronny był wobec ciemności, która z nim robiła, co sama chciała. Był raz na zawsze rzucony na pastwę krzywdzie. Znosił. Znęcały się nad nim huragany, odrabiając ponurą czynność tchnień przyrody.
Widmo oddane tam było łupiestwu. Szczątek ten cierpliwie ulegał tej obeldze straszliwej, którą jest gnicie na otwartem powietrzu. Wyjęty był z pod prawa trumny. Doświadczał unicestwienia bez używania spokoju. Latem w popiół padał, zimą w błoto. Śmierć winnaby mieć osłonę, grób winien mieć wstyd. Tu ani wstydu, ani zasłony. Cyniczna zgnilizna. Śmierć jest bezczelna, gdy pokazuje swoje dzieło. Ubliża wszystkim czystościom cienia, gdy pracuje poza swojem laboratorjum, mogiłą.
Martwa ta istota była obdarta. Obedrzeć łup, cóż za nieubłagane wykończenie. Szpik jego nie znajdował się już w jego kościach; wnętrzności jego nie znajdowały się w jego brzuchu; głos jego nie znajdował się już w jego gardle. Trup jest sakwą, którą śmierć wypróżnia i wywraca na nice. Jeżeli miał jakie ja, to gdzież się to ja podziało? Tam może było jeszcze, i jakże dotkliwie o tem pomyśleć. Coś błąkającego się około spętanego. Podobnaż wyobrazić sobie w ciemności posępniejsze widziadło?
Istnieją na tym świecie rzeczywistości, będące niejako ujściem w kraj nieznany, przez które to ujście wycieczka myśli zdaje się możebną i kędy hypoteza z zamkniętemi rzuca się oczyma. Wniosek m a swoje compelle intrare. Przechodząc niektóremi miejscami i mijając niektóre przedmioty, niepodobna nie zatrzymać się w przystępie sennego zamyślenia i nie puścić cugli swemu duchowi, ażeby tam pomknął. Istnieją w świecie niewidzialnym ciemne bramy, uchylające się niekiedy. Nikt nie potrafiłby przejść około tego trupa bez zapadnięcia w zamyślenie.
Rozproszenie w przestrzeń zużywało go w milczeniu. Miał w sobie krew, którą wypijano, miał na sobie skórę, którą zgryzano, miał na kościach ciało, które mu rozkradano. Nic go nie minęło, nie odbierając mu czegośkolwiek. Grudzień pożyczył od niego zimna, północ grozy, żelazo rdzy, zaraza trujących wyziewów, kwiat woni. Powolny jego rozkład był niby mytem — mytem trupa, opłaconem wichrowi, deszczowi, rosie, płazom, ptakom. Wszystkie ponure ręce potęg nocy z kolei łupiły tego trupa.
Osobliwy to był mieszkaniec w swoim rodzaju. Mieszkaniec nocy. Był na tej równinie i na tem wzgórzu i zarazem go tam nie było. Był dotykalny i zarazem rozpierzchły, był niby cieniem uzupełniającym ciemności. Po zniknięciu dnia, pośród szerokiego milczącego mroku, nastrajał się niejako do ponurej zgody z całością przyrody. Samą już swoją obecnością pomnażał żałobę burzy i zwiększał spokój gwiazd: coś niewypowiedzianego, co mieszka tylko w pustyni, w nim się streszczało. Rozbitek nieznanego przeznaczenia, był niby przyczynkiem do wszystkich dzikich przemilczeń nocy. W jego tajemniczości zdawało się mieścić niepewne odzwierciadlenie wszystkich zagadek.
Czuć było wokoło niego jakby stopniowe zapadanie życia, zstępujące aż do otchłani. W przestrzeniach, otaczających go, błąkał się ubytek pewności i zaufania. Dreszcz traw i zarośli, rozpaczliwa tęsknica, trwoga, która zdawała się mieć sumienie, nastrajały straszliwie cały krajobraz do tej postaci czarnej, a zawieszonej na łańcuchu. Obecność widziadła w obrębie jakiegobądź widnokręgu jest spotęgowaniem wrażenia samotności.
Był pozorem ohydy. Owiewany zewsząd podmuchami, które nie znały spokoju, sam stał się nieubłagany. Nieustające drganie zrobiło go okropnym. W przestrzeniach wydawał się być środkiem, co nawet niepokojąco wypowiedzieć, i coś niezmierzonego na nim się wspierało; któż wie? — być może, podpatrzona i wyzwana do walki prawość, która się znajduje poza obrębem praw naszych. W tem jego pozagrobowem trwaniu niemało było i pomsty ludzkiej i także jego własnej pomsty. Stanowił on w tej pomroce i w tej pustyni widome świadectwo, był dotykalnym dowodem niepokoju materji; ta bowiem materja, wobec której dreszcz uczuwasz, pochodzi z ruiny duszy. Na to, żeby nas pozostałość materji zatrwożyła, musiał w niej kiedyś duch przebywać. Oskarżał on prawa ziemskie przed prawami niebieskiemi. Umieszczony tam przez człowieka, oczekiwał Boga. Ponad nim unosiły się, wywijając się w sposób nieokreślony na podobieństwo mgły i fali, bezmierne ciemności zadumy.
Stał dzieciak przed tym przedmiotem niemy, zdumiały, z w rytym wzrokiem.
Dla człowieka dojrzałego byłoby to szubienicą, dla dziecka było widziadłem.
Gdzie człowiek dojrzały ujrzałby trupa, dzieciak widział stracha.
I zresztą, nie rozumiał nic z tego.
Wabienia przepaści bywają rozmaitych rodzajów, właśnie jedno z takich nęciło u szczytu tego wzgórza. Dzieciak postąpił krokiem, potem postąpił znowu. Wspiął się, jednocześnie mając ochotę zejść, i przybliżył się, mając zarazem ochotę cofnąć się.
Podszedł całkiem blisko, śmiały a jednak drżący, by rozpoznać dokładnie widziadło.
Znalazłszy się u stóp szubienicy, podniósł głowę i począł się przypatrywać.
Widmo było powleczone smołą. Błyszczało na niem tu i owdzie. Twarz jego można było rozpoznać. Była napuszczona smołą, i maska ta, wydająca się wilgotna i lepka, rysowała się wyraźnie w skąpych blaskach nocnych. Widniały jej usta, które były dziurą, nos, który był dziurą, i oczy, które były dziurami. Ciało całe spowite było i jakby zaszyte w grube płótno, napuszczone olejem skalnym. Płótno to zbutwiało i rozpadało się w szmaty. Przez jedną dziurę sterczało kolano, inne znowu pęknięcie dawało widzieć nagie żebra. Niektóre części były jeszcze trupem, inne już tylko szkieletem. Twarz miała barwę ziemi, ślimaki, które się po niej przewijały, pozostawiły tam pozacierane srebrzyste wężyki. Płótno, przylegające do piszczeli, przedstawiało wypukłości, jakby szata posągu. Czaszka pęknięta i rozwalona rozpadała się na podobieństwo zgniłego owocu. Zęby pozostały jeszcze ludzkiemi, zachowały bowiem uśmiech. Niedokończony krzyk zdawał się brzmieć jeszcze w otwartych ustach. Było jeszcze kilka włosów zarostu na policzkach. Głowa pochylona wyglądała jakby zasłuchana.
Świeżo porobiono tam niejakie poprawki. Twarz była na nowo pociągnięta smołą, podobnie jak żebra i kolano, które sterczało z płachty. Nogi wisiały ku dołowi.
Tuż pod niemi w trawie widać było dwa trzewiki, bezkształtne już niemal od śniegu i deszczów. Trzewiki te opadły z trupa.
Bosy dzieciak popatrzył na te trzewiki.
Wiatr, coraz bardziej niepokojący, miewał jednak przerwy, zwiastujące przygotowania do burzy; od niejakiego czasu przycichł był zupełnie. Trup wisiał sobie najspokojniej. Łańcuch zwieszał się w stanie nieruchomości, na podobieństwo ołowianki.
Jak wogóle wszyscy wstępujący po raz pierwszy w życie (a do tego biorąc w rachunek wyjątkowe ciążenie jego przeznaczenia), dzieciak bez wątpienia czuł budzący się w nim ów łańcuch myśli właściwych młodości, tych myśli, które, starając się niejako mózg sobie otworzyć, podobne są do uderzeń dzioba ptaszyny, wykluwającej się z jajka; ale wszystko w jego drobnem sumieniu w tej chwili streszczało się w osłupienie. Zbytek wrażenia, na podobieństwo nadmiaru oliwy w lampie, doprowadza do przytłumienia światełka myśli. Człowiek w stanie podobnym byłby sobie zadawał pytania; dzieciak wcale tego nie zrobił, on tylko patrzał.
Smoła nadawała tej twarzy pozór zmoczonej. Czarne, pozastygane krople w otworach, w których niegdyś były oczy, były podobne do łez. Zresztą, dzięki tej smole, niszcząca robota śmierci widocznie była opóźniona, jeśli nie powstrzymana, i sprowadzona do jak najmniejszego rozkładu. To, co dzieciak w obecnej chwili miał przed oczyma, było niezaprzeczenie rzeczą, o którą miano staranie. Człowiek ten widocznie był kosztownością. Niewiele dbano o to, żeby go mieć żyjącym, ale nadzwyczajnie, żeby go zachować trupem.
Szubienica była już stara, nadpróchniała, ale jeszcze silna i liczyła już niemało lat służby.
Od niepamiętnych czasów było to zwyczajem w Anglji, żeby utrwalać smołą trupy przemytników. Wieszano ich zwykle na brzegu morza, powlekano smołą i tak zostawiano uczepionych. Przykłady najskuteczniej działają pod gołem niebem, przykłady zaś smołą napuszczone nierównie są trwalsze. Smoła ta była świadectwem pewnego humanitaryzmu. Dzięki jej współdziałaniu, można było mniej często odmieniać wisielców. Stawiano szubienice w pewnych, niemal równych sobie, odległościach; zupełnie jak za dni naszych gazowe latarnie. Wisielec zastępował niby lampę. Oświecał on na swój sposób swoich towarzyszy przemytników. Zdala już na morzu przemytnicy spostrzegali szubienicę. Otóż już jeden — pierwsze ostrzeżenie; tam znowu drugi — drugie ostrzeżenie. Nie zaradzało to bynajmniej przemycaniu, ale porządek społeczny z takich rzeczy się składa. Zwyczaj ten przetrwał w Anglji aż do początków XIX-go stulecia. Jeszcze w roku 1822 można było widzieć, tuż przed zamkiem Duwru, trzech wisielców w podobny sposób powerniksowanych. Zresztą nie ograniczano tego system u do przemytników. Anglja w ten sam sposób oporządzała złodziei, podpalaczy i morderców. John Painter, który podpalił składy morskie w Portsmouth, został powieszony i powleczony smołą w 1776 r.
Ksiądz Coyer, który go nazywa Jean le Peintre, widział go w 1777 r. John Painter był powieszony na łańcuchu nad ruiną, która była jego dziełem; od czasu do czasu smarowano go smołą. Ten trup przetrwał, możnaby prawie powiedzieć przeżył około czternastu lat. Jeszcze w 1778 r. dobrze pełnił służbę. Jednak w 1790 musiano go zastąpić. Egipcjanie przywiązywali wagę do mumij królów; podobna mumja ludu może być także pożyteczna.
Wiatr, hulając swobodnie po obnażonem wzgórzu, pozdmuchiwał był z niego wszystek śnieg. Przebijała tam już trawa; kilka ostów jeżyło się także tu i owdzie. Wzgórze okryte było tym trawnikiem morskim, ostrym i krótkim, który czyni podobnemi szczyty ścian skalistych do przestrzeni, zasłanych suknem w miejscu zielonem. Pod szubienicą, właśnie w miejscu, ponad którem wypadały nogi wisielca, znajdowała się kępa wybujałej i gęstej trawy, niezwykła na tym jałowym gruncie. Trupy, okraszające się tam od lat niepamiętnych, były łatwem wyjaśnieniem tego bogactwa roślinnego. Ziemia, jak wiadomo, żywi się człowiekiem.
Zaklęcie jakieś ponure przykuwało dzieciaka do miejsca. Stał tam z roztwartemi usty; raz tylko mimowolnie schylił czoło, a to z powodu pokrzywy, która go ukłuła w nogę, co mu sprawiło wrażenie ukąszenia. Potem wyprostował się znowu. Spoglądał w tę twarz ponad sobą, która na niego spoglądała. Spoglądała tembardziej, że nie miała oczu. Było to jakieś rozproszone spojrzenie, jakaś niewidoma wrytość, w której się mieściły i blaski i cienie, i która równie wychodziła z czaszki i z pomiędzy zębów, jak i z otworów podbrwiowych, pustych zupełnie. Umarły patrzy zwykle całą głową i to jest rzecz straszliwa; niema tam źrenic, a czujesz, że na ciebie patrzą. Taka jest groza śmierci.
Powoli dzieciak sam się stawał straszliwym. Już się więcej nie ruszał. Zdrętwienie go ogarniało. Nie spostrzegał, że tracił samowiedzę. Cierpiał i dębiał. Zima w milczeniu wydawała go w ręce nocy. Jest dużo zdradliwego w naturze zimy. Dzieciak był niemal posągiem. Kamienność zimna ścinała jego kości; ciemność, jak głaz, ślizgała się po nim. Senne obezwładnienie, idące od śniegu, wzbiera w człowieku na wzór ciemnego przypływu: dzieciak był powoli ogarniony nieruchomością, podobną do stężenia trupa. Był bliski zaśnięcia.
Ręka snu zdaje się posiadać palce śmierci.
Dzieciak czuł, że go chwyta ta ręka. Bliski był upadnięcia pod stopy szubienicy. Nie wiedział nawet, czy jeszcze stoi.
Kres wiecznie nieunikniony, bez najmniejszego przejścia pomiędzy bytem i niebytem, zwrot ku zaczątkom, możebne osunięcie się lada chwila — oto pochyłość, wiodąca ku przepaści, która się nazywa wszechstworzeniem.
Jeszcze chwila, a dziecko i zmarły, życie w zarysie i życie padłe już w ruiny, miały się stopić w jednakowem nieistnieniu.
Widmo zdawało się rozumieć to i nie chcieć tego. Znagła zaczęło się poruszać; rzekłbyś, że chciało dać przestrogę dziecku. Ale był to nowy wiatru podmuch.
Nic osobliwszego, jak ten poruszający się zmarły.
Trup, zawieszony na końcu łańcucha, popychany niewidzialnem tchnieniem, przybierał postawę ukośną, podnosił się na lewo i opadał, podnosił się znowu na prawo i znowu opadał, i znowu się podnosił z powolną i posępną dokładnością serca dzwonu. Był to rodzaj ponurej przechadzki. Mniemałeś, że widzisz w ciemnościach kołyszące się wahadło u zegara wieczności.
Tak trwało czas jakiś. Dzieciak, wobec tego ruchu śmierci, czuł w sobie rozbudzenie, i pomimo swego zdrętwienia, dosyć wyraźnie się lękał. Łańcuch za każdym ruchem zgrzytał z okropną jakąś jednostajnością grobową. Wyglądało, jakby co chwila nabierał tchu i zaczynał znowu swoje. Zgrzytanie to naśladowało trochę skwierczenie świerszcza.
Zbliżanie się burzy powoduje nagłe wzdęcia wiatru. W jednej chwili powiew stał się podmuchem. Bujanie się trupa straszliwie się zaczęło uwydatniać. Nie było to już kołysanie, ale podrzucanie. Łańcuch, który dotąd zgrzytał, zdawał się teraz głos wydawać.
Zdawało się, że ten głos został usłyszany. Jeżeli to miało być hasło, to zaprawdę usłuchano, go z głębi przestrzeni przyleciał jakiś tłumny szmer.
Był to szelest skrzydeł. Niespodziany wypadek w pomoc przybywał; burzliwy sprzymierzeniec samotni i grobowisk; przybycie stada kruków.
Czarne leżące plamy poprzekłuwały chmurę, przebiły mgłę, pogrubiały, zbliżyły się, spłynęły, pogromadniały, co tchu ku wzgórzu spiesząc, pokrzykując w sposób ostry.
Był to jakby napad bojowej czerni. Skrzydlate to robactwo ciemności łapczywie rzuciło się na szubienicę.
Dzieciak spłoszony cofnął się.
Roje znają posłuszeństwo pewnym rozkazom; kruki porozmieszczały się na szubienicy. Ani jeden nie usiadł na trupie. Naradzały się między sobą. Krakanie jest rzeczą okropną. Ryczeć, wyć, gwizdać, to ciągle jeszcze życie; ale krakanie jest niby zadowolonem uznaniem zgnilizny. Mniemasz, że słyszysz odgłos, któryby wydało milczenie grobowiska, przerywając się nagle. Krakanie jest rodzajem głosu, w którym noc ma niemało udziału. Dzieciak czuł się zlodowaciałym.
Więcej jeszcze strachem, niż chłodem.
Kruki umilkły. Jeden z nich skoczył na trupa. Było to hasło. Naraz, wszystkie się ku niemu rzuciły. Zerwała się chmara skrzydeł, następnie wszystkie opadły, i wisielec znikł nagle pod rojowiskiem czarnych, ssących baniek, poruszających się niewyraźnie w ciemności. W chwili tej trup się wzdrygnął.
Czy on sam to zrobił, czy też wiatr może? Bądź co bądź, targnął się straszliwie. Zrywający się orkan w pomoc mu przybywał. Widziadło wyraźnie podskakiwać zaczęło. Wicher, dmący już z całych płuc, porywał je w obroty i wykręcał tam i owdzie. Trup stał się straszny. Jął się szamotać. Ohydnie, niby tańcująca zabawka, mająca zamiast nitki do pociągania zgrzytający łańcuch szubienicy. Snać któryś z trefnisiów ciemności począł ciągnąć tę nitkę, zmuszając mumię do skakania. Więc też wykręcała się i tańczyła, ledwie się nie rozlatując. Wystraszone ptaki rozpierzchły się. Było to jakby rozpryśnięcie się tych wszystkich plugawych zwierząt. Niebawem wszakże wróciły znowu. Wtedy walka się rozpoczęła.
Trup jakby dostał napadów jakiegoś potwornego życia. Podmuchy uniosły go, jakby go porwać chciały. Powiedziałbyś, że się mocował i że robił wysiłki do ucieczki, ale łańcuch go przytrzymywał. Chmara ptaków zdawała się pilnie zważać i naśladować wszelkie jego ruchy, odskakując, potem uderzając znowu, płochliwa, zawzięta. Z jednej strony dziwne usiłowanie ucieczki, z drugiej ściganie przygwożdżonego na miejscu. Trup, targany wszystkiemi podrzutami burzy, podskakiwał, podbijał się, miotał się gniewliwie, zrywał się, by iść, podchodził, padał, konwulsyjnemi ruchy opędzając się pierzchającej zgrai. Trup był maczugą, chmara ptaków tumanem kurzu.
Dzikie rojowisko rabusiów nocnych nie chciało dawać za wygraną i bez końca wracało uparcie. Trup, niby szaleństwem opętany wpośród tej obławy dziobów, po staremu omackiem grzmocił swoje ciosy ślepe, podobne do uderzeń kamienia spętanego w procy. Chwilami miewał w sobie wszystkie szpony i wszystkie skrzydła na sobie, potem znowu pozbywał się napadu; były to niejako rozproszenia w puch napastników, wprędce zastępowane wściekłemi powroty. Straszliwa kaźń przedłużona poza życie. Ptaki zdawały się również opętane. Wrota otchłani zdają się zionąć rojowiska podobne. Ciosy szponów, ciosy dziobów, krakania, wydzierania szmat mięsa, które nie było już ciałem, trzeszczenie szubienicy, potargiwanie trupa, zgrzyt żelastwa, wycia wichru, szamotanie burzy; niepodobna sobie wyobrazić posępniejszego bojowania. Było to szamotanie się poczwary, wyzywającej w bój szatany. Słowem, rodzaj walki widma.
Niekiedy w gwałtowniejszych przystępach wichru wisielec wykręcał się w kółko, nadstawiał się twarzą napastnikom ze wszystkich stron, zdawał się chcieć pędzić w pogoń za ptakami, i powiedziałbyś, że zęby jego kąsać chciały. Miał burzę za sprzymierzeńca, ale znowu łańcuch za przeciwnika. Właśnie jakby się czarne jakieś bogi w to wmieszały. Orkan uczestniczył w bitwie. Trup wił się, chmura ptaków spadała na niego ślimakowatemi skręty. Było to niby wirowanie w wirze.
Od dołu dolatywało huczenie niezmierne, które było morzem.
Dzieciak spoglądał na to widzenie. Nagle począł trząść się wszystkiemi członkami. Dreszcz rozpłynął się wzdłuż całego jego ciała; zachwiał się, zatoczył, miał już upaść, odwrócił się, ścisnął sobie skronie rękoma, właśnie jakby czoło punktem oparcia mu być miało, i błędny, z włosami na wiatr rozwianemi, spiesznym krokiem schodząc ze wzgórza, przymknąwszy oczy, sam już prawie widziadłem będąc, uciekać począł, zostawiając poza sobą tę męczarnię wśród nocy.
Biegł aż do zadyszania, na chybił trafił, bez pamięci, śniegiem, równiną, przestrzenią. Ucieczka ta rozgrzała go nieco. Tego mu było potrzeba. Bez tego biegu i tego przestrachu byłby umarł.
Kiedy mu już tchu zabrakło, zatrzymał się. Ale nie śmiał spojrzeć poza siebie. Zdawało mu się, że ścigać go mogły ptaki, że trup mógł się był wyplątać ze swego łańcucha i puścić się w pogoń za nim, że nawet szubienica sama, zerwawszy się ze wzgórza, mogła pędzić wślad za trupem; obawiał się ujrzeć to wszystko, gdyby poza siebie był spojrzał.
Kiedy znowu nieco tchu nabrał, puścił się dalej.
Zdawać sobie sprawę ze zjawisk, nie jest rzeczą umysłu dziecka. Więc też i on doświadczał wrażeń, otrzymując je zwiększone rozmiarami za pośrednictwem trwogi, nie umiejąc ich jednak powiązać w umyśle i nie robiąc wywodów. Szedł niewiedzieć dokąd i niewiedzieć jak biegł z całem przerażeniem i upracowaniem sennego przywidzenia. W ciągu blisko trzech godzin, licząc od chwili, kiedy został oddany sobie samemu, cel przed nim, jakkolwiek ciągle niepewny, zmienił jednak kierunek; poprzednio szukał czegoś, teraz uciekał od czegoś. Ani mu się jeść chciało, ani czuł zimno; poprostu bał się tylko. Jeden instynkt zastąpił drugi. Uciec było teraz jedyną jego myślą. Uciec przed czem? Przed wszystkiem. Życie ukazywało się wokoło niego, podobne do straszliwej ze wszech stron zapory. Gdyby był mógł schronić się gdziekolwiek przed rzeczami tego świata, chętnieby to był zrobił.
Ale dzieciom nieznane jest to wyłamanie się przez kraty więzienia, któremu na imię samobójstwo.
Biegł.
Biegł w podobny sposób czas nieokreślony. Ale oddech wyczerpuje się, trwoga wyczerpuje się także.
Nagle, jakby pochwycony niespodzianym przystępem siły duszy i umysłu, zatrzymał się; można było mniemać, że się zawstydził swojej ucieczki; wyprężył się, osadził się w miejscu, dumnie podniósł głowę i odwrócił się.
Nie było już ani wzgórza, ani szubienicy, ani chmary ptaków. Mgła znowu objęła w posiadanie widnokrąg.
Dzieciak puścił się dalej.
Teraz już nie biegł, ale szedł. Powiedzieć, że owo spotkanie ze śmiercią przerobiło go na człowieka, byłoby to zanadto zacieśnić wielorakie i tłumne wrażenia, którym jego umysł podlegał. W zbiorze tych wrażeń było więcej nierównie, i także nierównie mniej. Szubienica owa, bardzo mętnie się wykreślając w tych zaczątkach pojęć, które stanowiły myśl jego, zawsze pozostawała jeszcze dla niego widziadłem. Tylko że, ponieważ powściągnięta trwoga jest zawsze umocnieniem, więc też i on uczuł się silniejszym. Gdyby miał wiek zdolny zgłębiać, byłby potrafił wydobyć z siebie tysiące innych pasm namysłu, ale umysł dziecięcy jest, że tak powiemy, niewyrobioną bryłą, skutkiem czego istoty podobne conajwyżej uczuwać mogą tylko gorzki niesmak tej rzeczy, całkiem jeszcze dla nich ciemnej, którą człowiek dojrzały nazwie później oburzeniem.
Dodajmy do tego, że dziecko posiada dar dobrania się nader szybko aż do krańca wrażeń. Dalekie i rozpływające się zarysy, których wypełnienie stanowi istota boleści, całkowicie wymykają się ich pojęciu. Dziecko jest bronione właśnie przez to, co jest jego ograniczeniem, to jest przez słabość swego wieku, przeciw wrażeniom nadto skomplikowanym. Widzi wypadki, ale obok nich niewiele co więcej. Trudność zadowalania się okruchami idei nie istnieje dla umysłu dziecięcego. Proces życia wytacza się o wiele później dopiero, kiedy doświadczenie przynosi do niego akta. Wtedy przychodzi do konfrontacji stron i wywodu szczegółów sprawy, rozum dobrze powiadomiony zasiada na prezydjalnem krześle, wspomnienia młodości z popod porywów namiętności wychodzą na jaw, tak jak palimpsesty z pod wymazywań; stają się punktami oparcia dla logiki, — i oto nagle to, co się tylko jako widzenie przedstawiało w umyśle dziecinnym, syllogizmem się staje w mózgu dojrzałego człowieka. A zresztą doświadczenie bywa rozmaitej natury, i na złe albo na dobre wychodzi, stosownie do wrodzonego usposobienia. Dobre dojrzewają; złe gniją.
Dzieciak ubiegł już może z jakie ćwierć mili, uszedł zapewne również drugie tyle. Nagle uczuł, że żołądek zaczyna się dopominać o swe prawa. Myśl, jednym razem zacierająca mu w umyśle wrażenie ohydnego widziadła na wzgórzu, gwałtownie owładnęła całem jego jestestwem.
Jeść!
W człowieku na szczęście dużo jest zwierzęcia; przywodzi go to do opamiętania.
Ale co tu jeść? Ale gdzie tu jeść? Ale jak tu jeść?
Pomacał się po kieszeniach. Machinalnie — gdyż wiedział dobrze, że były puste.
Następnie przyspieszył kroku. Nie wiedząc zresztą, dokąd idzie. Poprostu znaleźć jakieś możliwe schronienie.
Ta wiara w znalezienie gdzieś przecie na świecie gospody stanowi część korzeni Opatrzności osiadłych w człowieku.
Wierzyć w schronienie jest to pokładać wiarę w Bogu.
Tymczasem zaś pośród płaszczyzny śnieżnej nigdzie nie było ani śladu dachu.
Dzieciak szedł ciągle — pustkowie szło dalej jeszcze — nagie, jak okiem sięgnąć.
Na płaszczyźnie tej nigdy nie było miejsc zamieszkałych. Dopiero u stóp szeregu urwisk, po rozpadlinach skalnych, mieścili się niegdyś, w braku drzewa do budowy chat, dawni mieszkańcy pierwotni, którzy za broń używali procy, za paliwo suszonej mierzwy krowiej, za jedyną wiarę bożyszcze Heyla, stojące na podsypie wśród dąbrowy w Dorchesterze, jedynym zaś ich przemysłem był połów tego fałszywego szarego korala, który Gallowie nazywali plin, a Grecy isidis plocamos.
Dzieciak kierował się, jak mu się wydawało najlepiej. Przeznaczenie całe jest rozdrożem, wybór kierunków jest zawsze czemś przerażającem; małej tej istocie zawczasu dane było wybierać pośród ciemnych doli. Z tem wszystkiem szedł dalej, ale, jakkolwiek nogi jego wydawały się z hartownej stali, poczynał czuć się zmęczonym. Nigdzie ścieżki na tej równinie; gdyby gdzie nawet i była, śnieg ją mógł zawiać. Wiedziony przeczuciem szedł, zwracając się ku wschodowi. Ostre kamienie pokaleczyły mu stopy. Po dniu białym widaćby było w śladach, które za sobą zostawiał, czerwone plamy krwi jego na śniegu.
Nic rozpoznać nie mógł. Przebywał płaszczyznę Portlandu w kierunku od południa ku północy; być zaś może że banda, z którą był przyszedł, unikając spotkania, właśnie przeciągnęła była od zachodu ku wschodowi. Prawdopodobnie wybrali się byli ci ludzie, w pierwszej lepszej łodzi rybackiej lub przemytniczej, skądś od wybrzeża Uggescombe, może z Sainte-Catherine-Chap, albo Swancry, udając się do Portlandu, dla dostania się do orki, która tam na nich czekała, i zapewne wypłynąwszy stamtąd, wylądowali znowu w zatoce Weston, ażeby znów się przesiąść na inny jaki statek, w jednej z zatok Estonu. Kierunek ów właśnie się na wprost przecinał z drogą, którą się puścił nasz dzieciak. Stąd ani mu podobna było w jakikolwiek sposób rozpoznać szlak przed sobą.
Wyniosłość Portlandu jeży się tu i owdzie sterczącemi wzdęciami, powyszarpywanemi znagła od strony wybrzeża, albo spadające mi stromą ścianą wprost ku morzu. Dzieciak, błąkając się tu i owdzie, wyszedł był wreszcie na jeden z tych cyplów wyskocznych i zatrzymał się tam, spodziewając się zebrać więcej wskazówek z miejsca, większą przestrzeń ogarniającego, i starając się spojrzeć stamtąd wokoło. Za cały widnokrąg miał tylko wkoło siebie nieprzeniknioną wzrokiem przestrzeń bladawo-bezbarwną. Wpatrzył się baczniej i rzeczywiście wskutek natężenia jego wzroku stała się o wiele mniej nieprzejrzysta. W głębi odległego kęsa ziemi ku wschodowi, u stóp właśnie tej bladawej bezbarwności, która była niby wyobrażeniem ruchomego i szarego z pozoru urwiska, podobnego do nocnego widma skały, pływały i czołgały się poszarpane szmaty ciemnawe, rodzaj porozpraszanych strzępów. Ta biaława nieprzezroczystość była poprostu mgłą, te zaś szmaty czarne — dymami. Gdzie są dymy, tam i ludzie być muszą. Dzieciak udał się w tę stronę.
O kilka kroków stamtąd dostrzegł pochyłość, a u stóp tej pochyłości, pomiędzy bezkształtnemi zagięciami skał, gubiącemi się w ciemności nocnej, ławę piaszczystą, czy też jaśniejszy kawał ziemi, łączący zapewne z płaszczyznami widnokręgu wyniosłość, którą tylko co chłopiec przebył. Widocznie należało iść tamtędy.
Rzeczywiście dostał się był do przesmyku Portlandzkiego, będącego potopowym nasypem, który krajowcy nazywają Chess-Hill.
Począł się tedy zapuszczać w przejścia stoku tej wyniosłości.
Pochyłość była utrudzająca i stroma. Z różnicą mniej przykrej pochyłości dzieciak odbywał teraz odwrotną stroną wstępowania ku górze, jak było, gdy szedł jeszcze od wybrzeża zatoki. Wszelkie wspinanie się ku szczytowi płaci się zawsze przez zstępowanie; po trudach wdrapywania się, mógł się teraz ześlizgiwać.
Przeskakiwał ze skały na skałę, mogąc lada chwila nogę zwichnąć, mogąc lada chwila runąć gdzieś w jakieś niedojrzane głębie. Chcąc się podtrzymać nieraz w pośliznięciu się na skale lub lodzie, rękami chwytać się musiał długich łodyg zielsk skalnych i chwastów pełnych kolców, a wszystkie ich igły kłuły mu palce. Chwilami napotykał nieco łagodniejsze stoki, w tedy zsuwał się po nich z łatwością, mając trochę wytchnienia, poczem strome chropowatości przychodziły znowu i na każdym kroku używać trzeba było coraz innego przemysłu. W przechodach ponad przepaściami lada ruch bywa rozwiązaniem trudnego zadania. Należy być wtedy zręcznym, pod karą śmierci. Zadania te dzieciak rozwiązywał z instynktem, któregoby się nie powstydziła małpa, i z umiejętnością, którejby ekwilibrysta mógł przyklasnąć. Spuszczanie się wdół przykre było i długie. Dzieciak jednak radził sobie niezgorzej.
Zwolna widział przybliżającą się chwilę, w której wreszcie stopa jego dosięgnie dojrzanego z góry przesmyka.
W przestankach, zbierając się do skoku, albo w mniej przykrych przechodach pomiędzy skałami, ucha nastawiał z bacznością uważnego na wszelki szelest daniela. Słyszał w dali, po lewej swojej stronie, dźwięk rozgłośny, ale słaby jeszcze, podobny do pełnego brzmienia rogu. Rzeczywiście w powietrzu poczynały się krzyżować i potrącać wzajemnie podmuchy, będące niejako przodownikami tego straszliwego wichru północnego, który przylatuje od bieguna, wściekle uderzając w wirową trąbę.
Jednocześnie dzieciak uczuwał chwilami na czole, oczach, policzkach coś, co podobne było do dotknięcia zimnych dłoni, któreby mu ktoś do twarzy przykładał. Były to grube płaty śnieżne, zrazu zrzadka porozsiewane w przestrzeni, następnie polatujące w skrętach, jak bywa przed silną zawieruchą. Dzieciak był niemi zewsząd pokryty. Zamieć śnieżna, od godziny już przynajmniej trwająca na morzu, poczynała się pastwić nad ziemią. Powoli rozpościerała się nad płaszczyznami. Leciała ona ukośnie, od północnego zachodu, poprzez całą wyniosłość Portlandu.
Burza śnieżna jest jedną z nieznanych rzeczy morza. To najciemniejszy z meteorów; ciemny we wszystkich znaczeniach tego słowa. To mieszanina mgły i zawieruchy, i jeszcze za naszych dni nie zdajemy sobie dobrze sprawy z tego zjawiska. Stąd wiele katastrof.
Wszystko chce się tłomaczyć przez wiatr i falę. Otóż w powietrzu jest siła, która nie jest wiatrem, a w wodzie jest siła, która nie jest falą. Ta siła, ta sama w powietrzu, co w wodzie, to emanacja. Powietrze i woda to dwie masy płynne, prawie że identyczne i wchodzące jedna w drugą przez kondensację i rozszerzanie, do tego stopnia, że oddychać znaczy to co pić; tylko emanacja jest płynna. Wiatr i fala to tylko siły pchające, emanacja jest prądem. Wiatr widzi się w powietrzu, falę w pianie; emanacja jest niewidzialna. Jednakże od czasu do czasu mówi: ja tu jestem. Jej ja tu jestem, to grzmot pioruna.
Burza śnieżna przedstawia zagadnienie podobne do suchej mgły. Jeżeli wyjaśnienie callina hiszpańskiej i quobar Etiopijczyków jest możliwe, to z pewnością tego wyjaśnienia dokona się przez uważne obserwowanie emanacji magnetycznej.
Bez emanacji tłum faktów zostaje niewyjaśniony. W ostatecznym razie zmiany szybkości wiatru, przeskakującego podczas burzy trzy stopy na sekundę na dwieście dwadzieścia stóp, uzasadniłyby zmiany fali, idące od trzech palców, podczas spokojnego morza do trzydziestu sześciu stóp, podczas morza wściekłego; w ostateczności poziomość podmuchów, nawet podczas burzy tłomaczy, jak fala trzydziestu stóp wysokości może mieć tysiąc pięćset stóp długości; ale dlaczego fale Pacyfiku są cztery razy wyższe koło Ameryki niż w pobliżu Azji, to znaczy wyższe na zachodzie niż na wschodzie, dlaczego dzieje się przeciwnie na Atlantyku: dlaczego na równiku najwyższy jest środek morza, skąd pochodzą te przesunięcia nabrzmiałości oceanu? — jest to rzecz, którą tylko emanacja magnetyczna połączona z obrotem ziemi i przyciąganiem gwiazd może wytłomaczyć.
Czyż nie trzeba tej tajemniczej kombinacji, żeby wyjaśnić przeskok wiatru, idący naprzykład przez zachód z południo-wschodu na północo-wschód, poczem wracający nagle tem samem wielkiem kołem z północo-wschodu na południo-wschód, robiąc w ten sposób nadzwyczajny obrót pięciuset sześćdziesięciu stopni, jak to miało miejsce podczas zawiei śnieżnej 17 marca 1867 roku?
Fale podczas burz w Australji sięgają osiemdziesięciu stóp wysokości; jest to zależne od bliskości bieguna. Zawierucha na tych szerokościach jest wynikiem nie tyle pomieszania podmuchów, co ciągłości podwodnych wyładowań elektrycznych; w roku 1866 kabel transatlantycki był regularnie niepokojony w swojej czynności — dwie godziny na dwadzieścia cztery od południa do drugiej — przez rodzaj gorączki perjodycznej. Pewne połączenia i rozłączenia sił powodują zjawiska i narzucają się rachubom marynarza pod grozą rozbicia. Tego dnia, w którym żegluga, która jest rutyną, stanie się matematyką, tego dnia, w którym będzie się starano wiedzieć, naprzykład, dlaczego w naszych okolicach wiatry ciepłe idą niekiedy z północy a wiatry zimne z południa, tego dnia, w którym się zrozumie, że zniżki temperatury są proporcjonalne do głębokości oceanicznych, tego dnia, w którym będzie się pamiętało, że glob jest wielkim magnesem o dwóch biegunach, znajdującym się w nieskończoności, mającym dwie osie: oś obrotu i oś emanacji, przecinające się w środku ziemi, i że bieguny magnetyczne kręcą się wokoło biegunów geograficznych; gdy ci, którzy ryzykują życie, będą chcieli ryzykować je naukowo, gdy będzie się płynęło po zbadanej płynności, gdy kapitan będzie meteorologiem, gdy pilot będzie chemikiem, w tedy uniknie się wielu katastrof. Morze jest tak magnetyczne, jak akwatyczne; ocean sił pływa nieznany po oceanie wód; płynie z wodą, możnaby powiedzieć. Widzieć w morzu tylko masę wody, to nie widzieć morza; morze jest zmianą miejsca emanacji, tak jak jest przypływem i odpływem fali; przyciągania bardziej je może komplikują niż huragany; przylegania atomów, przejawiające się między innemi w przeciąganiu naczyń włoskowatych, mikroskopijnem dla nas, jest składnikiem w oceanie wielkości przestrzeni; a fale emanacyj magnetycznych raz pomagają raz przeszkadzają falom powietrza i falom wód. Kto nie zna prawa elektryczności, ten nie zna prawa hydraulicznego; ponieważ jedno przenika drugie. Niema coprawda nauki trudniejszej ani bardziej niejasnej; graniczy z empiryzmem, tak jak astronomja graniczy z astrologją. Jednak bez tej nauki niema żeglugi.
Co powiedziawszy — idźmy dalej.
Jedno z najgroźniejszych zjawisk morza, to zawieja śnieżna. Zawieja śnieżna jest przedewszystkiem magnetyczna. Stwarza ją biegun, tak jak zorzę polarną; jest w tej mgle tak, jak jest w tem świetle; i tak w płatku śnieżnym, jak w promieniu ognia, emanacja jest widzialna.
Zawieruchy są atakami nerwowemi i napadami szału morza. Morze ma swoje migreny. Można porównać burze z chorobami. Jedne są śmiertelne, inne nie; wychodzi się z tej a nie z tamtej.
Zawierucha śnieżna jest uważana zwykle za śmiertelną.
Jarabija, jeden z pilotów Magellana, nazywał ją „powietrzem, które wyszło ze złej strony djabła“[5].
Surconf mówił: „Jest coś z zalotnika podpatrującego kobiety w tej burzy.“
Starzy żeglarze hiszpańscy nazywali ten rodzaj zawieruchy la nevada w chwili, gdy padają płatki, i la helada w chwili padania gradu.
Burze śnieżne są właściwością szerokości podbiegunowych. Jednakże niekiedy ześlizgują się, możnaby prawie powiedzieć walą się, aż do naszych klimatów, do tego stopnia ruina jest złączona z przygodami powietrza.
Matutina, jakeśmy to widzieli, weszła odważnie, po opuszczeniu Portlandu, w tę wielką niepewność nocną, którą powiększała bliskość huraganu. Weszła z tą całą groźbą, z rodzajem tragicznej śmiałości. Jednakże, kładziemy na to nacisk, ostrzeżeń jej nie brakowało.
Dopóki orka znajdowała się jeszcze w zatoce Portlandzkiej, morze było dość spokojne; szyba wody była prawie wyrównana. Jakkolwiek szarawo się już robiło na oceanie, na niebie znajdowało się jeszcze dość pogody. Wiatr nie bardzo jeszcze szarpał statkiem. Orka ile możności trzymała się wybrzeży, które wyniosłością swą służyły jej za wyborną osłonę.
Znajdowało się razem dziesięciu ludzi na tej feluce biskajskiej; trzech, należących do osady statku, i siedmiu podróżnych, pomiędzy którymi dwie kobiety. Przy światłości pełnego morza, bowiem w porze zmroku dzień nierównie dłużej zatrzymuje się na wodzie, wszystkie postacie w chwili tej dokładnie rozróżnić było można. Zresztą już się też i ukrywać nie potrzebowano, ani się o siebie kłopotać; każdy z przyjemnością wracał do odzyskanej swobody, odzywał się własnym swoim głosem, nie wstydził się własnej swej twarzy; wypłynięcie bowiem na morze było już dla nich wypłynięciem na wolność.
Pstrokacizna tej gromady uderzała w oczy. Trudnoby było odgadnąć, jakiego wieku były kobiety; włóczęga przedwczesną starość sprowadza, a niedostatek jest gotową zmarszczką. Jedna z nich była Biskajką, druga, mająca wielki różaniec, Irlandką. Miały postawę obojętną ludzi biednych. Wszedłszy na statek, siadły w kucki jedna przy drugiej, na skrzyniach u stóp masztu. Rozmawiały z sobą; język irlandzki i mowa Basków, jakeśmy powiedzieli, są z sobą w bliskiem pokrewieństwie. Biskajka miała włosy natarte cebulą i wasilkiem. Patron statku był podobnież Biskajczykiem, ale z okolic Guipuscoa; jeden z majtków, również Biskajczyk, pochodził znowu z północnego stoku Pirenejów, a drugi jeszcze od stoku południowego, to jest byli jednego narodu, jakkolwiek pierwszy uważał się za Francuza, drugi za Hiszpana. Właściwie zaś żaden z nich nie wyznawał jakiejkolwiek urzędowej ojczyzny. Mi madre se llama montana (Moja matka nazywa się: góra) — powiadał mulnik Zalareus. Z pomiędzy pięciu ludzi, towarzyszących kobietom, jeden był Francuzem z Langwedocji, drugi Francuzem Prowansalczykiem, trzeci Genueńczykiem, ów stary, który miał na głowie sombrero bez dziury na zatknięcie fajki, wyglądał na Niemca; piąty wreszcie, wydający się być przywódcą, był znowu Biskajczykiem z wydm piaszczystych Biskarossy. On to, jak sobie przypominamy, w chwili kiedy dzieciak chciał wsiąść na statek, kopnięciem nogi rzucił był kładkę w morze. Człowiek ten krzepki, żywy, prędki, ustrojony, jak się powiedziało, w wyszywania złotem, galony i szychy, iskrzące się tu i owdzie poprzez dziury jego łachmanów, nie umiał usiedzieć na miejscu: to się pochylał, to znowu prostował, to się przechadzał tam i nazad z jednego końca statku na drugi, jakby miotany niepokojem pomiędzy tem, co się już zrobiło i co pozostaje jeszcze do zrobienia.
Ten przywódca gromady, podobnież patron orki, także jeszcze i dwaj ludzie z osady statku, Baskowie wszyscy czterej, rozmawiali między sobą, to po baskijsku, to po hiszpańsku, to po francusku; jak powiedzieliśmy, trzy te języki najzupełniejszem cieszyły się równouprawnieniem po obu stokach Pirenejów. Zresztą, z wyjątkiem kobiet, mniej więcej każdy z nich mówił po francusku; język ten bowiem zdawał się stanowić tło szwargotu bandy. Nawet ogólnie biorąc, mowa francuska w owej epoce poczynała być obieraną przez ludy jako niby pośredniczka pomiędzy nadmiarem spółgłosek na północy i zbytkiem samogłosek na południu. W Europie handel mówił już wtedy po francusku; złodziejstwo także. Pamiętamy, że Gilby, złodziej londyński, rozumiał Cartoucha.
Orka, doskonała do żagla, jak ptak śmigała; z tem wszystkiem, dziesięć osób, nie licząc już pakunku, było potężnym ciężarem dla tak wątłego statku. Schronienie się owej bandy na ten statek nie dowodziło jeszcze ścisłego jej związku z osadą. Wystarczało, że patron orki był tak zwanym vascongado, i że przywódca bandy był drugim takim samym. Pomiędzy ludźmi tego pochodzenia wspomagać się wzajemnie jest powinnością, która nie dopuszcza wyjątku. Biskajczyk, jakeśmy to powiedzieli, nie jest Hiszpanem, ani Francuzem, ani Baskiem; a wszędzie i zawsze obowiązany jest przychodzić w pomoc Biskajczykowi. Takie są zasady pobratymstwa w Pirenejach.
Przez cały czas pobytu orki w zatoce, niebo, jakkolwiek niezbyt przyjaznej postawy, nie wydawało się jeszcze dostatecznie groźnem, żeby aż zaniepokoić naszych zbiegów. Dopełniono ucieczki, wymknięto się; stąd śmiało pozwalano sobie uciechy. Ten się śmiał, ów śpiewał. Śmiech był wprawdzie jałowy, ale swobodny; śpiew prostaczy, ale nie zdradzający troski.
Langwedokczyk wołał: caougagno! co jest wyrazem największego zachwytu u Narboneńczyków. Był to rodzaj półmajtka, krajowiec z nadwodnej wioseczki nazwiskiem Gruissan, na południowym stoku wzgórza Clappe, mieszkaniec raczej wybrzeży morskich, niż morza; wielce wprawny w kierowaniu niewodów na stawach w Bages i ciąganiu po limanach, znajdujących się w okolicy Sainte-Lucie, sieci, nabierających rybami. Pochodził z tego plemienia, które używa czapek wełnianych czerwonych, żegna się zawiłym krzyżem na sposób hiszpański, pija wino z koźlej skóry, struże szynkę do chleba, klęka, by bluźnić, i modli się do swego patrona, grożąc mu: „Wielki święty, daj mi, o co cię proszę, albo cię zwalę w łeb kamieniem“, — „ou té feg’un pic“.
Mógł on w potrzebie użytecznie posłużyć ludziom osady.
Prowansalczyk tymczasem w kuchni podniecał pod żelaznym kociołkiem płomień torfowy, gotując polewkę.
Polewka ta była rodzajem tak zwanego puchero, w którem ryba zastępowała mięso. Biegły kuchta rzucał w nią garstki soczewicy, małe kawałki słoniny pocięte w kostkę, oraz czerwone strączki pieprzu, ustępstwo, jak się zdaje, względem ludzi, nawykłych jadać olla podridę. Worek, zawierający w sobie zapasy kuchenne, rozwiązany leżał mu u nóg. Ponad głową jego kołysała się płonąc żelazna latarnia o szybach z miki. Z boku, na haku, wystawiona była na wiatr chorągiewka, zrobiona z wypchanego zimorodka. Wierzono bowiem wtedy, że zimorodek zabity, powieszony za dziób, zawsze nastawia piersi tam, skąd wiatr przychodzi.
Robiąc ową polewkę, Prowansalczyk kiedy niekiedy przytykał sobie do ust szyjkę potężnej flaszy i łykał aguardientę. Była to jedna z tych flasz oplatanych słomą, szerokich, płaskich i z uszami; wieszano ją sobie u boku na rzemieniu i z tego powodu nawet nazywano „tykwą na biodra“. W przerwach pomiędzy łykami nucił półgłosem jedną z tych piosnek wiejskich, których przedmiot jest nie wiedzieć jaki; wijąca się droga, opłotki; poprzez przerwę w krzakach widzisz na łące przedłużony cień wozu i konia przy zachodzącem słońcu, i kiedy niekiedy migające z poza płotu widły z wiązką siana — otóż i przedmiot gotowy. Nie trzeba więcej, by stworzyć piosenkę.
Odjazd wszelki, stosownie do tego, co człowiek ma w sercu lub umyśle, bywa albo ulgą albo pogorszeniem położenia. Otóż wszystkim jakoś w tej chwili lżej się zdawało na sercu, wyjąwszy tylko jednego. Był nim ów stary, mający na głowie kapelusz bez fajki.
Człowiek ten, wydający się raczej Niemcem, niż czembądź innem (mimo, że miał ten rodzaj twarzy, z której niepodobna wyczytać narodowości), łysy był i tak poważnego wyglądu, że nawet resztki jego włosów układały się w kształt tonsury. Ilekroć zdarzyło się, że przechodził około posągu Najświętszej Panny, stojącego na sztabie, uchylał kapelusza, i wtedy można było spostrzec starcze, nabrzmiałe żyły jego skroni. Rodzaj sukni z grubego dorchesterskiego sukna, zużytej i powystrzępianej, w którą był zawinięty, do połowy tylko zakrywał jego ubranie, obcisłe i zapięte aż po kołnierz jak sutanna. Ręce jego dążyły zawsze do złożenia się, słowem posiadały ten układ machinalny, jaki się zdarza tylko u ludzi nawykłych do częstej modlitwy. Miał on twarz, którąby w ścisłem znaczeniu nazwać można pobladłą, gdyż wątpliwości nie ulega, że twarz bywa najczęściej odbłyskiem, a znowu wielkim błędem jest mniemać, jakoby myśl wcale barwy nie miała. Otóż twarz ta widocznie przedstawiała powierzchnię zewnętrzną osobliwszego stanu wewnętrznego, jakąś niby mieszaninę sprzeczności, jednych przepadających w złem, drugich w dobrem, słowem, dla bacznego spostrzegacza, odkrycie głębin duszy czegoś zaledwie dopiero ludzkiego, co równie niżej tygrysa zniżyć się mogło, jak i wydźwignąć się ponad wysokość człowieka. Istnieją podobne zamęty duszy. Było dużo nieczytelnego w tej twarzy. Tajemniczość dochodziła tam aż do abstrakcji. Patrząc w nią, uczyłeś się rozumieć, że człowiek ten zaznać musiał i przedsmaku złego, który jest rachunkiem prawdopodobieństwa, i jego niesmaku, którego wypadkową jest zero. W nieczułym spokoju tej twarzy (być może tylko powierzchownym) piętnowały się dwa skamienienia: skamienienie serca, właściwe oprawcy, i skamienienie umysłu, właściwe mandarynowi. Można było jednak śmiało twierdzić — gdyż i potworność na swój sposób uzupełnić się umie — że człowiekowi, posiadającemu twarz podobną, wszystko przystępnem być może, nawet wzruszenie. Wszelki uczony jest potrosze trupem; otóż ten człowiek był uczonym.
Przy pierwszem na niego spojrzeniu z łatwością odgadywałeś naukę. Wiedza zdawała się cechować każdy ruch jego osoby, najmniejszy nawet fałd jego ubrania. Była to twarz kopalna, przedpotopowa twarz, której powadze nieustannie się sprzeciwiała owa zmarszczkowa ruchliwość człowieka, mówiącego wieloma językami, dochodząca niekiedy aż do śmiesznych wykrzywień. Zresztą surowej był powierzchowności. Nie wyglądał na hipokrytę, ale też i nie na cynika. Takby sobie wyobrażać można marzyciela w dramacie. Był to człowiek, którego zbrodnia zostawiła zamyślonym. Miał brwi opryszka, złagodzone spojrzeniem arcybiskupa. Rzadkie jego włosy szarawe poczynały się srebrzyć na skroniach. Czułeś w nim chrześcijanina, z duszą zamąconą wschodnim fatalizmem. Artretyczne guzy na stawach oszpecały palce rąk jego, wysuszonych z wszelkiego ciała; wysoka i wyprężona postawa była śmieszna; miał chód żeglarza.
Powolnie stąpał po pomoście, nie patrząc na nikogo, z miną zadumaną i złowieszczą. Źrenice jego chwilami pełne były wrytej światłości, jaką spogląda dusza wsłuchana w rzeczy ciemne i podlegająca wyrzutom sumienia.
Kiedy niekiedy przywódca gromady, ruchliwy i niespokojny, zbiegając zygzakami po pokładzie, przychodził mówić mu coś do ucha. Starzec odpowiadał wtedy skinieniem głowy. Powiedziałbyś: błyskawica, radząca się nocy.
Było na statku dwóch ludzi tonących w zamyśleniu, to jest: starzec ten i patron orki, którego nie należy mieszać z przywódcą gromady. Patron był zagłębiony w rozpatrywanie morza, starzec zaś w przyglądanie się niebu. Jeden z oka nie spuszczał toni, drugi całą swoją uwagę poświęcał obłokom. Sprawowanie się wody stanowiło całą troskę patrona; starzec zdawał się podejrzewać niebo. Śledził usposobienie gwiazd poprzez wszystkie przerwy w chmurach.
Była to chwila, w której w powietrzu jeszcze jest dnia nieco, a jednak tu i owdzie gwiazdy poczynają już przekłuwać zapadające zwolna cienie wieczora.
Widnokrąg był niezwykły. Dziwnie się tam cieniowały wyziewy nocne.
Wogóle znacznie więcej było mgły na lądzie, a zato więcej obłoków na morzu.
Jeszcze przed wypłynięciem z zatoki Portlandzkiej patron statku, zaniepokojony postawą morza, natychmiast rozwinął wielką drobiazgowość w manewrowaniu żaglami. Nie czekał, aż opłyną przylądek.
Bacznie przepatrzył dolne węzły lin, upewnił się, że uczepienia lin, poprzecznie się z niemi przecinających, były w zupełnie dobrym stanie i dostatecznie podtrzymywały zazębienia górnych części masztu, słowem dopełnił wszelkich ostrożności człowieka, który zamyśla dopuścić się zuchwalstwa jak najszybszej żeglugi.
Orka (była to już wada jej budowy) z przodu zagłębiała się o pół łokcia więcej, niż z tyłu.
Patron statku co chwila przenosił wzrok swój od busoli ku kompasowi zmian powiewów, spoglądając pilnie przez duże, odpowiednie sobie szpary mosiężnego narzędzia w kierunku przedmiotów widzialnych na wybrzeżu, ażeby z oka nie stracić zmian, które się w porywach wiatru dawały spostrzegać. Z początku zerwał się prąd ukośny; patron nie zdawał się być tem zaniepokojony, choć działo się to z różnicą kilku stopni od odchylenia celu drogi. Ile możności sam własną ręką silnie trzymał sztabę, jakby jedynie sobie tylko ufał; szło bowiem o to, żeby nie stracić ani odrobiny siły, zwłaszcza że działanie rudla bardzo podtrzymywało szybkość pędu.
Ponieważ różnica pomiędzy prawdziwym kierunkiem a wytworzonym sztucznie bywa tem większa, im statek ma szybszy pęd, tym sposobem więc orka zdawała się daleko dokładniej podchodzić pod wiatr właściwy, aniżeli tak było w rzeczywistości. Nie miała ona wszystkich korzyści szerokiego w całem znaczeniu płynienia, skutkiem czego nieco nawet nadkładała drogi; ale też niema innego środka powierzenia się wszystkim przypadłościom choćby najobojętniejszego wiatru, jak tylko mając go zupełnie ztyłu. Jeśli na widnokręgu dają się spostrzegać w obłokach długie pasy, zbiegające się u wspólnej mety — meta ta jest właśnie kierunkiem wyjścia wiatru. Tego wieczora jednak było ich więcej, niż jeden, i w przestrzeni powietrza rozmaicie krzyżowały się ich prądy; więc też patron mocno nie ufał złudzeniom na zbyt swobodnego posuwania się statku.
Sterował jednocześnie trwożliwie i odważnie; podchodził wiatr, czuwał nad nagłemi jego zboczeniami, baczenie miał na jego targnięcia, nie dozwalał mu opanować statku, pilnie śledził bieg tego ostatniego, uważał, w jaki sposób fale podrzucały rudel, miał oko na najdrobniejszą okoliczność ich ruchu i przebiegu, ich nierówności w brózdowaniu, ich fałszywych skrętów; trzymał się nieustannie, z obawy wypadku, ile możności jak najbliżej wybrzeży, wzdłuż których się przesuwał; ale nadewszystko starał się kąt chorągiewki w stosunku do środkowego zrębu utrzymać daleko więcej rozwartym, niż był kąt masztowania, mając w każdej chwili na uwadze, że kierunek wiatru, wskazywany przez busolę, całkowicie niemal był mu wątpliwym, a to z przyczyny nazbyt małych rozmiarów kompasu drogowego. Stąd i źrenica jego, niezachwianie ku dołowi tylko patrząca, ani na chwilę nie spuszczała z uwagi wszelkich możliwych zmian, którym podlegała woda.
Raz wszakże wzniósł oczy w przestwór nieba, upatrując tam trzech gwiazd, iskrzących w przepasce Oryona; ciała te niebieskie noszą nazwę gwiazd Trzech królów, i o nich to powiada stare hiszpańskie przysłowie: „Kto widzi Trzech królów, niedaleki jest od Zbawcy“.
Ten rzut oka przywódcy statku w niebo wypadł niemal jednocześnie z uwagą, mrukniętą przez starca na drugim krańcu orki:
— Nie widać ani niedźwiadka, ani gwiazdy Antares, jakkolwiek mocnej bywa czerwoności. Ale, coprawda, to ani jednej gwiazdy nie widzi się jakby należało.
Zresztą najmniejszej nie było troski wpośród innych współpodróżników.
Z tem wszystkiem wkrótce, do sytości nacieszywszy się swobodą, spostrzeżono się nie bez słuszności, że jednak znajdowano się na morzu, i to w samym środku stycznia, co znaczy zarazem: na woli wiatru, ścinającego szpik w kościach.
Ani sposobu szukać schronienia w kajucie, nadto zresztą ciasnej, a do tego i tak już mocno zapchanej pakunkami i ładunkiem. Pakunki należały do podróżników, ładunek zaś był własnością osady statku; trzeba bowiem wiedzieć, że orka wcale nie dla przyjemności przechadzała się tam i owdzie po morzu, ale po prostu trudniła się przemycaniem. Podróżni tedy widzieli się zmuszeni rozłożyć się niewiele myśląc na pomoście, co było nawet niezbyt trudną rezygnacją dla tych ludzi nawykłych do włóczęgi. W istocie, cóż łatwiejszego jak urządzić sobie wygodny nocleg na otwartem zewsząd polu; mrugające gwiazdy i wiatr, latający na wszystkie strony, toż to dopiero przyjaciele od serca; zimno zaś przenikliwe dopomaga tylko do zaśnięcia — czasem do zaśnięcia na zawsze.
Nocy tej jednak, jak widzieliśmy, gwiazdy bynajmniej nie wydawały się przyjazne.
Langwedokczyk i Genueńczyk, w oczekiwaniu wieczerzy, przytulili się obok kobiet u stóp masztu, owinąwszy się w grube płachty żaglowe, które im rzucili majtkowie.
Łysy starzec pozostał, jak i wprzódy, stojący na przodzie statku, nieporuszony i nieczuły na zimno.
Patron orki, od której sztaby ani na chwilę nie puszczał z ręki, wydał z gardła dźwięk chrapliwy, dość podobny do sposobu wabienia się ptaka, nazywanego w Ameryce wykrzykiwaczem; usłyszawszy głos ten, przybliżył się do niego przywódca gromady, któremu patron rzekł:
— Etcheco jaūna!
Dwa te wyrazy baskijskie, znaczące „oracza gór“, bywają zwykle u tych potomków starych kantabrów pewnym rodzajem zwrócenia uwagi i zarazem rozpoczęcia dyskusji.
Następnie patron wskazał dowódcy palcem starca, i rozpoczęła się między nimi dwoma rozmowa po hiszpańsku, stylem bardzo mało poprawnym, zwłaszcza że się odbywała w djalekcie góralskim; oto pytania i odpowiedzi:
— Etcheco jaūna, que es este hombre?[6]
— Un hombre.
— Que lenguas habla?
— Totas.
— Que cosas sabe?
— Totas.
— Qual país?
— Ningue, y todos.
— Qual Dios?
— Dios.
— Como le llamas?
— El Tonto.
— Como dices que le llamas?
— El Sabio.
— En vuestro tropa, que esta?
— Esta lo que esta.
— El gefe?
— No.
— Pues, que esta?
— La alma.
Po tej rozmowie rozłączyli się, każdy wracając do swoich myśli, i wkrótce potem Matutina całkiem wypłynęła z zatoki.
Niebawem dały się uczuć szerokie kołysania fal pełnego morza.
Woda w przerwach piany okazywała się mętna i jakby gęstawa; jak oko sięgało, bałwany, przewalające się ciężko, przy skąpej światłości zmroku miały podobieństwo do rozpływów żółciowych. Tu i owdzie toń, roztaczająca się płasko, przedstawiała niby pryśnięcia w gwiazdę, jak się to zdarza na szybie, w którą uderzono kamieniem.
W ogniskach tych pryśnięć, stanowiących wirujące lejki, drgały fosforyczne odblaski, dość podobne do tego kociego chłonięcia znikłej już słonecznej jasności, którą podziwiać można w źrenicach sowy.
Matutina tymczasem, jako prawdziwie dzielna pływaczka, przebyła dumnie straszliwe podskoki u ławy Chambours. Ta ława Chambours, nieustająca nigdy zapora u wyjścia z zatoki Portlandzkiej, nie jest jednak bynajmniej poprzecznym wałem; jest to po prostu amfiteatr.
Wyobraźmy sobie cyrk z odsypów piaszczystych pod wodą, którego stopnie powypłukiwane zostały przez wirowe kręgi podmorskie w samym jego środku; krągłą i całkiem symetryczną arenę, głęboką na wysokość góry Jungfrau; słowem, Kolizeum oceanowe, przystępne tylko wzrokowi nurka, pośród sennej przezroczy zagadkowych otchłani; — a zrobimy sobie dokładne pojęcie kształtu ławy Chambours. Potykają się tam hydry, lewiatany wydają sobie walki zażarte; znajdują się tam, według słów nadbrzeżnych legend, w głębi bezdennego lejka, trupy statków schwytanych i zatopionych przez niezmiernego pająka morskiego, nazwiskiem Kraken, którego zowią także rybą-górą. Takie są straszliwe ciemnice morskie.
Widmowe te rzeczywistości, nigdy dotąd przez człowieka nie zbadane, objawiają się na powierzchni tylko przez pewien rodzaj słabego drgania.
W dziewiętnastem stuleciu ława Chambours padła w gruzy. Wybudowana tam a podkopała i wreszcie skutkiem gwałtownego odporu bałwanów niemal z posad zburzyła całą tę zawrotną budowę, podmorską, podobnież jak grobla, dźwignięta w Croisiku w roku 1760, spowodowała tam opóźnienie przypływów morskich o całą ćwierć godziny.
Jednak przypływ to przecież rzecz wieczna; tylko że i wieczność posłuszna bywa człowiekowi — nawet więcej, niżby się to zdawało.
Starzec, którego naczelnik gromady nazwał był zrazu szaleńcem a następnie mędrcem, jak i przedtem ani na chwilę nie opuszczał przodu statku. Tylko że od czasu przebycia ławicy Chambours uwaga jego podzielała się pomiędzy niebo i morze. To opuszczał wzrok, to go wznosił, — nadewszystko zaś z największą bacznością badał północo-wschód.
Patron powierzył na chwilę sztabę rękom majtka, przeskoczył poręcz od składu lin, zbiegł po pochyłym mostku i w kilka chwil już się znajdował na przedniem wyniesieniu.
Podszedł ku starcowi, ale nie śmiał go zaczepić otwarcie. Zatrzymał się nieco ztyłu, z łokciami wpartemi w boki, z rozczapierzonemi rękami, z głową pochyloną nieco ku jednemu ramieniu, z wytrzeszczonemi oczyma, nastroszonemi brwiami, z uśmiechem w jednym tylko kącie ust, co wszystko, razem wzięte, zwiastuje zwykle ciekawość, błąkającą się jeszcze pomiędzy szyderstwem i poszanowaniem.
Starzec zaś, bądź to że miał nawyknienie rozmawiać czasem sam z sobą, bądź że, domyślając się kogoś opodal, uczuł się podnieconym do udzielenia swoich myśli, począł prawić zcicha, rozglądając się po nieskończonej przestrzeni:
— Południk, od którego się liczy odległość wstępna prawa, w wieku tym oznaczony jest przez cztery gwiazdy: polarną, Kasjopei, głowę Andromedy, oraz słońce Algenib, które się znajduje w Pegazie. Ale żadna z nich nie jest w tej chwili widzialna.
Słowa te wychodziły mu z ust automatycznie, niewyraźnie, zaledwie dosłyszalnie. Możnaby powiedzieć, że, pomyślawszy je, wypadkowo tylko użyczył im dźwięków. Zaledwie wypłynąwszy z ust jego, rozpierzchały się. Rozmowa z sobą jest niby dymem wewnętrznych ogni ducha.
Patron przerwał mu, odzywając się:
— Panie...
Starzec, być może głuchy trochę, a bardzo zamyślony, ciągnął dalej swoje:
— Nie dosyć gwiazd, a za dużo wiatru. Wiatr ma zawsze zwyczaj zbaczać z drogi, ile razy przelatuje około wybrzeża. Zwykle uderza nań w sposób ostry. Dzieje się to tem, że ląd cieplejszy jest od morza. Stąd i powietrze jego jest lżejsze. Otóż zimny i ciężki powiew od morza dlatego rzuca się ku lądowi, ażeby je stamtąd wyprzeć. Stąd pochodzi, że z otwartego nieba wiatr dmie ku ziemi ze wszystkich stron. Dobrze bywa, w żegludze na morzu, trzymać się szlaku, wiodącego ukośnie od linji równoległej przypuszczalnej. Kiedy szerokość, dokładnie wzięta, od szerokości domniemanej niewięcej się różni, jak w stosunku trzech minut na mil dziesięć, albo w stosunku czterech na dwadzieścia — wtedy jesteś na dobrej drodze.
Patron się pokłonił, ale starzec ani go spostrzegł. Człowiek ten, wyglądający niemal jakby był przybrany w togę uniwersytecką profesora z Oxfordu lub Getyngi, nie zmienił ani na chwilę swojej postawy wyniosłej i mrukliwej. Rozglądał się tylko po morzu, wzrokiem znawcy równie fal, jak ludzi. Przyglądał się bałwanom, ale raczej w taki sposób, jakby im chciał nakazać milczenie, ażeby z kolei wysłuchały słów jego i z nich nauczyły się czegoś pożytecznego. Było w nim coś równie z doktora nauk wyzwolonych, jak i starożytnego wieszczbiarza. Miał postawę bakałarza otchłani.
Ciągnął dalej swój monolog, wypowiadany może zresztą w tej chęci, aby go słuchano:
— Niewątpliwie, możnaby wystąpić do walki, gdyby się miało koło w miejscu drąga. W stosunku szybkości czterech mil na godzinę, trzydzieści funtów ciśnienia na koło zdolne są zdobyć trzykroć sto tysięcy funtów skutku w pożądanym kierunku. Nawet więcej nierównie. Gdyż bywają wypadki, że można obrotowi koła nadać siłę dwakroć większą.
Patron skłonił się po raz drugi i spróbował znowu wyrzec:
— Panie...
Oko starca bystro się w niego wpatrzyło. Odwróciła się głowa, choć się ciało ani ruszyło.
— Nazywaj mię doktorem.
— Otóż, panie doktorze, ja tu jestem patronem.
— A! To tak — odpowiedział ów „doktór“.
Doktór tedy — już go tak nadal nazywać będziemy — widocznie zdawał się wreszcie przyzwalać na rozmowę.
— No więc, patronie, czy masz oktant angielski?
— Nie.
— Bez oktantu angielskiego nie możesz zmierzyć wysokości, ani z poza siebie, ani przodem.
— Ho, ho, Baskowie — odpowiedział patron — umieli mierzyć wysokość, kiedy jeszcze Anglików nie było na świecie.
— Niebardzo ty jednak dowierzaj olofei.
— Wstrzymuję pęd, kiedy trzeba.
— Czy zmierzyłeś szybkość pędu statku?
— Zmierzyłem.
— Kiedy?
— Tylko co.
— A jakim sposobem.
— Za pomocą trójkąta.
— A czy dobrze opatrzyłeś jego oprawę?
— Jak najstaranniej.
— Czy klepsydra dokładnie odsypuje swoje półminuty?
— Jak najdokładniej.
— Czyś tylko pewny, że piasek nie zużył dziurki, łączącej dwa kieliszki?
— Jak najpewniejszy.
— Czyś wypróbował klepsydrę za pomocą drgania kuli od muszkietu, zawieszonej...
— Wiem, wiem, na płaskiej nici, ciągniętej ze zroszonych konopi. Ma się rozumieć.
— Ale czyś powoskował nitkę, żeby się przypadkiem nie przedłużyła?
— Ma się rozumieć.
— Czyś wypróbował także trójkąt?
— Powiadam, że wypróbowałem klepsydrę za pomocą kuli od muszkietu, a trójkąt za pomocą kuli armatniej.
— A jaką ma średnicę twoja kula?
— Stopę średnicy.
— No, to dobra waga.
— Jest to stara kula, jeszcze z dawnej naszej orki wojennej, la Casse de Par-grand.
— A! Tej, co należała do Armady?
— Tej samej.
— I która mieściła sześciuset żołnierzy, pięćdziesięciu majtków i dwadzieścia pięć armat?
— Wiedzą o tem skały podwodne.
— A jakimżeś ty sposobem zważył ciśnienie wody na ciężar kuli?
— Za pomocą niemieckiego bezmianu.
— A czyś potrącił parcie fali na linę, utrzymującą kulę?
— Potrąciłem.
— I cóż wypadło?
— Ciśnienie wody wyniosło sto siedmdziesiąt funtów.
— To ma znaczyć, że statek robi na godzinę cztery mile francuskie.
— A trzy holenderskie.
— Ale to jest dopiero przewyżka szybkości pędu statku nad szybkością pędu morza.
— No, ma się rozumieć.
— Dokądżeż się ty kierujesz?
— Do pewnej przystani, którą znam dobrze. Znajduje się ona pomiędzy Lojolą i San-Sebastjanem.
— Więc staraj się dostać jak najszybciej na linję równoległą miejscu, do którego dążysz.
— Tak, staram się jak najmniej zboczyć z drogi.
— Nadewszystko nie ufaj wiatrom ani prądom. Pierwsze podburzają drugie.
— Traidores[7].
— Tylko proszę dać pokój z takiemi słowy. Ocean słyszy. Nie wymyślaj nikomu. Poprzestań na tem, że ci przypatrywać się wolno wszystkiemu.
— Bacznie opatrzyłem wszystko, i mam się na ostrożności.
— Przypływ odbywa się w tej chwili przeciwko wiatrowi; ale za chwilę, kiedy zacznie odchodzić w stronę wiatru, dopieroż zaczniemy lecieć nie na żarty.
— Czy masz mapę szlaków?
— Mam, ale nie dla tej okolicy.
— Więc sobie żeglujesz omackiem?
— Wcale nie. Mam busolę.
— Busola jest jednem okiem, ale mapa morska jest drugiem.
— No, no, przecież i jednooki widzi.
— Jakże ty mierzysz kąt linji twojej drogi, w stosunku do linji środkowego zrębu statku?
— Mam kompas odmian, i zresztą odgaduję.
— Odgadywać rzecz jest dobra, ale wiedzieć lepsza daleko.
— Krzysztof[8] także zgadywał.
— Kiedy ci mgła wyjada oczy, a róża wiatrów przeklęcie ci się wykręca, czy ty wiesz wtedy, jak tu wiatrowi wsiąść na kark, kiedy nie widzisz ani punktu obranego, ani kierunku, w jakim sam płyniesz? Osioł wtedy z żeglarską kartą w ręku sto razy więcej wart jest od wieszczbiarza ze wszystkiemi jego wyroczniami.
— Przecież wiatr, skądkolwiek on tam dmie, nie jest jeszcze mgłą. Nie widzę, czemby się tu tak dalece niepokoić.
— Najtęższe okręty bywają muchami w pajęczynie morskiej.
— W tej chwili przynajmniej wszystko zdaje się być jak należy, równie na morzu jak w powietrzu.
— Drganie pyłów czarnych pośród ruchomego odmętu, oto czem się wydają ludzie na oceanie.
— Nie zdaje mi się, żeby co złego zagrażało tej nocy.
— Nie gadaj próżno, lada chwila może się tu tyle narobić biedy, że bodajeś sobie głowy nie urwał z kłopotu.
— Dotąd jeszcze nie widzę nic tak zastraszającego.
Oko tak zwanego doktora skierowało się ku północowschodowi.
Patron mówił dalej:
— Bylebyśmy się tylko dostali do zatoki Gaskońskiej, to już wszystko będzie dobrze. O, tam to już jestem, jakby u siebie. Znam ci ja tę zatokę, jakby własną kieszeń. Jest to sobie miednica, nieraz djabelnie się złoszcząca; ale w niej znam przynajmniej wszystkie wysokości wody i wszystkie przebiegłości i odmiany dna. Jest tam błoto w okolicy San-Cipriano, kupy koralowych skorup pod Cizarkiem, piasku w bród u przylądka Penas, żwiru do licha w Boucaut i w Mimizanic, a ja znam się na barwie najdrobniejszego kamyka.
W tem miejscu przerwał sobie, bo się przekonał, że go doktór nie słucha.
Doktór ciągle rozpatrywał stronę północno-wschodnią. Na tem lodowem obliczu działo się w tej chwili coś osobliwego. Ile tylko przestrachu kamienna maska pomieścić jest zdolna, tyle się go mieściło n a tej twarzy bladej. Z ust jego, jakby mimowolnie, wybiegały te słowa:
— A! Przecie!
Źrenica jego, nabrawszy w jednej chwili wypukłości sowiego spojrzenia, rozszerzyła się jakby w osłupieniu, badając wyłącznie jeden jakiś punkt w przestrzeni.
Dodał wreszcie:
— Tak, tak. Co do mnie, zgadzam się.
Patron przyglądał mu się bacznie.
Doktór ciągnął dalej, mówiąc sam do siebie, czy też odpowiadając komuś w bezmiernym przestworze:
— Powiadam: tak.
Zamilkł, jeszcze mocniej wytężył oczy, jeszcze silniej potęgując całą uwagę na to, co się widzieć zdawał, i dodał:
— Idzie to zdaleka, ale wie, czego chce.
Szczupła cząstka przestrzeni, w którą się zagłębiał promień oczny i ku której leciały myśli doktora, wprost przeciwna stronie zachodu, żywo była oświetlona przez odbłyski znikłego słońca, jakby przez dzień zlekka zamroczony. Miejsce to, bardzo szczupłe i otoczone zewsząd strzępami szarawego wyziewu, było poprostu błękitnawe, ale odcieni bliższych raczej ołowiu, niż lazuru.
Doktór, całkowicie zwrócony w stronę morza i nie patrząc już więcej na patrona, wskazał palcem to zjawisko powietrzne i rzekł:
— Mości patronie, czy widzisz?
— Co takiego?
— To.
— Co?
— Tam.
— To błękitne? No widzę.
— Cóż to jest takiego, jak ci się zdaje?
— No zwyczajnie, kawałek nieba.
— Dla tych, którzy do nieba wędrują — rzekł doktór. — Ale dla tych, co mają ochotę iść gdzieindziej, to zupełnie nie niebo.
I wyrazom tym zagadkowym nadał nacisk osobliwy pełnem grozy spojrzeniem, które przepadło w ciemnościach.
Przez ten czas patron, wspomniawszy sobie podwójne objaśnienie dane mu o tym człowieku przez przywódcę gromady, w myśli sam sobie zadawał pytanie:
— Co to za jeden? Czy szaleniec, czy mędrzec?
Z tem wszystkiem, kościsty palec doktora, jakby pies stojący do zwierzyny, uparcie się wyciągał, naprężony ku tej brudno-błękitnawej plamce, która się zdawała grozić na widnokręgu.
Z kolei patron utkwił wzrok w tej plamie.
— W istocie — mruknął z cicha — nie jest to niebo, ale chyba chmura.
— Chmura błękitnawa gorsza sto razy od chmury czarnej — rzekł doktór.
I dodał:
— To chmura śnieżna.
— La nube de la nieve — szepnął patron, jakby się starał lepiej rzecz zrozumieć, przetłomaczywszy ją sobie po swojemu.
— Ale czy ty wiesz, co to jest obłok wzdęty śniegiem? — spytał doktór.
— Nie, nie wiem.
— To się zaraz dowiesz.
Patron jął się znowu wpatrywać w widnokrąg.
Bacznie rozpatrując chmurę, mruczał tymczasem pomiędzy zębami:
— Miesiąc nawałnicy, miesiąc deszczu, kaszlący styczeń i płaczący luty — oto cała zima naszej Asturji. Nasz deszcz jest ciepły. Śniegi w górach tylko u nas znajdzie. O, tam to nie właź w drogę lawinie. Lawina o nic nie pyta. Lawina to zwierzę.
— Ale trąba to coś gorszego. Trąba to potwór — rzekł doktór.
Doktór, po chwili milczenia, dodał:
— Będziesz ją tu miał za chwilę.
Rzekł dalej:
— Kilka naraz wiatrów zabiera się jednocześnie do roboty. Jeden z nich, tęgi wiatr od zachodu; drugi, powolny, ze wschodu.
— Ten to obłudnik — rzekł na to patron.
Obłok błękitny wzbierał coraz mocniej.
— Jeżeli śnieg — ciągnął dalej doktór — niemało daje do roboty, kiedy z gór zlata, to cóż dopiero taki, który się wali od bieguna.
Oko jego błyszczało, jak szkliwo. Groźny obłok zdawał się podobnie wzrastać na jego twarzy, jak się rozpościerał po widnokręgu.
Mówił dalej z wyrazem zadumy:
— Chwila każda zbliża godzinę. Wola niebios wydziera się błyskiem.
Patron powtórnie spytał w duchu sam siebie:
— Czy to szaleniec?
— Patronie — zagadnął doktór, z wzrokiem ciągle wrytym w chmurę — czyś ty dużo żeglował po kanale La Manche?
Patron odrzekł:
— Nie. Dziś się tu znajduję po raz pierwszy w życiu.
Doktór, cały zaprzątnięty rozważaniem obłoku i niezdolny, na podobieństwo gąbki, mogącej pewną tylko cząstkę wody wsiąknąć w siebie, odczuć w obecnej chwili więcej trwogi, na tę niespodziewaną całkiem odpowiedź patrona potrafił tylko zlekka wzruszyć ramionami.
— Jakto? — rzekł.
— Panie doktorze, oto tak. Ja, coprawda, nawykłem tylko jeździć do Irlandji. Wypływam z Fontarabji i udaję się do Black-Harbour, albo ku wyspie Akill, która jest właściwie dwiema wyspami. Jeżdżę także czasem do Brachipult, który jest jednym z cyplów w kraju Walijskim. Ale zwykłe steruję tylko poza wyspami Scilly. Tutejszego morza nie znam wcale.
— To źle. Biada temu, który się dopiero uczy czytać na oceanie. Kanał La Manche jest morzem, któremu potrzeba w całem znaczeniu piśmiennego człowieka. Woda kanału to sfinks. Strzeż się jej dna.
— Mamy tu dwadzieścia pięć sążni głębokości.
— Trzeba się starać mieć jej pięćdziesiąt pięć, jak to ma miejsce tylko od zachodu, bo inaczej wpakujemy się na dwadzieścia, jak jest we wschodniej stronie.
— Będziemy się kierowali według ołowianki.
— La Manche nie jest morzem, jak tyle innych. Przypływ podnosi się tu do pięćdziesięciu stóp wysokości na nowym i na pełnym księżycu, a do dwudziestu pięciu na kwadrach. Bratku, pamiętaj o tem, że odpływ odpływowi nie równy. A co? Zdaje mi się, żeś się trochę zaniepokoił.
— Tej nocy zapuścimy ołowiankę.
— Dla zapuszczenia ołowianki trzeba w miejscu stanąć, a ty nie będziesz mógł.
— Dlaczego?
— A wiatr?
— Spróbujemy.
— Nawałnica nie da ci nawet odetchnąć.
— No, a ja powiadam, że zapuścimy ołowiankę, panie doktorze.
— Ale ja ci powiadam, że nie znajdziesz nawet chwili do wykręcenia się bokiem.
— Ufanie w Bogu.
— Ostrożność w słowach. Nie wymawiaj lekkomyślnie tego, co może gniew na ciebie pobudzić.
— Zapuszczę ołowiankę, powiadam.
— Ostrzegam cię, bądź umiarkowany w wyrazach. Tylko patrzeć, jak zaczniesz brać cięgi od wiatru.
— Ja chcę powiedzieć, że się będę starał zapuścić ołowiankę.
— Ciśnienie w ody nie da kuli zapuścić się głęboko, a do tego sznur, nazbyt wytężony, pęknie. A, to ty po raz pierwszy znajdujesz się na tem morzu?
— Po raz pierwszy.
— To w takim razie słuchaj mię, mości patronie.
Brzmienie tego wyrazu: słuchaj mię — było tak nakazujące, że patron mimowoli skłonił głowę.
— Cóż pan tedy rozkaże?
— Ściągnij żagle na lewym boku i płyń prawym.
— Co? Co?
— Skieruj rudel ku zachodowi.
— Caramba!
— Skieruj statek ku zachodowi.
— Niepodobna.
— Ha! To jak chcesz. To, co ci mówię, to tylko w interesie innych. Bo co do mnie, mniejsza o to.
— Ależ panie doktorze, skierować ku zachodowi...
— No tak.
— To jest mieć wiatr we wszystkie żagle.
— No, ma się rozumieć.
— Toż to po bałwanach taniec djabelski!
— Staraj się więcej przebierać w wyrazach. No więc, cóż z tego?
— Ależ to statek dopiero byłby w obrotach!
— No, tak.
— Miałby pewnie maszt skręcony.
— Być może.
— Chcesz pan, żebym skierował ku zachodowi?
— Tak.
— Nie mogę.
— W takim razie rozprawiaj się z morzem, jak sam uważasz.
— Trzebaby, żeby się wiatr odmienił.
— Nie odmieni się przez noc całą.
— Dlaczego?
— Bo to jest podmuch, mający tysiąc dwieście mil długości.
— Iść przeciw tem u wiatrowi! Ani podobna.
— Rudel ku zachodowi, powiadam ci!
— Spróbuję. Ale, pomimo tego wszystkiego, nuż się zbijemy z drogi?
— Właśnie tego dopuścić nie należy.
— Ale kiedy wiatr nas pędzi ku wschodowi.
— To się nie daj.
— Ale nacóż to wszystko?
— Słuchajno, mój kochany, czy wiesz ty, jakie jest dziś imię śmierci?
— Nie.
— No, to ja ci mówię, że imię to jest wschód.
— Ha, więc pożeglujmy ku zachodowi.
Tym razem doktór spojrzał na patrona i to wzrokiem potwierdzającym, jakby się starał myśl, tylko co przez niego wyrażoną, tem dobitniej w głowie mu utwierdzić.
Robiąc to, całkiem się zwrócił ku swemu towarzyszowi i wymówił słowa następujące, nadzwyczajnie powoli, cedząc niemal każdą zgłoskę:
— Nocy tej, kiedy będziemy już na pełnem morzu, jeśli się słyszeć da dźwięk dzwonu, statek zginął.
Tam ten wytrzeszczył na to oczy, osłupiały.
— Co mają znaczyć te słowa?
Doktór nie dał odpowiedzi. Wzrok jego, który był na chwilę nazewnątrz błysnął, obecnie znowu zstąpił w siebie. Oko tego człowieka, możnaby powiedzieć, wchłonęło się na nowo. Nie zdawał się też brać pod uwagę zdumienia, brzmiącego w zapytaniu swego towarzysza. Wyraźnie baczył już tylko na to, co w głębi własnej duszy słyszeć mniemał. Usta jego wyszeptały jakby bezwiednie te kilka słów cichych, jak szmer:
— Przyszła chwila obmycia się dla czarnych dusz.
Słysząc to, patron skrzywił się w sposób wyrazisty, pociągając ku nosowi całą dolną część twarzy.
— To chyba prędzej szaleniec, niż mędrzec — mruknął.
I odszedł.
Z tem wszystkiem, skierował rudel ku zachodowi.
Tymczasem wiatr i morze coraz groźniejszemi się stawały.
Wszelkiego rodzaju prądy we wszelkich kierunkach przeszarpywały mgłę, przenosząc się jednocześnie od jednego krańca na drugi, jakby tchnienia jakichś ust niewidzialnych nieustannie tylko były zajęte wydymaniem miechów, współpracowników burzy. Kształtowanie się chmur stawało się coraz mocniej niepokojącem.
Błękitny obłok zasnuwał już całe tło nieba. Było go już teraz tyleż na wschodzie, co na zachodzie. Szedł wbrew wiatrowi. Sprzeczności te dają się tłomaczyć działaniem rozmaitych prądów w różnych warstwach powietrza.
Morze, które na chwilę przedtem zdawało się łuską pokryte, obecnie przywdziało skórę. Takie są obyczaje tego smoka. Nie był to już krokodyl, ale boa, wielki dusiciel. Skóra ta, barwy brudno-ołowianej, zdawała się być potężnie gruba i fałdowała się z wielką ciężkością. Na jej powierzchni bąble kipiące, poodkreślane kręgami, podobne do pryszczów, nabierały czas jakiś, potem pękały. Płaty piany były podobne do białawego trądu.
Była to chwila, w której orka, widziana jeszcze w dali przez porzuconego na skałach dzieciaka, zapalała właśnie światło swej latarni.
Upłynęło ćwierć godziny.
Patron poszukał wzrokiem doktora, ale go już na pomoście nie było.
Zaledwie patron odszedł był od niego, doktór, odemknąwszy niskie drzwi kajuty, przygiął w nich niewygodną mu w tym wypadku postać wyniosłą i wślizgnął się do wnętrza. Tam, przysunąwszy sobie zydel, przysiadł się do ogniska. Następnie wyciągnął z kieszeni skórzany kałamarz, oraz kordybanową teczkę, wyjął z niej złożony we czworo pergamin, stary, poplamiony, pożółkły, rozłożył ten pergamin, wyjął pióro z piórnika, położył sobie tekę na kolanie, pergamin zaś na tece, i na odwrotnej stronie tego pergaminu, przy niepewnym blasku latami, która przyświecała kucharzowi, począł coś pisać nader pilnie. Kołysanie wałów mocno mu przeszkadzało. Pomimo to, pisał bardzo długo. Czyniąc to, niemniej zauważył flaszę z aguardientą, z której Prowansalczyk łykał sumiennie, ilekroć wypadło mu dorzucić pieprzu do gotującej się polewki, właśnie jakby się radził flaszy we względzie miary smaku.
Doktór zauważył był tę flaszę nie dlatego, że była z wódką, ale z powodu napisu, który miała wypleciony w słomie źdźbłami czerwonemi na tle białem.
W kajucie było na tyle przynajmniej jasno, że z łatwością napis ten dawał się czytać.
Doktór, przerywając sobie pisanie, wysylabizował go zwolna półgłosem:
— Hardquanonne.
Następnie zwrócił się do kucharza:
— W tej chwili dopiero spostrzegłem tę flaszę. Czy to ona należała do Hardquanonna?
— Do naszego biednego Hardquanonna? — rzekł kucharz. — Tak, tak.
Doktór pytał dalej:
— Do Hardquanonna, Flamanda z Niderlandów?
— Do tego samego.
— Który jest teraz w więzieniu?
— Tak.
— W wieżycy zamku Chatham?
— To jego własna flasza — odrzekł kucharz — to jest wielki mój przyjaciel. Chowam tę flaszę na pamiątkę po nim. Kiedyż go zobaczymy? Tak, to jest własna jego flasza biodrowa.
Doktór wziął znowu pióro i począł z trudnością kreślić na pergaminie niezbyt proste linje pisma. Widocznie dokładał wszelkiego starania, ażeby wyrazy były czytelne.
Pomimo całego drżenia okrętu, a także i drżenia rąk swoich wychudłych i starych, uparcie dokazał wreszcie swego.
Już też i czas był na to, gdyż znagła dało się uczuć potężne wstrząśnienie. Gwałtowny nawał bałwanów ze wszystkich stron uderzył na statek, i za jednym razem całej jego osadzie dał się uczuć ten taniec straszliwy, którym okręty zdają się witać przybycie nawałnicy.
Doktór wstał, przybliżył się do ogniska i, z całym zapasem swego doświadczenia podając zgięcia nóg podrywanemu kołysaniu się statku, wysuszył jak mógł najdokładniej przy ogniu aż do ostatniej głoski wszystko, co był napisał, złożył pergamin, schował go do teczki, a następnie teczkę i kałamarz do kieszeni.
Ognisko osłaniała jedna z najdowcipniej urządzonych skrytek we wnętrzu statku; było ono doskonale odosobnione; z tem wszystkiem kociołek kołysał się, jak wahadło. Prowansalczyk ani na chwilę nie spuszczał go z oka.
— To jest polewka z ryb — odezwał się.
— Dla ryb — odpowiedział mu doktór.
Poczem zabrał się i wyszedł na pomost.
Pomimo coraz mocniejszego zamyślenia, doktór zrobił pewien rodzaj przeglądu obecnego położenia, i gdyby był kto wtedy przy nim, usłyszałby te wyrazy, z ust mu się wymykające:
— Zanadto kołysania z boku na bok, a za mało wzdłuż statku.
I powiedziawszy to, jakby zawezwany nagle do ciemnego zaprzątnienia, nurtującego mu umysł, zapuścił się znowu w głębie własnej duszy, na podobieństwo górnika przepadającego w szybie kopalni.
Dumanie to nie wyłączało w nim bynajmniej baczności około postawy morza. Rozpatrywać morze nie jest niczem innem, jak dumać głęboko.
Ponura męczarnia wód wiekuiście niepokojonych właśnie rozpocząć się miała. Zdawał się wychodzić jęk z całego tego odmętu. Jakieś przygotowania, chaotycznie posępne, odbywały się niby w ogromnem przestworzu.
Doktór pilnie uważał na wszystko, co miał przed oczyma, i nie tracił najdrobniejszego szczegółu. Zresztą w spojrzeniu jego nie było wyrazu zapatrzenia się. Któżby się zdołał zapatrzeć w piekło?
Rozległe jakieś wzruszenie nawpół jeszcze bierne, ale poglądające już z ogólnego zamącenia przestrzeni, coraz wyraźniej wypychało na widownię, coraz groźniejszym czyniło wiatr, kłębiste wyziewy, tłuczenie się fal. Nic logiczniejszego i zarazem nic niedorzeczniejszego jak ocean. To rozpierzchanie samego siebie nieodłączne jest od jego panowania i stanowi jeden z potężnych żywiołów jego ogromu. Bałwan bywa tam wiecznie za i przeciw. Zaplątuje się nato tylko, żeby się rozplątać. Jeden z jego stoków napada, drugi wybawia. Nic mocniej widziadłowego jak bałwany. Jak tu odmalować te wgłębienia i te wypukłości, mieniające się z sobą, zaledwie podobne do rzeczywistości, te kotliny, te błyskawiczne rozpływy wodnych gór, uderzających na siebie piersiami; jak tu wyobrazić słowem te czahary z kipiącej piany, kojarzące niejako dotykalne postacie urwisk skalnych z sennemi przywidzeniami? Wrażenie nie do opisu spotkasz tam wszędzie, w każdym szczególe, w rozpruciu, w namarszczeniu, w niepokoju, w wiekuistem kłamstwa zadawaniu, w półcieniu, w wiszarach, zrobionych z chmury, w zasklepieniach zawsze niedoszłych lub rozbitych, w rozpraszaniu, nie znającem ani przerwy ani wstępu, i wreszcie w tym trzasku grobowym, który sprawia całe to szaleństwo.
Wiatr stanowczo obrał był kierunek czysto północny. Wydawał się tak przyjaznym, jako coraz szybsze oddalenie od Anglji, że patron Matutiny skłonił się bez namysłu rozwinąć wszystkie żagle. Skutkiem tego przelatywała pośród piany, jakby w najszybszym pędzie koń tabunowy, furcząc płatami płótna rozdymanemi od tyłu, przeskakując z bałwana na bałwan, wściekle i wesoło. Zbiegowie, zachwyceni, śmieli się na całe gardło. Uderzali w ręce, przyklaskując pędowi, falom, podmuchom wichru, furczeniom żagli, szybkości, ucieczce, nieznanej przyszłości.
Doktór zdawał się ich nie widzieć i dumał.
Wszelki ślad dnia już był zniknął.
Była to właśnie chwila, w której dzieciak, spoglądając z wierzchołka dalekich skał, stracił był statek z oczu. Aż dotąd wzrok jego pozostawał utkwiony, niejako jedyne swoje oparcie znajdując w tym widoku. To spojrzenie jakiż mieć mogło udział w wyrokach przeznaczenia? W chwili, kiedy działanie oddalenia zdmuchnęło wreszcie orkę z przed orlego wzroku dzieciaka, ten udał się ku północy, podczas kiedy statek oddalał się na południe.
Jedni i drudzy zagłębiając się w cienie nocy.
Po drugiej stronie, ale z ulgą i radością, ci, których orka unosiła, patrzyli, jak za nimi cofa się i zmniejsza wroga ziemia. Powoli ciemna okrągłość oceanu wznosiła się, ścieniając w zmroku Portland, Purbeck, Tineham, Kimmeridge, oba Matravers, długie pasy mglistych skał i wybrzeże znaczone morskiemi latarniami.
Anglja znikła. Uciekający mieli już wokoło siebie tylko morze.
Nagle noc stała się groźna.
Nie było już przestrzeni, ani powietrza, niebo stało się mrokiem i zamknęło się nad statkiem. Zaczął się powolny spadek śniegu. Ukazało się kilka płatków. Rzekłbyś, że to dusze. Nic nie było już widoczne w polu, które obejmował pęd wiatru. Poczuto się zdanym na łaskę losu. Wszelkie możliwości, pułapka.
To przez ten piwniczny mrok rozpoczyna się w naszym klimacie trąba polarna.
Wielka mętna chmura podobna do hydry ciążyła nad oceanem, miejscami ten siny brzuch stykał się z falami. Kilka z tych punktów styczności wyglądało jak dziurawe kieszenie, pompujące morze, wypuszczające parę, napełniające się wodą. Te ssania podnosiły tu i tam na fali stożki piany.
Zawierucha polarna spadła na orkę, orka rzuciła się w sam środek. Nawałnica i okręt szły naprzeciw siebie, jak dla zniewagi.
W tem pierwszem szaleńczem starciu ani jednego żagla nie zwinięto do tego stopnia ucieczka jest obłędem.
Maszt trzeszczał i zginał się do tyłu, jakby przerażony.
Cyklony w naszej północnej półkuli kręcą się z lewej strony w prawą w tym samym kierunku, co wskazówki zegarka, znając ruch przeniesienia, dochodzący niekiedy do sześćdziesięciu mil na godzinę. Chociaż stawała nawprost i była na łasce tego gwałtownego ruchu obrotowego, orka zachowywała się tak, jak gdyby była w lepszem półkolu bez innej ostrożności jak tylko, by się trzymać nawprost fali, nastawiać przód do wiatru poprzedniego, dostając wiatr obecny w prawą burtę, ażeby uniknąć uderzenia z tyłu i z boku. Ta półostrożność na nicby się nie była przydała w razie zupełnego przeskoku wiatru.
Głęboki zgiełk dął w niedosięgalnej sferze.
Niczego nie można porównać z wyciem otchłani. To niezmierzony, bestjalski głos świata. To, co nazywamy materją, ten niezbadany organizm, ten amalgamat nieobliczalnych energij, gdzie rozróżnia się niekiedy niedostrzegalną ilość woli, która przejmuje dreszczem, ten kosmos ślepy i nocny, ten Pan niezrozumiały wydaje krzyk, dziwny, długi, uparty, ciągły, który jest czemś mniejszem od słowa, a większem od grzmotu. Ten krzyk, to huragan. Inne głosy, śpiewy, melodje, wołania, słowa — wychodzą z gniazd, z lęgów, ze skojarzeń, ze ślubów i z domów, ten — trąba — wychodzi z Niczego i ze Wszystkiego. Inne głosy wypowiadają duszę wszechświata, ten wypowiada jego potworność. To bezkształt wyjący. To nieokreślone, mówiące nieartykułowanem. Rzecz patetyczna i przeraźliwa. To dźwięki prowadzą djalog nad i poza człowiekiem. Podnoszą się, opadają, falują, powodują fale szmerów, przygotowują umysłom różne rodzaje ponurych niespodzianek, czasami wybuchają przy naszem uchu z uprzykrzeniem fanfary, to znowu przebierają ostrą chrypkę oddali. Zgiełk opętańczy, który jest podobny do języka i który w rzeczywistości jest językiem, to wysiłek, jaki z siebie wydobywa świat, by przemówić, to jąkanie się cudu. W tem kwileniu przejawia się mgliście wszystko to, co cierpi, wytrzymuje, czemu się poddaje, co przyjmuje i odrzuca olbrzymie mroczne pulsowanie. Najczęściej mówi to od rzeczy, zdaje się to atakiem choroby chronicznej i jest to raczej rozlana epilepsja, niż siła użyta, zdaje się, że jesteś świadkiem spadku wielkiej choroby w nieskończoność. Chwilami, widzi się, że element żąda swoich praw, jakaś chęć zapanowania chaosu nad stworzeniem. Chwilami jest to skarga, przestrzeń żali się i usprawiedliwia, jest to coś — obrona sprawy świata; zdaje się nam, że odgadujemy, że wszechświat jest procesem; słucha się, próbuje się schwytać dowodzenia, groźne za i przeciw; niektóre jęki ciemności mają upartość dylogizmów. Rozległy pokój dla myśli. Racja bytu mitologji i politeizmów tutaj tkwi. Do przerażenia tych wielkich szeptów dołączają się nadludzkie profile, niknące, gdy się je ujrzy, eumenidy prawie wyraźne, kształty furyj rysowane na chmurach, chimery Plutona nieledwie sformułowane. Żadna zgroza nie dorównywa tym szlochom, tym śmiechom, tym załamaniom huku, tym nieodcyfrowanym pytaniom i odpowiedziom, tym wołaniom o pomoc nieznaną. Człowiek nie wie, co począć wobec tych straszliwych modłów. Ugina się pod zagadką tych intonacyj drakońskich. Jakiż tu sens ukryty? Co one znaczą? Komu grożą? Kogo błagają? Jest tu jakby rozpasanie. Okrzyki otchłani w otchłań, powietrza w wodę, wiatru w falę, deszczu w skałę, zenitu do nadyru, gwiazd do piany, kaganiec przepaści zdjęty, takim jest ten zgiełk, połączony z nie wiedzieć jakim tajemniczym rozrachunkiem z obciążonemi sumieniami.
Gadatliwość nocy nie jest mniej ponura niż jej milczenie. Czuje się w niej gniew nieznanego.
Noc jest obecnością. Czyją obecnością?
Zresztą trzeba rozróżniać ciemności od nocy. W nocy jest coś z absolutu, w ciemnościach coś z mnogości. Gramatyka, ta logiczka, nie uznaje liczby pojedynczej[9] dla ciemności. Noc jest jedna, ciemności jest kilka.
Ta mgła nocnej tajemnicy, to to, co rozrzucone, co przelotne, to co się wali, to co zgubne. Nie czuje się już ziemi, czuje się tę drugą rzeczywistość.
W cieniu nieskończonym i nieokreślonym jest coś albo ktoś żyjący, ale to, co jest żyjące, to jest częścią naszej śmierci. Po naszem ziemskiem przejściu, gdy ten cień będzie dla nas światłem, życie które jest poza naszem życiem, nas chwyci. Tymczasem zdaje się, że nas obmacuje. Ciemność jest gniotącym ciężarem. Noc jest rodzajem zajęcia naszej duszy. W pewnych złowrogich i uroczystych godzinach czujemy, że to, co jest za murem grobu, następuje na nas.
Nigdy ta bliskość nieznanego nie jest bardziej namacalna, jak podczas burzy na morzu. Okropność powiększa się tam dziwacznością. Ten, który może przerwać czyny ludzkie, starożytny Zbieracz-chmur, ma tu do swej dyspozycji, żeby ułożyć zdarzenie według woli, płynny element, chaos bezgraniczny, siłę, rozrzuconą bez powziętego zgóry celu. Ta tajemnica, burza, zgadza się i wykonuje w każdej chwili jakieś nieznane zmiany woli, pozorne czy rzeczywiste.
Poeci po wsze czasy nazywali to kaprysem fal.
Ale kaprys nie istnieje.
Rzeczy niezrozumiałe, które nazywamy w naturze kaprysem, a w przeznaczeniu przypadkiem, są dostrzeżonemi ułamkami prawa.
Właściwością nawałnicy śnieżnej jest to, że jest czarna. Zwykły wygląd przyrody w czasie burzy, że ziemia lub morze jest wtedy ciemne, niebo zaś bladawe, zupełnie tu jest odwrócony; niebo jest czarne, ocean biały.
Na dole piana, w górze ciemności. Widnokrąg zamknięty ścianami z wyziewów, zenit zapuszczony krępą. Nawałnica jest podobna do wnętrza katedry, od dołu do góry poobwieszanej kirem. Tylko, że nigdzie ani światełka w owej katedrze. Ani błysków świętego Elma po grzebieniach wałów, ani choćby wędrownych głębi w morzu fosforycznych płomyków; nic — nic — wszędzie tylko ogromne ciemności. Trąba podbiegunowa tem się różni od zwrotnikowej, że, kiedy ta ostatnia zapala wszystkie światła, tam ta je wszystkie gasi. Świat staje się za jednym zamachem wnętrzem sklepienia piwnicy. Z pośród głębi tej nocy poczyna polatywać kurzawa plam białawych, nie umiejących zrobić wyboru pomiędzy niebem i morzem. Plamy te, będące kłakami śniegu, przelatują, błąkają się, kręcą zukosa. Wyglądają niby centki, naśladujące łzy na draperjach kiru, w któreby ktoś życie tchnął i zachęcił do ruchu. Tej siejbie rozpierzchliwej towarzyszy wicher opętany; ciemnie rozkruszone na białości, wyuzdanie w cieniach nocy, cały zgiełk, na jaki grobowisko zdobyć się potrafi, huragan pod całunem katafalku — taka jest nawałnica śnieżna.
Od spodu wstrząsa się dreszczem ocean, skrywający straszliwe głębie nikomu nieznane.
Przy metrze podbiegunowym, który jest elektryczny, kłaki śnieżne natychmiast się zbijają w bryłki lodu, i oto nagle powietrze staje się pełne pocisków. Wtedy woda pryska na wszystkie strony, jakby kłuta śrutem.
Grzmotu tam nie słychać. Błysk nawałnic podbiegunowych jest milczący. To, co lud mówi o kocie, jakoby „pacierz pomrukiwał“, da się właśnie o tej błyskawicy powiedzieć. Jest to niby groźba napół otwartej tylko paszczy, a jednak dziwnie nieubłaganej. Nawałnica śnieżna jest to rodzaj burzy, zarazem ślepej i niemej.
Kiedy nareszcie przeleciała, najczęściej okręty wzorem jej oślepły, a majtkowie stracili mowę.
Wydobyć się z podobnej czeluści nielada to sprawa.
Myliłby się jednak, ktoby mniemał, że tu rozbicie jest nieuchronne. Rybacy duńscy, z Disco i z Balezinu, poszukiwacze czarnego wieloryba, również Hearn, udający się ku cieśninie Beringa dla rozpoznania ujścia Rzeki Miedzianej, wreszcie Hudson, Mackenzie, Vancouver, Ross, Dumont d’Urville, byli zaskoczeni u samego bieguna przez najnieubłagańsze zamiecie śnieżne, a jednak zdołali im się wymknąć zdrowo.
W podobny to rodzaj nawałnicy wstąpiła była właśnie orka wszystkiemi żaglami i wielce zwycięsko. Szał przeciw szałowi. Kiedy Montgomery, wykradając się z Rouen, całą siłą wioseł pchnął galerę na łańcuch, zamykający mu Sekwanę, postąpił sobie z równą bezczelnością.
Matutina leciała na złamanie karku. Pochylenie jej pod naciskiem żagli tworzyło niekiedy z płaszczyzną toni morskiej przerażający kąt piętnastu stopni; ale niezrównane jej pudło, mocno pękate, przyklejało się do bałwanów jakby wzięte na lep. Zrąb środkowy dziwnie wytrwale wystarczał najszaleńszym podrzutom orkanu. Okratowana latarnia obrzucała światłem cały przód statku. Wir pełen chciwych wdechów, wciągając w siebie całe przestwory oceanu, zdawał się uszczuplać i niejako wyjadać coraz mocniej wodne otoczenie, wpośród którego wszystkiemi żaglami leciała szalona orka. Ani mewy nigdzie, ani choćby jaskółki skalnej. Nic, tylko kręcone wichrem zamiecie płatów śnieżnych. Pole działania bałwanów było szczupłe i przeto tem straszliwsze. Widać ich było zaledwie kilka, ale zato nad wszelką wiarę niezmiernych.
Kiedy niekiedy przeraźliwy błysk barwy miedzianej wylatywał z poza ciemnych pokładów, nałożonych warstwami od widnokręgu aż do zenitu. Olśniewające te rzuty światła robiły przegląd wszystkich okropności pozapuszczanych chmurami. To nagłe zajęcie się płomieniem głębi nieba, na którego tle, przez przeciąg mgnienia oka, zarysowywały się wyraźnie najbliższe plany obłoków, a następnie coraz mroczniej zapadające oddalenia niebieskiego zamętu, ukazywało otchłań z najściślejszemi odcieniami perspektywy. Na tem chwilowem dnie z płomienia płaty śnieżne stawały się czarnemi, i powiedziałbyś o nich, że to chmara motyli ciemności, latających w płonącej czeluści. Poczem nagle wszystko gasło.
Po przejściu pierwszego wybuchu, nawałnica, zawsze pędząc orkę przed sobą, poczęła nagle ryczeć przewlekle. Był to huk, będący przeraźliwem uporządkowaniem pomieszanego zgiełku. Nic mocniej niepokojącego jak ten monolog burzy. To ponure recitativo podobne jest do zawieszenia broni pomiędzy tajemniczemi siłami, na zabój walczącemi, i wyraża niby wzajemne czatowanie na siebie dwóch odmętów.
Orka rozpaczliwie przepadała dalej. Dwa największe jej żagle sprawowały się istotnie w sposób straszliwy. Niebo i ziemia, będące jakby z atramentu, miotały w górę płaty śliny, ponad wysokość masztu przelatujące. Co chwila zwały wód przerzucały się poprzez pokład podobne do potopu, i w miarę kołysania się statku to na tę, to na ową stronę, z trzaskiem otwierały się klapy od upustów bocznych i stawały się niejako paszczami, pochłaniającemi wodę, a wyziewającemi z siebie pianę szumiącą. Kobiety schroniły się już do kajuty, ale mężczyźni co do jednego pozostali na pomoście. Oślepiająca śnieżyca wirowała skrętami. Dorzucały się do niej plwociny odmętu. Wszystko było opętane.
W tej chwili przywódca gromady, stojący w tyle statku na krańcowej sztabie, uczepiwszy się jedną ręką drabiny sznurowej, drugą zerwawszy sobie z głowy czapkę, którą potrząsał w górę przy niepewnym błysku okratowanej latarni, zuchwały, rozradowany, z rozjaśnioną twarzą, z rozwianemi dziko włosami, upojony całą tą ciemnicą, wrzasnął:
— Ocaleliśmy!
— Ocaleli! Ocaleli! Ocaleli! — powtórzyli za nim chórem zbiegowie.
I w jednej chwili gromada cała, chwytając się wszystkiego, co było pod ręką, dźwignęła się jak jeden człowiek na pomoście.
— Hurra! — zakrzyczał przywódca.
I cała gromada zawyła pośród burzy:
— Hurra!
Ale w chwili, kiedy ten zgiełk przeraźliwy skonał, zagłuszony rykiem odmętu, od przeciwnej strony statku słyszeć się dał głos silny i poważny: — Milczeć!
Wszystkie głowy zwróciły się w tę stronę.
Każdy rozpoznał głos doktora. Gruba ciemność panowała dokoła; doktór przyparty był plecami do masztu, z którym wychudła jego postać zdawała się tworzyć całość jedną; nikt go dostrzec nie mógł.
Głos odezwał się dalej:
— Słuchajcie! Wszyscy umilkli.
W tedy wyraźnie usłyszano w ciemnościach dźwięk dzwonu.
Patron statku, trzymający rudel, głośnym śmiechem na to wybuchnął.
— Dzwon! A to wybornie. Pędzimy w lewo. Wiecie, co znaczy ten dzwon? Oto, że mamy ląd po prawej.
Na to odpowiedział powolny i silny głos doktora:
— Niema tu nigdzie lądu na prawo.
— Jest! Jest! — zawołał patron.
— Niema, powiadam.
— Ależ ten dzwon bije od lądu.
— Ten dzwon — rzekł doktór — bije od morza. Na to słowo, wszystkich tych ludzi śmiałych przebiegł dreszcz śmiertelny. Wylęknione twarze dwóch kobiet ukazały się w okienku kajuty, niby dwa widma, wywołane zaklęciem. Doktór postąpił krokiem, i wtedy długa jego czarna postać oddzieliła się od masztu. W głębiach ciemności nocnych słychać było dzwon, uderzający miarowo.
Doktór mówił dalej:
— Na połowie drogi pomiędzy Portlandem i archipelagiem La Manche utkwiona jest pośród odmętu wydęta powietrzem beczka, której przeznaczeniem jest przestrzegać żeglarzy. Beczka ta przymocowana jest łańcuchami do dna morskiego i pływa na powierzchni wody. Na niej przytwierdzony jest pręt żelazny, mający u krańca dzwon ujęty w dwa ramiona. W czasie burzy wstrząśnione morze wstrząsa także beczką i wtedy dzwon uderza. Właśnie to ten dzwon słyszycie.
Powiedziawszy to, przeczekał silniejszy podmuch burzy, upatrzył chwilę, w której głos dzwonu przemógł grzmiący ryk orkanu, i począł mówić dalej:
— Kto zasłyszy dzwon ten pośród burzy, którą poderwał wiatr północno-zachodni, ten jest zgubiony. Dlaczego? Oto z następującej przyczyny. Jeżeli się słyszy dźwięk ten, to jedynie dlatego, że go wiatr przynosi. Otóż wiatr przychodzi z zachodu, podwodne zaś rafy Aurigny znajdują się od strony wschodniej. Dźwięk dzwonu dlatego tylko słyszycie, żeście się wpakowali pomiędzy beczkę i rafy. A właśnie na te rafy wicher was pędzi. Znajdujecie się po złej stronie beczki. Gdybyście się znajdowali po dobrej, bylibyście na pełnem morzu, na otwartem morzu, słowem na bezpiecznej drodze, i wtedy nie słyszelibyście dzwonu. Najsilniejszy wicher nie byłby w stanie donieść do was jego dźwięku. Przelecielibyście wtedy około beczki, ani się nawet domyślając, że była wam po drodze. Zbiliśmy się z właściwego szlaku. Dźwięk tego dzwonu to rozbicie, które na gwałt uderza. A teraz radźcie, jak umiecie.
Dzwon tymczasem, w miarę jak doktór mówił, korzystając z przerwy w huku nawałnicy, wybijał zwolna jedno uderzenie po drugiem, i dźwięk ten przerywany zdawał się niejako przytakiwać słowom starca. Powiedziałbyś: podzwonne otchłani.
Wszyscy słuchali, dech zatrzymując w piersiach, to głosu tego, to tego dzwonu.
Naraz patron pochwycił tubę:
— Cargate todo, hombres. Baczność na bloki! Pociągnąć podwójne liny — zahaczyć górą — poderwać dolne żagle — przytroczyć górne! Ku zachodowi! Na pełną wodę! Dziobem na beczkę! Dziobem na dzwon! Tam przestronno być musi. Jeszcze nie wszystko stracone.
— Próbujcie — rzekł doktór.
Powiedzmy mimochodem, że owa beczka z dzwonem, rodzaj ślepej latarni, dopiero w r. 1820 z miejsc tamtych została usunięta. Żyją jeszcze, choć już bardzo starzy, żeglarze, którzy ją pamiętają. Ostrzegała ona, ale zwykle zapóźno.
Rozkazu patrona usłuchano natychmiast. Langwedokczyk pracował jako trzeci majtek. Zresztą wszyscy pomagali, jak mogli. W oka mgnieniu, można powiedzieć, że nie zwinięto żagle, ale je zdarto; wprawiono w ruch wszystkie bloki, poruszono wszystkie węzły, poprzytraczano wszystko aż do najdrobniejszej linki; poprzeciągano wpoprzek liny drabinowe, które tym sposobem posłużyły do utrwalenia stanowiska masztów ukośnych; silnie utwierdzono maszt środkowy; pozabijano gwoździami klapy bocznych otworów, co miało posłużyć niejako do zrobienia okrętu ile możności nieprzystępnym wodzie. Jakkolwiek manewru dopełniono nader pospiesznie, niemniej jednak dokładnie. Orka, słowem, postawiona została na stopie najrozpaczniejszego jak być może uproszczenia. W miarę jednak, jak statek, uprzątając z siebie wszystko, ile mógł się zmniejszał, wzrastało wzburzenie przeciw niemu, równie powietrza jak wody. Wysokość przewalających się w ciemności bałwanów dochodziła niemal rozmiarów podbiegunowych.
Orkan, niby oprawca, któremu pilno, rozpoczął wreszcie ćwiertować statek. W oka mgnieniu nastało jakby straszliwe rozszarpywanie. Gniazda bocianie zleciały jakby zdmuchnięte, wyższe żagle poszły w szmaty, osłony pomostów w drzazgi, sam pomost wymieciony został do czysta, maszt prysł w połowie, słowem klęska zdawała się wszystko na cztery wiatry roznosić. Nareszcie pękły nawet liny główne, choć na długość czterech sążni wkoło kotwic okręcone.
Natężenie magnetyczne, właściwe nawałnicom śnieżnym, niemało dodawało linom kruchości. Pękały tyleż skutkiem działania nieujętego prądu, ile z powodu szaleństwa wichrów. Mnóstwo łańcuchów, ześliznąwszy się z bloków, przestało już działać w jakikolwiek sposób. Zręby przednie, zarówno jak i kręgi belkowania od tyłu, uginały się i trzeszczały pod uporczywym naciskiem wichru. Nareszcie bałwan jakiś silniejszy zerwał busolę i uniósł ją razem z budką. Inny porwał czółno uczepione u przedniego masztu, stosownie do dziwnego asturyjskiego obyczaju. Inny oderwał poprzeczny z przodu maszt wraz z żaglami. Inny wreszcie Najświętszą Pannę od sztaby i klatkę latarniową.
Rudel już tylko pozostał.
Brak latarni zastąpiono granatem, który kłakami natkawszy i zalawszy smołą, powieszono na krańcu zgięcia dzioba.
Maszt na dwoje strzaskany, najeżony furczącemi szmatami żagli, mnóstwem pozrywanych lin, pogruchotanych bloków i drągów zawadzał na pomoście. Padając, zdruzgotał prawą burtę statku.
Patron, zawsze stojący przy sztabie, wołał:
— Dopóki jeszcze sterować można, nic nie stracone. Szlachetne członki jeszcze w statku żyją. Toporów! Siekier! Maszt w morze! Oczyścić pomost!
Osada i podróżni zarówno pałali gorączką stanowczego boju. Dano kilka potężnych cięć topora; maszt runął do reszty; zepchnięto go poprzez krawędź statku. Pomost został oswobodzony.
— A teraz — rzekł znowu patron — weźcie jaki tęgi postronek i przywiążcie mię do sztaby.
Przywiązano go do rudla.
Przez czas, kiedy go przywiązywano, śmiał się. Krzyczał z całych płuc ku morzu:
— Wyj, czarownico, wyj! Miałem ja nie taką robotę przylądka Machichaco.
I kiedy go przykrępowano, schwytał rudel obiema pięściami, z tą radością szaloną, którą daje tylko niebezpieczeństwo.
— Wszystko dobrze, dzieci! Niech żyje Nąjświętsza Panna z Buglozy! A teraz ku zachodowi!
A wtem nadszedł ogromny wał poprzeczny i całym ciężarem zwalił się na tył statku. Zawsze wpośród burzy zjawia się ten rodzaj fali-tygrysa, bałwan dziki i stanowczy, który widocznie zmierza ku jakiemuś zgóry oznaczonemu miejscu, czas jakiś jakby na brzuchu pełza po powierzchni morza, aż nagle wyskakuje, i z rykiem i zgrzytaniem zwala się na statek zrozpaczony i rozrywa go w kawały. Pośród zachłyśnięcia się pianą odmętu, zdającego się chłonąć całą tylną część Matutiny, słyszeć się dał trzask głuchy, zwiastujący jakieś zdruzgotanie. Kiedy się na chwilę uspokoiła nieco ta zapalczywa trzaskawica morza i nocy, kiedy się nareszcie ukazał znowu tył statku, nie było tam już ani patrona, ani rudla.
Wszystko naraz zostało oderwane.
I sztaba i człowiek, którego do niej przykrępowano, poszły sobie razem z falą w tym rażącym zamęcie nawałnicy.
Przywódca gromady bystro spojrzał w ciemności i zawołał:
— Te burlas de nosotros?[10]
Po tym buntowniczym wykrzyku słyszeć się dał inny:
— Kotwicę rzucić! Ratować patrona!
Skoczono do kołowrotu. Łańcuch zgrzytnął, zapadła kotwica. Orki nie miały zwykle więcej nad jedną. Na nic się to nie przydało. Dno było z żywej skały, rozpasanie się wód ogromne. Pękł łańcuch, jakby włosek cienki.
Kotwica pozostała na dnie morza.
Ze sztaby pozostał już tylko anioł, poglądający przez lunetę.
Od tej chwili orka była już tylko rozbitym czerepem. Matutina stała się już nieuleczalnie obezwładnioną. Ten statek zręczny, niedawno jeszcze temu skrzydlaty i niemal straszliwy w swoim pędzie, stał się teraz bezsilny. Nie miał już w sobie cząstki jednej, któraby nie była strzaskana lub wywichnięta. Sparaliżowany i bierny, był posłuszny dziwacznym zachceniom żeglugi bez rudla. Na to, ażeby w ciągu kilku minut z lotnego orła pełzający mógł się zrobić kaleka, trzeba wyjątkowego szaleństwa, jakie tylko na morzu spotkać można.
Podmuchy przestworu były coraz potworniejsze. Wichry są to przerażające płuca. Nieustannie dorzucają one ponurych spotęgowań temu, co już nie ma odcieni, ponieważ całe jest czarnością. Dzwon pośród morza podzwaniał rozpaczliwie, jakby wstrząsany straszną jakąś dłonią.
Matutina przepadała na igraszce bałwanów. Korek, puszczony na wodę, nieinaczejby sobie radził; nie żeglowała już, tylko pływała. Zdawała się co chwila gotową wykręcić się brzuchem na powierzchnię wody, podobnie jak uśnięta ryba. Co ją jednak zbawiało od ostatecznej zaguby, to najzupełniejsze dotąd zachowanie pudła, nigdzie nie nadwerężonego. Nie poruszył się najmniejszy zrąb w zwierzchniej części ścian okrętu. Nie było nigdzie najmniejszej szpary, ani pęknięcia, i ani kropla wody nie przeciskała się do wnętrza. Wielkie szczęście, że tak było, znaczne bowiem uszkodzenie dotknęło pompę i całkiem ją uczyniło bezużyteczną.
Orka zdawała się tańczyć opętanie, wpośród zawrotnego udręczenia otchłani. Pomost doświadczał wtrząśnień osierdzia, które się krztusi do wymiotów. Powiedziałbyś, że robi wysiłki, ażeby wyrzucić rozbitków. Ci zaś, bezwładni, czepiali się resztek lin bezczynnych, szczątków drabin, tłukących się łańcuchów, pozostałych krawędzi statku, poręczy, wreszcie jeżących się drzazg, potrzaskanego rudla, haków odstających, desek, których gwoździe rozdzierały im ręce, szczętów kłody zrąbanego masztu, lada wreszcie drzwi, lada przedmiotu, lada wyskocznej części zburzonego statku. Od czasu do czasu nastawiali ucha. Dźwięk dzwonu coraz słabnął w oddali. Rzekłbyś, że i on także konał. Brzmienie jego wydawało się już tylko przerywanem rzężeniem. Potem i to rzężenie ucichło. Gdzież się więc znajdowali? I w jakiej mogli być odległości od pływającej beczki? Poprzednio przeraził ich głos dzwonu, teraz jego milczenie przeszywało ich trwogą. Wiatr północno-zachodni pchał ich w drogę być może niepowrotną. Czuli, że ich unosi szalone jakieś nabranie tchu. Rozbity czerep w czarność pędził. Oślepiona szybkość, cóż nad to okropniejszego? Czuli przepaść przed sobą, pod sobą, na sobie. Nie był to już pęd, ale spadanie.
Nagle, w niezmiernym zgiełku mgławicy śnieżnej, czerwoność jakaś zabłysła.
Była to rzeczywiście latarnia Liht-House, na Casquetach.
Latarnia morska dziewiętnastego wieku jest wyniosłą murowaną budową walcowo-ostrokręgową, posiadającą na szczycie przyrząd do oświetlenia wysoce udoskonalony.
Szczegółowo zaś latarnia morska na Casquetach jest dziś potrójną białą wieżą, dźwigającą w powietrze trzy świetlne ogniska. Trzy te widziadła płomieniste wykręcają się i wirują za pomocą zegarowego mechanizmu z tak przedziwną doskonałością, że majtek służbowy, przypatrujący się im z pełnego morza, nieodmiennie robi dziesięć kroków na pomoście statku przez czas ich przyświecania i dwadzieścia pięć przez czas zaćmienia. Wszystko tam ściśle obliczone, równie co do położenia płaszczyzny ogniska, jak i obrotu ośmiościennego bębna, utworzonego z ośmiu szerokich soczewek pojedynczo stopniowanych i mających każda, równie pod, jak i ponad sobą, odpowiednie sobie szeregi pierścieni dioptrycznych; zazębienie matematyczne, zabezpieczone od szałów wichru i morza przez szyby milimetrowej grubości, a jednak rozbijane niekiedy przez orły morskie, uderzające na nie piersiami naoślep, niby ogromne motyle nocne tych latarń olbrzymich. Budowa, która osłania sobą, podtrzymuje i obsługuje ten mechanizm cały, jest, jak on sam, matematycznie obliczona. Nic tam zbytecznego, wszystko dokładne, wyraźne, poprawne. Latarnia morska to liczba.
W siedemnastem stuleciu latarnia taka była pewnym rodzajem pióropusza ziemi nad brzegiem morza.
Architektura wieży podobnej latarni była wspaniała i szalona. Nie szczędzono tam balkonów, krużganków, wieżyczek, wystawek, wyskocznych klatek, chorągiewek. Nie żałowano maskaronów, posągów, liści, wijących się ozdób, płaskorzeźb, figurek i figurynek, równianek z napisami. Pax in hello — wygłaszała latarnia Eddystonu.
Zauważmy mimochodem, że owo wyznanie zasad pokojowych niezawsze rozbrajało ocean. Winstanley spróbował je powtórzyć ponad drzwiami latarni, którą wystawił swoim kosztem w pewnem dzikiem miejscu, naprzeciw Plymouth. Ukończywszy jej budowę, wszedł do niej i dał ją do wypróbowania nawałnicy. Nawałnica, niewiele myśląc, przyszła i porwała latarnię razem z Winstanleyem. Zresztą, coprawda, zbytkowne te budowle zbyt łatwy dawały zewsząd przystęp do siebie nawałnicom, podobne w tem do tych nazbyt suto przystrojonych wodzów, którzy w czasie bitwy stają się tem łatwiejszym celem dla pocisków.
Oprócz zbytku z kamienia, dopuszczano się tam również zbytku z żelaza, z miedzi, z drzewa. Ślusarszczyzny przedstawiały się tam w kształcie rzeźb, wiązania układano w wyskoczne ozdoby. Na każdem miejscu, pośród arabesków, morskie przybory wszelkiego rodzaju, bądź użyteczne, bądź na nic nieprzydatne, windy, belki, przeciwwagi, drabiny, żórawie do ładowania, haki ratownicze. Na szczycie wokoło ogniska misternie wyrobione ślusarszczyzny unosiły wielkie świeczniki żelazne, w które zatykano kawały lin napojonych żywicą, knoty płonące uporczywie i których żaden wiatr nie był w stanie zgasić. Do tego, od stóp aż do szczytu wieża przybrana była w chorągwie morskie, banderole, bandery, flagi, proporce, proporczyki, jeżące się na drzewach, od gzymsu do gzymsu, od piętra do piętra, gromadząc zbiorowisko wszelkich barw, wszelkich kształtów, wszelkiego rodzaju tarcz, znaków — słowem: wszelkiego rodzaju ruchliwej niesforności, aż po promienistą klatkę szczytu. W czasie burzy jakże wesołą sprawiało to swawolę z poszarpanych szmat chwały wokoło płomienia trwogi. Podobna bezczelność światła na krawędzi przepaści była podobna do wyzwania i dziwnie nastrajała rozbitków do zuchwalstwa.
Ale latarnia na Casquetach była innego rodzaju.
Była to w owej epoce poprostu stara, barbarzyńska latarnia, taka, jaką ją Henryk I wybudował po utracie tak zwanej Białej Nawy, to jest ognisko najpierwotniejsze, płonące w żelaznym koszu, na szczycie skały, słowem zarzewie, rozniecone za kratą z kitą ognistą, na wiatr puszczoną.
Jedyne udoskonalenie, jakie ta latarnia otrzymała od dwunastego stulecia, ograniczało się do miechu kuźniczego, poruszanego za pomocą wag o ciężarach z kamienia, który przystosowano do ogniska w roku 1610.
U tych staroświeckich latarń ptaki morskie nierównie smutniejszych doświadczały losów, niż u latarń dzisiejszych. Przylatywały tam tak, jak i dziś, wabione światłością i rzucały się naoślep, ale nieuchronnie zaraz wpadały w sam środek żaru, kędy spostrzec je można było trzepoczące się, niby duchy czarne, w podrzutach konania, wpośród tego piekła; niekiedy zaś wylatywały znowu z rozczerwienionej klatki na skałę, osmalone, kurzące się, okaleczałe, ślepe, jak kiedy odpadają od rozpalonej lampy muchy nawpół upieczone.
Dla statku całkiem nieuszkodzonego, posiadającego jeszcze cały swój rynsztunek i dającego się należycie kierować, latarnia morska Casquetów jest istotnie pożyteczna; woła ona: „Strzeż się“, zdaleka uprzedzając o niebezpieczeństwie. Ale dla okrętu, złupionego przez burzę, jest tylko złowróżbnem zjawiskiem. Czerep, dotknięty niemocą i bezwładny, niezdolny już stawić oporu szalonym wybrykom wody, bezbronny przeciwko przemocy wichru, niby ryba bez skrzel, niby ptak bezskrzydły, tam tylko iść może i musi, kędy go pędzą podmuchy. Latarnia ukazuje mu wtedy ostateczny kres jego istnienia, oznacza jasno miejsce, gdzie mu przepadnąć przyjdzie, słowem, przyświeca jego pogrzebaniu. Jest mu gromnicą grobową.
Obrzucać błyskiem nieubłagane rozwarcie się pod sobą przepaści, ostrzegać o tem, co jest dla ciebie nie do uniknięcia, — możeż być posępniejsza ironja?
Tajemnicze to szyderstwo, z całą jego goryczą, nieszczęśliwi rozbitkowie Matutiny w utrapieniu swojem aż nadto zrozumieli. Ukazanie się latarni zrazu ich pokrzepiło, ale natychmiast potem przygnębiło.
Nic do zrobienia, nic nawet do usiłowania. To, co powiedziano niegdyś o królach, da się przystosować do morskiej toni; jest się ich ludem; jest się ich zdobyczą. Cobądź im przez głowę przejdzie, wszystko to wycierpieć trzeba.
Wicher północno-zachodni pędził orkę wprost na Casquety. Nie było rady. Ani sposobu się oprzeć. Szybko leciano zukosa wprost na skałę. Dno coraz bliżej podchodziło pod statek; ołowianka, gdyby podobna ją było w jakibądź sposób zapuścić, nie wykazałaby więcej jak kilka sążni. Już się rozbitkom słyszeć dawało przygłuszone przepadanie odmętu w podwodnych zapadlinach, wchodzących daleko w głąb skały. Już nawet rozróżniać mogli popod latarnią samą niby szczelinę ciemną, zapadającą w przepaść pośród dwóch wałów z granitu, zacieśnioną szyję tej straszliwej przystani zgonu, na której dnie zawczasu mniemano spostrzegać stosy kościotrupów ludzkich i liczne czerepy zatopionych statków. Była to raczej czeluść jaskini, niżeli w jakibądź sposób wejście do portu. Uszu ich dochodziło już nawet trzaskanie ogniska w jego klatce kratowanej; dziko-czerwona pożoga obrzucała światłem zarysy burzy, odblaski płomienia w latających kłębach gradu zamącały szarą jednostajność mgły; walczyły z sobą wijące się czarne tumany i skręty czerwonawego dymu; wąż przeciw wężowi; wyszarpywane żagwie leciały z wiatrem, co widząc, białawe płaty śnieżycy zdawały się co tchu rozpierzchać wobec tego nagłego napadu iskier. Zarysy skał podwodnych, zrazu niewyraźne, teraz dokładniej występowały na widownię, ze wszystkiemi swemi zapadliskami, ostrzami, grzebieniami i igłami. Wyskoczne części uwydatniały się żywemi purpurowemi odkreśleniami, pochyłości zaś krwawem osuwaniem się ogniowych blasków. W miarę zbliżania się, cała wypukłość groźnej rafy wzrastała i dźwigała się w powietrze, z każdym krokiem groźniejsza.
Jedna z kobiet, Irlandka, drżącemi rękoma przebierała różaniec.
W braku patrona, który był sternikiem, pozostał przywódca gromady, będący kapitanem. Wszyscy Baskowie znają na palcach tak góry, jak morze. Zuchwali są ponad przepaściami i radzić sobie umieją w najcięższych przeprawach.
Statek niemal już dotykał straszliwego kresu. Nagle znalazł się już nawet tak blisko wielkiego północnego cypla Casquetów, że w jednej chwili ten ostatni zasłonił latarnię. Jego już tylko widziano przed sobą, a światłość poza jego grzbietem. Skała ta groźna, z pośród mgły występująca, wydawała się podobna do ogromnej czarnej kobiety, mającej czepiec z płomienia.
Osławiona ta skała nazywa się Bibletem. Podpiera ona od strony północnej potężną bryłę skalną, która inne znowu urwisko, zwane Etacq-aux-Guilmets, podtrzymuje od południa.
Przywódca popatrzał na nią i zawołał gromkim głosem:
— Hej! Kto chce na ochotnika z liną do tej skały? Czy jest tam kto, coby umiał pływać?
Nikt nie odpowiedział.
Nikt na całym statku nie umiał pływać, nawet majtek żaden; nieumiejętność zresztą bardzo się często zdarzająca pomiędzy ludźmi, skądinąd oswojonymi z morzem.
Kawał bala, niemal już całkiem oderwanego od boku pomostu, kołatał się na brzegu statku! Przywódca schwycił go silnie obiema pięściami i zawołał:
— Dalej! Pomagać mi!
W mgnieniu oka oderwano ów dyl. Można było teraz zrobić z nim, co chciano. Z broni odpornej stał się teraz zaczepną.
Był to potężny kawał drzewa z czystego rdzenia dębowego; zdrowy i silny, zdolny służyć w potrzebie równie jako narzędzie zaczepne, jak i za punkt oparcia; dźwignia przeciw ciężarowi, taran przeciwko wieży.
— Baczność! — zawołał wódz.
Na te słowa, sześciu z pomiędzy osady statku, przyparłszy się schyleni do kawała kłody pozostałej od wyrąbanego masztu, podnieśli na ramionach potężną belkę i wystawili ją poza obręb statku, utrzymując prosto, jakby dzidę, mającą ugodzić w lędźwia skały olbrzyma.
Robota była dziwnie niebezpieczna. Chcieć dać kułaka górze wielkie to zuchwalstwo. Tych sześcioro ludzi mogło być jak nic rzuconych w wodę od samego wstrząśnienia.
Takie są urozmaicenia w zapasach z nawałnicą. Po tumanach rafa podwodna; po podmuchach wichru bryła granitu. Z kolei masz tam do czynienia, to z czemś nieujętem, to z czemś niewzruszonem.
Nastąpiła jedna z tych chwil, w ciągu których włosy siwieją na głowie.
Skała i statek miały się wzajemnie zahaczyć.
Głaz jest cierpliwy. Rafa czekała.
Nadbiegł wał dziwnie rozpasany. Ten położył kres oczekiwaniu. Podjąwszy statek od spodu, dźwignął go w górę i zakołysał przez chwilę, jak kiedy w procy pocisk się kołysze.
— Śmiało, dzieci! — zawołał wódz. — To tylko skała, a myśmy ludzie.
Dyl czekał w gotowości. Pomocnicy trzymali go silnie, jakby z nim zrośnięci. Ostre jego drzazgi wpijały im się w pachy, ale oni wcale tego nie czuli.
Nareszcie bałwan cisnął orkę o skałę.
Nastąpiło zderzenie.
Stało się to pod osłoną mętnego tumanu piany, skrywającego zwykle widok podobnych klęsk.
Kiedy ten tuman opadł w morze, kiedy się znów zrobił przestwór pomiędzy wodą i skałą, wszyscy sześciu leżeli na pomoście, ale Matutina zmykała, ślizgając się szybko wzdłuż groźnej rafy. Belka spisała się wybornie i właśnie spowodowała zboczenie. W kilka chwil potem, przy niezrównanem szaleństwie pędów odmętu, Casquety były już Bóg wie jak daleko poza orką. Matutina znowu na czas jakiś znajdowała się wolna od natychmiastowego przynajmniej niebezpieczeństwa.
To się zdarza. Właśnie podobne uderzenie okrętu wprost przodem w skałę ocaliło Wooda de Largo u ujścia Tayu. Podobnym także, pełnym zuchwalstwa ciosem w straszliwą skałę Brannodu-um, w nader ciężkich przejściach u przylądka Winterton, potrafiła ujść zguby fregata, nazwiskiem Royale-Marie, pozostająca pod dowództwem kapitana Hamiltona, jakkolwiek był to tylko statek szkockiej budowy. Morska toń jest rodzajem siły, której rozkład tak jest nagły, że wszelkie zwroty są tam rzeczą łatwą, możebną przynajmniej, nawet w razie najgwałtowniejszych uderzeń. Jest w nawałnicy coś z bydlęcia; orkan to byk rozwścieczony, i nietrudno bywa z drogi m u zeskoczyć, ponieważ naoślep pędzi.
Starać się ile możności przejść z siecznej do stycznej, oto cała tajemnica środków uniknięcia rozbicia.
Taką to właśnie przysługę wyświadczyła orce owa belka, w porę użyta. Spełniła ona obowiązek wiosła, zastąpiła miejsce rudla. Ale ów obrót zbawczy raz już był dokonany, niepodobnaby go było powtórzyć. Belka znajdowała się już w morzu. Siła uderzenia wytrąciła ją z rąk trzymających ludzi poza krawędź statku i wrzuciła w rozpasane fale. Oderwać na jej miejsce jaką inną, byłoby to rozpocząć rozczłonkowanie kadłuba okrętu.
Orkan znów porwał z sobą Matutinę. Niebawem Casquety wydawały się już tylko na widnokręgu jakimś złomem niepotrzebnym. Nic nie ma tak zawstydzonej powierzchowności, jak skalna rafa w podobnym wypadku. Istnieją w przyrodzie, od strony rzeczy nieznanych tam, gdzie dotykalność plącze się z niewidzialnością, złośliwe zarysy nieruchome, które zdaje się oburzać zdobycz, uchodząca ich szponom.
Właśnie takiem i wydały się Casquety, podczas kiedy Matutina od nich odbiegała.
Latarnia, cofając się, pobladła, pomętniała, wreszcie całkiem znikła.
To rozpłynięcie się było bardzo ponure. Coraz grubsze warstwy mgły ponakładały się na tę pierzchającą płomienistość. Promieniowanie rozproszyło się w wilgotnem przestworzu. Błyski błąkały się, walczyły, wreszcie topnieć poczęły w niewyraźnych zarysach. Rzecby można: potonęły. Ognisko stało się światełkiem, wkrótce już było tylko drżeniem błędnego i bladawego płomyka. Wokoło niego coraz więcej rozszerzało się koło rozlanej jasności. Było to jakby przydławienie światła w głębi studni.
Orka znalazła się znowu na łasce ciemności, pośród tej niezmierzonej pomroki.
Matutina, wymknąwszy się Casquetom, mknęła szybko z fali na falę. Wytchnienie, ale wśród zamętu.
Przez wiatr pchana zukosa, targana tysiącznemi zwrotami bałwanów, odtwarzała sobą wszystkie szalone wy bryki odmętu. Nie posiadała już ruchu wpodłuż statku, co jest groźną zapowiedzią konania. Pływające czerepy umieją się tylko chwiać z boku na bok. Ruch podłużny oznacza jeszcze gorączkowe wysilenia walki. Mając rudel, można się jeszcze podtrzymywać na wietrze.
W czasie nawałnicy, a zwłaszcza podczas śnieżnej zamieci, morze i noc zwykły się wreszcie spływać z sobą i kojarzyć tak, że wyglądają już tylko jakby jedna wspólna chmura dymu. Mgła, tuman, podmuchy, pędy we wszystkich kierunkach, nigdzie punktu oparcia, nigdzie miejsca wytchnienia, nigdzie chwili spoczynku, wiekuiste poczynanie, wiekuiste wdzieranie się, wyłom po wyłomie, nigdzie widnokręgu, wszędzie głębokie zapadlisko czarne; orka ślizgała się po tem wszystkiem.
Wyplątać się z Casquetów, wymknąć się podwodnej rafie, było to dla rozbitków nielada zwycięstwem. Ale nadewszystko osłupieniem. Nie wydali ani jednego okrzyku radości; na morzu nie popełnia się dwa razy podobnej nierozwagi. Rzucić wyzwanie tam, gdziebyś nie potrafił rzucić ołowianki — to nie żarty.
Odepchnąć od siebie skałę, było to dokonać niepodobieństwa. Na samą myśl o tem, ludzie ci kamienieli. Zwolna wszakże poczynali nabierać otuchy. Takie to są, nie umiejące zatonąć, złudzenia duszy. Niema rozpaczy, któraby w najostateczniejszej chwili nie dostrzegała ponad głębiami otchłani niewypowiedzianego uroku brzasków nadziei. Nieszczęśliwi ci radzi byli wszelkiemi sposobami wmówić w siebie, że są ocaleni. Uczyły się wymawiać słowo to usta ich duszy.
Ale nagle przed nimi ciemności pociemniały mocniej jeszcze. Po prawej stronie odkreśliła się wyraźnie, wybiegła w niebo i spiętrzyła się na tle mglistem ogromna bryła nieprzenikliwa, prostopadła, o kantach równo ściętych, niby wieżyca, dźwigająca się z otchłani.
Spojrzeli na nią osłupiali.
Wicher gnał ich prosto w tę stronę.
Nie wiedzieli, co to było. Była to skała Ortachu.
Rafa znowu wracała. Po Casquetach — Ortach. Nawałnica nie kusi się o to, ażeby być mistrzynią; jest po prostu gburowata i przemożna, zaczem nie zwykła urozmaicać swoich środków.
Ciemności to rzecz niewyczerpana. Nigdy im nie zbraknie zasadzek i wiarołomstwa. Człowiek to co innego; wprędce mu zbraknie pomysłów. Człowiek się wyczerpuje, ale otchłań nigdy.
Rozbitkowie zwrócili się ku przywódcy, jedynej ich nadziei. Ale on potrafił tylko wzruszyć ramionami, z ponurą pogardą człowieka, czującego się bezsilnym.
Brukowy głaz w pośrodku oceanu — oto skała Ortachu. Bryła ta, cała z jednej sztuki, ze wszystkich stron grzmocona odmętem, dźwiga się prostopadle na osiemdziesiąt stóp wysokości. Roztrącają się o nią bałwany i okręty. Potężny ten sześcian nurza w ostrych zarysach symetryczne swoje kształty wpośród nieprzebranych odmian falistych morskich skrętów.
Nocą podobny jest do ogromnego pnia oprawczego, narzuconego kirem. Wśród burzy wyczekuje uderzenia topora, którem jest uderzenie gromu.
Tylko, że nigdy nie bywa gromu pośród śnieżnej nawałnicy. Wprawdzie znowu statek ma przepaskę na oczach, bo wszak wszystkie ciemności zawiązano już wkoło niego. W gotowości jest, jakby na śmierć skazany. Co zaś do pioruna, który szybko zakończa, niema tu co liczyć na niego.
Matutina, będąca już tylko skołatanym szczątkiem, tak samo podbiegła ku tej skale, jak poprzednio podbiegła była ku innej. Nieszczęśliwi, przez chwilę krótką marzący o ocaleniu, zapadli znowu w rozpacz straszliwą. Rozbicie, które już byli zostawili poza sobą, zjawiło się znowu przed nimi. Rafa skalna zmartwychwstała znowu z głębi morza. Wszystko było napowrót do zrobienia.
Casquety są rusztem o tysiącach przegród, Ortach jest olbrzymią ścianą. Rozbić się u Casquetów jest to zostać rozszarpanym, rozbić się u Ortachu jest to być zmiażdżonym.
Była jednak jeszcze niejaka otucha.
Na ścianach zupełnie gładkich, a właśnie Ortach jest jedną z takich, wały morskie, podobnie jak kule, nie znajdują odskoku; działanie ich całkowicie tam jest uproszczone. Jest to tylko przypływ i odpływ. Uderzają bałwanem, a odchodzą falą.
W wypadkach podobnych, tam gdzie sprawa o śmierć lub życie, rzecz się ma jak następuje: jeżeli bałwan doprowadzi statek aż do zrębów głazu, to go o nie zgruchocze, już po nim; jeżeli zaś fala wróci napowrót, zanim statek dotknął skały, odnosi go na pełne morze i wtedy jest ocalony.
O niepewności, przeszywająca dreszczem! Ujrzeli rozbitkowie zbliżający się w półcieniu ogromny bałwan stanowczy. Dokądże on ich zawlecze? Jeżeliby się rozbił o statek, zostaną pchnięci na skałę i zdruzgotani. Jeżeliby się zaś prześlizgnął pod statkiem...
Bałwan prześlizgnął się pod statkiem.
Odetchnęli.
Ale jakiż powrót mieć będą? Co też powracająca fala z nimi zrobi?
Powracająca fala odrzuciła ich od skały.
W kilka chwil potem Matutina znajdowała się już daleko poza wodami groźnego głazu. Ortach znikał w dali tak, jak Casquety znikły w dali.
Z tem wszystkiem, silne zgęszczenie mgły ociężało nad tymi nieszczęśliwymi, wydanymi na łup odmętu. Nie wiedzieli już, gdzie się znajdują. Zaledwie widzieć mogli na kilka węzłów wokoło orki. Pomimo prawdziwego kamienowania przez pociski gradu, które ich wszystkich zmuszało schylać głowy, kobiety uparły się nie schodzić już do kajuty. Niema tak zrozpaczonego człowieka, któryby nie wolał rozbić się na otwartem powietrzu. W obliczu śmierci lada wiązanie nad głową wydaje się już wiekiem od trumny.
Bałwany, coraz mocniej wzdęte, stawały się przecież coraz krótszemi. Przykrócenie fali zwiastuje zawsze jakieś bliskie zadławienie; wpośród mgły, w ciemności, tylko z podobnych oznak domyślić się można jakiejś cieśniny. Rzeczywiście, rozbitkowie, ani się tego domyślając, płynęli wzdłuż wybrzeża Aurigny. Na przestrzeni pomiędzy Ortachem i Casquetami od zachodu, oraz brzegami Aurigny od wschodu, bieg wody zaciśnięty jest i utrudniony, skutkiem czego wyradza się tam nieustający niemal i właściwy tylko tej miejscowości stan wzburzenia. I morze zdolne jest cierpieć; tam zaś, gdzie doświadcza cierpienia, wściekłością się unosi. Przejście to przejmowało grozą.
Matutina znajdowała się w tem przejściu.
Wyobraźmy sobie pod wodą skorupę żółwią, ogromną jak Hyde-Park lub Pola Elizejskie, i której każde wgłębienie jest przepaścią, a każda wypukłość rafą podwodną; takim jest przystęp od zachodniej strony do wybrzeży Aurigny. Morze pokrywa i ukrywa tę maszynę, która rozbija. Ponad tą skorupą raf podmorskich toń poszarpana skacze i pryska pianą. Pośród ciszy pluskanie, pośród burzy zamęt.
Nową tę zapowiedź czegoś nadzwyczajnego od pierwszego rzutu oka zauważyli rozbitkowie, nie umiejąc jej sobie wytłomaczyć. Nagle zrozumieli wszystko. U zenitu niebo się bladawo przetarło; jakieś odblaski białawe chwilowo rozpierzchały się ponad morzem, i oto ta skąpa jasność odkryła naraz po lewej statku stronie długą poprzeczną ławę od wschodu, ku której leciał, pędząc orkę przed sobą, szalony podmuch wichru. Ława ta były to brzegi Aurigny.
Cóż to była za ława? Dreszcz ich przejął.
Byliby srożej zadrżeli, gdyby im był głos jaki odpowiedział: — To Aurigny.
Niema na świecie wyspy, równie broniącej przystępu człowiekowi, jak jest Aurigny. Posiada ona pod wodą i ponad wodą cały zastęp srogiej straży, której Ortach jest tylko placówką. Od zachodu: Burhou, Sauteriaux, Anfroque, Niangle, Fond-du-Croc, les Jumelles, la Grosse, la Clanque, les Eguillons, le Vrac, la Fosse-Maliere; od wschodu: Sauquet, Hommeau, Floreau, la Brinebetais, la Queslingue, Croquelihou, la Fourche, le Saut, Noire Pute, Coupie, Orbue. I czemże są te wszystkie potwory? Hydrami? Tak jest, hydrami w rodzaju skał podwodnych.
Jedna z tych raf nazywa się Kresem, jakby dla wskazania, że wszelka podróż na nim się kończy.
To nagromadzenie raf, uproszczone osłoną wód i nocy, ukazywało się rozbitkom w kształcie jedynie ciemnej jakiejś grobli, niby czarne przekreślenie na widnokręgu.
Rozbicie się to najwyższy wyraz bezsilności.
Być w pobliżu lądu i nie móc go dosięgnąć, płynąć a nie móc żeglować, dotykać stopą czegoś, co się wydaje być silnem a jest kruchem, być jednocześnie pełnym życia i pełnym śmierci, być więźniem przestworów, być zamurowanym pomiędzy niebem a oceanem, mieć za więzienie nieskończoność ponad sobą, czuć wkoło siebie bezmierną swobodę podmuchów i toni a samemu być skrępowanym, zdrętwiałym — podobne przygnębienie jednocześnie osłupia i oburza.
Mniemasz słyszeć w tem wszystkiem natrząsanie się niedosięgłego bojownika. To, co cię do miejsca przykuwa, to jest to samo, co w lot wysyła ptaki i na wolność puszcza ryby. Zdaje się to być niczem, a jest wszystkiem. Zawisły jesteś od tego powietrza, które każdy twój oddech niepokoi; zawisły od tej wody, która się w garści twojej mieści. Zaczerp szklanką tej burzy, będzie to tylko trochę goryczy. Łyk jeden to mdłości, bałwan to zatracenie.
Ziarnko piasku w pustyni, płat piany pośród oceanu są dla myśli zawrotnemi objawami; wszechmoc nie zadaje sobie trudu ukrywać swoją najmniejszość, czyni ona słabość siłą. Nicość wypełnia swojem wszystkiem. Słowem, nie czem innem, jak nieskończoną małością nieskończona wielkość człowieka przygniata. Nie czem innem to, jeno kroplami ocean miażdży. Czujesz się igraszką.
Igraszką — cóż za straszliwe słowo!
Matutina znajdowała się nieco ponad wysokością wybrzeża Aurigny, co było dla niej przyjaznem; cóż, kiedy jednocześnie pędzona była ku cyplowi jego północnemu, co znowu na złe jej wyjść mogło. Północno-zachodni podmuch właśnie gnał ją w tym kierunku, niby strzałę skrzydlatą, z wiatrem puszczoną. Prócz innych wielu morskich niedogodności, znajduje się jeszcze u przylądka pomieńionego, nieco w kierunku zatoki Corbelets, rodzaj zasadzki, którą żeglarze archipelagu Normandzkiego nazywać zwykli „małpą“.
Tak zwana małpa — swinge — jest prądem z rodzaju szalonych. Łańcuch lejków, w bezdennych podmorskich przepaściach, powoduje na powierzchni wody odpowiedni temu łańcuch wirów. Skoro cię jeden puścił, natychmiast drugi chwyta. Okręt, porwany przez taką małpę, leci tym sposobem od rafy do rafy, aż dopóki ostrzejsza jaka rafa podwodna nie rozpruje jego kadłuba. Wtedy statek przebity chwilę zatrzymuje się na miejscu, tylna połowa jego wyskakuje ponad tonie, przód się zanurza, otchłań dokańcza przerwanego koła, w czasie czego z kolei tył się pogrąża, i już nie pozostaje ani śladu statku. Tylko na powierzchni wiruje jeszcze czas jakiś ogromny płat piany, coraz szersze zataczając koło, i wkrótce na całej owej przestrzeni bulkoczą tylko tu i owdzie bąble, widocznie pochodzące od tchnień zdławionych pod wodą.
Na całym obszarze La Manche do najniebezpieczniejszych przepraw należą trzy podobne małpy, z których jedna znajduje się w pobliżu słynnej ławy piaszczystej Girdler Sands, druga w okolicy Jersey, pomiędzy Pignonnet i cyplem Noirmontu, oraz u wybrzeża Aurigny.
Miejscowy jakiś sternik, znajdujący się na pokładzie Matutiny, byłby natychmiast ostrzegł rozbitków przed tem nowem niebezpieczeństwem. W braku sternika, posiadali zdolność przeczuwania; w okolicznościach ostatecznych przychodzi nieraz w pomoc wzrok duszy. Wybujałe kłęby piany wylatywały w powietrze wzdłuż wybrzeża, roznoszone daleko przez łapczywe łupiestwo wichru. Były to małpie plwociny. Niewiedzieć ile już okrętów przepadło bez śladu w tej zasadzce. Nie wiedząc nawet, co się tam znajduje takiego, z przerażeniem zbliżali się ku miejscu temu rozbitkowie.
Jak tu opłynąć ten zgubny przylądek? Ani sposobu.
Podobnie jak poprzednio w oczach im z ciemności wystąpiły Casquety, następnie dźwignął się Ortach, w obecnej chwili ujrzeli sterczący ku nim hak Aurigny, cały z jednej wyniosłej bryły. Niby olbrzymy, pojawiające się jeden po drugim. Szereg straszliwych pojedynków.
Charybda i Scylla są dwie tylko, Casquety, Ortach i Aurigny znajdują się w liczbie trzech.
Ponawiało się tu to samo, co już potrzykroć zjawisko zagarnięcia widnokręgu przez rafę skalną z całą wspaniałą jednostajnością otchłani. Potyczki oceanu, jak opisy walk u Homera, posiadają to samo powtarzanie się szczytne.
Bałwan każdy, w miarę zbliżania się statku, straszliwie powiększał rozmiary przylądka, — już i tak przesadzone mglistem złudzeniem. Zmniejszanie się przestrzeni zdawało się coraz mocniej nieuleczalnem. Dotykali już niemal skraju małpiego koła. Pierwszy wycinek kręgu, któryby ich schwytać zdołał, nieodwołalnieby ich w otchłań wciągnął. Jeszcze tylko jedną falę więcej, a jużby było po wszystkiem.
Nagle orka została w tył odparta, jakby przywitana uderzeniem pięści olbrzyma. Bałwan stanął dęba pod statkiem i przewalił się poza siebie, odrzucając sobie orkę z grzbietu ku szerokiej przestrzeni zachłyśniętej pianą. Skutkiem odsądzenia tego Matutina, jak piłka, odskoczyła od groźnych wybrzeży.
Naraz znalazła się znowu na pełnem morzu.
Skądże przybywała ta pomoc niespodziana? Od wichru.
Podmuch burzy w oka mgnieniu całkowicie zmienił kierunek.
Poprzednio fala nimi igrała, obecnie przyszła kolej na wiatr. „Własnym przemysłem wywikłali się z Casquetów, u stóp Ortachu sama toń sprowadziła rozwiązanie; wobec ławy Aurigny wicher to sprawił. Jednym zamachem od północnego kierunku przerzucił się ku południowi.
Po południowo-zachodnim nastąpił północno-zachodni.
Prąd morski to wiatr w wodzie; wiatr to prąd w powietrzu. Obecnie dwie te potęgi sprzeciwiały się sobie wzajemnie, i wiatr powziął fantazję wydrzeć zdobycz prądowi.
Wybryki oceanu są niezbadane. Są one niby wiekuistem „być może“. Kiedy się jest na ich łasce, równie ufać jej, jak rozpaczać o niej nie należy. Raz robią, raz odrabiają. Ocean bawi się. Wszystkie odcienie dzikiego okrucieństwa znajdziesz w tej rozległej i podstępnej toni, którą Jan Bart nazywał „srogiem bydlęciem“. Jest to chwytanie w szpony, przeplatane w rzekomem głaskaniem. Niekiedy burza odrazu załatwia rozbicie, niekiedy znowu starannie je opracowuje, rzecby można, że je wykańcza. Morzu niebrak czasu. Wiedzą coś o tem rozbitkowie.
Niekiedy znowu, przyznać to należy, zwolnienia owe w męczarniach bywają zwiastunami ocalenia. Ale wypadki podobne są rzadkie. Bądź co bądź, ci, co są bliscy zaguby, z pośpiechem chwytają się lada otuchy; wystarcza im najmniejsze uspokojenie w groźbach burzy, chętnie wmawiają sami w siebie, że już wyszli z niebezpieczeństwa; sądząc się już poprzednio żywcem pogrzebanymi, radzi są mieć się za wskrzeszonych. Gorączkowo czepiają się tego, co do nich jeszcze nie należy; wszystko, czem im zła dola zagrażała, już się wyczerpało, rzecz to widoczna; są zadowoleni, mają się już za ocalonych, z reszty zaś kwitują Boga. Nie należy się jednak zbytecznie spieszyć w podobnem załatwianiu rachunków z światem nieznanym.
Pomieniony wicher rozpoczął młyńcem szalonym. Rozbitkowie miewają tylko gburowatych sprzymierzeńców. Matutina została gwałtownie porwana za wszystkie reszty lin swoich i żagli, i powleczona, jakby trup ciągnięty za włosy. Wydało się to podobnem do tych ułaskawień, udzielanych przez Tyberjusza za cenę gwałtu. Wicher miętosił tych, których ocalał. Z wściekłością wyświadczał im przysługę. Był to ratunek bez miłosierdzia.
Czerep statku, w tem zbawczem potargiwaniu, prawie się do reszty poroztrząsał.
Pociski gradu, grube i twarde, jakby siekance garłacza, ćwiczyły statek. Za każdem jego przechyleniem się, gałki te lodowe przetaczały się po pomoście, jakby kupy kul. Orka, prawie pomiędzy dwiema wodami, traciła niemal kształt swój właściwy, pośród nieustającego przelewu bałwanów i rozbryzgiwania się szumowisk piany. Każdy na statku myślał o sobie.
Każdy czepiał się tego, co znalazł. Po każdym nowym zalewie dziwiono się, że nie brak nikogo. Wielu miało twarz poszarpaną przez drzazgi szczątków statku wichrem niesione.
Na szczęście, rozpacz posiada pięści wytrwałe. W przestrachu dziecinna ręka potrafi się zacisnąć równie silnie, jak dłoń olbrzyma. Trwoga zamienia w kleszcze palce kobiety. Młode dziewczę w przerażeniu zdołałoby różowe paluszki wpić w żelazo. Przyczepiali się, trzymali się, podtrzymywali. Niemniej jednak każdy bałwan przynosił im z sobą grozę zmiecenia.
Nagle doznali ulgi.
Naraz orkan osiadł w miejscu.
Nie było już pędu w powietrzu, ani od południowego wschodu, ani od północnego zachodu, ani nawet znikąd. Zamilkły rozwścieczone trąby przestworza. Nawałnica w jednej chwili znikła z nieba, bez poprzedniego złagodzenia, bez najmniejszego przejścia, i tak zupełnie, jakby sama na złamanie karku w otchłań wpadła. Niepodobna już było nawet wiedzieć, gdzie się podziała. Miejsce kul zajęły grube polatujące płaty. Wreszcie na dobre śnieg zwolna padać począł.
Nigdzie już bałwanów. Morze wyrównało się, jak szyba.
Nagłe te opadnięcia są właściwe nawałnicom śnieżnym. Z wyczerpaniem się elektrycznego płynu, wszystko wraca do spokoju, nawet fala, która w burzach zwyczajnych zwykle na długo jeszcze zachowuje wzburzenie. Tu — zupełnie przeciwnie. Najmniejszej już nigdzie pozostałości gniewu. Na podobieństwo strudzonego pracownika, fala w jednej chwili zasypiać się zdaje, co niemal kłamstwo zadaje wszelkim prawom statyki, ale nie dziwi bynajmniej wytrawnych żeglarzy; ci bowiem wiedzą dobrze, że od morza wszystkiego najniespodziewańszego wyczekiwać należy.
Zjawisko to ma również miejsce, jakkolwiek rzadko bardzo, w nawałnicach zwyczajnych. Tak naprzykład, w czasie pamiętnego orkanu 27 lipca 1767, w okolicy Jersey, wicher po czternastu godzinach szaleństwa nagle przeszedł do najzupełniejszej ciszy.
W kilka chwil orka miała już tylko zewsząd wkoło siebie toń najzupełniej uśpioną.
Jednocześnie, przez dziwne podobieństwo ostatecznego kresu z zaczątkiem katastrofy, nie możliwem się stało rozróżnić cośkolwiek wkoło siebie. To, co poprzednio, skutkiem podrzutów pomiędzy warstwami meteorycznych chmur, kiedy niekiedy było widoczne, stało się znowu mętnem; bladawe zarysy widnokręgu spłynęły w mgliste rozwodnienia, i cienie nieskończoności ze wszystkich stron ogarnęły statek. Ta ściana nocy, ta kolista zapora, to wnętrze kuli, której średnica z każdą chwilą się skracała, — wszystko to, ogarniając Matutinę ze złowrogą powolnością zrastającej się na przestrzeniach podbiegunowych lodowej ławy, straszliwie malało w oczach. U zenitu nic zupełnie; tylko jakaś klapa z mgły, jakieś drzwi zapadłe. Słowem, orka zdawała się znajdować u samego dna studni otchłani.
U dna tego kałuża płynnego ołowiu. Było to morze. Woda ta nigdzie już ani drgnęła. Ponura wszędzie nieruchomość. Nigdy ocean dzikszym nie jest jak wtedy, kiedy się stanie sadzawką.
Wszystko było ciszą, uspokojeniem, oślepieniem.
Milczenie w podobnych razach jest może zaczajeniem się.
Ostatnie bryzgi fali ślizgały się jeszcze wzdłuż statku. Pomost miał położenie poziome, z nieznacznemi, kiedy niekiedy, pochyleniami. W miejscach uszkodzonych zaledwie widać jeszcze było lekkie drgania. Służący za latarnię granat, w którym płonęły jeszcze pakuły, napojone smołą, nie kołysał się już u dzioba i nie padały już z niego w morze krople syczące. To, co zostało jeszcze tchu w mrocznych przestrzeniach wysokości, nie posiadało już dźwięku. Śnieg spadał gruby, miękki, prawie już prostopadle. Znikąd nie słychać było szumu piany, mogącego zdradzać jakieś skały podwodne. Wszędzie głęboki spokój pośród ciemności.
Odpoczynek ten, po tych wszystkich przystępach gorączki i wyuzdaniach przyrody, stał się nagle dla nieszczęśliwych, od tak dawna kołatanych, niewymowną rozkoszą. Zdało im się, że nareszcie przestali być brani na tortury. Widzieli wokoło siebie i ponad sobą pewną zgodę ku ich ocaleniu. Nabrali otuchy. Wszystko, co było dotąd wściekłością, obecnie stawało się uspokojeniem. Wydało im się to niby zawarciem rozejmu. Strapione ich piersi głębiej oddychać poczęły. Mogli już wreszcie z rąk wypuścić ten koniec postronka lub ten kawał deski, którego się wszystkiemi siłami trzymali, podnieść się, wyprostować, stać, chodzić, używać ruchu. Czuli się niewysłowienie ukołysanymi. Zdarzają się w tych głębiach mrocznych podobne błyski raju, będące może przygotowaniem do czegoś innego. Było jasne, jak na dłoni, że się ci ludzie stanowczo już znajdowali poza obrębem nawałnicy, poza obrębem piany, szalonych podmuchów, wściekłości fal, całkiem swobodni. Odtąd wszystko zdawało się być już po ich stronie. Za trzy lub cztery godziny brzask na niebie zabłyśnie, spostrzeżeni zostaną przez jakiś statek wędrowny, znajdą na nim schronienie. Najcięższą przeprawę przebyto. Wracano znów do życia. Główną było rzeczą móc się utrzymać na wodzie aż do ustania nawałnicy. Mówili sobie: — Tym razem to już przecie koniec.
Nagle spostrzegli się, że to był koniec w istocie.
Jeden z majtków, Biskajczyk północny, nazwiskiem Galdeazun, zszedłszy na dół statku dla wyszukania jakiejś liny, wrócił z pośpiechem i rzekł:
— Spód jest pełen.
— Czego? — spytał przywódca.
— Wody — odrzekł majtek.
Wódz zawołał:
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć — rzekł na to Galdeazun — że najdalej za pół godziny pójdziemy na dno morza.
Znajdowała się rozpadlina w kadłubie statku. Woda tamtędy wkradać się poczęła. Kiedy się to stało? — niktby powiedzieć nie umiał. Byłoż to przy zbliżeniu się ku Casquetom? Czy też może u Ortacha? Lub przy zetknięciu się z hakami podwodnemi Aurigny? Najprawdopodobniej Małpie przypisać to należało. W spotkaniu z nią odebrać musieli owo podstępne ubodzenie, rozpruwające im statek. Pośród szalenie wstrząsających nimi podrzutów nie spostrzegli tego. W przystępie tetanosu czyż kto poczuł kiedy ukłucie?
Inny majtek, Biskajczyk południowy, nazywający się Ave-Maria, podobnież spróbował zejść na spód okrętu i, powróciwszy, rzekł:
— Wody na spodzie jest na sześć stóp blisko.
I dodał:
— Przed upływem czterdziestu minut zatoniemy.
Ale gdzież się znajdowała owa szpara? Nikt jej dojrzeć nie mógł. Zalana była wodą. Bez najmniejszej wątpliwości statek miał otwór w kadłubie, gdzieś niżej linji zagłębienia, nawet zapewne dobrze już głęboko w morzu. Ani podobieństwo go dopatrzyć. Stąd też ani podobieństwo zatkać. Wiedziano tylko, że jest gdzieś rana, a nie miano sposobu ją opatrzyć. Woda zresztą nie napływała zbyt szybko.
Wódz zawołał:
— Trzeba wypompować wodę.
Galdeazun rzekł na to:
— Już niema czem.
— A więc — rzekł wódz — dalej ku ziemi!
— Ku jakiej ziemi?
— Albo ja wiem?
— Ja także nie wiem.
— Ale przecież ziemia gdzieś być musi.
— Zapewne.
— To niech nas kto ku niej kieruje.
— Nie mamy sternika.
— To ty weź sztabę.
— Już nie mamy sztaby.
— A więc zróbmy go z pierwszej lepszej belki. Hej! Topora! Młota! Narzędzi! Dalej!
— Warsztat od dawna jest w morzu. Nie mamy już narzędzi.
— Trzeba jednak sterować dokądkolwiek.
— Nie mamy już steru.
— To wsiadajmy do łodzi.
— Nie mamy już łodzi.
— Więc choć wiosłami ruszmy z miejsca.
— Nie mamy już wioseł.
— Ale żagle. Rozwinąwszy żagle...
— Ani żagli już niema, ani nawet masztu.
— To go zrobimy z lada belki, tak, jak żagiel, z pierwszej lepszej płachty. Dalej! Dalej! Na wiatr!
— Nie mamy już wiatru.
W istocie i wiatr ich nawet opuścił. Wprawdzie wraz z nim precz sobie poszła nawałnica, a jednak odejście jej, które uważali za ocalenie, zgubą im się stawało. Wytrwalszy wicher mógł ich do jakiegobądź brzegu podepchnąć, zanimby woda ich pochłonęła, na jakiejś piaszczystej i rozległej ławie osadzić, słowem rozbić, ale przynajmniej nie zatopić. Wściekły zapęd burzy ziemię im podsunąć mógł pod stopy. Z odejściem wiatru odchodziła także nadzieja. Ginęli skutkiem nieobecności huraganu.
Nieubłaganie zbliżała się ostateczna chwila.
Wicher, grad, nawałnica, trąba, są to wszystko rozpasani zapaśnicy, których przecież zmóc można. Burza może być ugodzona w słabą stronę swojej zbroi. Są sposoby przeciwko gwałtowności, która co chwila pierś obnaża,, nie zawsze bacznie się szamocze i często prześlizguje bokiem swoje ciosy. Ale niema nic do zrobienia przeciwko ciszy. Niema tam nawet za co chwycić przeciwnika.
Wiatry podobne są do napadu Kozaków: jeśli dotrwasz kroku, wszystko się rozpierzcha. Ale ciszę można raczej przyrównać do obcęgów oprawcy.
Woda, bez wielkiego wprawdzie pośpiechu, ale też i bez przerwy, niepowstrzymanie i ciężko podnosiła się w dnie okrętu, a w miarę jak ku górze postępowała, statek się zagrążał. Działo się to bardzo powoli.
Czuli zwolna rozbitkowie Matutiny, jak się im roztwierała pod stopami najrozpaczliwsza z klęsk znanych człowiekowi, klęska bezwładnej martwoty. W szponach swoich trzymała ich spokojna i złowroga pewność bezwiednie działającego wypadku. Powietrze nie dawało znaku życia, morze nie dawało znaku ruchu. Nic nieubłagańszego jak nieporuszoność. Otchłań na nowo pochłaniała ich w milczeniu. Poprzez całą grubość przestrzeni oniemiałej wody pociągał ich ku sobie nieprzepartą siłą środek kuli ziemskiej, bez gniewu, bez namiętności, bez woli, bez wiedzy, bez najmniejszego samopoznania. Okropność, w spoczynek zastygła, niby ich zwolna w siebie przetwarzała. Nie była to już ziejąca paszcza odmętu, nie była to już z dwóch stron grożąca złośliwie rozwarta czeluść wichrowego pędu i morskich taranów, przedrzeźnianie się wirującej trąby, zapieniona chciwość zawrotnego lejka; poprostu, pod stopami tych nieszczęśliwców rozpadało się jakieś czarne ziewanie nieskończoności. Czuli, jak zwolna, ale nieodwołalnie pogrążają się w tej spokojnej głębi, która była śmiercią. Zmniejszało się tylko coraz więcej miejsce, którem statek sterczał ponad wodą — otóż i wszystko. Obliczyć niemal było można chwilę, w której stan ten zejdzie do zera. Działo się to zupełnie przeciwnie temu, jakby było w czasie przypływu. Nie woda ku nim wzbierała, ale oni zstępowali ku niej. Zapadanie się ich w mogiłę od nich samych przychodziło. Własny ich ciężar był im grabarzem.
Traceni byli nie siłą prawa człowieczego, ale siłą prawa rzeczy.
Śnieg padał, i ponieważ statek nie poruszał się już, strzępy te białe zasłały pomost rodzajem śmiertelnego prześcieradła.
Spód statku coraz się stawał cięższy. Ani sposobu wyprowadzić stamtąd przybywającą nieustannie wodę. Nie mieli nawet szufli, która i tak na nicby się nie przydała; orka bowiem, jak wiemy, opatrzona była pokładem. Zapalono światło; zażegnięto kilka pochodni, które utkwiono po dziurach i szparach, gdzie było można. Galdeazun przydźwigał skądś kilka starych kubłów skórzanych; ustawili się łańcuchem i zaczęli czerpać wodę; ale okazało się niebawem, że kubły zupełnie na nic się nie zdały; jedne miały dziurawe dna, inne na szwach były poprute i wszystka niemal woda wyciekała z nich po drodze. Istnem szyderstwem był stosunek tego, co przybywało, do tego, czego się pozbywano. Ubywała szklanka, przyrastała tonna. Oto wszystko, czego dokazać było można. Był to niby bezrozumny wydatek skąpca, usiłującego wyczerpać po groszu miljon cały.
Wódz rzekł:
— Trzeba ulżyć statkowi!
W czasie nawałnicy poprzytwierdzano silnie kilka skrzyń na pomoście. Obecnie przyczepione jeszcze były do resztek pnia od masztu. Odwiązano je i zepchnięto w wodę przez jakiś wyłom w burcie. Jeden z tych kufrów należał do kobiety biskajskiej, która zawołała z westchnieniem:
— O mój płaszczyk nowy, czerwono podbity! O moje biedne pończochy, tkane z kory brzozowej! O moje zausznice srebrne, w których tyle razy chodziłam na majowe nabożeństwo!
Po wyprzątnieniu pomostu pozostawała jeszcze kajuta. Ta mocno była zawalona. Znajdowały się w niej, jak sobie przypominamy, węzełki, należące do podróżnych, oraz pakunki, będące własnością majtków.
Wzięto węzełki i wyrzucono je wszystkie przez tenże sam wyłom w burcie.
Powyciągano na pomost pakunki i stamtąd zepchnięto je w morze.
Następnie do reszty wypróżniono kajutę. Latarnia, baryłki, worki, faski, szafliki, wreszcie kociołek z polewką, wszystko poszło w wodę.
Powyłamywano sztaby, przytwierdzające żelazny piec od dawna wygasły, oderwano go, wydźwignięto na pomost, powleczono do wyłomu i również wyrzucono ze statku.
Wyrzucono do wody wszystko, co tylko można było oderwać od resztek masztowania, oszczędzonych jeszcze przez burzę, wszystko, co było łańcuchem, żelastwem, niepotrzebną kłodą.
Od czasu do czasu przywódca brał pochodnię, przybliżał ją do skali, namalowanej na przodzie statku, i badał pilnie stopień pogrążania się w morze.
W ten sposób ulżony statek pogrążał się mniej już nieco, ale się zawsze pogrążał.
Rozpaczliwość położenia nie przedstawiała już ani środka ratunku, ani złagodzenia. Wyczerpano już ostateczne sposoby.
— Czy jest jeszcze co do wyrzucenia w morze? — spytał przywódca.
Na to doktór, o którym nikt już nie myślał, wystąpił nagle z zakątka w kajucie i rzekł:
— Jest.
— Co takiego? — spytał wódz.
Doktór odrzekł:
— Nasza zbrodnia.
Na to słowo, wszystkich dreszcz przebiegł i każdy zawołał:
— Amen!
Doktór, poważny i blady, podniósł palec ku niebu i zawołał:
— Na kolana!
Radzi nieradzi, pouklękali.
Doktór mówił dalej:
— Zbrodnie nasze rzućmy w morze. One to nas obciążają. One to coraz mocniej pogrążają statek. Nie myślmy już o ocaleniu, myślmy o zbawieniu. Przedewszystkiem ostatnia nasza zbrodnia, ta, którąśmy popełnili, czyli raczej którejśmy tylko co dopełnili, ta właśnie, nędznicy, szczególnie nas przygniata. Bezbożne to zuchwalstwo wyzywać do walki otchłanie, kiedy się ma poza sobą zamiar morderstwa. Czyn, przeciw dziecku spełniony, jest czynem przeciw Bogu. Wiem, że koniecznie uciekać było trzeba, ale wiem i to, żeśmy w tym wypadku szli ku pewnej zgubie. Niebawem nadciągnęła nawałnica, przyzwana przez cień, który czyn nasz poza sobą rzucił. Tak być miało. Zresztą nie macie czego żałować. Niedaleko stąd, w tej ciemności, znajduje się wprawdzie ląd stały, jest to przylądek La Hougue i piaszczyste wybrzeże Vauvillu. Ale to jest Francja. A dla nas w Hiszpanji tylko możliwe było schronienie. Francja niemniej nam jest niebezpieczna, jak Anglja. Wyswobodzenie nasze ze strony morza skończyłoby się na szubienicy. Powieszonymi być, lub zatopionymi, nie mieliśmy nic innego do wyboru. Bóg za nas wybrał. Dzięki Mu za to złóżmy. Daje nam grób, który obmywa. Bracia moi, taka już była konieczność. Pomyślcie, żeśmy sami, niedawno temu, z najgorszą wolą pchnęli ku Bogu to dziecko, i że być może, właśnie w chwili, w której do was przemawiam, ponad głowami naszemi krąży dusza, oskarżająca nas przed widzącym sędzią. U miejmy skorzystać z tej ostatecznej zwłoki, zróbmy wysiłek, jeśli to jeszcze podobna, aby wynagrodzić, o ile nas stać na to, zło, któreśmy wyrządzili. Jeśli dziecko nas przeżyje, chciejmy mu być pomocą. Jeśliby umarło, starajmy się o jego przebaczenie. Zdejmijmy z siebie naszą zbrodnię.
Oswobodźmy sumienia nasze od tego ciężaru. Usiłujmy, ażeby dusze nasze nie zostały pochłonięte wobec Boga, albowiem dopiero podobne rozbicie jest istotnie straszliwe.
Ciała idą wtedy na pastwę rybom, dusze na łup szatanom. Litość miejcie sami nad sobą. Na kolana, powiadam! Żal jest łodzią, która nie tonie. Brak wam, powiadacie, busoli? Kłamstwo. Macie przecież modlitwę.
Wilki te nagle stały się owcami. Przeobrażenia podobne zdarzają się wśród ostatecznej trwogi. Bywa, że i tygrys łasi się u stóp krzyża. Kiedy się wrota ciemności uchylą, wierzyć wtedy trudną jest rzeczą, ale nie wierzyć niepodobieństwem. Jakkolwiek niedoskonałe mogą być usiłowania rozmaitych wiar, próbowanych przez człowieka, i nawet tam, gdzie wiara jest potworna, i nawet wtedy, kiedy nakreślenie dogmatu nie ze wszystkiem przystaje do zarysów podpatrzonej wieczności, zawsze w ostatecznej chwili dreszcz szczególny przejmuje duszę. Coś się poza życiem rozpoczyna. Ciążenia tego doświadcza konanie.
Konanie jest chwilą wypłaty. W tym terminie ostatecznym czujesz ugniatającą cię odpowiedzialność niewyraźną. To, co było, wikła się tem, co będzie. Wraca przeszłość i w przyszłość wkracza. Otchłanią stają się rzeczy znane, tak jak i te, których nie znasz; i dwie te przepaście odrębne, jedna pełna twoich błędów, druga twoich wyczekiwań, wzajemnie mieszają z sobą swoje odbłyski. Te to kojarzenia się dwóch bezdennych głębi napełniają przerażeniem umierającego.
Wyczerpali już byli ostatni nadziei swoich zasób ze strony życia. Z tego powodu zwrócili się ku drugiej stronie. Nie było już dla nich nigdzie ratunku, tylko w tej ciemności. Zrozumieli to. Było to niby ponure olśnienie, za którem tuż w ślady poszło tem głębsze zapadnięcie w okropność. To, co człowiekowi rozumieć jest dane w godzinie konania, podobne jest do tego, co spostrzega w błysku. Wszystko, i potem nic. Ujrzałeś, i potem nic już nie widzisz. Po śmierci oko przejrzy na nowo, i to, co było błyskawicą, stanie się słońcem.
Rzucili się ku doktorowi.
— Mów, mów, mamy tylko ciebie. Będziemy ci posłuszni. Co mamy czynić? Mów!
Doktór rzekł:
— Należy przejść ponad otchłanią nieznaną, ażeby dosięgnąć tej drugiej krawędzi życia, która się znajduje poza grobem. Sam, najwięcej z was wszystkich wiedząc, więcej od was wszystkich jestem narażony. Dobrze czynicie, że pozostawiacie wybór kładki temu, który najcięższe dźwiga brzemię.
I dodał:
— Wiedza obciąża sumienie.
Poczem rzekł znowu:
— Ile nam jeszcze pozostaje czasu?
Galdeazun spojrzał na skalę i odpowiedział:
— Nie więcej jak ćwierć godziny.
— To dobrze — rzekł doktór.
Płaski dach kajuty, na którym się wspierał łokciami, stanowił niby rodzaj stołu. Doktór wyjął z kieszeni przyrządy do pisania i pióro i także teczkę, z której wyciągnął pergamin, ten sam, na którego odwrotnej stronie nakreślił był kilka godzin temu dwadzieścia linijek drobnego i zwięzłego pisma.
— Podać mi światło — rzekł.
Śnieg, oddawna spadający falami nakształt piany wodospadu, pogasił już pochodnie. Jedna płonęła jeszcze. Schwycił ją Ave-Maria i podszedł z nią ku miejscu, gdzie stał doktór.
Doktór schował napowrót teczkę do kieszeni, umieścił na zrębie pióro i kałamarz, rozłożył pergamin i rzekł:
— No, słuchajcie.
Natenczas, w pośrodku morza, na tym zapadającym pomoście, jakby na drżącej desce grobowej, począł doktór głosem poważnym czytać słowa, których wszelka ciemność nasłuchiwać się zdawała. Wszyscy ci odsądzeni od życia schylali głowy słuchając. Przerywane błyski pochodni uwydatniały ich bladość. To, co doktór czytał, pisane było po angielsku. Chwilami, kiedy któreś z tych zrozpaczonych spojrzeń zdawało się żądać jakiego wyjaśnienia, doktór przerywał sobie i powtarzał miejsce mniej zrozumiałe, bądź po francusku, bądź po hiszpańsku, bądź po biskajsku, bądź po włosku. Tu i owdzie słychać było wstrzymywane łkania, lub głuche uderzenia pięścią w piersi. Statek ciągle się pogrążał.
Dokończywszy czytania, doktór położył pergamin na zrębie, wziął pióro i napisał u jego spodu: Doctor Gerhardus Geestemunde.
Następnie, zwracając się ku drugim, rzekł:
— Chodźcie i podpiszcie.
Zbliżyła się Biskajka, wzięła pióro i napisała: Asuncion.
Poczem podała pióro Irlandce, która, nie umiejąc pisać, położyła tylko znak krzyża.
Doktór dopisał za nią obok tego krzyża: Barbara Fermoy z wyspy Tyrryf w Archipelagu Ebudów.
Następnie podał pióro przywódcy gromady.
Ten podpisał: Gaizdorra Captal.
Genueńczyk tuż pod spodem podpisał: Giangirate.
Langwedokczyk podpisał: Jakób Quatourze, z przydomkiem: Narboneńczyk.
Prowansalczyk podpisał: Łukasz Piotr Capgaroupe, galernik z Mahoń.
U spodu tych podpisów doktór dodał następującą wzmiankę:
„Z pomiędzy trzech ludzi, należących do osady statku, ponieważ patron zginął wpośród burzy, pozostaje tylko dwóch wszystkiego, i ci własnoręcznie podpisali“.
Poczem dwaj majtkowie położyli swoje nazwiska u spodu owej wzmianki. Biskajczyk z północy podpisał Galdeazun. Biskajczyk południowy podpisał się: Ave-Maria, złodziej.
Następnie doktór rzekł:
— Capgaroupe!
— Jestem — rzekł Prowansalczyk.
— Czy posiadasz flaszę Hardquanonna?
— Tak.
— Daj mi ją.
Capgaroupe jednym łykiem wypił, co jeszcze było na dnie, i podał flaszę doktorowi.
Wody wewnątrz coraz przybywało. Statek coraz mocniej pogrążał się w morze. Pochylona zlekka część pomostu znajdowała się już okryta cienkim napływem podchodzącej fali, która niemal w oczach wzrastała.
Wszyscy schronili się na najwyższe wygięcie pomostu.
Doktór osuszył podpisy przy ogniu pochodni, złożył pergamin jak można było najciaśniej, żeby się mógł zmieścić w szyjkę od flaszy, wsunął go w nią i zawołał:
— Korka!
— Albo ja wiem gdzie go szukać? — rzekł Capgaroupe.
— Oto kłąb kłaków — rzekł Jakób Quatourze.
Doktór zatkał kłakami i rzekł:
— Smoły!
Galdeazun podszedł ku przodowi statku, przytknął garść kłaków do otworu granatu, który zagasł natychmiast, odczepił go od łańcucha i przyniósł doktorowi do połowy jeszcze pełny wrzącej smoły.
Doktór zanurzył w smole otwór flaszki, poczem ją wyjął.
Tym sposobem flaszka, zawierająca w sobie pergamin, podpisany przez wszystkich, była szczelnie zatkana i zalana smołą.
— To już wszystko — rzekł doktór.
I nagle z tych ust wszystkich, niezrozumiale wybąkany w najrozmaitszych językach, wybiegł wykrzyk grobowy, niby echo, roztrącające się po katakumbach:
— Daj to Boże!
— Mea culpa!
— Asi sea![11]
— Aro rai![12]
— Amen.
Sądziłbyś, że się rozpierzchały w ciemnościach ponure głosy Babelu, odtrącone od niebios straszliwą odmową.
Naraz doktór odwrócił się od współtowarzyszy zbrodni i rozpaczy i postąpił kilka kroków ku krawędzi statku. Stanąwszy na samym jego zrębie, spojrzał w nieskończoność i wymówił z głębokim naciskiem:
— Bist du bei mir?[13]
Prawdopodobnie mówił z jakiemś widmem.
Statek się pogrążał.
Wszyscy zapadli w głęboką zadumę. Modlitwa jest przeważną potęgą. Nie pochylali się, ale się uginali. Było coś mimowolnego w ich skrusze. Opadali, jak opada żagiel, któremu brak tchnienia, i ta garstka obłędna, bezwiednem składaniem się rąk i pochylaniem skroni, nabierała stopniowo postawy, dziwnej postawy — rozżalonej, przybitej, wyrażającej niby rozpaczliwą ufność w Bogu. Jakiś szanowny, do czci zmuszający odblask bijący z otchłani wyciskał swoje piętno na tych twarzach zbrodniczych.
Niebawem doktór znowu wrócił do nich. Jakakolwiek być mogła przeszłość tego człowieka, był wielki wobec ostatecznego rozwiązania. Ogromne milczenie, otaczające ich zewsząd skrzydłami śmierci, zaprzątało go, nie odejmując mu świadomości siebie. Był to człowiek, nie dający się podejść niespodzianie. Ponad głową unosiła mu się spokojna jakaś groza. Potęga porozumienia z Bogiem opromieniała jego oblicze.
Stary ten zamyślony złoczyńca, nie domyślając się nawet tego, miał postawę kapłana.
Rzekł on:
— Baczność!
Czas jakiś popatrzał w przestrzeń i rzekł:
— A teraz umiejmy umrzeć, towarzysze!
Poczem wziął pochodnię z rąk Ave-Marji i wstrząsnął nią z całej siły.
Płomień się od niej oderwał i pomknął w cienie nocy.
Rzucił ją w morze.
Pochodnia zagasła, a z nią reszta światłości. I nie było już nic, tylko niezmierna wszędzie ciemnica nieznana. Było to niby zatrzaśnięcie się grobowego wieka.
Pośród ciemności tej zabrzmiał nagle głos doktora, mówiący:
— Módlmy się!
Wszyscy padli na kolana.
Nie wpośród śniegu już przyklękali, ale pośród wody.
Mieli jeszcze zaledwie kilka chwil czasu.
Sam tylko doktór pozostał stojący. Płaty śniegu, zatrzymując się na jego postaci, obrzucały go niby białemi łzami i czyniły widzialnym na tem tle mrocznem. Powiedziałbyś o nim, że to mówiący posąg ciemności.
Zrobił znak krzyża i podniósł głos, podczas gdy pod stopami jego poczynało się już to niemal niedostrzegalne chwianie, zapowiadające chwilę, w której statek ma zatonąć. Mówił on:
— Pater noster, qui es in coelis.
Prowansalczyk powtórzył za nim po francusku:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech.
Irlandka mówiła po gallicku, co było równie zrozumiałe dla Biskajki:
— Ar nathair ata ar neamh.
Doktór ciągnął dalej:
— Sanctificetur nomen tuum.
— Święć się Imię Twoje
— rzekł Prowansalczyk.
— Naomhthar hainm — rzekła Irlandka.
— Adveniat regnum tuum — mówił dalej doktór.
— Przyjdź królestwo Twoje — rzekł Prowansalczyk.
— Tigeadh do rioghachd — rzekła Irlandka.
Klęczący mieli już wody pod ramiona. Doktór ciągnął dalej:
— Fiat voluntas tua.
— Bądź wola Twoja — wyjęknął Prowansalczyk.
Irlandka i Biskajka wykrzyknęły z przerażeniem:
— Deuntar do thoil ar an Hhalàmb!
— Sicut in coelo, et in terra — rzekł doktór.
Żaden głos mu już nie odpowiedział.
Spuścił w dół oczy. Wszystkie głowy były już pod wodą. Ani jeden z tych ludzi się nie podniósł. Dali się zatopić klęczący.
Doktór uchwycił w prawą rękę flaszę, która spoczywała dotąd na zrębie, i wzniósł ją sobie ponad głowę.
Statek tonął.
Ciągle się zagłębiając doktór doszeptywał resztę modlitwy.
Czas jakiś pierś jego znajdowała się ponad wodą, następnie jeszcze głowa, i wreszcie widać już tylko było rękę jego, trzymającą flaszę, jakby ją ukazywać chciał nie skończoności.
W chwilę potem i ta ręka znikła. Toń morska nie więcej się pofałdowała, jak powierzchnia kadzi, wypełnionej oliwą. Śnieg padał dalej.
Nagle coś wypłynęło i poszło z wodą w ciemności. Była to flasza zalana smołą, którą utrzymywała na powierzchni wody plecionka z łoziny.
Niemniej potężnie wrzała burza na lądzie, niż na morzu.
Podobne do poprzedniego dzikie wyuzdanie odbywało się i wokoło opuszczonego dzieciaka. Słabość i niewinność radzą sobie jak mogą pośród tej bezwiednej rozrzutności gniewu, wywieranej przez ślepo działające siły; ciemność o nic nie pyta, i objawy przyrody nie posiadają bynajmniej łaskawości, którą im radzi przypisujemy.
Na lądzie wiatru było bardzo mało. Szerzący się chłód posiadał w sobie coś bezdusznego. Ani ziarnka gradu. Warstwa spadającego śniegu była istotnie przerażająca.
Ziarnka gradu sieką, udręczają, kaleczą, ogłuszają, pastwią się; śnieżne płaty stokroć są gorsze. Nieubłagany 1 miękki kłaczek bieluchny w cichości i zwolna spełnia swoją robotę. Jeżeli go dotkniesz, rozpływa się. Jest czystej białości, na podobieństwo pozornie niewinnego świętoszka. Zwolna to, warstwującemi się białościami podobnemi, kłaczek śnieżny urasta w lawinę, hipokryta w zbrodniarza.
Dzieciak ciągle postępował naprzód, otoczony zewsząd mgłą nieprzenikliwą. Mgła jest miękką zaporą, stąd tem większe pośród niej niebezpieczeństwo; niby ulega, ale zarazem opór stawia; mgła, równie jak śnieg, pełna jest zdrady. Dzieciak nasz, dziwny zapaśnik pośród tych wszystkich matni, dobił się wreszcie do samego spodu pochyłości i zapuścił się w błonia Chess-Hillu. Nie wiedząc o niczem, znajdował się w tej chwili na przesmyku, ujętym z dwóch stron w głębie oceanu, tak iż wpośród tej mgły, tej śnieżycy i tej nocy, gdyby był na jotę szlak swój zmylił, w prawo stoczyć się mógł tak jak piłka prosto w zapadłe tonie zatoki, w lewo zaś w rozszalałe głębie pełnego morza. Postępował tym sposobem, nic nie wiedząc, mostem, zawieszonym pośród dwóch otchłani.
Półwysep Portlandzki był w tej epoce szczególnie surowy i ostry. Dzisiaj nic już nie zostało z jego ówczesnego ukształtowania. Od czasu gdy pomyślano o tem, by kamień Portlandu użyć na sposób rzymskiego cementu, cała skała przeszła przez pracę rąk ludzkich, które zmieniły jej pierwotny wygląd. Znajduje się tam jeszcze twarde wapienie i łupek, wychodzące z ław skupniowych jak ząb z dziąsła; ale motyka zgładziła i zrównała te wszystkie wystające i ostre szpice, na których siadały ohydne drapieżcę. Niema już wierchów, na których mogłyby sobie wyznaczać schadzki lablees, stescoraires, które tak jak zawistni lubią kalać szczyty. Napróżnobyś szukał wysokiej jednolitej skały, zwanej Godolphin, stare słowo gallijskie, które znaczy: orzeł biały: Zrywa się jeszcze latem na tych obszarach rozoranych i pełnych dołów, jak gąbka, rozmaryn, miętę, hyzop dziki, koper morski, który zaparzony daje wzmacniający napój, i to ziele pełne węzłów, które wyrasta z piasku i z którego robi się plecionki; ale nie znajduje się tam już ani ambry szarej, ani czarnej cymy, ani tego potrójnego rodzaju łupku zielonego, niebieskiego i koloru liści szałwji. Uciekły lisy, borsuki, wydry, kuny; były w urwiskach Portlandu tak, jak na cyplu Cornouailles, sarny; niema ich już, łowi się jeszcze w pewnych zagłębieniach ptaszki i pilchardy, ale łososie, przestraszone nie podchodzą już w górę rzeki Wey od Świętego Michała do Bożego Narodzenia, żeby tam składać jaja. Nie widzi się tu już, jak za czasów Elżbiety, tych wielkich nieznanych ptaków, wielkich jak jastrzębie, które przecinały jabłko na dwoje i zjadały tylko pestki. Nie widzi się tam już tych wron o żółtych dziobach, po angielsku zwanych cornish chough, po łacinie pyrrocarax, które złośliwie rzucały na słomiane strzechy płonący chróst. Nie widzi się tam już czarodziejskiego żar ptaka, przybyłego z archipelagu Szkocji, rzucającego ze swego dzioba oliwę, którą wyspiarze palili w swoich lampach. Nie spotyka się tam już wieczorem, w falach odpływu legendarnej, szarożytnej „neisse“, o nogach wieprza, a krzyku cielaka. Przypływ nie pozostawia już na piaskach wąsatej otorji, o uszach zwiniętych, o szczękach spiczastych, czołgającego się na łapach bez paznokci. W tym Portlandzie, zmienionym dzisiaj do niepoznania, nie było nigdy słowików z powodu braku lasów, ale sokoły, łabędzie i gęsi morskie odfrunęły. Obecne barany Portlandu mają ciało tłuste i wełnę cienką; nieliczne owce, które dwa wieki temu skubały tę słoną trawę, były małe i zjełczałe, a runo miały szorstkie, jak się to należy celtyckim stadom, prowadzonym niegdyś przez pasterzy, jedzących czosnek, którzy żyli sto lat, a z odległości pół mili przebijali pancerze strzałami na łokieć długiemi. Na nieuprawnej ziemi szorstka wełna. Chess-Hill dzisiejszy w niczem nie jest podobny do dawnego Chess-Hillu, do tego stopnia był wstrząśnięty przez człowieka i przez te wściekłe wiatry z Sorlingues, które wżerają się nawet w kamienie. Dzisiaj na tym pasku ziemi jeżdżą tramwaje, które dochodzą do pięknej szachownicy nowych domków Chesilton, jest nawet „Portland-Station“. Wagony toczą się tam, gdzie czołgały się foki.
Półwysep Portlandzki, temu lat dwieście, był grzbietem osła z piasku ze skalistą kością pacierzową.
Niebezpieczeństwo dla dziecka zmieniło kształt: to, czego się dzieciak mógł obawiać podczas zejścia, to byleby się nie stoczyć wdół wybrzeża: na półwyspie, by nie wpaść w doły. Przedtem miał do czynienia z przepaścią — teraz z parowem.
Wszystko jest zasadzką ponad brzegiem morza. Skała oślizgła, grunt grząski. Każda niemal podpora staje się niebezpieczeństwem. Chodzisz tam jakby po szkle. Nagle to, po czem stąpasz, może ci prysnąć pod stopą, w pryśnięciu zaś podobnem łatwo przepaść bez wieści. Otchłań posiada potrójne pomosty, podobnie jak dobrze urządzona scena teatralna.
Długie granitowe żebra, na których się opiera obustronne zbocze półwyspu, są trudno dostępne. Trudno tam znaleźć to, co się nazywa w języku reżyserji scenicznej przejściem. Człowiek nie może oczekiwać żadnej gościnności od oceanu, ani od skały, ani od fali: morze bierze w rachubę tylko ptaka i rybę. Szczególnie półwyspy są nagie i dzikie. Fala, która je zużywa i podminowuje, doprowadza je do najprostszego wyrazu. Wszędzie tylko przecięcia, grzebienie, piły, straszliwe łachmany poćwiartowanego głazu, ziewające czeluście podobne do rozwartej paszczęki rekina o Bóg wie ilu rzędach zębów, ślizgawki na złamanie karku po mchu obwilgłym, gwałtowne osunięcia ze stromych pochyłości, zatrzymujące się dopiero w szumowinach morskiej piany.
Kto próbuje przejść półwysep, napotyka na każdym kroku niekształtne bryły, wielkie jak domy, wyglądające jak piszczele, jak łopatki, jak kości uda, ohydna anatomja rozerwanych skał. Nie napróżno te skały nadmorskie nazywają się wybrzeżem. Człowiek idący pieszo, daje sobie jak może radę w tym chaosie ruin. Chodzenie wśród kośćca olbrzymiego trupa, oto jak mniej więcej wygląda ta praca.
Wyobraźmy sobie dziecko pośród tej herkulesowej pracy.
Wieleby mu się dzień przydał — a tu noc była; przewodnik byłby mu niezbędny — a on nie miał nikogo prócz siebie. Cała krzepkość dorosłego mężczyzny zaledwieby tu starczyła — a on miał tylko słabe dziecięce siły. W braku przewodnika, ścieżkaby mu się chociaż przydała — otóż nie było nigdzie najmniejszej ścieżki.
Przeczuciem wiedziony, unikał ostrego spiętrzenia najwyższych skał i szedł ile mógł płaszczyzną. Ale tam znowu w zapadlinach napotkać mógł trzęsawiska. Były ich trzy rodzaje: wodne, śnieżne i piaszczyste. Te ostatnie są najgroźniejsze. Nazywają się ruchomemi piaskami.
Zastraszającem jest wiedzieć, na co się człowiek naraża, ale nie wiedzieć tego jest straszliwem. Dzieciak miał do walczenia z niebezpieczeństwem nieznanem. Omackiem szedł pośród czegoś, co może było grobem.
Nie wahał się ani chwili. Obchodził skały, unikał rozpadlin, zdawał się odgadywać zasadzki, okrążał, zygzakiem stąpał lub kolistemi zwrotami, — z tem wszystkiem naprzód się posuwał. Prosto iść nie mogąc, przynajmniej szedł śmiało.
W potrzebie cofał się bez wahania. Umiał wczas się jakoś nie dać przemocy straszliwego lepu piasków ruchomych. Co chwila otrząsał się ze śniegu. Nieraz po kolana zapadał w wodę. Jak tylko z niej wyszedł, zmoczone jego łachmany tężały natychmiast od przeszywającego nocnego chłodu. Szedł szybko w tej swojej zdrewniałej odzieży. Starał się jednak ile możności w suchości i cieple zatrzymać sobie na piersiach swój kaftan majtkowski. Zawsze mu równie silnie głód doskwierał.
Przygody wycieczek po przepaściach z żadnej strony nie mają stale oznaczonego kresu; wszystko tam jest możliwe — nawet ocalenie. Wyjście z nich jest niewidzialne, a przecież do znalezienia. Jakim jednak sposobem ów dzieciak, postępujący pośród tamującego oddech wiru śnieżycy, skazany na zagładę u tego wąziutkiego szańca skał spiętrzonego pośród dwóch otchłani, nie widząc na krok przed sobą, zdołał w całej jego długości przebyć międzymorze, tego sam nigdy powiedzieć nie zdołał. Po prostu szedł, ślizgał się, wspinał, czołgał, potykał, szukał, macał — słowem, chciał postawić na swojem — ot i wszystko. Czyż to nie jest tajemnicą wszelkiego rodzaju triumfów? Po jakiej godzinie uznał, że ziemia mu się pod stopami podwyższa. Rzeczywiście, znajdował się już po drugiej stronie przesmyku, wyszedł z Chess-Hill, był na stałym lądzie.
Most, łączący obecnie Sandford-Cas ze Smallmouth-Sandem, nie istniał jeszcze w owej epoce. Prawdopodobnie idąc omackiem, dzieciak, dotarł do Wyke-Regisu, piaszczystego pola, przecinającego w tedy w poprzek płaszczyznę East-Fleet, na sposób rodzimej żwirówki.
Obronną ręką wyszedłszy z przeprawy przez międzymorze, znajdował się teraz twarzą w twarz z burzą, z zimą, z nocą.
Przed nim, jak oko zasięgło, roztaczał się znowu zewsząd ponury widnokrąg płaszczyzn.
Spojrzał na ziemię, szukając ścieżki.
Nagle schylił się.
Spostrzegł na śniegu coś, co mu się wydało śladami.
Był to ślad w istocie, mający kształt ludzkiej stopy. Białość śniegu wyraźnie odkreślała jej zarysy i czyniła ją widzialną. Przypatrzył się baczniej jeszcze. Ślad był widocznie nagiej stopy, niniejszej niż stopa męska, większej jednak od stopy dziecka.
Zapewne ślad stopy kobiecej.
Poza tym wyciskiem w śniegu znajdował się inny jeszcze — i jeszcze inny — i jeszcze inny; wyciski te szły jeden za drugim na odległość kroków i zapuszczały się w płaszczyznę ku stronie prawej. Były jeszcze świeże i zaledwie zlekka przyprószone śniegiem. Widocznie kobieta jakaś szła tam tędy.
Szła i odeszła właśnie w stronę, w której dzieciak ujrzał był poprzednio dymy.
Dzieciak z wzrokiem utkwionym w odciski stóp jął iść tym śladem.
Szedł tak czas jakiś.
Na nieszczęście ślady owe stawały się coraz mniej wyraźne. Śnieg spadał gęsty i wichrowaty. Była to właśnie chwila, w której orka w najlepsze pasowała się ze śnieżycą na otwartem zewsząd morzu.
Dzieciak, w położeniu niemniej rozpaczliwem niż ów okręt, nie mając innej wskazówki w opuszczeniu swojem w niezgłębionych ciemnościach, jak jedyny ślad, coraz niewyraźniej rysujący się na śniegu, trzymał się go całą swoją uwagą, jakby nici pośród labiryntu.
Nagle, czy że je śnieg zaprószył, czy wiatr zrównał, ślady stóp zupełnie przepadły. Wszystko wokoło stało się zarówno gładkie, umiecione, przeczyste, bez najmniejszej plamki, bez najdrobniejszego szczegółu. Dwie już tylko płachty zaścielały całą przyrodę; biała pokrywała ziemię, czarna — niebo.
Wyglądało tak, jakby kobieta, ślady za sobą zostawiająca, wionęła w powietrze.
Dzieciak schylił się i szukał pilnie, ale napróżno.
W chwili, kiedy się podnosił, doznał wrażenia czegoś niewyraźnego, co uszu jego doleciało, ale czego zupełnie nie był pewny. Wydawało się to, jakby głos, jakby tchnienie, jakby cień. Było to raczej ludzkie, niż zwierzęce, raczej grobowe, niż żyjące. Słowem, był to dźwięk, ale senny.
Bacznie rozpatrywał się wokoło, ale nic nie dostrzegł.
Zewsząd rozlegała się tylko szeroka, naga i bladawa samotnia.
Nastawił ucha. To, co poprzednio słyszeć mniemał, jak sen się rozpierzchło. A może też w istocie nic nie słyszał. Posłuchał jeszcze. Wszystko spoczywało w głębokiem milczeniu.
Musiały to być złudzenia tej mgławicy nocnej. Dzieciak jął iść dalej.
Dalej — na chybił trafił, nie mając już odtąd przed sobą owych śladów przewodniczych.
Zaledwie z miejsca ruszył, kiedy dźwięk znów się dał słyszeć. Tymi razem już bez najmniejszej wątpliwości. Był to jęk, prawie łkanie. Odwrócił się, przebiegł wzrokiem całą przestrzeń nocną, ale nic nie spostrzegł.
Dźwięk zbudził się znowu.
Jeśli w otchłaniach potępieńcy jęczą, to zapewne nie w inny sposób.
Nic mocniej przejmującego, nic boleśniejszego i za razem słabszego, jak głos ten. Gdyż to był głos w istocie. Pochodziło to z głębi duszy. Było tętno serca w tym dźwięku. A przecież wydawało się to niemal bezwiednem. Było to coś jakby cierpienie, wołające ratunku, ale które nie wie nawet, że jest cierpieniem i że wzywa pomocy. Wykrzyk ten, będący może pierwszymi oddechem istnienia, a może znowu ostatniem jego tchnieniem, w jednakowej się znajdował odległości od rzężenia, które zamyka życie, jak i od kwilenia, które je otwiera. Coś tam oddychało, dusiło się, płakało. Ponure błaganie w niewidzialnych przestrzeniach.
Dzieciak bacznie wytężył swą uwagę, nasłuchiwał zdala, zbliska, przed sobą, poza sobą, z boków, od góry, od dołu. Nigdzie nikogo. Nigdzie nic.
Nastawił ucha. Głos znowu dał się słyszeć. Tym razem pochwycił go wyraźniej nieco. Głos ten miał coś w sobie z jagnięcego beczenia.
Wtedy uczuł przestrach i począł myśleć o ucieczce.
Jęk znowu się odezwał. Było to już po raz czwarty. Wydawał się on dziwnie żałosny i płaczliwy. Czuć było, że po tym ostatnim wysiłku, raczej mimowolnym niźli umyślnym, krzyk ten prawdopodobnie zamilknie na zawsze. Było to konające odwołanie się, instynktownie rzucone zasobom możliwej pomocy, unoszącej się ponad człowiekiem gdzieś w przestrzeniach bez końca; była to wypowiadana przerywanemi słowami konania, błagalna prośba ku przypuszczalnej Opatrzności. Dzieciak postępować począł w stronę, od której go głos ten doszedł.
Ciągle nie widział nic.
Podszedł znowu, wypatrując.
Skarga brzmiała dalej. Z niewyraźnej i niemal bezdźwięcznej stała się nagle wyraźną i prawie donośną. Dzieciak znajdował się tuż obok miejsca, skąd głos pochodził. Ale kędyż się znajdował głos ten?
Wędrowny dzieciak przeszedł był około skargi. Żałośliwy dreszcz w przestrzeni przeleciał mu mimo uszu. Jęk ludzki, płynący na niewidzialnej fali, oto co napotkał na swej drodze. Takie przynajmniej było jego wrażenie, zmącone i błędne, na podobieństwo tej mgły głębokiej, pośród której szedł, nie wiedząc dokąd.
W chwili, kiedy się wahał pomiędzy popędem, nakłaniającym go do ucieczki, i tym drugim, który go namawiał by pozostał w miejscu, spostrzegł w śniegu, u stóp swych, o kilka kroków przed sobą, jakąś bryłowatość wielkości ciała ludzkiego, jakieś wzniesienie dosyć niskie, długie a wąskie, podobne do wypukłości mogilnej, pogrzebanie jakieś pośród cmentarza, zasłanego biało.
Jednocześnie głos się znów odezwał.
Wychodził on wyraźnie z pod tego czegoś leżącego.
Dzieciak się schylił, przykucnął przed tą wypukłością i obiema rękami począł ją rozgarniać z śniegu.
Stopniowo, zarysowywać się poczęły wyraźniejsze jakieś kształty, i nagle w jednem z oswobodzonych od naniesionej zamieci wgłębień ukazała się twarz dziwnie blada.
Ale to nie ta twarz krzyk wydawała. Miała ona oczy zamknięte a otwarte usta, ale pełno śniegu było w tych ustach.
Ta postać ludzka leżała nieporuszona. Ani drgnęła pod dotknięciem ręki dzieciaka. Ten, jakkolwiek ręce miał skostniałe, niemniej uczuł w sobie dreszcz przejmujący, dotknąwszy zimna tej twarzy. Była to głowa kobiety; rozwiane jej włosy z śniegiem się poplątały. Kobieta ta była umarłą.
Dzieciak dalej śnieg odgarniał. Wkrótce ukazała się szyja zmarłej, następnie piersi, których ciało widzieć można było poprzez łachmany.
Naraz, w tem swojem obmacywaniu naoślep, uczuł pod ręką jakieś słabe poruszenie. Coś tam małego, pogrzebanego żywcem, widocznie się jeszcze poruszało. Dzieciak, skwapliwie śnieg rozgarnąwszy, dokopał się wreszcie w tem miejscu nędznej jakiejś istotki wychudłej, pobielałej od zimna, jeszcze dyszącej, zupełnie nagiej, na nagiem łonie zmarłej kobiety.
Była to mała dziewczynka.
Spowinięta była, ale widocznie nie starczyło na to dość łachmanów, gdyż, szamocząc się, pozbyła się ich z siebie w znacznej części. Pod nią chude jej członeczki, a ponad nią własny jej oddech stopił był nieco śnieg, dokoła ją oblegający. Z pozoru można jej było dać zaledwie kilka miesięcy życia, ale miała już ona z rok jaki, tylko że podrastanie w nędzy podlega zasmucającym zatrzymaniom w miejscu, dochodzącym niekiedy aż do karłowatości. Kiedy twarzyczka jej została wreszcie ze śniegu odgarnięta, niemowlę wydało znowu krzyk, będący tylko dalszym ciągiem poprzednich rozpaczliwych łkań. Matka, nie słysząca podobnego łkania własnej dzieciny, musiała być w istocie najzupełniej umarłą.
Dzieciak wziął na ręce owo niemowlę.
Zesztywniała matka przerażająco wyglądała. Widziadłowy blask uderzał z jej twarzy. Rozwarte i nie wydające już tchnienia jej usta zdawały się rozpoczynać w niedosłyszanym języku cieniów odpowiedź na pytania, zadawane umarłym w niewidzialnym świecie. Bladawy odblask zlodowaciałych przestrzeni zdawał się spoczywać na tej twarzy. Rozróżnić przy nim było można czoło, młode jeszcze, pośród ciemnych włosów, namarszczenie brwi niemal oburzeniem tchnące, zaciśnięte nozdrza, przymknięte powieki, przymarzłe śniegiem rzęsy i od kątów oczu ku kątom ust głęboką brózdę łez stężałych. Śnieg obrzucał blaskiem tę zmarłą. Zima i grób nie zwykły sobie szkodzić. Toż trup jest tylko zlodowaciałym człowiekiem. Nagość piersi tej kobiety miała w sobie coś dziwnie rzewnego. Odrobiły one swoje; wyrażały szczytne starganie życia oddanego drugiej istocie, i wspaniała godność macierzyńska zaszczytnie tam zastępowała niepokalaność dziewiczą. U brodawki jednej z tych piersi wisiała jeszcze perła bieluchna. Była to kropla mleka, mrozem ścięta.
Powiedzmy to bez dalszych omówień; na tem pustkowiu, po którem chłopak wędrowny z kolei przybył się błąkać, żebraczka, karmiąca dziecię i poszukująca również schronienia, kilka godzin temu się błąkała. Nawskroś chłodem przejęta, upadła pod nawałem zamieci i nie zdołała się już podnieść. Niebawem śnieżyca ją przykryła.
Zebrawszy sił ostatek, ile mogła, przycisnęła do siebie córeczkę i tak wkrótce skonała.
Dziewczynka próbowała ssać jeszcze jej pierś w marmur stężałą.
O posępna ufności, dopuszczona przez przyrodę! Gdyż powiedziećby można, że matka, nawet po wydaniu ostatniego tchnienia, jeszcze jest zdolna dziecię swoje ostatnim zasilić pokarmem.
Ale usta dzieciny nie umiały już trafić do piersi, u której stężała mrozem kropla mleka przez śmierć skradziona; więc też pod śniegiem istotka mała, raczej kolebce jeszcze rada niż mogile, wydała była okrzyk rozpaczy.
Opuszczony dzieciak usłyszał zagrożone śmiercią niemowlę.
Wydarł je mogile.
Wziął je na ręce.
Kiedy się dziecina uczuła na rękach, przestała kwilić. Dotknęły się dwie twarze tych dzieci dwojga, i posiniałe usta dziewczynki przyczepiły się do policzka chłopca, jakby do piersi z pokarmem.
Życie dziewczynki dobiegało niemal chwili, w której krew krzepnąca już ma zatrzymać serca tętno. Matka już jej była udzieliła coś ze swej śmierci. Trup niby zaraża sobą; jest to wystygnięcie, którem się przejąć można. Dziewczynka miała rączki, nóżki, ramiona, kolana niemal zdrętwiałe lodem. Chłopiec uczuł wskroś ciała jej zimno straszliwe.
Miał na sobie jedyne swoje odzienie, suche jeszcze i ciepłe, ów kaftan majtkowski. Chwilę położył dziecię na piersi jego matki, zdjął z siebie swój kaftan, obwinął, w niego dziewczynkę, wziął ją, i sam już niemal nagi pośród kłębów śnieżycy, którą wicher na wszystkie rozimiatał strony, unosząc niemowlę, począł coprędzej iść w dalszą drogę.
Tymczasem dziewczynka, odszukawszy znowu policzek chłopca, przycisnęła do niego usta i wkrótce rozgrzana zasnęła. Był to pierwszy pocałunek tych dusz pobratymczych w ciemnościach.
Matka zaś pozostała jak i była leżąca, plecami na śniegu, twarzą ku nocy. W chwili jednak, kiedy się chłopiec sam odzienia pozbawił, ażeby tylko okryć jej córkę, być może, że z głębin nieskończoności, w których się teraz znajdowała, widziała go i błogosławiła.
Już upłynęło przeszło cztery godziny od czasu, jak orka odbiła od Portlandu, pozostawiając poza sobą chłopca. Ten, od czasu jak został opuszczony, po drodze, którą się udał, ze społeczeństwa ludzkiego napotkał był dopiero trzy istoty, nastręczające mu się do zawarcia znajomości: mężczyznę, kobietę i dziecko. Mężczyzną był człowiek, wiszący na wzgórzu; kobietą — postać, leżąca w śniegu; dzieckiem — ta mała dziewczynka, którą niósł na ręku.
Niemal upadał od utrudzenia i głodu.
A przecież szedł przed siebie odważnie, jakkolwiek mniej mając siły, a zato więcej ciężaru.
Znajdował się w obecnej chwili niemal bez odzienia. Resztki łachmanów, które jeszcze zatrzymał na sobie, stężałe od mrozu, były ostre, jak szkła odłamy, i kaleczyły mu skórę. Ziąbł, ale zato dziecię się rozgrzewało.
To, co utracił, stracone nie było, bo je ktoś drugi zyskiwał. Chłopiec z rozkoszą sprawdzał to działanie ciepła, które dla biednej małej istoty stanowiło powrót do życia. W ten sposób szedł coraz dalej.
Chwilami, troskliwie trzymając dziecko, schylał się, nabierał w garść śniegu i wycierał nim sobie nogi, które mu na dobre marznąć zaczynały.
To znowu, czując w gardle palenie, kładł sobie w usta śnieg, co mu wprawdzie na chwilę gasiło pragnienie, ale zato zmieniało je w gorączkę. A tak szkodził sobie jeszcze gorzej tą ulgą.
Nawałnica ze zbytku gwałtowności stała się wreszcie całkiem bezkształtną; zdarzają się śnieżne potopy podobne tylko do zamętu — otóż właśnie był to jeden z takich. Ten przystęp ślepej wściekłości równie udręczał lądy, jak się pastwił nad oceanem. Prawdopodobnie była to chwila, w której skołataną orką szarpały skały podwodne.
Chłopiec szedł wpośród tego rozszalałego żywiołu, kierując się zawsze ku wschodowi, poprzez rozległe przestrzenie, zasypane śniegiem. Nie wiedział, która być mogła godzina. Od dawna także stracił był już z oczu dymy. Nocą wskazówki podobne tak łatwo znikają! Zresztą była to godzina, o której ognie od dawna już pogaszono, a powtóre chłopiec łatwo mógł być w błędzie. A może też w stronie, ku której się kierował, nie było nigdzie miasta ani wioski.
W nieświadomości swojej szedł przebojem.
Parę razy dziewczynka się rozpłakała. Wtedy kołysał ją, jak umiał, tak że się wprędce uspakajała. Wreszcie zasnęła, i to na dobre. Czuł ciepło, idące od niej, sam drżąc z zimna.
Często też zaciskał fałdy kaftana wokoło szyi małej dziewczynki, ażeby nie zaleciała ją śnieżyca, jednocześnie mogąca zmrozić i wilgocią przejąć jej drobne członki.
Droga, którą szedł, była falista. We wgłębieniach śnieg naniesiony bywał do takiej wysokości, że chłopiec prawie całkiem się weń zapadał, tak że iść musiał niemal nawpół zakopany. Wtedy postępował ostrożnie, przepychając śnieg przed sobą kolanami.
Wyswobodziwszy się z podobnych parowów, dostawał się na otwarte zewsząd przestrzenie, szalenie zmiatane przez wichry, skutkiem czego śniegu tam bywało niewiele. Zato pod dostatkiem gołoledzi.
Ciepły oddech dziewczynki owiewał mu policzek, rozgrzewając go chwilowo, poczem zatrzymywał się ścięty mrozem w jego włosach, u których zawieszał się soplami.
Chłopak dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, coby go spotkać mogło, gdyby się przypadkiem potknął i upadł. Czuł, że jużby się podnieść nie potrafił. Tylu trudami złamanego, mogło go łatwo, podobnie jak zmarłą kobietę, brzemię ciemności przygnieść do ziemi, i wtedy działanie mrozu byłoby go żywcem do niej przygwoździło. Poprzednio tyle razy się już obsuwał po krawędziach przepaści, a jednak wyszedł cało, tyle razy zapadał w wądoły, a jednak wyszedł z nich zdrowo; obecnie lada zwyczajne upadnięcie mogło mu być pewną śmiercią. Dość było niepewnego stąpnięcia, żeby zapaść w mogiłę. Dość poślizgnięcia się, a już po nim. Nie miałby nawet siły dźwignąć się na kolana.
Otóż wszędzie było ślisko wokoło niego, wszędzie gołoledź tylko i śnieżna gładka skorupa.
Dziewczynka, którą niósł na ręku, ogromnie mu pochód utrudniała; nietylko to był ciężar już i tak nazbyt wielki na jego siły a cóż dopiero na ich wyczerpanie, ale była to jeszcze i zawada. Dziecko zatrudniało mu obie ręce, a tu dla idącego po gołoledzi obie ręce były konieczne, a nawet niezbędne do utrzymania równowagi.
Bez nich tedy, jak mógł, utrzymywał równowagę.
Utrzymywał ją i szedł, ani wiedząc, jaki go los czeka wraz z tym jego ciężarem. Dziecię, które niósł, było mu niby kroplą, mogącą przepełnić naczynie jego nędzy.
Postępował ostrożnie, chwiejąc się na każdym kroku, jakby po linie szedł, i spełniając przeto, jakkolwiek ku niczyjemu zbudowaniu, cuda równowagi. Z tem wszystkiem, któż wie, czy nie towarzyszyły mu w tym pochodzie bolesnym wypatrzone spojrzenia z oddalonych głębi matki dziecięcia i opiekuńczej Opatrzności.
Chwiał się, potykał, umacniał, nieustannie myślał o dziecięciu, otulał je w suche odzienie, osłaniał mu głowę, potykał się znowu, szedł nieustannie, poślizgiwał się i znów się umacniał na nogach. Wiatr nikczemnie mu w tem przeszkadzał.
Prawdopodobnie chłopak niemało nadkładał drogi. Znajdować się wtedy musiał na przestrzeniach tych płaszczyzn, na których założono później folwark Bincleaves, w miejscowości, znajdującej się dziś pomiędzy Spring-Gradens i Personage-House. Dziś wioski i wille, wtedy jałowe jeszcze obszary. Niekiedy mniej niż stulecie przedziela pustynię ód miasta.
Nagle, w przerwie szaleństwa lodowej nawałnicy, która go niemal oślepiała, spostrzegł prawie tuż przed sobą gromadę dachów i kominów, wykreślających się śnieżnemi zarysy, przeciwieństwem osobliwem, miasto, występujące białemi kształtami na tle czarnego widnokręgu, coś, coby po dzisiejszemu nazwać można negatywem.
Dachy, mieszkania ludzkie, schronienia! Więc znajdował się przecie w jakiemś miejscu.
Na tę myśl, uczuł w sobie niewymowne pokrzepienie nadziei. Wykrzyk majtka ze szczytu masztu zbłąkanego okrętu: — Ziemia! Ziemia! — mieści w sobie wzruszenia podobne. Przyspieszył kroku.
Dotarł więc wreszcie do ludzi. Zbliżał się ku żyjącym. Już i po wszystkich obawach. Uderzyło mu do głowy to ciepło nagłe, będące uczuciem bezpieczeństwa. To, z czego wyszedł, daleko już poza nim zostało. Odtąd ani nocy już, ani zimy, ani nawałnicy. Zdawało mu się, że wszystko, co tylko jest w złem możliwego, daleko gdzieś od niego odbiegło. Niemowlę nie było mu już ciężarem. Niemal biegł.
Oczu o mało nie wypatrzył po tych dachach. Życie tam było. Ani chwili nie spuszczał z nich uwagi. Takimby wzrokiem spoglądał umarły na to, coby mu zabłysło nagle poprzez uchylone wieko grobowe. Były to te same kominy, których dym dostrzegł był poprzednio.
Ale w tej chwili z żadnego dym nie wychodził.
Wkrótce znajdował się tuż obok tych mieszkań ludzkich. Było to przedmieście jakieś, stanowiące ulicę naprzestrzał otwartą. W owym czasie zamykanie ulic na noc zaczynało już wychodzić z użycia.
Ulica ta rozpoczynała się od dwóch domów. W żadnym z nich nie widać było najmniejszego światła, podobnie jak i na całej długości ulicy, podobnie jak i w mieście całem, o ile można było zasięgnąć wzrokiem.
Dom z prawej strony był raczej dachem, niż domem; nic nędzniejszego; ściany miał gliniane, strzechę zaś słomianą; więcej tam było poszycia, niż muru. Pokrzywa, u stóp jego rosnąca, dotykała wierzchem brzegu dachu. Chałupa ta miała tylko jedne drzwi, podobne raczej do klapy, i jedyne okno, będące dymnikiem. Jedno i drugie szczelnie było zamknięte. Tuż obok świński chlewek zamieszkany wskazywał, że i chata zamieszkana być musiała. Dom zaś od lewej strony był przestronny, wysoki, cały z kamienia, z dachem łupkowym. Podobnież jak i tam ten, zamknięty. Było to domostwo bogatego naprzeciw barłogu, ubogiego.
Chłopiec ani się wahał. Udał się wprost do dużego domu. Drzwi tam były o dwóch skrzydłach, ciężkie, dębowe, gęsto nabijane ćwiekami. Poza takiemi domyślać się jeszcze należy niezgorszego przyrządu ryglów i wrzeciądzów. Wisiał u nich młotek żelazny.
Chłopiec uniósł ów młotek, z niejakim trudem, coprawda, gdyż skostniałe jego ręce były już raczej tylko kikutami, i uderzył nim we drzwi.
Nikt mu na to nie odpowiedział.
Po raz wtóry uderzył dwukrotnie.
Ani śladu ruchu w domu całym.
Zakołatał po raz trzeci. Zawsze nic.
W tedy zrozumiał, że albo spano, albo nie myślano wstać do otworzenia.
Bez namysłu zwrócił się ku ubogiej chałupie. Podniósł z ziemi pierwszy lepszy kamyk i zastukał do niskich drzwi tej chaty.
I stamtąd nikt nie odpowiedział.
Wspiął się jak mógł na palce i zapukał kamykiem w okienko, na tyle lekko, żeby nie stłuc szyby, na tyle zaś mocno, żeby móc być posłyszanym.
Ani głos się stamtąd żaden nie odezwał, ani tam nikt nie dał znaku życia, ani nigdzie światło nie zabłysło.
Pomyślał sobie, że i tam także widocznie nikt się obudzić nie chciał.
Dom z kamienia i chata pod strzechą zarówno głuche były na wołanie niedoli.
Chłopak postanowił iść dalej i zapuścił się w ciasne przejście pomiędzy domami, ciągnące się daleko przed nim i tak ciemne, że wyglądało raczej jakby parów między dwoma skalistemi urwiskami, aniżeli jako wejście do miasta.
Chłopak Wszedł był do Weymouthu.
Ten dawny Weymouth nie miał, jak Weymouth dzisiejszy, prostolinijnej ulicy nadbrzeżnej z pomnikiem i oberżą na cześć Jerzego III. Było to winą tego, że Jerzy III jeszcze się nie był urodził. Z tego samego powodu nie nazywano jeszcze na pochyłości zielonego, wschodniego wzgórza, płasko na ziemi, za pomocą strzyżonej trawy i obnażonego kredowego podłoża, tego białego konia, długiego na morgę, zwanego White Horse, unoszącego króla na grzbiecie i zwracającego zawsze na cześć Jerzego III ogon ku miastu. Te honory są zresztą zasłużone, gdyż Jerzy III, straciwszy na starość dowcip, którego nigdy nie miał za młodu, nie jest odpowiedzialny za katastrofy swego panowania. Był on ubogi duchem, czemuż mu nie stawiać pomników?
Weymouth z przed stu osiemdziesięciu lat był mniej więcej tak symetryczny jak pomieszane zabawki dziecinne. Legendarny Astaroth przechadzał się niekiedy po ziemi, niosąc na plecach worek, w którym było trochę wszystkiego, nawet kobiety w domach. Mieszanina baraków spadłych z tego djablego worka na ziemię dałaby wyobrażenie o tym nieprawidłowym Weymoutcie. Jeżeli jeszcze wsadzić w baraki kobieciny. Została próbka tych mieszkań, którą jest dom Muzykantów. Zamieszanie bud drewnianych rzeźbionych i przegniłych, co jest także rodzajem rzeźby, niekształtne budowle, tworzące nawiasy, niektóre na palach, opierające się jedne na drugich, żeby nie zawalić się od wiatru morskiego, i zostawiające między sobą wąskie przejścia nieczystych, krętych i niezgrabnych uliczek i placów, często zalanych przez przypływy z czasu zrównania dnia z nocą, zbiorowisko starych domów, babek złączonych wokoło kościoła pradziada, oto czem był Weymouth. Weymouth był niejako starożytnem miasteczkiem normandzkiem, które się rozbiło na brzegach Anglji.
Podróżny, jeżeli wchodził do oberży, którą dzisiaj zastępuje hotel, zamiast zapłacić po królewsku za rybę smażoną i butelkę wina dwadzieścia pięć franków, musiał się poniżyć do zjedzenia za dwa sous zupy z ryb, bardzo zresztą dobrej. Było to nędzne.
Tylko że Weymouth ówczesny nie był bynajmniej szanownym i wspaniałym Weymouthem dzisiejszym.
Dziecko porzucone, niosące dziecko znalezione, zapuściło się w pierwszą uliczkę, potem w drugą, potem w trzecią. Upatrywał oczyma, to po piętrach, po to dachach, gdzieśkolwiek oświetlonego okienka, ale wszystko było zamknięte i ciemne. Czasami próbował do drzwi kołatać. Ale nikt nie odpowiadał. Nic tak nie zatwardza serca, jak kiedy się leży w łóżku pod ciepłem nakryciem. Wreszcie kołatanie to i dobijanie się rozbudziło całkiem dziewczynkę. Chłopak dowiedział się o tem dotykalnie, czując, jak mu ssała policzek. Nie płakała, sądząc, że jest na rękach matki.
Mógł się w ten sposób błąkać Bóg wie jak długo po rozgałęzieniach uliczek przedmieścia Scrambridge, gdzie naówczas więcej było ogrodów warzywnych, aniżeli domów mieszkalnych, i więcej płotów cierniowych, niż jakiegobądź schronienia. Na szczęście jednak, dostał się wypadkiem w poprzeczne przejście, istniejące i dziś jeszcze obok Trinity-Schools. Przejście to poprowadziło go wprost na wybrzeże, które już i wtedy było zarodkiem ulicy, opatrzonej bulwarkiem, na prawo zaś znajdował się most jakiś.
Most ten był mostem Wey, łączącym Weymouth z Melcomb-Regis, pod arkadami swemi przepuszczał Harbour, łączący się z Back-Waterem.
Weymouth, wioska, był wtedy przedmieściem Melcomb-Regis, miasta i portu; dzisiaj Melcomb-Regis jest parafją Weymouthu. Wioska wchłonęła miasto. Przez ten most przeszła ta praca. Mosty są dziwnemi przyrządami ssącemi, które wciągają ludność i powiększają niekiedy nadbrzeżną dzielnicę kosztem jej sąsiada.
Chłopak podszedł do tego mostu, który za czasów owych był poprostu kładką, daszkiem pokrytą. Niebawem przebył tę kładkę.
Dzięki okryciu ponad mostem, nie było wcale śniegu na jego podłodze. Tym sposobem bose nogi chłopca doznały chwilowej ulgi, stąpając po deskach suchych.
Przebywszy most, znalazł się w Malcomb-Regis.
Tam przynajmniej więcej już było domów z kamienia, niż drewnianych dworków. Nie było to już przedmieście, ale miasto. Most wychodził na dosyć piękną ulicę, będącą ulicą świętego Tomasza. Tam chłopak wszedł. Wzdłuż, jak oko zasięgało, przedstawiały się szeregi wycinanych facjat i gdzieniegdzie występy sklepowe. Począł znowu kołatać tu i owdzie. Nie miał już nawet siły wołać głośno.
W Malcomb-Regis, podobnie jak poprzednio w Weymouth, nikt nie dawał znaku życia. Drzwi zdawały się pozaryglowywane na dwa spusty. Okna szczelnie pozamykane okiennicami, na podobieństwo oczu z zapuszczoną powieką. Powzięto wszystkie ostrożności przeciw przebudzeniu, które sprawia nieprzyjemny dreszcz.
Biedny chłopak ulegał niewysłowionemu a uciskającemu wrażeniu uśpionego miasta. Owe zamilknięcia tkniętych odrętwieniem mrowisk wyziewają z siebie coś zawrotnego. Pojedyncze te senności składają się w jedno przykre marzenie; sny te wszystkie tłum tworzą, i z tych ludzkich ciał bezwładnych wstają mgły widziadeł. Sen w ponurem jest sąsiedztwie z tem, co poza życiem żyje; myśl człowieka śpiącego w rozkładzie swoim unosi się ponad jego istotą, niby wyziew żyjący razem i martwy, i kojarzy się możliwością, prawdopodobnie także dumającą pośród przestrzeni. Stąd dziwne powikłania. Sen, ów obłok, nadstawia niby pryzmat wszystkich swoich przezroczy tej świetnej gwieździe, którą jest duch. Poprzez zasłonę przymkniętych powiek, pod któremi widzenie wzrok zastąpiło, grobowe wysnuwanie się niepewnych kształtów i zarysów majaczy w nieujęty sposób. Tłumy tajemniczych istnień w rozproszeniu przyczepiają się do naszego życia, od strony tej ku śmierci zwróconej krawędzi, którą jest sen. Owe powinowactwa widm z duszami w powietrzu wieją. Nieraz nawet człowiek czuwający doznaje uciskającego wrażenia tych tchnień, nasyconych bytem jakimś ponurym. Dusząca zmora, której rzeczywistość odgadł, udręcza go. Człowiek ocknięty, choćby się nawet zapuścił w manowce sennych przywidzeń innych ludzi, zawsze przeciskać się musi pośród rozpływających się kształtów. Doznaje on i wtedy, czy też tylko sądzi, że doznaje, mętnej grozy nieprzyjaznych zetknięć z światem niewidzialnym, i co chwila czuje potrącanie w ciemności tych spotkań niewypowiedzianych, które jedno po drugiem znikają bezpowrotnie. Miewa się wrażenia leśnej puszczy w tym ślepym pochodzie wpośród mglistości, w marzeń krainie.
Nazywa się to bać się, nie wiedząc czego.
Oto czego doświadcza człowiek dojrzały, cóż dopiero dziecko.
Udręczenie i tak już niemałej trwogi, którą z sobą noc przynosi, spotęgowane widokiem owych domów-widziadeł, dopełniało jeszcze tej posępnej całości, z którą dzieciak musiał walczyć.
Wszedł był na Conycar Lane i u krańca tej uliczki spostrzegł właśnie Back Water, który wziął za ocean; ani wiedział już, w której stronie było morze; wrócił znowu, wykręcił w lewo przez Maiden Street i cofnął się aż ku Saint-Albans row.
Tam, na chybił trafił, do pierwszych lepszych domów napotkanych począł kołatać gwałtownie. Uderzenia te, na które zużywał resztki swojej siły, przerywane były i rozpaczliwe, z przestankami i powrotami niemal gniewnemi. Były to tętna jego gorączki, uporczywie dopominające się gościnności.
Naraz odpowiedział mu głos jakiś.
Był to odgłos zegara wieżowego.
Trzecia po północy zwolna wybiła właśnie gdzieś poza nim ze starej dzwonnicy Mikołaja. Następnie wszystko znowu zapadło w milczenie.
Dziwnem się to zdawać może, że ani jeden mieszkaniec miasta na uporczywe te kołatania, choćby przez ciekawość, nie odemknął okienka. Z tem wszystkiem, rzecz była bardzo łatwa do wytłomaczenia. Trzeba bowiem wiedzieć, że w styczniu 1690 roku ludność miejscowa znajdowała się pod wrażeniem przestrachu nader silnej zarazy, wybuchłej w Londynie, i że właśnie obawa dotkniętych morem włóczęgów znacznie osłabiła była wszędzie naonczas uczucie gościnności. Wystrzegano się nawet okno uchylić, żeby przypadkiem nie odetchnąć zatrutym wyziewem.
Dzieciakowi o wiele się stał dotkliwszym chłód, wiejący od ludzi, niż ten, którym go noc ogarniała. Był to chłód, który chce. Uczuł ściśnięcie serca, pozbawiające go odwagi, jakiego nie doświadczał w przebytych świeżo samotniach. Obecnie wkroczył był w koło bijącego zewsząd życia, a jednak pozostawał samotnym. Było mu to już ostatecznym domiarem udręczenia. Potrafił wytłomaczyć sobie bezlitosność pustyni, ale nieużytość miasta przechodziła zakres jego pojęcia.
Uderzenia godzin, które usłyszał, stały mu się jednem jeszcze udręczeniem więcej. W razach podobnych nic mocniej przeszywającego dreszczem, jak dźwięk bijącego zegara. Jest to wyraźne wypowiedzenie obojętności. Słyszysz wieczność mówiącą: — E! Co mi tam!
Chwilę zatrzymał się w miejscu. I nawet zaręczyćby nie można, czy w opłakanem tem położeniu przypadkiem nie powiedział był sobie, że może] lepiej poprostu położyć się tu gdziekolwiek i umrzeć. Na szczęście, dziewczynka przyłożyła mu głowę do ramienia i usnęła. To jej zaufanie bezwiedne skłoniło go znowu iść dalej.
Chłopak ten, wokoło którego wszystko padało w gruzy, uczuł nagle, że sam jest komuś punktem oparcia. Tak to głęboko w serce zachodzi zawezwanie do spełnienia obowiązku.
Ani myśli, ani położenie podobne nie przystawały do miary jego wieku. Bardzo być może, że nie rozumiał ich wcale. Działał wiedziony przeczuciem. Czynił to, co czynił.
Szedł w kierunku Johnstone row.
Nawet już nie szedł, ale się wlókł.
Zostawił na lewo ulicę Panny Marji, błąkał się tu i owdzie po zaułkach, aż wreszcie u krańca zacieśnionej jakiejś uliczki znalazł się nagle na dość sporym placyku. Było to miejsce odludne, wcale już nie zabudowane, zapewne nawet to samo, które się dziś nazywa Chesterfield-Place. Jak się zdaje, tam się kończyć musiała część mieszkalna miasta. Na prawo znajdowało się już tylko morze, w lewo zaś — nieograniczone jakieś obszary.
Co tu czynić? Toż tu znowu rozpoczynały się pola. Ku wschodowi obszerne śnieżne płaszczyzny spływały szerokiemi pochyłościami ku Radipole. Miałże iść dalej w tym kierunku? Miałże się znowu zapuścić w samotnię? Czy też może lepiej wrócić i znów się zagłębić w ulice? Co tu postanowić pośród tych dwóch milczeń oniemiałej płaszczyzny i ogłuchłego miasta? Którąż tu wybrać z tych dwóch odmów?
Jeżeli jest kotwica zbawienia, to bywa także i wzrok zahaczający zbawienie. Takie to właśnie spojrzenie biedny chłopak w rozpaczy rzucił wokoło siebie.
Nagle uszu jego doszła groźba.
Jakieś warknięcie dziwne i zastraszające podeszło w cieniu tym ku niemu.
Było przed czem się cofnąć.
On naprzód poszedł.
Temu, którego cisza długo przerażała, ryk nawet powabnym się wydaje.
Ten dziki odzew dodał otuchy chłopakowi. Groźba owa wydała mu się obietnicą. Był tam przynajmniej ktoś żyjący i czuwający, niechby sobie nawet i zwierz dziki. Udał się tedy w stronę, skąd usłyszał chrapliwe warczenie.
Wkrótce poza węgłem jakiegoś muru, przy grobowych odbłyskach majaczących niewyraźnie od śniegu i od morza, ujrzał coś jakby chroniącego się przy ścianie. Był to wóz, jeżeli tylko nie lepianka. Miała ona koła, więc była pojazdem; posiadała też dach, była więc mieszkaniem. Z dachu sterczała rura, z tej zaś rury dym wychodził.
Dym ten był przezroczysty, co zdawało się wskazywać niezgorszy ogień we wnętrzu. W części tylnej wyskoczone zawiasy wyraźnie oznaczały drzwi, w środku zaś drzwi tych czworoboczny otwór dozwalał widzieć światło w budzie. Chłopak podszedł bliżej.
To, co poprzednio warczenie wydało, teraz wyraźnie uczuło jego obecność. Zaczem z przygłuszonego pomruku przeszło do wściekłej groźby. Nie z warczeniem już jego miało się teraz do czynienia, ale z wyciem. Jednocześnie chłopak usłyszał szelest tępy, niby brzęk łańcucha gwałtownie pociągniętego, i nagle, tuż pod progiem drzwi, pomiędzy tylnemi kołami budy, błysnęły mu w oczach dwa rzędy chytrych i białych zębów.
W tejże samej chwili, w której się paszcza ukazała pomiędzy kołami, ktoś wytknął głowę przez okienko.
— Leżeć! — rzekła głowa.
Paszcza umilkła. Głowa mówiła dalej:
— Czy tam kto jest?
Dzieciak odrzekł:
— Jest.
— Kto taki?
— Ja.
— Ty? Co za jeden? Skąd?
— Upadam ze znużenia — rzekł dzieciak.
— A która godzina?
— Przeziąbłem do kości.
— Cóż ty tam robisz?
— Jeść mi się chce.
Na to głowa odrzekła:
— Czy to każdy może być równie jak lord szczęśliwy? Idź sobie precz.
Głowa się schowała, a okienko się zamknęło.
Chłopak schylił czoło, zacisnął w rękach śpiącą dziewczynkę i zebrał jeszcze jakie miał siły, żeby się puścić w dalszą drogę. Postąpił kilka kroków i począł się oddalać.
Ale niemal w tym samym czasie, kiedy się okienko zatrzasło, drzwi się otwarły. Od nich spuściło się parę stopni. A wtem głos poprzedni zawołał z głębi budy z gniewem:
— No i cóż? Czemu nie wchodzisz?
Chłopak się zawrócił.
— No chodźże — rzekł znowu głos.
— A cóż to znowu za osioł, który zmarzł i brzuch ma pusty, a nie włazi do budy?
Chłopak, jednocześnie odtrącany i zapraszany, sam nie wiedział, co ma począć ze swoją osobą. Głos zawołał znowu:
— No, mówię ci, żebyś wszedł, cymbale.
Przestał się wreszcie wahać i postawił nogę na stopniu.
Ale pod budą znowu warczeć zaczęto.
Cofnął się. Rozwarta paszcza pokazała zęby.
— Leżeć! — zawołał głos.
Paszcza zapadła w ciemności, jednocześnie też ustało i warczenie.
— Właźże! — zawołano z głębi.
Dzieciak z trudnością wgramolił się po trzech stopniach. Bardzo mu zawadzała mała dziewczyna, tak obwinięta i otulona w kaftan, że jej ani trochę widać nie było i że się zdawała tylko bezkształtnym jakimś węzełkiem.
Przebył tedy wreszcie owe trzy stopnie, ale, stanąwszy na progu, zatrzymał się.
Nie było świeczki ani kagańca w głębi budy, przez oszczędność może, czy też z niedostatku. Skutkiem tego wnętrze jej oświetlone było tylko czerwonością, wychodzącą z drzwiczek żelaznego piecyka, w którym pryskał żar torfowy. Na piecyku tym kurzył się tygielek i garnek, mieszczący w sobie pewnie jakąś strawę. Czuć nawet było zapach jej przyjemny. Jedynem i sprzętami tego mieszkania była skrzynia, zydel i latarnia, wisząca u pułapu, ale wcale nie zapalona. Oprócz tego, przy ścianach było kilka półek i kołki, na których wisiały rozmaite przedmioty. Na półkach poustawiane były różne naczynia szklane, miedziane, alembik, flasza dosyć podobna do tych naczyń, w których się szrutuje ziarnka wosku, oraz mnóstwo innych dziwnych przedmiotów, na których się chłopak wcale nie rozumiał, a które były po prostu alchemicznemi przyrządami. Wnętrze budy przedstawiało kształt podłużny z piecem od przodu. Nie można tego było nawet nazwać izdebką, było to raczej wielkie pudło. Zewnątrz daleko jaśniej śnieg przyświecał, niżeli piec we wnętrzu tej budy. Wszystko się tam przedstawiało niewyraźne i zmącone. Bądź co bądź, słaby odblask od ognia, bijący zukosa ku pułapowi, pozwalał tam wyczytać następujący napis dużemi głoskami: Ursus mędrzec.
W istocie, chłopak dostał się był pomiędzy Homo i Ursusa. Właśnie słyszeliśmy, jak warczał pierwszy i jak przemawiał drugi.
Chłopiec, stanąwszy na progu, zaraz spostrzegł przy piecu człowieka wysokiego wzrostu, suchego i starego, odzianego szaro, którego łysa czaszka dotykała pułapu.
Człowiek ten nie mógłby się tam wspiąć na palce. Kryjówka zdawała się być do jego miary przykrojona.
— Wleźże — rzekł.
Dzieciak wszedł.
— Połóżże swoje manatki.
Chłopak ostrożnie złożył swój ciężar na skrzyni, bojąc się, żeby się dziecko nie obudziło i nie przelękło.
Człowiek mówił dalej:
— Cóż się ty tak pieścisz z tym tam tłómokiem? Myślałby kto, że to szkatułka z relikwiami. Boisz się, żeby ci nie pękły twoje łachmany? Ach, ty podły łobuzie, po ulicach mi się będziesz włóczył o tej porze? Skądeś się wziął? Gadaj zaraz. Albo nie, ani mi się waż odpowiadać. No, dalej do roboty! Zimno ci, to się grzej.
Powiedziawszy to, popchnął go ku piecykowi.
— Toś ty dopiero zmoknięty! Toś ty zmarzł! Ale kto ci to pozwolił włazić w podobny sposób do domów? No, zrzuć mi z siebie natychmiast te wszystkie gałgany, hultaju!
I przy tych słowach z gorączkową gwałtownością oberwał z niego łachmany, które się rozleciały w strzępy; jednocześnie zaś druga? ręką zdjął z gwoździa koszulę męską, oraz jeden z tych kaftanów trykotowych, które i dziś jeszcze noszą nazwę kiss-my-quick.
— Masz oto nowe łachmany — rzekł, rzucając mu je.
Poczem, wziąwszy gałgan wełniany, począł przy ogniu nacierać członki olśnionemu i osłabłemu chłopcu, który w tej chwili ciepłej nagości sądził, że się dostał do nieba. Wytarłszy go należycie, obejrzał mu nogi.
— Ależ ty, błaźnie, nie masz nic odmrożonego. A ja głupi myślałem na dobre, że on sobie odziębił łapy tylne lub przednie. No, no, nic ci nie będzie. Ubieraj się.
Chłopak wdział koszulę, na którą Ursus narzucił mu kaftan trykotowy.
— A teraz do roboty.
Powiedziawszy to, przysunął nogą zydel, posadził na nim chłopaka i wskazał mu palcem tygiel, z którego się kurzyło na piecyku. To, co chłopak tam ujrzał, niemniej jak wprzódy widok ognia, niebem mu się wydało.
Były to bowiem niezrównanie wyglądające kartofle ze słoniną.
— Jeść ci się chce, to jedz.
Powiedziawszy to, wziął z półki kromkę czerstwego chleba i widelec żelazny, i wetknął te dwie rzeczy w obie ręce chłopaka. Dzieciak wahał się.
— Chcesz może, żebym ci nakrył do stołu? — rzekł człowiek.
I postawił tygielek na kolanach chłopaka.
— No, jedzże mi już raz.
Głód nareszcie przemógł zahukanie. Dzieciak zabrał się do jedzenia. Coprawda, raczej pożerał, niż jadł. Zawzięte chrupanie chleba aż się rozlegało po budzie. Ursus pomrukiwał tymczasem:
— Czego tak prędko, utrapiony bałwanie? A cóż to znowu za obżartuch! Te wygłodniałe gałgany to ci zmiatają w sposób obrzydliwy. Bodaj to widzieć jedzącego lorda! Widywałem ja w mojem życiu książąt przy stole. Ci to nie jedzą wcale, co jest bardzo przyzwoicie. Zato, co piją, to piją. A no, prosiaku, ładujże sobie brzuch.
Brak uszu, będący zwykłą cechą zgłodniałych żołądków, sprawiał, że chłopak całkiem był głuchy na tę powódź przezwisk, łagodzoną wszakże przez czynne miłosierdzie, co stanowiło przeciwieństwo, wypadające na jego korzyść. Tymczasem zaś całe zajęcie jego zdawały się pochłaniać dwie potrzeby, których zaspokojenie doprowadzało go niemal aż do upojenia, to jest grzać się i jeść.
Ursus mruczał dalej pod nosem:
— Widziałem ja króla Jakóba, obiadującego we własnej swojej osobie w Banqueting House, gdzie podziwiać można malowidła sławnego Rubensa; Jego królewska Mość ani tknął czegokolwiek. A oberwaniec z ulicy to ci sobie zaraz popuszcza pasa; popasa, zwyczajnie jak bydlę. Co też mi do łba przyszło przywlec się dziś do tego Weymouthu, siedmiokroć oddanemu bogom piekielnym! Od rana aż do tej pory nie sprzedałem ani szmaty, gadałem do czystego śniegu, grałem na flecie wichrowi, nie zarobiłem ani farthinga i jeszcze wieczorem przybywają mi w gości żebraki. Nikczemna okolica. Gdzieindziej, to przynajmniej jest się z kim potargować ząb za ząb. Gamonie uliczni radziby mię zbyć lada groszakami, ja im też za to daję lada co we flaszce. Otóż dziś i z tego nawet nic. Ani nigdzie gapia na rogu zaułka, ani choćby w kieszeń co kapnęło! No, jedzże, piekielny bębnie, żuj i mlaskaj, ażby ci się uszy trzęsły; żyjemy w czasach, w których nic dorównać nie zdoła bezwstydowi pieczeniarzy. Tyj, tyj moim kosztem, pasożycie. Powiada, że jest głodny. On nie jest głodny, ale wściekły. To już nie głód, ale żarłoczność. Jesteś trawiony przez virus rabique. A możeś ty morem zarażony? Czyś ty zarażony? Gadaj, zbóju. Gotów jeszcze udzielić zarazy Hornowi. Ho, ho, strzeżno mi się, ty łotrze. Niech sobie zdycha, kiedy chce, motłoch podły, ale ja nie chcę, żeby mój wilk umierał. Tylko zaraz, — i mnie się także jeść chce. Doprawdy, jest to wydarzenie wcale nie przyjemne. Pracowałem dziś bardzo późno w noc. Zdarza się w życiu, że człowiekowi pilno. Otóż tego wieczora pilno mi było zjeść co. Jestem sam jeden, naniecam ognia, mam niewięcej jak jeden kartofel, chleba tyle tylko, ile dla siebie, kąsek słoniny i kapkę mleka, przystawiam to do ognia, i mówię sobie: — A przecie chociaż teraz podjem. — Zapewne! A tu jednym razem spada mi na kark ten oto krokodyl. Staje ci niby płotem pomiędzy mną i mojem jedzeniem. I oto po całej uczcie. Żryj, szczupaku, pochłaniaj, ludojadzie. Ileż tam masz rzędów z zębami w twojej paszczy? Płataj, wilku. Nie, nie, cofam słowo; poszanowanie wilkom. Połykaj moją strawę, dusicielu. Pracowałem dziś dzień cały z pustym żołądkiem, z wyschniętem gardłem, z poskręcanemi wnętrznościami Bóg wie jak długo w noc; i oto piękna mi nagroda patrzeć, jak mnie odjada ktoś drugi. No, niech cię tam gęś kopnie, podzielimy się na połowę. Bierz sobie chleb, kartofel i słoninę, ale nie dam ci przynajmniej mleka.
W tej chwili przedłużony krzyk płaczliwy rozległ się w budzie. Ursus nastawił ucha.
— I ty jeszcze krzyczeć mi będziesz, ludożerco? Czegoś wrzasnął?
Chłopak się odwrócił. Niepodobna go było o krzyczenie posądzić, miał bowiem usta zapchane chlebem.
Krzyczenie nie ustawało.
Ursus podszedł ku skrzyni.
— Więc to ten węzełek wrzeszczy? Dolino Józefata! Toż tu pęk łachmanów ludzkim głosem odzywać się zaczyna. Czego on tam skrzeczy, ten twój tłómok?
Mówiąc to, rozkręcał zawiniątko. Wkrótce ukazała się z niego głowa dziecka z otwartemi ustami i płacząca.
— A to co znowu? — zawołał Ursus. — Toż i tu siedzi coś żywego; jakże, czy nie będzie temu końca? Kto tam! Do broni! Kapralu, straż pod broń! Druga katastrofa! Co mi ty tu przyniosłeś z sobą, złoczyńco? Patrzaj oto, pić się chce temu dzieciakowi. Dobryś, teraz to już i po mojem mleku.
Mówiąc to, wziął z półki zwitek dartej w pasy bielizny, gąbkę i flaszeczkę, mrucząc ze złością:
— Przeklęty kraj!
Poczem przyjrzał się dziecku.
— Dziewczyna, — zaraz to poznać można po wrzasku. Zmoknięta, jak i tamten.
Zerwał z niej, podobnie jak poprzednio z chłopca, łachmany, któremi była raczej obwiązana, niż odziana, i owinął ją w szmatę jakąś z grubego wprawdzie płótna, ale czystą i suchą. To nagłe i porywcze przebranie mocno się dało uczuć dziecku.
— Co za nieznośna skrzeka! — rzekł.
Odgryzł zębami kawałek gąbki, oddarł nieco płótna, wyciągnął zeń nitkę, wziął z pieca garnek, w którym było mleko, napełnił niem flaszeczkę, zatkał gąbką, przykrywszy ją kawałkiem płótna, przymocował ten korek nitką, przyłożył sobie flaszkę do policzka dla spróbowania, czy nie jest za gorąca, i chwycił pod lewą rękę wystraszone niemowlę, które krzyczało w niebogłosy.
— No, ssij, utrapiony pędraku, masz smoczek.
Mówiąc to, włożył jej w usta zatyczkę od flaszki.
Dziecko pociągnęło chciwie.
Ursus przytrzymał flaszkę w stosownem pochyleniu, mrucząc pod nosem:
— Wszystkie one takie same: kiedy mają, czego chciały, dopiero wtedy milczą.
Dziewczynka pociągnęła była tak łapczywie, i z taką zaciekłością chwyciła tę pierś ofiarowaną przez tę szorstką opatrzność, że zakrztusiła się ogromnie.
— Jeszcze mi się udusisz — mamrotał Ursus. — To także żarłoczna bestja!
Wyciągnął jej z ust gąbkę, przeczekał, aż jej się kaszel uspokoi, poczem znowu przytknął jej flaszkę, mówiąc:
— No, ssij, łajdaczko.
Tymczasem chłopak położył był widelec. Widząc, jak się niemowlę karmiło, sam zapomniał o jedzeniu. Chwilę jeszcze przedtem z oczu mu patrzyło zadowolenie, obecnie błyszczała z nich wdzięczność. Widział bowiem wyraźnie, że dziecko wracało do życia. To dopełnienie zmartwychwstania żyjącej istoty, rozpoczętego przez niego, roziskrzało jego źrenice niewymownym jakimś blaskiem. Ursus dalej przeżuwał sobie w zębach swoje słowa mrukliwe. Chłopak co chwila zwracał ku niemu oczy wilgotne wzruszeniem, nie umiejąc go wyrazić słowami, zwyczajnie biedak sfukany, któremu się na łzy zbiera.
Wtem Ursus wrzasnął na niego:
— No, czegóż nie jesz, ośle?
— A pan? — spytał dzieciak cały drżący, ze łzami na rzęsach. — Dla pana nic nie zostanie.
— Jedz mi natychmiast, głupi nicponiu. Niema tam nic nadto dla ciebie, skoro nie było dosyć dla mnie.
Dzieciak wziął znowu widelec, ale nie jadł.
— Jedz mi zaraz! — krzyczał dalej Ursus. — Właśnie tu o mnie chodzi! Co ci do mnie, bosy hultaju z parafji oberwańców? Powiadam ci, że jedz. Nie na co innego tu jesteś, jak tylko żebyś zjadł, wypił i poszedł spać. Jedz mi natychmiast, bo jak nie, to cię wyrzucę za drzwi, razem z twoją gałganicą.
Chłopak, słysząc tę groźbę, wziął się znowu do jedzenia. Coprawda, niewiele już trzeba było zachodu, żeby wyprzątnąć to, co jeszcze pozostało w tygielku.
Ursus mruczał tymczasem:
— Nieosobliwe to jednak mieszkanie ta moja buda. Toż tu przeklęcie wieje przez szyby.
W istocie, w okienku wytłuczona była szybka, bądź skutkiem uderzenia gdzie o kamień kolaski, bądź też uderzenia kamieniem przez jakiego ulicznika. Ursus zalepił był to uszkodzenie kawałkiem papieru, który się właśnie odkleił. Wiatr się wkradał tamtędy.
Ursus siedział na skrzyni. Tymczasem dziecko, które trzymał na kolanach, nie przestawało ssać z flaszki, w tym stanie półsennego zachwytu, który jest udziałem Cherubów w obecności Boga i niemowląt wobec piersi matczynej.
— Upiła się, jak bela — rzekł Ursus.
I dodał:
— Gadajże tu kazania o wstrzemięźliwości!
Wreszcie wicher do reszty oderwał od szyby ów przylepiony kawałek papieru, który wpadł do budy, ale ani jedno z tych dzieci zaprzątniętych odradzaniem się do życia nie zwróciło nawet na to uwagi.
Podczas kiedy dziewczyna piła, a chłopak jadł, Ursus wygadywał w najlepsze:
— Pijaństwo zaczyna się już teraz od powijaków. I warto tu, jak ten poczciwiec biskup Tillotson, grzmieć z ambony przeciwko nadużyciu trunków? Przeklęta wichura. Piecysko także porządnie już stare. Krztusi się dymem i, zamiast go precz wypuszczać, nazad do budy wpycha. Dokucza ci tu zarazem mróz i ogień. Ciemno, jak w rogu. Ten pędrak, którego tu licho przyniosło, wyzyskuje, jak sam chce, moją gościnność. Do tego, nie mogłem nawet widzieć jeszcze, jak wygląda. Już to na wygodę narzekać tu nie można. Jak Jowisza kocham, nic rozkoszniejszego nad wykwintną ucztę w wybornie zamkniętej komnacie. Chybiłem mego powołania, bom przyszedł na świat smakoszem. Najznakomitszym u mnie mędrcem jest Filoksenes, który radby był mieć szyję żórawią, ażeby się tem dłużej móc cieszyć rozkoszami zmysłu smaku. — Obrachujmy, co mi dziś wpłynęło do kieszeni. Dodawszy wszystko, wypadnie zero. Żeby też nic nie sprzedać przez dzień cały! Klęska prawdziwa. Hej, mości panowie mieszczanie, jestem lekarz niezrównany, a oto nadzwyczajnie skuteczne lekarstwo! Daj sobie spokój, stary głupcze. Schowaj sobie w kieszeń twoją aptekę. Wszyscy się tu wybornie mają. To mi dopiero przeklęte mieścisko, w którem niema nikogo chorego! Tu tylko niebo na diarję jest słabe. Co za śnieżyca! Anaksagoras uczył, że śnieg jest czarnej natury. Miał słuszność. Zimno to czarność. Lód to noc. — Co za utrapiona burza. Wyobrażam sobie rozkosze życia tych, którzy się znajdują na morzu. Huragan, to przejście szatanów, to łomot galopujących potworów, przewalających się głową nadół nad naszemi kośćcami. W chmurach ten ma ogon, ten rogi, ów płomień zamiast języka, tamten szpony skrzydlate, ten inny opasły brzuch lorda kanclerza, ten znowu głowę akademika, rozróżnia się kształt w każdym dźwięku. Gdy wiatr inny, i szatan się zmienia; ucho słucha, oko widzi, hałas jest formą. Do djabła, mogą być ludzie na morzu w tej chwili — o to nietrudno. A więc, kochani przyjaciele, radźcie tam sobie, jak możecie, — mam ja tu i bez was dość do czynienia. Cóż to znowu? Czy to zjazd u mnie, czy co, żeby mi na kark spadały włóczęgi? Żebyś się niewiedzieć jak zaszył w dziurę, jeśliś tylko biedny, przejeżdżające obok ciebie społeczeństwo potrafi cię obryzgać błotem swoich zgręzów. — Doprawdy, wydany jestem na łup żarłoczności pierwszego lepszego przybłędy. Pastwą się stałem. Pastwa takich, co zdychają z głodu. Zima, noc, chałupina z tektury, pod nią i to na dworze jedyny przyjaciel, zamieć, garstka kartoflisków, ognia tyle co figa, pieczeniarze na karku, wicher wpraszający się przez wszystkie szpary, ani szeląga w kieszeni, i do tego wszystkiego tłómoki, z których coś szczeka. Odpakowywasz te tłómoki i przekonywasz się, że tam gałganice jakieś siedzą. Jeżeli to ma być wielki los wygrany, to — za pozwoleniem — wolę czekać lepszego. — Ach, psubracie ty razem z twoją miłą towarzyszką! Podły ty rzezimieszku! Bębnie przewrotny! Będziesz mi się wałęsał po ulicach, kiedy już wszędzie ogień pogaszono? Niechby tylko nasz dobry król o tem wiedział, dostałbyś się, kochanku, do lochu. Ten łobuz przechadza się po nocy z panienką! Na piętnaście stopni mrozu, z gołą głową, boso! Wiedz, bratku, że tak nie wolno. A od czego rozkazy dzienne i porządek społeczny, hultaju? Prawo surowo karze włóczęgów, prawo opiekuje się uczciwymi ludźmi, mającymi własne domy, królowie są ojcami narodu. Ja, naprzykład, to co innego; ja mam mój dom własny. Dostałbyś cięgi na samym środku rynku, gdyby cię napotkano — i to bardzo słusznie. Porządek musi być święcie szanowany. Ja nawet bardzo źle zrobiłem, żem cię nie oddał w ręce konstabla. Ale już to taka moja natura — rozumiem, co dobrego, a złe rad broję. Ach! Rozpustniku ty! Będziesz mię nachodził w podobnym stanie? Dopiero teraz spostrzegłem, ileś mi tu naniósł śniegu. Wszystko to stopniało, i teraz mam wody po kolana. Istny potop! Trzebaby spalić Bóg wie ile węgla, żeby tę powódź osuszyć. Węgla po dwanaście farthingów. I jak tu się teraz pomieścić we troje w tem ciasnem pudle? Teraz to już po wszystkiem. Wyraźnie zaciągnięto mię do stowarzyszenia mamek; wkrótce zleci się tu do mnie całe niemowlęctwo obdartusów ze wszystkich stron starej Anglji. Obowiązkiem moim, urzędem i zajęciem, będzie na przyszłość: obciosywać nieudatne porody tej grubej kanalji, której na imię Nędza, udoskonalać brzydotę przyszłych zalotników szubienicy i nadawać młodocianym rzezimieszkom powabne mędrców kształty. Powiadają, że niedźwiedź rodzi się kłębem bezkształtnym, i że dopiero matka urabia go językiem na to, czem ma być w przyszłości. Otóż jam jest przeznaczony służyć za podobne dłuto opatrznościowe. I pomyśleć tylko, że gdyby nie to, żem już od lat trzydziestu objadany przez podobne robactwo, Homo byłby dotąd jak pająk tłusty, ja, jak mocarz bogaty, miałbym sobie pracownię lekarską pełną rzadkości, w niej tyle przynajmniej przyrządów chirurgicznych, ile ich miał doktór Linacre, przyboczny lekarz króla Henryka VIII, do tego najprzerozmaitsze zwierzęta wszelkiego rodzaju, mumie egipskie i djabli jeszcze wiedzą nie co. Należałbym do Kollegium Doktorów i miałbym prawo korzystania z bibljoteki, wybudowanej w 1652 przez słynnego Harveya, i pracowania w latarni kopuły, z której się widzi cały Londyn! Mógłbym dalej prowadzić moje obliczenia 0o zaćmieniu słońca i dowieść, że z jego tarczy wychodzą opary. Jest to zdanie Jana Keplera, który urodził się rok przed nocą Świętego Bartłomieja i który był matematykiem cesarza. Słońce jest kominem, który niekiedy dymi. Mój piec także. Mój piec nie wart jest więcej niż słońce. Mogłem los zrobić, mogłem się dobić uznania, i wtedy całkiem inaczejbym wyglądał; nie byłbym gruby i płaski, nie poniewierałbym nauki po rozstajnych drogach. Gdyż motłoch ani jest wart wiedzy, gdyż motłoch to poprostu zgraja głupców, to tylko mieszanina wieków, płci, usposobień i stanów, którą mędrcy wszystkich miejsc i czasów wiecznie gardzić zwykli; najumiarkowańsi zaś jeszcze, w wysokiej swojej sprawiedliwości, bardzo słusznie nienawidzą. — Ach, nudzi mnie to wszystko, co się dzieje na tym świecie. Choć, Bogiem a prawdą, nie żyje się tu długo. Krótka to sprawa życie ludzkie. Otóż nie. Przeciwnie, bardzo długa. Czasami, ażeby człowieka nie przyprowadzić do ostateczności, ażeby go przypadkiem nie zniechęcić do zgodzenia się na życie, ażeby mu czasem do głowy nie przyszło korzystać z nastręczających się tu owdzie sposobności w postaci rozlicznych haków i postronków, przyroda zdaje się nieco dbać o swego syna. Tylkoż nie tej nocy, coprawda. Daje rosnąć zbożu, dojrzewać gronom, śpiewać słowikowi ta chytra kusicielka. Kiedy niekiedy, to jaki zorzy brzask, to kieliszek jałowcówki, oto co się tu na ziemi szczęściem nazywa. Cieniuchny obrąbek dobra wokoło tej ogromnej płachty śmiertelnej, którą jest zło. Prawdę mówiąc, używamy sobie przeznaczenia, do którego djabeł utkał postaw, a Bóg do niego dodał wypustki. — Bądź co bądź, zjadłeś mi całą moją wieczerzę, złodzieju.
Tymczasem niemowlę, które Ursus w czasie całego tego przystępu złości najtroskliwiej na rękach piastował, powoli zaczęło przymykać oczy, co bywa u dzieci znakiem nasycenia. Ursus obejrzał flaszkę i mruknął:
— Wszystko wysączyła. To bezwstydnica!
Podniósł się i, trzymając dziecię lewą ręką, prawą uniósł wieko od skrzyni i wyciągnął stamtąd skórę niedźwiedzią, tę samą, którą, jeśli sobie przypominamy, zwykł był nazywać prawdziwą swoją skórą.
Czyniąc to, nasłuchiwał zarazem chrupania chłopaka i prawił, patrząc na niego z podełba:
— Miła to rzecz, jeśli przyjdzie odtąd żywić tego obżartucha, którego codzień coś przyrośnie. Będzie to istny tasiemiec, siedzący we wnętrznościach mojego przemysłu.
Mówiąc to, jak najostrożniej i zawsze tą jedyną swobodną ręką rozścielał niedźwiedzią skórę na skrzyni, niemal wystrzegając się ile mógł wszelkiego poruszenia, żeby przypadkiem nie przerwać początku snu niemowlęciu. Poczem delikatnie położył je na futrze, od strony najbliższej ognia.
Zrobiwszy to, położył wypróżnioną flaszkę na piecu i zawołał:
— Ach, jakże mi się też pić chce!
Zajrzał do garnka: było tam jeszcze kilka niezłych łyków mleka; zbliżył sobie tedy garnek do ust. Ale właśnie w chwili, kiedy już miał pociągnąć, wzrok jego padł na śpiące dziecko. Postawił tedy garnek na piecu, wziął flaszkę, odetknął ją, wlał w nią resztę mleka, którego było właśnie tyle tylko, żeby ją napełnić, zatkał znowu to wszystko gąbką i, jak wprzódy, zawiązał płótnem przy szyjce.
— Koniec końcem, głodny jestem, jak pies — mruknął gniewliwie.
I dodał:
— Kiedy nie masz chleba, to się napij wody.
Za piecem stał dzbanek wyszczerbiony.
Ursus wziął go i podał chłopcu.
— Chcesz się napić?
Chłopak się napił, poczem znowu wziął się do jedzenia.
Z kolei Ursus porwał dzbanek i przytknął sobie do gęby. Woda się nieco od wierzchu za piecem ogrzała. Połknąwszy kilka jej łyków, skrzywił się i splunął.
— Moja ty przeczysta wodo, bardzoś mi coś podobna do fałszywych przyjaciół. Letnia jesteś od wierzchu, ale zimna na spodzie.
Tymczasem chłopak skończył był swoją wieczerzę. Rynka nietylko była wypróżniona, ale i wylizana. Wyzbierał nawet w zamyśleniu aż do ostatniej okruszyny chleba, spadłej mu na kolana pomiędzy fałdy okrycia.
Nagle Ursus zwrócił się ku niemu.
— To jeszcze nie wszystko, bratku. Rozprawimy się teraz ze sobą. Gęba nie tylko jest do jedzenia, ale i do gadania. Teraz, kiedyś się już rozgrzał i brzuch sobie naładował, uważaj bacznie, nicponiu, bo musisz odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Skąd jesteś?
Dzieciak odrzekł:
— Nie wiem.
— Jakto nie wiesz?
— Porzucono mnie dziś wieczór na brzegu morza.
— Ach, lampart! Patrzcie go! No, i jakże się ty nazywasz? Jestem pewny, żeś ostateczny ladaco, którego aż porzucili na drodze rodzice.
— Mie mam wcale rodziców.
— Proszę cię, chciej się nauczyć raz na zawsze, że nie lubię, ażeby mi gadano rzeczy, które nie mają najmniejszego prawdopodobieństwa. Musisz, spodziewam się, mieć rodziców, skoro masz siostrę.
— To nie jest moja siostra.
— To nie twoja siostra?
— Nie.
— Więc cóż to za jedna?
— To jest dziecko, które znalazłem.
— Znalazłeś?
— Znalazłem.
— Jakto? Tyś to z ziemi podniósł?
— Z ziemi podniosłem.
— Gdzie? Gadaj zaraz, — a nie kłam, bo cię zabiję.
— Znalazłem to dziecko na jakiejś kobiecie, która leżała w śniegu umarła.
— Kiedy?
— Może z godzinę temu.
— Gdzie?
— Może stąd o jaką milę.
Na to zmarszczyły się brwi Ursusa i przybrały kształt ostrołukowy, jaki zwykł oznaczać wzruszenie wewnętrzne mędrca.
— A, martwa była. No, to jeszcze jedna szczęśliwa. Dać jej tam pokój w jej śniegu. Gdzież jej lepiej być może? A w której stronie, powiadasz?
— Od strony morza.
— I przechodziłeś przez most?
— Przechodziłem.
Ursus uchylił okienka i wyjrzał na zewnątrz. Pogoda nic się nie zmieniła. Padał ciągle śnieg gęsty i posępny Ursus napowrót zamknął okienko. Podszedł ku stłuczonej szybie, zatkał dziurę jakimś łachmanem; dołożył torfu do piecyka, rozciągnął najszerzej jak było można skórę niedźwiedzią na skrzyni, wziął grubą jakąś księgę z kąta, położył ją w jednem miejscu pod skórą, ażeby mogła służyć za poduszkę, i umieścił na niej głowę śpiącej dziewczyny.
Poczem zwrócił się do chłopca.
— No, połóż się tu.
Chłopak usłuchał i położył się tuż obok dziecka.
Ursus obwinął futro około dwojga dzieciaków i obetknął im pod nogami.
Następnie wziął z półki i okręcił sobie około ciała pas płócienny z wielką sakwą u boku, mieszczącą zapewne narzędzia chirurgiczne i flaszki z lekami.
Potem odczepił od pułapu latarnię i zapalił ją. Była to ślepa latarnia. Jakkolwiek zapalona, pozostawiła jednak dzieci w ciemności.
Ursus, zrobiwszy to wszystko, uchylił drzwi i rzekł:
— Wychodzę. Nie bójcie się niczego. Zaraz wrócę. Śpijcie.
I opuszczając stopień, zawołał:
— Homo!
Odpowiedziało mu na to przyjazne skowytanie.
Ursus, mając latarnię w ręku, zszedł na dół; stopień wrócił nazad i drzwi się zamknęły. Dzieci pozostały same.
Wtem z zewnątrz głos, będący jeszcze głosem Ursusa, zapytał:
— Słuchajno, bębnie, któryś mi zjadł wieczerzę, czy nie śpisz jeszcze?
— Nie — odpowiedział chłopiec.
— No to jeżeli ona zacznie kwiczeć, to jej dasz resztę mleka.
Jednocześnie słychać było brzęk odczepionego łańcucha i w chwilę potem krok odchodzącego człowieka, oraz stąpanie idącego za nim zwierza.
W chwilę potem oba dzieciaki spały głęboko.
Dzień zaczynał się złowrogo. Smutna jasność wślizgnęła się do budy. Był to lodowaty świt. Ta siność, która wykreśla z grobową rzeczywistością wypukłość rzeczy, którym noc nadała widmowy wygląd, nie obudziła dzieci, śpiących blisko siebie. W budzie było ciepło.
Wśród ciszy słychać było dwa ich oddechy, falujące jakby dwie uspokojone tonie. Nie było już zewnątrz orkanu. Drżące odblaski zorzy zwolna obejmowały w posiadanie widnokrąg. Jedna po drugiej gasły konstelacje, na podobieństwo świec zdmuchiwanych kolejno. Kilka tylko gwiazd większych opór jeszcze stawiało. Od morza słychać było unoszący się ku niebu głęboki szmer nieskończoności.
W piecyku niezupełnie wygasło. Blady dzionek zmieniał się zwolna w dzień biały. Chłopiec mniej głęboko spał od dziewczyny. W czujności snu jego było coś z popędu do czuwania. Na pierwszy żywszy promień, który się przedarł przez szybę, otworzył powieki; sen dziecięcy w zapomnieniu się zwykle roztapia; chłopiec pozostał tak czas jakiś nawpół drzemiąc, nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie się znajdował, ani co go otaczało, nie robiąc nawet wysiłku, żeby sobie przypomnieć cośkolwiek, rozglądając się po suficie izdebki i kształtując niewyraźne jakieś myśli wokoło głosek napisu: Ursus mędrzec, który rozpatrywał, nie rozumiejąc go, gdyż nie umiał czytać.
Wtem szelest w zamku, do którego klucz wkładano, zwrócił całą jego uwagę.
Drzwi się otworzyły, stopień opadł. To Ursus był z powrotem. Niebawem znajdował się na progu budy, ze zgaszoną latarnią w ręku.
Jednocześnie stąpnięcie czterech łap dało się słyszeć na stopniach. Był to Homo, idący za Ursusem i wracający także do domu.
Chłopiec mimowoli wzdrygnął się.
Wilk, prawdopodobnie głodny, wyszczerzył z pyska białe, ostre zęby.
Jednak tylnemi łapami zatrzymał się jeszcze na ziemi, przednie tylko wspierając u krawędzi budy, podobny postawą do adwokata, gotującego się rozpocząć obronę sprawy na mównicy. Z daleka wietrzyć zaczął skrzynię, na której nie nawykł widywać podobnych mieszkańców. Wilcza jego postać, w drzwi oprawiona, zarysowywała się czarno na jasności porannej. Wahał się czas jakiś, wreszcie wskoczył do budy.
Chłopak, spostrzegłszy to, wysunął się z pod skóry niedźwiedziej i stanął w obronnej postawie przy dziewczynie, śpiącej twardo jak kamień.
Tymczasem Ursus uczepił znowu latarnię na gwoździu; podobnież z bezmyślną powolnością zdjął z siebie pas z sakwą i złożył go napowrót na półce. Na nic nie patrzał i zdawał się nic nie widzieć. Źrenice jego błyszczały szklisto. Snadź coś do głębi zajmowało jego umysł. Wreszcie, jak zwykle, mruknął, nie wiedząc o tem, sam do siebie:
— Najzupełniej szczęśliwa! Umarła jak tylko być może najdokładniej.
Przykucnął, zgarnął trochę miału do piecyka i, bezwiednie przewracając w torfie, mamrotał pod nosem:
— Ale tom się jej naszukał! Złość szatańska zagrzebała ją z jakie dwie stopy pod śniegiem. Bez mego wilka, który równie jasno wietrzy nosem, jak niegdyś Kolumb przeczuwał umysłem, byłbym jeszcze do tej chwili gmerał w zaspie śnieżnej, grając w ślepą babkę ze śmiercią. Razu pewnego Djogenes wyszedł z latarnią szukać człowieka, tak samo ja dziś wybrałem się szukać kobiety; on szyderstwo znalazł, ja — żałobę. Ale toż była zimna! Ręka jej istny kamień! I co za cisza w oczach! Głupie babsko, żeby też sobie umrzeć, pozostawiając dzieciaka na Boskiej Opatrzności. Czy to tu wygodnie będzie trojgu w tem pudle? Oto mi na łeb dachówka! Mam sobie teraz ni stąd ni zowąd potomstwo. Chłopaka i dziewczynę — daj ich katu!
Podczas tej mowy Ursusa, Homo podsunął się ku piecykowi. Zwieszała się rączka śpiącego dziecka, on jął lizać tę rączkę.
Ale robił to tak delikatnie, że dziewczynka ani się ocknęła.
Ursus zwrócił się ku niemu:
— To dobrze, Homo. Ja będę ojcem, a ty stryjaszkiem.
Poczem znów dalej przewracał w ogniu, mówiąc jak i przedtem do siebie:
— Adoptacja — ma się rozumieć. Skoro Homo sobie tego życzy...
Nagle wyprostował się.
— Chciałbym wiedzieć, kto jest odpowiedzialny za tę umarłą. Czy ludzie — czy też może...
Oko jego błysnęło w górę, ale gdzieś poza sufit, usta zaś wyszeptały:
— Czy też może Ty?
Następnie schylił czoło, jakby ku ziemi przygięty, i dodał:
— W każdym razie noc podjęła się tu być oprawcą.
Wzrok jego, podnosząc się, spoczął na twarzy chłopca zbudzonego, który go słuchał. Ursus nagle się do niego odezwał:
— A ty czego się śmiejesz?
— Nie śmieję się wcale — rzekł chłopak.
Ursus drgnął, chwilę popatrzył na niego bystro w milczeniu, i wreszcie rzekł:
— W takim razie jesteś okropny.
Jak powiedzieliśmy, aż dotąd tak ciemno było we wnętrzu budy, że zaledwie teraz dopiero, przy skąpych brzaskach dnia wschodzącego, Ursus rozróżnić zdołał twarz chłopca.
Oparł obie ręce na ramionach dzieciaka, wpatrzył się w niego coraz uważniej i raz jeszcze odezwał się do niego surowo:
— Nie śmiej się, powiadam!
— Nie śmieję się — rzekł dzieciak.
Ursus uczuł, jak mu dreszcz ziębi kości od stóp do głowy.
— Nie kłam! Śmiejesz się.
Następnie, wstrząsając dzieciaka ruchem, zdradzającym szaleństwo a może i litości nadmiar, spytał go gwałtownie:
— Gadaj. Kto ci to zrobił?
— Co takiego? Ani wiem, o czem pan chcesz mówić...
— Od jakiego czasu śmiejesz się w ten sposób?
— Nigdy inny nie byłem — rzekł dzieciak.
Na to Ursus zwrócił się ku skrzyni, mrucząc między zębami:
— Myślałem, że się już takich rzeczy nie robi.
Następnie ostrożnie wysunął książkę, którą poprzednio położył pod głowę dziewczynie, i rzekł do siebie:
— Poradźmy się Conquesta.
Był to foliał, oprawny w miękki pergamin. Począł go przerzucać, aż wreszcie zatrzymał się przy jakiejś karcie, położył księgę otwartą na piecyku i czytał:
— „...De denasatis“. — A, to tu.
I ciągnął dalej:
— „Bucca fissa usque ad aures, genzivis denudatis, nasoque murdridato, masca eris, et ridebis semper“. To właśnie to samo.
Poczem położył księgę na półce, mamrocząc:
— Wydarzenie, które zgłębiać niebardzo byłoby zdrowo. Dlatego zatrzymajmy się lepiej u jego powierzchni. Śmiej się sobie, mój chłopaku!
W tej chwili ocknęła się dziewczynka, na dzień dobry kwilić poczynając.
— No, mamko, dawaj wasani piersi — rzekł Ursus. Mała usiadła.
Ursus, wziął z pieca flaszkę i wetknął ją dziecku w usta do ssania.
Jednocześnie ukazało się na widnokręgu wschodzące słońce. Czerwony jego odblask, wkradłszy się przez szybkę, wprost uderzył na twarzyczkę dziecka. Źrenice niemowlęcia, wprost ku niemu zwrócone, niby dwa zwierciadła gładkie, odbijały okrągło tę światłość jaskrawą. Ale ani drgnęły, ani łzami zaszły, ani się zapuściły powieką.
— Aha — rzekł Ursus — ona jest ślepa!
Było w one czasy jedno stare wspomnienie.
Wspomnieniem tem był lord Lineusz Clancharlie.
Baron Lineusz Clancharlie, współczesny Cromwella, był jednym z nielicznych coprawda parów Anglji, którzy byli przyzwolili na rzeczpospolitą. Przyzwolenie to miało pewną rację bytu, i nawet na upartego usprawiedliwić je można, ponieważ w istocie rzeczpospolita chwilowo górę miała. Nic nie było właściwszem, jak że lord Clancharlie wytrwał na stanowisku, dopóki ta rzeczpospolita istniała. Dziwniejszem jest daleko, że nawet po skończonej rewolucji i upadku rządu parlamentarnego wiernym jej pozostał. Rzeczywiście, szlachetnie urodzonemu magnatowi nietrudno było dostać się z powrotem do izby wyższej, przerobionej znowu na sposób dawny; żałujący są zawsze dobrze przyjmowani przez wracających królów, i król Karol II wielce łaskawym się okazywał względem tych, którzy do niego wracali; cóż kiedy lord Clancharlie nie umiał z tego korzystać. Podczas kiedy naród cały przyklaskiwał monarsze, odzyskującemu tron angielski, podczas gdy jednomyślność wyrzekała swój wyrok, podczas kiedy lud cały witał powrót Karola pośród triumfalnych pieni, słowem, w chwili kiedy przeszłość stawała się znowu przyszłością, przyszłość zaś w przeszłość zapadała, lord ten sam jeden krnąbrnym pozostał. Odwrócił on głowę od całej tej uciechy; dobrowolnie skazał się na wygnanie; mogąc być parem, wolał zostać wygnańcem; i oto lata całe upłynęły mu w tem położeniu; postarzał się w tej wierności umarłej rzeczypospolitej. Przeto był okryty śmiesznością, która się słusznie wiąże z tego rodzaju dzieciństwami.
Lord Clancharlie schronił się do Szwajcarji. Osiadł on w pewnej wyniosłej ruderze, ponad brzegiem jeziora genewskiego. Z umysłu obrał na to najdzikszy zakątek, pomiędzy Chillonem z jednej strony, kędy się znajduje ciemnica więzienna Bonniwarda, oraz Veveyem z drugiej, gdzie jest grobowiec Ludlowa. Otaczały go zewsząd Alpy surowe, pełne zmroków, niepogodnych podmuchów i mgły grubej; tam on żył, niemal pogrzebany w tych ogromnych ciemnościach, które od gór padają. Rzadki przechodzień napotkać go zdołał. Człowiek ten, żyjący poza swoim krajem, żył też niemal poza swoim wiekiem. Tym, co zbliska znali rzeczy, niepojętym się wydawał podobny opór okolicznościom, skądinąd wielce sprzyjającym. Anglja była naonczas szczęśliwa; powrót porządku jest podobny pogodzeniu się dwóch małżonków. Książę i naród przestali sypiać osobno; nic wdzięczniejszego i bardziej radosnego. Wielka Brytanja promieniała z uciechy; mieć króla, to wiele, ale nadto był to król pełen wdzięku.
Karol II w istocie był miły bardzo, jedyny do zabawy i do rządów, nawet stosownie wielki... w orszaku Ludwika XIV był bowiem tyleż osobą szlachetny, co urodzeniem.
Karol II był podziwiany przez poddanych, prowadził wojnę hanowerską, wiedząc pewnie poco, ale wiedząc to sam dla siebie, sprzedał Dunkierkę Francji, co było czynem wielkiej polityki, parowie demokratyczni, o których Chamberlayne powiedział: „Przeklęta republika zasmrodziła swoim cuchnącym oddechem kilku z wysokiej szlachty“, mieli rozum poddania się okolicznościom znalezienia się na wysokości swojej epoki i zajęcia dawnego miejsca w izbie parów, wystarczyła na to przysięga homagjalna dana królowi. Gdy się pomyślało o tych wszystkich rzeczach realnych, o tem pięknem panowaniu, o tym świetnym królu, o tych wzniosłych książętach, oddanych przez miłosierdzie boskie miłości ludów. Gdy się sobie przypomniało, że osobistości znakomite tej miary co Monk, a później Jeffreys pogodziły się z tronem, że zostały one słusznie nagrodzone za prawowierność i dbałość najwspanialszemi urzędami i najpopłatniejszemi funkcjami, że lord Clancharlie nie mógł tego nie wiedzieć, że od niego tylko zależało, by chwalebnie zasiadać między nimi wśród zaszczytów, że Anglja się podniosła dzięki królowi do szczytów pomyślności, że Londyn był jednym ciągiem karuzel i zabaw, że wszyscy byli bogaci i rozradowani, że dwór był pełen galanterji, wesołości i wspaniałości, jeżeli przypadkiem daleko od tych wspaniałości w jakiemś ponurem półświetle, podobnem do zapadania zmroku, widziało się tego starca, ubranego tak, jak lud się ubiera, bladego, roztargnionego, pochylonego, prawdopodobnie w stronę grobu, stojącego na brzegu jeziora, zaledwie zwracającego uwagę na burzę i zimę, idącego jakby bez celu z osłupiałym wzrokiem, z białemi włosami, targanemi przez ciemny wiatr, milczącego, samotnego, zamyślonego, trudno było się nie uśmiechnąć.
Rodzaj sylwetki szaleńca.
Gdy się pomyślało o lordzie Clancharlie, o tem, czem mógł być, i o tem, czem był, uśmiech był wyrozumiałością. Niektórzy śmiali się na całe gardło. Innych to oburzało.
Jest rzeczą zrozumiałą, że ludzie poważni byli niemile dotknięci taką bezczelnością odosobnienia.
Okoliczność łagodząca: lord Clancharlie nie miał nigdy dowcipu. Wszyscy się na tym punkcie zgadzali.
Jest nieprzyjemnie widzieć ludzi upartych. Nie lubi się tego pozowania na Regulusa, i w opinji publicznej wytwarza się z tego ironja.
Te uporczywości są podobne do wyrzutów i rację mają ci, którzy się z tego śmieją.
A zresztą w gruncie rzeczy, te upory, te odosobnienia, czyż to są cnoty? Czyż w tem zbytniem afiszowaniu honoru i wyrzeczenia się niema wiele ostentacji? To raczej chwalenie się niż co innego. Pocóż ta przesada samotności i wygnania? Nic nie przesadzać, oto maksyma mędrca. Bądźcie w opozycji, dobrze, gańcie, jeżeli chcecie, ale przyzwoicie i krzycząc jednocześnie: — Niech żyje król! — Prawdziwa cnota to być rozumnym. To, co upada, powinno było upaść, to, co się udaje, powinno było się udać. Opatrzność ma swoje powody, nagradza tego, który tego godzien. Czyż mniemacie lepiej się na tem znać od niej? Gdy okoliczności wydały wyrok, gdy jeden sposób rządzenia zastąpił drugi, gdy rozróżnienie prawdy od fałszu zrobiło powodzenie: tu katastrofa, tam zwycięstwo, niema już żadnej wątpliwości, człowiek uczciwy łączy się z tem, co jest górą, i chociaż to jest z pożytkiem dla jego karjery i rodziny, nie dając się tem powodować, a myśląc tylko o rzeczy pospolitej, idzie na rękę zwycięzcom.
Cóżby się stało z państwem, gdyby nikt nie chciał służyć? Więc wszystkoby się zatrzymało? Zachować swoje miejsce — oto czyn obywatelski. Umiejcie poświęcić wasze tajne sympatje. Urzędy muszą być zajęte. Trzeba, żeby się ktoś poświęcił.
Być wiernym czynnościom publicznym, jest wiernością. Usunięcie się urzędników byłoby sparaliżowaniem państwa. Idziecie na wygnanie, to litości godne. Czyż to przykład? Co za pycha! Czy to wyzwanie? Co za śmiałość! Za jakąż osobistość się macie? Dowiedzcie się, że my tyleż samo jesteśmy warci. My, my nie dezerterujemy.
Gdybyśmy chcieli, my także bylibyśmy nieużyci i nieposkromieni i robilibyśmy rzeczy straszniejsze niż wy. Ale wolimy być ludźmi inteligentnymi. Ponieważ jestem Trymalcjonem, więc myślisz, że nie mógłbym być Katonem! Cóż znowu!
Nigdy sytuacja nie była jaśniejsza i bardziej stanowcza jak w 1660 roku. Nigdy droga postępowania nie była jaśniej wytknięta dla umysłów zrównoważonych.
Anglja była poza Cromwellem. Za republiki dokonało się wiele nieprawych czynów. Stworzono supremację brytyjską i uzyskano z pomocą wojny Trzydziestoletniej przewagę nad Niemcami, z pomocą Frondy poniżono Francję, z pomocą księcia de Bragance umniejszono Hiszpanję. Cromwell oswoił Mazaryna, w traktatach protektor angielski podpisywał nad królem Francji, nałożono na Stany Zjednoczone podatek z ośmiu miljonów, poturbowano Algier i Tunis, zdobyto Jamajkę, upokorzono Lizbonę, pobudzono w Barcelonie rywalizację francuską, a w Neapolu Masamiello; przytroczono do Anglji Portugalję, od Gibraltaru do Candie wymieciono barbarzyńców, ugruntowano panowanie morskie pod obiema postaciami, zwycięstwa i handlu. 10 sierpnia 1653 r — człowiek trzydziestu trzech wygranych bitew, stary admirał, który sam się nazywał Dziadkiem marynarzy, ten Markiz Happertz Tromp, który zwyciężył flotę hiszpańską został pobity przez flotę angielską, odebrano Atlantyk marynarce hiszpańskiej, Pacyfik marynarce holenderskiej, morze Śródziemne marynarce weneckiej i przez akt nawigacyjny objęto we władanie wybrzeża całego świata. Za pomocą oceanu świat trzymano w garści, flaga holenderska pokornie schylała się na morzu przed flagą brytyjską. Francja w osobie ambasadora Mancini w pas się kłaniała Olivierowi Cromwellowi, ten Cromwell bawił się Calais i Dunkierką jak dwoma wolantami na jednej rakiecie, przed nim drżał kontynent, on dyktował pokój, on nakazywał wojnę, a na wszystkich szczytach umieścił chorągiew angielską; jedyny regiment żelaznych pancerzy protektora większą trwogą przejmował Europę niż armja cała. Cromwell mówił: „Chcę, żeby szanowano rzeczpospolitą angielską, jak szanowano rzeczpospolitą rzymską“. Nie było już nic świętego, słowo było wolne, prasa była wolna, na środku ulicy mówiono, co ślina na język przyniesie, drukowano bez kontroli i cenzury to, co się komu podobało, równowaga tronów była złamana; cały europejski system monarchiczny, do którego należeli Stuartowie, był przewrócony. — Wkońcu pozbyto się tego wstrętnego rządu i Anglja otrzymała swoje wybaczenie!
Karol II wyrozumiały, dał deklarację w Breda. Nadał Anglji zapomnienie tej epoki, w której syn piwowara z Huntingdon stawiał stopę na głowie Ludwika XIV. Anglja wyznawała swoje mea culpa i oddychała. Rozradowanie, jakeśmy to przed chwilą powiedzieli, było zupełne, szubienice królobójców przyczyniały się do wesela powszechnego. Restauracja jest uśmiechem, ale trochę stryczków nie zaszkodzi, trzeba zadowolnić sumienie publiczne. Duch niesforności znikł, lojalność się odbudowywała, być dobrym poddanym, oto była jedyna ambicja. Wszyscy się już wyrzekli szaleństw polityki, rewolucję mieszano z błotem, drwiono z republiki i z tych szczególnych czasów, kiedy na ustach miano zawsze wielkie słowa Prawo, Wolność, Postęp; śmiano się z tych napuszoności. Powrót do zdrowego rozsądku był nadzwyczajny. Anglja śniła. Jakież szczęście, że wyszła poza te obłąkania! Czyż jest coś bardziej szalonego? Do czegożby to doszło, gdyby pierwszy lepszy człowiek miał prawa? Czyż można sobie wyobrazić, żeby wszyscy rządzili? Jakżeżby to było, żeby miastem rządzili mieszczanie? Mieszczanie są zaprzęgiem, a zaprząg nie jest woźnicą. Poddać pod głosowanie, to rzucić na wiatr. Czyż chcecie, by państwa unosiły się jak chmury? Nierząd nie tworzy rządu! Jeśli chaos jest architektem, budynkiem będzie Babel. A pozatem jakaż to tyranja ta niby wolność1 Ja chcę się bawić, a nie rządzić. Głosowanie mnie nudzi, ja chcę tańczyć.
Jakież to dobrodziejstwo, książę, który się wszystkiego podejmuje! Oczywiście, ten król jest wspaniałomyślnym, że dla nas tyle sobie trudu zadaje! A zresztą, on jest w tem wychowany, wie co to jest. To jego rzecz. Pokój, wojna, prawodawstwo, skarb, czyż to obchodzi narody? Z pewnością trzeba, by naród płacił, z pewnością trzeba, by naród służył, ale to powinno mu wystarczać. Ma swoją część w polityce, od niego pochodzą dwie siły państwa: armja i budżet. Podlegać podatkom i być żołnierzem, czy to nie dosyć? Czego więcej potrzeba? Jest siłą zbrojną, jest siłą pieniężną. Wspaniała rola. Rządzi się za niego. Trzeba przecież, by wynagradzał tę przysługę.
Podatek i lista cywilna są to wynagrodzenia zapłacone przez ludy, a zarobione przez książąt. Naród daje swą krew i swe pieniądze, wzamian za co prowadzi się go. Chcieć się samemu prowadzić, co za dziwna myśl! Przewodnik jest mu konieczny. Będąc nieukiem, naród jest ślepy. Czyż ślepiec prowadzi psa? Tylko, że dla narodu, to lew, król zgadza się być tym psem. Ileż dobroci! Ale dlaczego naród jest nieukiem? Ponieważ trzeba, żeby nim był. Nieuctwo jest strażnikiem cnoty. Gdzie niema szerszych horyzontów — niema ambicyj; nieuk jest pogrążony w pożytecznej nocy, która odbierając wzrok, odbiera pożądania. Stąd niewinność. Kto czyta, myśli, kto myśli, rozumuje. Nie rozumować, to obowiązek, to także szczęście. Te prawdy są nie do zbicia. Społeczeństwo się na nich opiera.
W ten sposób wróciły w Anglji zdrowe doktryny społeczne. W ten sposób naród powrócił do czci i sławy. Jednocześnie wracano do literatury pięknej. Gardzono Szekspirem, a podziwiano Drydena. „Dryden jest największym poetą Anglji i swojego wieku“, mówił Atterbury, tłomacz Achitophel. Był to czas, gdy M. Huet biskup Avrenches pisał do Saumaise, który zrobił autorowi Straconego raju zaszczyt krytykowania go i wymyślania mu: „Jakżeż może się pan zajmować tak małą rzeczą, jaką jest Milton?“ Wszystko odradzało się, wszystko wracało na miejsca. Dryden na górę, Szekspir na dół, Karol II na tron, Cromwell na szubienicę. Anglja podnosiła się ze zmaz i szaleństw przeszłości. Wielkie to szczęście dla narodów, gdy monarchja wraca je porządkowi w państwie i dobremu smakowi w literaturze.
Trudno uwierzyć, że podobne dobrodziejstwa zostały zapoznane. Zwrócić się plecami do Karola II, nagrodzić niewdzięcznością wspaniałomyślność, którą okazał wstępując na tron, czyż to nie potworne? Lord Lineus Clancharlie dał porządnym ludziom powód do takiego zmartwienia. Dąsać się na szczęście swojej ojczyzny, co za aberracja!
Wiadomo, że w roku 1650 parlament uchwalił ten tekst: „Obiecuję zostać wiernym rzeczypospolitej, bez króla, bez władcy, bez pana.“ Pod pretekstem, że złożył tę potworną przysięgę, lord Clancharlie żył poza królestwem i wobec szczęśliwości powszechnej uważał, że ma praw o być smutnym. Miał ponury szacunek dla tego, czego już nie było, dziwne przywiązanie do rzeczy znikłych.
Niepodobna go było wytłomaczyć; najżyczliwsi go opuszczali. Jego przyjaciele długo robili mu zaszczyt myślenia, że wszedł w szeregi republikańskie tylko poto, by zobaczyć słabe strony pancerza republiki i tem pewniej ją uderzyć, gdy dzień przyjdzie, na korzyść świętej sprawy króla. Te oczekiwania sposobnej godziny, by napaść na nieprzyjaciela z tyłu, należą do prawości. Spodziewano się tego po lordzie Clancharlie, tyle miano ochoty przychylnie go osądzić.
Ale wobec jego dziwnej zatwardziałości republikańskiej trzeba było ustąpić z tego dobrego mniemania. Oczywiście lord Clancharlie miał przekonania, to znaczy był głupcem.
Wytłomaczenie pobłażliwych wahało się między dziecinnym uporem a starczą zatwardziałością.
Surowi, sprawiedliwi, szli dalej. Piętnowali tego odszczepieńca. Głupota ma prawa, ale ma także granice. Można być bydlęciem, ale nie powinno się być buntownikiem. A zresztą czemżeż był właściwie lord Clancharlie? Zbiegiem. Opuścił swój obóz, arystokrację, by przejść do przeciwnego obozu, ludu. Ten wierny był zdrajcą.
Coprawda był „zdrajcą“ silniejszemu a wiernym słabszemu, coprawda obóz opuszczony przez niego był obozem zwycięskim, a obóz przez niego przyjęty obozem pokonanym, coprawda za tę „zdradę“ tracił wszystko, przywilej polityczny i ognisko domowe, swoje parostwo i swoją ojczyznę, zyskiwał tylko śmieszność, zyskiwał tylko wygnanie. Ale czegóż to dowodzi? Że był durniem. Przysądzone.
Zdrajca i oszukany w jednej osobie, to się zdarza.
Można być durniem ile się chce, pod warunkiem niedawania innym złego przykładu.
Od głupców żąda się tylko uczciwości, wzamian za co mogą starać się być podstawami monarchji. Krótkowzroczność umysłu tego Clancharlie przechodziła wyobrażenie. Pozostał w zaślepieniu fantasmagorji rewolucyjnej. Republika wsypała go i wysypała. Robił afront swojemu krajowi. Jego postawa była czystem wiarołomstwem. Być nieobecnym — to być obelżywym. Zdawał się trzymać na uboczu szczęścia publicznego, jak zdala od dżumy. W jego dobrowolnem wygnaniu było niejako schronienie przed zadowoleniem powszechnem. Traktował monarchję jak zarazę. Na wielkiej radości monarchicznej, którą on ukazał jako lazaret, był czarną chorągwią. Co! Nad prawem przywróconem, nad narodem podniesionym z upadku, nad odnowieniem religji, pokazywać tak ponurą twarz! Rzucać ten cień na tę pogodę! Ze złej strony patrzeć na zadowolenie Anglji! Być ciemnym punktem na tem niebieskiem niebie! Upodobnić się do groźby! Stawiać veto życzeniom narodu! Odmawiać swojego tak, przyzwoleniu powszechnemu! Byłoby to niecne, gdyby to nie było błazeńskie.
Ten Clancharlie nie zdał sobie sprawy z tego, że można błądzić z Cromwellem, ale że trzeba wrócić z Monkiem. Spojrzyjcie na Monka. Dowodzi armją republikańską, Karol II na wygnaniu, powiadomiony o jego uczciwości, pisze do niego. Monk, który umie pogodzić cnotę z podstępem, ukrywa najpierw, potem nagle na czele wojsk zrywa przekupny parlament i sadza króla na tron i Monk zostaje księciem Albemarle, ma zaszczyt uratowania społeczeństwa, staje się bardzo bogaty, wsławia po wsze czasy swoją epokę, jest mianowany kawalerem Podwiązki z widokiem pogrzebania w Westminsterze. Oto jest sława wiernego Anglika. Lord Clancharlie nie mógł się wznieść do zrozumienia obowiązku pełnionego w ten sposób. Miał śmieszne uprzedzenie i nieruchomość wygnania. Napawał się pustemi frazesami. Ten człowiek był sparaliżowany przez pychę. Słowa, sumienie, godność etc. są właściwie tylko słowami.
Trzeba ujrzeć ich właściwy sens.
Tego sensu Clancharlie nie zobaczył. Było to sumienie krótkowzroczne, chcące przed popełnieniem czynu zobaczyć go z tak bliska, by poczuć jego zapach. Stąd bezsensowna drażliwość. Nie można być mężem stanu przy podobnych subtelnościach. Zbytek sumienia wyradza się w kalectwo. Skrupuł staje się mańkutem przed berłem, które można chwycić, i eunuchem przed fortuną, którą można pojąć za żonę. Wystrzegajcie się skrupułów. Daleko prowadzą. Jeden schodek, potem drugi, potem inny jeszcze i jest się w ciemności. Sprytni wchodzą z powrotem, naiwni zostają. Nie trzeba lekkomyślnie pozwolić sumieniu zagłębiać się w surowość. Z przejścia w przejście dochodzi się do ciemnych tonów wstydliwości politycznej. Wtedy jest się zgubionym. Była to przygoda lorda Clancharlie.
Zasady stają się wkońcu przepaścią.
Przechadzał się z założonemi rękami nad jeziorem genewskiem, świetne zajęcie!
Mówiono czasami w Londynie o tym nieobecnym. Był to w oczach opinji publicznej prawie oskarżony. Broniono za i przeciw. Po wysłuchaniu sprawy zysk głupoty był mu przyznawany.
Wielu z dawnych zwolenników ex-republiki połączyło się ze Stuartami. Rzecz, za którą się ich powinno chwalić. Oczywiście rzucali na niego trochę potwarzy. Uparci są niewygodni dla zgodliwych. Ludzie dowcipni, dobrze widziani na dworze, którym przeszkadzała jego nieprzyjem na postawa, mówili chętnie: „Jeżeli się nie połączył, to dlatego, że nie dosyć mu dawano etc.“ „Chciał urzędu kanclerza, który król dał lordowi Hyde etc.“ Jeden z jego „dawnych przyjaciół“ szeptał nawet: „Mnie samemu to mówił.“ Niekiedy, mimo samotności, Linnaeus Clancharlie przez spotkanych wygnańców, przez starych królobójców, takich jak Andrew Broughton, który mieszkał w Losannie, słyszał coś niecoś z tych plotek. Clancharlie wzruszał tylko nieznacznie ramionami, co jest znakiem głębokiego ogłupienia.
Kiedyś uzupełnił to wzruszenie ramion temi kilkoma słowami, wyszeptanemi półgłosem: „Żałuję tych, którzy w to wierzą.“
Karol II, człowiek dobry, wzgardził nim. Szczęście Anglji za Karola II było więcej niż szczęściem, było zachwyceniem. Restauracja to stary zczerniały obraz, który się werniksuje, cała przeszłość się ukazuje. Dobre stare obyczaje wracały, piękne kobiety rządziły i panowały. Ewelyn zapisał to; czyta się w jego dzienniku: „Lubieżność, zbezczeszczenie, pogarda Boga. Widziałem jednej niedzieli wieczorem króla z jego nierządnicami, była tam Portsmouth, Cleveland, Mazarin i dwie czy trzy inne; wszystkie prawie nagie w sali gry“. Pewne niezadowolenie przebija z tego obrazu, ale Evelyn był mrukliwym purytaninem, zarażonym marzeniami republikańskiemu Nie oceniał korzystnego przykładu, jaki dają królowie tą wielką wesołością babilońską, która przecież wkońcu żywi zbytek. Nie rozumiał pożyteczności nałogów. Reguła: Nie wykorzeniajcie nałogów, jeżeli chcecie mieć kobiety pełne wdzięku. Inaczej bylibyście podobni do głupców, którzy niszczą gąsienice, przepadając jednocześnie za motylami.
Karol II, powiedzieliśmy to przed chwilą, zaledwie zauważył, że istnieje buntownik zwany Clancharlie, ale Jakób II był bardziej uważny. Karol II rządził miękko, był to jego sposób, powiedzmy, że nie rządził przez to gorzej. Czasami marynarz wiąże na linie, przeznaczonej do opanowania wiatru, luźny węzeł, który wiatr potem zaciska. Taka jest głupota huraganu i ludu.
Ten luźny węzeł, który bardzo szybko stał się węzłem ściśniętym, oto czem było panowanie Karola II.
Za Jakóba II zaczęło się duszenie. Zduszenie koniecznie tego, co z rewolucji pozostało. Jakób II miał chwalebną ambicję być królem skutecznym. Panowanie Karola II było w jego oczach tylko szkicem odnowienia monarchji. Jakób II chciał jeszcze zupełniejszego powrotu do porządku. W 1660 r. bolał nad tem, że ograniczono się do powieszenia dziesięciu królobójców. On był rzeczywistym budowniczym odnowionej władzy.
Dał moc obowiązującą poważnym zasadom, wprowadził w życie tę sprawiedliwość, która jest prawdziwa, która stoi nad sentymentalnemi gadaniami i która dba przedewszystkiem o interesy społeczne. Po tych opiekuńczych surowościach poznaje się ojca państwa.
Powierzył rękę sprawiedliwości Jeffreyowi, a miecz Kirkeowi. Kirke pomnażał przykłady. Ten pożyteczny pułkownik pewnego dnia kazał wieszać i zdejmować trzy razy z rzędu tego samego człowieka, republikanina, pytając się go za każdym razem:
— Wyrzekasz się republiki?
Ponieważ złoczyńca za każdym razem mówił: „Nie“ — został dobity.
— Wieszałem go cztery razy, — rzekł Kirke zadowolony. Powtarzane tortury są wielkim znakiem siły władzy.
Lady Lyle, która coprawda wysłała swego syna na wojnę przeciwko Montmouth, ale która ukryła u siebie dwóch buntowników, została skazana na śmierć. Inny buntownik miał uczciwość powiedzenia, że pewna kobieta anabaptystka dała mu schronienie, on został ułaskawiony, a kobieta żywcem spalona. Kirke innego dnia dał do zrozumienia jakiemuś miastu, że jest republikańskie, wieszając dziewiętnastu mieszczan. Odwet słuszny, gdy się pomyśli, że za Cromwella obcinano nos i uszy kamiennym świętym w kościołach. Jakób II, który miał wybrać Jeffreya i Kirkea, był księciem przejętym prawdziwą religijnością, umartwiał się brzydotą swoich kochanek, słuchał ojca la Colombiere, tego kapłana, który prawie tak przejmował skruchą, jak ojciec Cheminais, ale z większym ogniem, i który zyskał sławę, będąc w pierwszej połowie życia doradcą Jakóba II, a w drugiej inspiratorem Marji Alacoque. Dzięki temu silnemu pokarmowi religijnemu, Jakób II mógł godnie znieść wygnanie i w swojem ustroniu w Saint-Germain dać widok króla wyższego nad przeciwności, dotykającego ze spokojem skrofułów i rozmawiającego z jezuitami.
Łatwo zrozumieć, że król podobny zajął się w pewnym stopniu buntownikiem, jakim był lord Linnaeus Clancharlie. Ponieważ parostwa, przechodzące drogą dziedziczenia, zawierają w sobie pewną ilość przyszłości, było rzeczą oczywistą, że jeżeli należało powziąć pewne ostrożności ze strony tego lorda, Jakób II nie zawahał się.
Lord Linnaeus Clancharlie niezawsze był starym i wygnańcem. Miał i on swoją porę młodości i żądzy. Wiadomo to z Harrisona i Pride’a, że nawet Cromwell, młodym będąc, miłował uciechę i lubił kobiety, co przecie w tak surowym dla drugich człowieku zdradzało pewne usposobienie do grzechu. Wystrzegaj się źle zawiązanego pasa — mawiali starzy. Małe praecinctum juvenem cavete.
Lord Clancharlie tedy, podobnież jak Cromwell, miewał swoje nieprawidłowości i niepoprawności. Wymieniano mu nawet głośno nieprawe dziecię, którem był syn. Syn ten, urodzony właśnie w chwili upadku rzeczypospolitej, przyszedł na świat w Anglji, podczas kiedy jego ojciec udawał się na wygnanie. Stąd nigdy nie znał tego ojca. Dziecię to wyrosło paziem na dworze Karola II. Nazywano go lordem Dawidem Dirry-Moir; był zaś lordem z łaskawości, przez wzgląd na szlachetne pochodzenie swojej matki. Matka ta, w tym samym czasie, kiedy lord Clancharlie osiadał jak puszczyk samotny w Szwajcarji, postanowiła, będąc piękną, zaniechać niepotrzebnych wstrętów, i niebawem otrzymała przebaczenie za zły wybór pierwszego kochanka, co tem łatwiej jej przyszło, że niebawem pozyskała serce innego, bez wątpienia prawych poglądów a nawet rojalisty, ponieważ był nim sam król. Była trochę kochanką Karola II, dosyć, by jego królewska mość, zachwycony, że odebrał tę ładną kobietę republice, dał małemu lordowi Dawidowi, synowi swojej konkiety, urząd pokojowca królewskiej komnaty. Co uczyniło z tego bękarta oficera, z miejscem przy królewskim stole; skutkiem czego został żarliwym stronnikiem Stuartów. Czas jakiś zatem lord Dawid, jako pokojowiec królewski, był jednym ze stu siedemdziesięciu, mających przywilej nosić wielką szpadę; następnie wszedł do grona królewskich jurgieltników i był jednym z czterdziestu, noszących złocistą halabardę. Do tego równie jak i jego towarzysze, na mocy ustawy, udzielonej przez Henryka VIII przybocznym królewskim dworzanom, używał prawa stawiania półmisków na królewskim stole. Tym tedy sposobem, podczas gdy głowa jego ojca siwiała na wygnaniu, lord Dawid dorabiał się bytu pod Karolem II.
Poczem dorabiał się dalej pod Jakóbem II. Król umarł, niech żyje król. Non deficit alter, aureus.
Właśnie to za wstąpieniem na tron księcia Yorku otrzymał pozwolenie używania nazwy lorda Dirry-Moir, a to mianowicie od dóbr lennych swojej matki, która, umierając, zapisała mu była tę wielką puszczę szkocką, w której się znajduje ptak Krag, który to ptak zwykł wydłubywać sobie gniazdo dziobem w pniach dębów.
Jakób II był królem i uważał, że jest generałem. Lubił otaczać się młodymi oficerami. Chętnie ukazywał się publicznie konno, w pancerzu i hełmie i w wielkiej puszystej peruce, wychodzącej z pod hełmu i spadającej na pancerz; rodzaj konnego pomnika głupiej wojny. Upodobał sobie miłą powierzchowność młodego lorda Dawida. Był wdzięczny temu rojaliście, że był synem republikanina; ojciec, którego się zaparło, nie szkodzi początkującej karjerze dworskiej. Zrobił go wreszcie dworzaninem swojej sypialni, przeznaczając mu tysiąc funt. szt. rocznie płacy.
Była to już godność niemała. Dworzanin sypialniany przepędza zawsze noc w komnacie królewskiej, na łożu, które mu tam codziennie przygotowują. Jest takich dwunastu i zmieniają się.
Lord Dawid na tej posadzie zarządzał zarazem owsianym spichrzem królewskim, to jest był takim, który wydziela owies dworskim koniom i który pobiera za to dwieście sześćdziesiąt funt. szt. rocznie. Miał pod sobą pięciu królewskich woźniców, pięciu królewskich pocztyljonów, pięciu królewskich masztalerzy, dwunastu pokojowców królewskich i czterech królewskich lektykarzy. Do tego miał nadzór nad sześciu wyścigowemi wierzchowcami, które król utrzymywał dla swojej przyjemności w Hay-market, co go kosztowało sześćset funt. szt. rocznie. Rządził samowładnie w szatni królewskiej, która, jak wiadomo, dostarcza uroczystych ubiorów kawalerom orderu Podwiązki. Odbierał głęboki ukłon od własnego królewskiego odźwiernego czarnej laski. Odźwiernym tym za panowania Jakóba II był kawaler Duppa. Lord Dawid odbierał nawet oznaki poszanowania od imć pana Bakera, który był pisarzem koronnym, i od imć pana Browna, który był pisarzem parlamentu. Wspaniały dwór angielski jest szkołą gościnności. Lord Dawid tedy bardzo często, jako jeden z dwunastu, przewodniczył u stołów biesiadnych i na przyjęciach. Miał zaszczyt stawania za królem w dnie ofiary, gdy król daje kościołowi złotą monetę, byzantium: w dnie naszyjnika, gdy król nosi naszyjnik swojego zakonu; i w dnie komunji, gdy nikt nie komunikuje się, prócz króla i książąt. On to także w Wielki Czwartek wprowadzał do Jego Królewskiej Mości dwunastu ubogich, którym król daje tyle soldów srebrnych, ile sobie liczy lat życia, tyle zaś szylingów, ile lat panowania. Miał także obwiązek, w razie słabości króla, przyzywać dla pozostawania przy jego osobie dwóch djakonów wielkiego jałmużnika, nie dopuszczać zaś lekarzy, bez zezwolenia na to rady stanu. Do tego wszystkiego był jeszcze dowódcą pułku szkockiego przybocznej gwardji królewskiej, który grywa marsza szkockiego.
W tym stopniu odbył kilka wypraw wojennych, i nawet bardzo zaszczytnie, gdyż był w istocie dzielny do oręża. Był to pan odważny, rosły, piękny, wspaniały, wielce wytworny z ruchów i z postawy. Osoba jego odpowiadała jego stanowisku. Był wzrostu wysokiego, równie jak i wysokiego rodu.
Zdarzyła się nawet chwila, w której o mało nie został tak zwanym groom of the stole, coby mu dało przywilej podawania królowi koszuli, ale na to trzeba być księciem lub parem państwa.
Utworzyć para jest to bardzo wiele. Jest to utworzyć parostwo, co znaczy stworzyć zarazem zawiści. Jest to łaska; łaska przysparza królowi jednego przyjaciela i stu nieprzyjaciół, nie licząc już tego, że przyjaciel staje się niewdzięczny. Jakób II ze względów politycznych nie lubił tworzyć nowych parostw, ale je przekazywał bardzo chętnie. Przekazane parostwo nie obudzą wiele hałasu. To poprostu nazwisko, idące sobie dalej. Instytucja lordowska wcale tem nie bywa zachwiana.
Dobra wola królewska nie czuła bynajmniej wstrętu wprowadzić lorda Dawida Dirry-Moir do izby wyższej, byleby tylko tam wszedł przez drzwi przekazanego parostwa. Jego Królewska Mość wielce nawet rad był sposobności przerobienia^ Dawida Dirry-Moir z lorda łaskawości na lorda zupełnie prawowitego.
Sposobność ta niebawem się nastręczyła.
Oto dowiedziano się dnia pewnego, że staremu Linnaeusowi Clancharlie wydarzyło się jednocześnie wiele rozmaitych rzeczy, z których najważniejszą była śmierć nagła. Śmierć ma to w sobie dobrego, że czas jakiś daje nieco mówić o zmarłym. Opowiadano sobie tedy wszystko, co wiedziano, czy też co tylko mniemano wiedzieć, o ostatnich latach życia lorda Linnaeusa. Zwyczajnie, przypuszczenia i legendy. Stosownie do tych opowiadań, bez wątpienia nader wątpliwych, ku końcowi swego życia lord Clancharlie, który coraz bardziej zasklepiał się w republikanizmie, miał posunąć się do poślubienia, jakaż dziwna upartość wygnania, córki królobójcy, niejakiej Anny Bradshaw (wymieniano wyraźnie imię), która także podobno już umarła, ale, jak zapewniano, wydając na świat dziecię, i to nawet chłopca, który, jeżeliby te wszystkie szczegóły miały być prawdziwe, okazałby się jedynym prawym synem i zarazem spadkobiercą lorda Linnaeusa Clancharlie. Plotki te, bardzo podejrzanej treści, wydawały się zresztą raczej pogłoskami, niż wieścią o czemś pewnem. To, co się działo w Szwajcarji, takie było naonczas dla Anglji dalekie, jakby dla obecnej Anglji to, co się dzisiaj w Chinach dzieje. Według tych wieści, lord Clancharlie miałby pięćdziesiąt dziewięć lat, żeniąc się, sześćdziesiąt przy urodzeniu syna; umarłby zaś zaraz niedługo potem, pozostawiając to dziecko sierotą po obojgu rodzicach. Mogło to być w rzeczywistości; wyglądało jednak dość nieprawdopodobnie. Dodawano do tego, że dziecię było ładne, jak aniołek, co wyczytać można w lada klechdzie. Aby położyć koniec tym wszystkim, widocznie nie mającym zasady, pogłoskom, dnia pewnego ogłoszono lorda Dawida Dirry-Moir stanowczo jedynym, w braku potomstwa prawego, spadkobiercą lorda Linnaeusa Clancharlie, nieprawego jego ojca, w drodze łaski królewskiej, a to po sprawdzeniu i dowiedzeniu braku wszelkich innych zstępnych i pokrewnych pomienionego lorda, na co stosowny przywilej, opatrzony królewską pieczęcią z izby lordów, został wydany. Przywilejem tym król przekazywał lordowi Dawidowi Dirry-Moir wszystkie tytuły, prawa i prerogatywy zmarłego w Szwajcarji lorda i para, stawiając na to jeden tylko warunek, to jest, ażeby lord Dawid poślubił, jak tylko dojdzie do stosownego wieku, pewną panienkę, w owym czasie dzieckiem jeszcze zaledwie kilkomiesięcznem będącą, którą król, niezbyt dobrze wiedziano dlaczego, w kolebce jeszcze zrobił księżniczką. Czytajcie, jeśli chcecie: zbyt dobrze wiedziano dlaczego. Nazywano tę małą księżniczką Jozyaną.
W owym czasie były w Anglji modne hiszpańskie imiona. Jeden z nieprawych synów Karola II nazywał się Karlos, hrabia Plymouth. Prawdopodobnie Jozyana była ściągnięciem imion Josefa y Ana. Może jednak istniała Jozyana tak jak Josias. Jeden z przybocznych szlachciców Henryka III nazywał się Josias z Passage’u.
Tej to małej księżniczce król dawał parostwo Clancharlie. Była ona pairessą aż do czasu, gdy będzie par. Parem miał być jej mąż. To parostwo opierało się na podwójnej kasztełanji, na baronji Clancharlie i baronji Hunkerville; nadto lordowie Clancharlie byli w nagrodę za dawny czyn wojenny i za pozwoleniem królewskiem, markizami Corleone w Sycylji. Parowie angielscy nie mogą nosić tytułów cudzoziemskich, są jednakże wyjątki; tak naprzykład Henryk Arundel, baron Arundel z Wardour był, tak jak lord Clifford, hrabią Świętego-Cesarstwa, którego lord Cowper jest księciem; książę Hamilton jest we Francji księciem Chatellerault; Basil Feilding, hrabia Deubigh, jest w Niemczech hrabią Habsburg, Lauffenburg i Reinfelden. Książę Malborough był księciem Mindelheim w Szwabji, jak jak książę Wellington był księciem Waterloo w Belgji. Ten sam lord Wellington był księciem hiszpańskim Ciudad-Rodrigo i portugalskim hrabią Vimeira.
Istniały w Anglji i istnieją dotąd jeszcze posiadłości, mogące należeć tylko do osób szlachetnego urodzenia, oraz ziemie wszelkiej innej natury. Otóż posiadłości lordów Clancharlie były wszystkie pańskiego ustroju. Wszystkie tedy takie ziemie, zamki, miasteczka, wójtostwa, starostwa, dochody, okręgi alodjalne i majątki przytykające do parostwa Clancharlie-Hunkerville, przekazane były przejściowo lady Jozyanie i wyraźną wolą królewską było, ażeby, poślubiwszy ją, lord Dawid Dirry-Moir został baronem Clancharlie.
Oprócz dziedzictwa Clancharlie, lady Jozyana posiadała jeszcze uposażenie osobiste. Stanowiły je ogromne dobra, z których część znaczna pochodziła z darów, uczynionych niegdyś księciu York przez wielką Panią bez przydatku. Pani bez przydatku znaczy poprostu Madame. Tak nazywano bowiem Henrjetę Angielską, księżnę Orleańską, pierwszą damę we Francji po królowej.
Porósłszy w pierze pod Karolem i Jakóbem, lord Dawid niemniejszego doznawał powodzenia za wstąpieniem na tron Wilhelma. Jakobizm jego bynajmniej go nie popchnął za Jakóbem na ziemię wygnania. Kochając w dalszym ciągu swojego prawowitego króla, miał zdrowy rozum służenia uzurpatorowi. Był zresztą, przy niejakiej niesforności charakteru, wybornym oficerem; niebawem z armji lądowej przeszedł do służby na morzu i tam odznaczył się świetnie w tak zwanej Białej eskadrze. Zyskał też wkrótce stopień, który naonczas nosił nazwę „kapitana lekkiej fregaty“. Wyrobił się z niego z czasem człowiek bardzo światowy, posuwający jak najdalej wytworność zepsucia; nieco poeta, jak byli wtedy wszyscy, dobry obywatel państwa, przyjemny domownik swojego księcia, wielce gorliwy na wszystkich festynach, przyjęciach dworskich rannych i wieczornych, uroczystościach, bitwach; giętki, ile trzeba, zresztą bardzo wyniosły, posiadający wzrok krótki lub bystry w miarę przedmiotu, na który patrzał, chętnie nieskazitelny, uprzedzający lub pogardliwy stosownie do potrzeby, z pierwszego popędu otwarty i szczery, ale umiejący wprędce narzucić na twarz maskę; bardzo biegły w rozpoznaniu dobrego lub złego usposobienia króla, lekceważący życie wobec ostrza szpady, zawsze gotów na sztych je wystawić za lada skinieniem swojego pana, zdolny do wszelkiego rodzaju wybryków, ale niezdolny być niegrzecznym, dumny z klękania w czasie wielkich wydarzeń monarchicznych; słowem, człowiek dziwnie wesołego męstwa, zwierzchu dworak, pod spodem rycerz średniowieczny; zupełnie jeszcze młody w wieku lat czterdziestu pięciu.
Lord Dawid śpiewał z upodobaniem pieśni francuskie; była to cecha powabnej wesołości, która spodobała się Karolowi II.
Lubił wymowę, a raczej wytworną paplaninę. Wielce też cenił owe sławne naonczas, a nieco napuszyste pogrzebowe mowy Bossueta.
Po matce już i tak miał z czego żyć. Posiadał bowiem około dziesięciu tysięcy funtów szterlingów, to jest prawie dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu. Dawał sobie w tem radę, ratując się długami. Niezrównany był w przepychu, modnem szaleństwie i wynajdywaniu coraz nowych zbytków. Jak tylko spostrzegł, że go naśladowano, natychmiast zmieniał swoje upodobania. Nakoniec nosił buty z miękkiej krowiej skóry z ostrogami. Miał kapelusze, jakich nikt nie miał, koronki, o jakich nikt nie słyszał, i wyłogi jedyne na świecie.
Około roku 1705, jakkolwiek lady Jozyana miała już wtedy lat dwadzieścia trzy skończonych, lord zaś Dawid czterdzieści cztery, małżeństwo pomiędzy nimi jeszcze nie przyszło do skutku, a to z najprostszych przyczyn w świecie. Czy się nienawidzili? Nie, bynajmniej. Tylko że to, co wiesz, że ci nie ucieknie, nie kusi cię bardzo do pośpiechu. Jozyana poprostu pragnęła pozostać wolną, Dawid zaś zostać młodym. Związać się najpóźniej, jakby tylko było można, wydawało mu się przedłużeniem młodości. Nie brakło w tych dwornych czasach zapóźnionych młodzieńców; siwiało się bawidamkiem; peruka była wspólnikiem, później puder był pomocą. Mając pięćdziesiąt pięć lat, lord Karol Gerrard, baron Gerrard z Gerrardów z Bromley, napełniał Londyn swojemi konkietami. Ładna i młoda księżna Buckingham, hrabina Coventry szalała z miłości z siedemdziesięcio siedmio letnim pięknym Tomaszem Bellasye, wicehrabią Falcomberg. Przytaczano sławne wiersze Kornela siedemdziesięcioletniego do dwudziestoletniej kobiety: „Marquise, si mon visage...“ Kobiety miały także powodzenie w jesieni swojego życia, świadkiem Ninon i Marion. Takie były modele.
Jozyana i Dawid zostawali z sobą w stosunku zalotności, z pewnym właściwym odcieniem. Nie kochali się, ale się sobie podobali. Wystarczało im wiedzieć, że do siebie należeć mają. Poco się spieszyć z ostatecznem zakończeniem tego wszystkiego? Ówczesne utwory wyobraźni ogromnie zachęcały kochanków i narzeczonych do podobnego zatrzymania się w miejscu; co nawet bardzo było w modzie. Do tego Jozyana, wiedząc o swojem nieprawem pochodzeniu, czuła się przecież księżniczką i nazbyt sobie cenić to umiała, aby jej spieszno było przyjąć jakiebądź zobowiązanie. Zresztą nie miała nic przeciw lordowi Dawidowi. Lord Dawid zdawał jej się przystojny, ale to w układ nie wchodziło. Znajdowała go także ze wszech miar wytwornym.
Wytworność to wszystko. Nawet Caliban, gdyby go sobie wytwornym wyobrazić, pozostawiłby daleko poza sobą Arjela, jeśliby ten był biedakiem. Lord Dawid był piękny, — tem lepiej; ale piękności brak często wyrazu, otóż lord Dawid nie miał nawet tej ułomności. Zakładał się, boksował, zadłużał; Jozyana bardzo się zajmowała sławą jego koni, jego psów, jego przegranych w karty, jego miłosnych powodzeń. Ze swej strony zaś lord Dawid ulegał urokowi księżniczki Jozyany, dziewicy bez plamy, ale też i bez zbytecznej drażliwości sumienia, dumnej, nieprzystępnej i śmiałej. Pisywał do niej sonety, które niekiedy czytywała. W sonetach tych twierdził zwykle, że posiadać ją byłoby to wynieść się aż ponad gwiazdy, co mu nie przeszkadzało wszakże odkładać to wyniesienie zawsze do przyszłego roku. Dworował w przedpokoju serca swojej narzeczonej, nie przestępując jego progu, i to im obojgu wielce dogadzało. Tymczasem u dworu mocno uwielbiano wysoki smak podobnego odwlekania.
Lady Jozyana mawiała: — Co za nieznośna rzecz, być zmuszoną wyjść za lorda Dawida, kiedybym sto razy wolała się w nim zakochać.
Jozyana była cała ciałem. Nic nad to nie było wspanialszego. Wzrost miała wysoki, nawet za wysoki. Włosy jej posiadały odcień, któryby nazwać można płowo-płomiennym. Była dobrej tuszy, świeża, silnej budowy, biała i różowa, do tego nadzwyczaj śmiała i dowcipna. Spojrzenie miała może nazbyt wyraziste. Nie można jej było wytknąć ani jednego kochanka, ale też i nie grzeszyła niewinnością. Oszańcowywała się naokoło pychą. Zwyczajni ludzie? — Cóż znowu! Zaledwie bożek byłby jej godnym — albo też potwór. Jeżeliby cnota polegała na niedostępności, to w takim razie Jozyana była istnym jej ideałem, pozbawionym wszakże wszelkiej czystości. Nie miała przygód miłosnych, jedynie przez pychę; ale nie gniewałaby się, gdyby ją o to posądzano; byleby tylko były wyjątkowe, a zwłaszcza odpowiadały stanowisku osoby takiej, jak ona. Mało przywiązywała wagi do swojej dobrej sławy, a zato wiele dbała o rozgłos. Wydawać się łatwą do zdobycia, a być nie do zdobycia, to dopiero prawdziwe arcydzieło. Jozyana czuła w sobie tyleż majestatu, co i zmysłowości. Była to piękność zdobywcza; raczej zagarniała, aniżeli czarowała. Po sercach stąpała. Była zupełnie ziemska. Zarównoby się zdziwiła, gdyby jej kto w jej piersi duszę ukazał, jak i gdyby jej u ramion skrzydła wytknięto. Lubiła rozprawiać o filozofji Lockego. Zresztą była uprzejma. Podejrzewano, że umiała po arabsku.
Być ciałem i być kobietą, to dwie rzeczy różne. Jozyana nie posiadała bynajmniej tej kobiecej strony słabej, która bywa naprzykład litością a tak łatwo przechodzi w miłość. Ale nie dlatego, żeby miała być nieczułą. Staroświeckie porównanie ciała kobiecego z marmurem najzupełniej jest nietrafne. Piękność ciała właśnie na tem polega, żeby nie być marmurem; rzeczą jej jest: zdradzać serca tętno, drżeć, rumienić się, krwią napływać, mieć jędrność bez twardości; być białą, nie będąc zimną; miewać swoje dreszcze i swoje niemoce; słowem, być życiem, podczas kiedy marmur jest śmiercią. Ciało, u pewnego stopnia piękności, posiada niemal prawo do obnażenia; samo z siebie na rzuca się ono olśnieniem, niby zasłoną; ktoby był Jozyanę ujrzał nagą, kształty jej nieinaczejby mu się uwidomiły, jak tylko poprzez mgłę świetlaną. W stanie takim radaby się była ukazała satyrowi lub rzezańcowi. Miała w sobie coś z dumnej rozpusty mitologicznej. Zrobić komuś zna gości swej katuszę, przywieść do rozpaczy żądze jakiego Tantala, byłoby ją do najwyższego stopnia ubawiło. Jowisz stworzył ją Nereidą, król księżniczką. Stąd podwójna promienistość, tworząca blask dziwny tej przedziwnej istoty. Podziwiając ją, czułeś, że się stajesz bałwochwalcą i służalcem. Początek jej dała plama urodzenia i odmęty oceanu. Zdawała się wyszłą z piany morskiej. Przeznaczenie rzuciło ją na powierzchnię wody, ale w wielki wir królewskiego świata. Miała w sobie coś z fali, coś z trafu ślepego, coś z pańskości i burzy. Była światła, nawet uczona. Nigdy żadna namiętność przystępu do niej nie znalazła, a każda została przez nią zgłębiona. Posiadała wstręt do urzeczywistnień, ale i pociąg do nich także. Gdyby sobie była sztylet pchnęła w piersi, to tylko tak, jak Lukrecja, po wszystkiem. Wszelkiego rodzaju zepsucia, wprawdzie tylko w stanie przywidzenia, znajdowały miejsce w tej dziewicy. Była to możliwa A starta w osobie rzeczywistej Djany. Była ona, z całem zuchwalstwem świetnego swego rodu, wyzywającą jednocześnie i nieprzystępną. Z tem wszystkiem mogła także uznać za zabawne urządzenie samej sobie upadku na drodze cnoty. Siedzibę miała w świetlistym obłoku chwały, skąd kusiło ją niekiedy zstąpić, a może i ciekawość brała runąć nagle, Coprawda, była nieco za ciężka na ten swój obłok powietrzny. Upadek m a swoje powaby. Swoboda życia pańskiego sama już z siebie upoważnia do próby w tym względzie, i wysokiego rodu osoba bawić się tam może bezkarnie, gdzieby mieszczka bez ratunku przepadła. Jozyana urodzeniem swojem, pięknością, usposobieniem, światłością rozumu była niemal królową. Czas jakiś zachwycona się czuła Ludwikiem de Boufflers, który był zdolny w dwóch palcach skruszyć podkowę. Odżałować nie mogła, że Herkulesa nie było już na świecie. Życie jej upływać się zdawało w dziwnem oczekiwaniu jakiegoś nieporównanego i zmysłowego ideału.
Moralnie rzeczy biorąc, Jozyana nasuwała sobą myśl, zamkniętą w owym wierszu listu do Pizonów: Desinit in piscem.
Brzydka ryba zakończa dziewicę urodną.
Była to szlachetna pierś, świetne łono, miarowo falujące tętnami królewskiego serca, spojrzenie żywe i jasne, postać, przedstawiająca za rysy czyste i wyniosłe; wszakże wszystko to razem wzięte, gdzieś pod wodą, w przezroczy mętnej, łatwo przedstawiać mogło swój dalszy ciąg falistemi, nadludzkiemi kształtami — może smoczemi i potwornemi. Była to wspaniała cnota, kończąca się zepsuciem w głębokościach marzeń.
Do tego wykwintnisia.
Tak kazała moda.
Proszę sobie przypomnieć Elżbietę.
Elżbieta jest typem, który w Anglji panował przez trzy wieki, szesnasty, siedemnasty i osiemnasty. Elżbieta jest więcej niż Angielką, jest anglikanką. Stąd głęboki szacunek kościoła episkopalnego dla tej królowej, szacunek odczuty przez kościół katolicki, który mieszał do tego trochę klątwy. W ustach Sykstusa V, wyklinającego Elżbietę, przekleństwo upodabnia się do madrygału. „Un gran cervello di principessa“, mówi on. Marja Stuart mniej zajęta sprawą kościoła, a bardziej sprawą kobiecości, mało miała szacunku dla swojej siostry Elżbiety, pisała do niej jako królowa do królowej i jako kobietka do świętoszki: „Twoje trzymanie się zdaleka od małżeństwa pochodzi z tego, że nie chcesz stracić swobody miłości“.
Marja Stuart bawiła się wachlarzem, a Elżbieta toporem. Nierówna gra. Zresztą obie rywalizowały na polu literatury. Marja Stuart pisała wiersze francuskie, Elżbieta tłomaczyła Horacego. Elżbieta brzydka ogłaszała się piękną, lubiła czterowiersze i akrostychy, kazała sobie dawać klucze miast przez kupidynów, usta składała w ciup po włosku, przewracała okiem po hiszpańsku, miała w swojej garderobie trzy tysiące ubrań i toalet, w których było kilka kostjumów Minerwy i Amfitrydy, ceniła Irlandczyków dla szerokości ramion, przykrywała swoje watówki zdobnemi blaszkami i naszyciami, przepadała za różami, wymyślała, klęła, tupała, biła pięścią swoje damy dworu. Dudleya posyłała do djabła, biła kanclerza Burleigha, który płakał, stary głupiec, pluła na Mattewa, biła po karku Hattona, policzkowała Essexa, pokazywała swoje udo Bassompierre’owi, była dziewicą.
To co zrobiła dla Bassompierre’a, królowa Saba zrobiła dla Salomona[14]. A więc było to przyzwoite, ponieważ pismo święte stworzyło precedens. To co jest biblijne, może być anglikańskie. Precedens biblijny dochodzi nawet do tego, że robi dziecko, które się nazywa Ebnehaquem albo Melilechet, co znaczy syn Mędrca.
Czemu takie obyczaje miałyby być złe? Cynizm tyleż znaczy co hipokryzja.
Dzisiaj Anglja, która ma Loyolę zwanego Wesley, spuszcza nieco oczy przed tą przeszłością. Nie jest jej ona po myśli, ale jest z niej dumna.
W tych obyczajach istniał pociąg do potworności, szczególnie do kobiet, a specjalnie pięknych. Pocóż być pięknym, jeżeli się nie ma koczkodona? Pocóż masz być królową, jeżeli potworek nie mówi ci ty? Marja Stuart była łaskawą dla karła Rizzio. Marja Teresa hiszpańska spoufaliła się trochę z murzynem. Stąd czarna ksieni. W alkowach wielkiego wieku garb był dobrze widziany; świadkiem marszałek de Luxembourg, a przed Luxembourgiem Kondeusz, „ten mały człowiek tyle ładny“.
Nawet piękne same mogły być bez uszczerbku koślawe. Było to przyjęte. Anna Boleyn miała jedną pierś większą niż drugą, sześć palców przy jednej ręce, jeden ząb, rosnący nad innym. Lavalliere utykała. Nie przeszkodziło to temu, te Henryk VIII oszalał, a Ludwik XIV tracił głowę.
Ze strony moralnej te same krzywizny. Prawie, że nie było kobiety z wysokich sfer, któraby nie była wypadkiem teatologicznym. W Agnieszce mieściła się Meluzyna. Było się kobietą w dzień, a wampirem w nocy. Szło się na plac tortur, żeby całować świeżo ścięte głowy, zatknięte na żelazne szpice. Małgorzata Valois, prababka wykwintniś, nosiła na swoim pasku zamknięte na kłódkę w blaszanych pudełkach, przyszytych do sukni, wszystkie serca swoich małych kochanków. Henryk IV schował się pod te watówki.
W XVIII wieku księżna Berry, córka regenta, połączyła te wszystkie kreatury w jeden typ plugawy i królewski.
Pozatem piękne panie znały łacinę.
Było to od XVI wieku wdziękiem kobiety. Joanna Grey posunęła elegancję aż do umiejętności hebrajskiego.
Księżna Jozyana bawiła się łaciną. Pozatem inna jeszcze wykwintność: była katoliczką. W sekrecie powiedzmy to: raczej jak jej wuj Karol II niż jak jej ojciec Jakób II. Jakób dzięki swojemu katolicyzmowi stracił koronę, a Jozyana nie chciała ryzykować swojego parostwa. Oto dlaczego katoliczka w domowem pożyciu i wśród wyrafinowanych i subtelnych, nazewnątrz była protestantką. Dla motłochu.
Ten sposób pojmowania religji jest przyjemny; korzysta się ze wszystkich dóbr, związanych z oficjalnym kościołem episkopalnym, a później umiera się jak Grotius z opinją katoliczki i ma się ten zaszczyt, że ojciec Petau odprawia mszę.
Chociaż tłusta i zdrowa Jozyana, kładziemy na to nacisk, była doskonałą wykwintnisią, chwilami jej zaspany i zmysłowy sposób przeciągania końca zdania naśladował wyciągnięcie łap tygrysicy, chodzącej po dżungli. Pożyteczność wykwintności leży w tem, że to umniejsza rodzaj ludzki. Nie robi się mu już zaszczytu należenia do niego.
Przedewszystkiem trzymać rodzaj ludzki na odległość — oto co ma wagę.
Gdy się nie ma Olimpu, bierze się hotel Rambouillet.
Juno na poprzestaje na Aramincie. Niewysłuchane roszczenie boskości stwarza wymuszoną lalkę. W braku piorunów ma się impertynencję. Świątynia kurczy się w buduarze. Nie mogąc być boginią, jest się bożyszczem.
Jest pozatem w wykwintności pewna pedanterja, która podoba się kobietom. Kokietka i pedant są dwoma sąsiadami. Ich połączenie jest widoczne u wykwintnego zarozumialca. Subtelność pochodzi ze zmysłowości. Łakomstwo daje delikatność. Zblazowany grymas przystoi pożądaniu, a nadto słaba strona kobiety czuje się bronioną przez całą kazuistykę galanterji, która wykwintnisiom zastępuje skrupuły. Jest to obwarowanie z rowem wkoło. Każda „wykwintnisią udaje odrazę. To chroni.
Przyzwoli się, ale się pogardza. Tymczasem.
Jozyana była niepokojąca; czuła w sobie taki pociąg do bezwstydu, że udawała surowość. Cofnięcie się dumy w kierunku przeciwnym naszym wadom prowadzi nas do wad odwrotnych. Nadmiar wysiłku by być niewinną czyniło ją kobietą udanej surowości obyczajów. Być zbytnio w postawie obronnej, to oznacza tajemne pożądanie ataku. Kto jest srogi, nie jest surowy. Zasklepiała się w bezczelnej wyjątkowości swojego stopnia i swojego urodzenia, zamyślając może jednocześnie, jakeśmy to powiedzieli, jakiś nagły wypadek.
Była to jutrzenka XVIII wieku. Anglja zarysowywała to, co we Francji było regencją. Walpole i Dubois są sobie bliscy. Malborough bił się przeciw swojemu ex-królowi Jakóbowi II, któremu, jak mówiono, sprzedał swoją siostrę Churchill. Bolingbroke błyszczał a Richelieu się ukazywał. Galanterja uważała za wygodne pewne pomięszanie stopni: ścisłego obcowania dokonywały nałogi. Miało się później dokonać przez poglądy. Przestawanie z motłochem, preludjum arystokratyczne, zaczynało to, co rewolucja miała skończyć. Nie było się bardzo daleko od Jelyotta, publicznie siedzącego w biały dzień na łóżku markizy Epinay. Coprawda obyczaje się powtarzają, XVI wiek widział czepek nocny Smetony na poduszce Anny Boleyn.
Jeśli kobieta znaczy grzech, jak nie wiem już jaki sobór to stwierdził, nigdy kobieta nie była bardziej kobietą, jak w tych czasach. Nigdy osłaniając swoją kruchość wdziękiem, a słabość wszechmocą, bardziej rozkazująco nie dała sobie przebaczać. Zrobić z zakazanego owocu, owoc dozwolony — to upadek Ewy; ale zrobić z owocu dozwolonego owoc zakazany — to jej triumf. Kończy ona na tem. W XVIII wieku kobieta zamyka się przed mężem. Zamyka się w raju z szatanem. Adam zostaje za drzwiami.
Wszystkie instynkty Jozyany nakłaniały ją do oddania się raczej miłośnie niż legalnie. Oddać się przez galanterję, mieści w sobie literaturę, przypomina Menalqua i Amaryllis. Jest prawie czynem uczonym.
Panna de Scudery, nie mówiąc już o pociągu brzydoty dla brzydoty, nie miała innego powodu oddania się Pelissonowi.
Dziewczyna rządząca, żona poddana — oto są stałe angielskie zwyczaje. Jozyana odkładała jak mogła najdłużej dzień tego poddaństwa; że trzeba było skończyć na małżeństwie z lordem Dawidem, ponieważ łaskawa wola królewska tego żądała, było to bez wątpienia koniecznością, ale jaka szkoda! Jozyanie podobał się lord Dawid, a jednocześnie odpychała go! Była między nimi jakby milcząca zgoda, by nie zawrzeć i nie zerwać. Zręcznie się wywijali. Ten sposób kochania się jeden krok naprzód, a dwa w tył, jest wyrażony w tańcach ówczesnych, w menuecie i gawocie. Być małżeństwem jest nie do twarzy, więdną od tego wstążki, które się nosi — to postarza. Zamążpójście — rozwiązanie rozpaczliwej jasności. Oddanie kobiety przez notarjusza — co za płaskość! Brutalność małżeństwa stwarza sytuacje definitywne, wykreśla wolę, zabija wybuch, ma syntaxę tak jak gramatyka, na miejsce natchnienia stawia ortografję, miłość zamienia w dyktando, zmusza do ucieczki tajemniczość życia, narzuca przejrzystość czynnościom perjodycznym, nieuniknionym, ściąga z wysokości chmur widok kobiety w koszuli, daje prawa zmniejszające się coraz dla tego, który je wykonywa, jak dla tego, który się im poddaje, mąci przez pochylenie wagi w jedną stronę wdzięczną równowagę płci krzepkiej i płci potężnej, siły i piękności; stwarza tu pana, a tam sługę, podczas gdy poza małżeństwem istnieje niewolnik i królowa.
Pozbawić poezji łoże, czyniąc je przyzwoitem, czyż można sobie wyobrazić coś bardziej ordynarnego? Żeby już wcale nie było grzechu w kochaniu się, jakież to głupie! Lord Dawid dojrzewał, czterdzieści lat to już godzina, która wybija. Nie spostrzegał tego. W rzeczywistości wyglądał zawsze na lat trzydzieści. Uważał, że zabawniej jest pożądać Jozyanę, niż ją posiadać. Posiadał inne; miał kochanki. Jozyana ze swej strony lubiła marzenia.
Marzenia były gorsze.
Księżna Jozyana miała tę właściwość, mniej rzadką zresztą niż się myśli, że jedno jej oko było niebieskie, a drugie czarne, jej źrenice były zrobione z miłości i z nienawiści, ze szczęścia i z nieszczęścia, dzień i noc były pomieszane w jej spojrzeniu.
Jej ambicją było pokazać się zdolną do niemożliwości.
Pewnego dnia powiedziała do Swifta:
— Wszyscy wyobrażacie sobie, że wasza pogarda istnieje.
Wy wszyscy, był to rodzaj ludzki.
Była papistką po wierzchu skóry, jej katolicyzm nie przewyższał ilości koniecznej do elegancji.
Nosiła ciężkie suknie aksamitne, albo też jedwabne, albo z mory, niektóre szerokie na piętnaście i szesnaście łokci, koronki złote i srebrne i wokoło pasa wiele węzłów pereł przeplatanych węzłami drogich kamieni. Nadużywała naszyć. Kładła czasami lamowaną kurtkę z sukna taką, jaką nosili bakałarze. Jeździła konno na męskiem siodle, mimo wynalezienia siodeł damskich, wprowadzonych do Anglji w czternastym wieku przez Annę, żonę Ryszarda II. Myła sobie twarz, ręce, ramiona i piersi lodowatym cukrem, rozpuszczonym w białku jajka na sposób kastylski. Gdy się dowcipnie mówiło przy niej, śmiała się z rozwagą, mającą szczególny wdzięk.
Zresztą żadnej złośliwości. Była raczej dobra.
Jozyana, ma się rozumieć, nudziła się śmiertelnie.
Tymczasem lord Dawid Dirry-Moir zajmował stanowisko wcale poważne w postrzelonem życiu stołecznego grodu. Najwyższe społeczeństwo czcią go otaczało.
Zanotujmy naprzód jedno z najznakomitszych odznaczeń się lorda Dawida; oto odważył się nosić swoje własne włosy. Coprawda, była to już chwila rozpoczynania się reakcji przeciwko peruce. Podobnie jak później, w roku 1824, Eugenjusz Devéria ośmielił się pierwszy zapuścić brodę, tak w roku 1702 Price Devereux zuchwale zdobył się pierwszy ukazać publicznie pod pokrywką umiejętnego utrefienia własne, swoje rodzime włosy. Narazić w ten sposób swoje włosy, było to niemal narazić głowę. To też wywołało to oburzenie powszechne; a jednak Price Devereux był wice-hrabią Herefordu i parem Anglji. Został tedy znieważony, rzecz owa zasługiwała na to. Cóż kiedy właśnie w najgorętszym ogniu zjawił się nagle lord Dawid podobnież z własnemi tylko, zamiast peruki, włosami. Wypadki tego rodzaju zapowiadać zwykły koniec społeczeństw. Lord Dawid mocniej jeszcze został zelżony od wice-hrabiego Hereforda. Dzielnie jednak wszystko wytrzymał. Wprawdzie Price Devereux był pierwszym, Dawid Dirry-Moir zaś drugim z porządku. Z tem wszystkiem, trudniej bywa niekiedy być drugim, niż pierwszym. Na to mniej wprawdzie potrzeba genjuszu, ale za to męstwa więcej. Pierwszy, w upojeniu pomysłowości, mógł nie rozumieć niebezpieczeństwa; zato drugi dokładnie już widzi przepaść pod nogami, a jednak się w nią rzuca. Otóż w tę otchłań nienoszenia więcej peruki Dawid Dirry-Moir skoczył bez namysłu. Później już ich poczęto naśladować; zdobyto się, po tych dwóch rewolucjonistach, na odwagę noszenia własnych włosów; aż wreszcie nadciągnął puder, jako okoliczność łagodząca.
Chcąc raz wyjaśnić stanowczo ten tak ważny dziejowy wypadek, powiedzmy mimochodem, że prawdziwe pierwszeństwo w tym względzie należy Krystynie Szwedzkiej, która to, jak wiadomo, lubiła się ubierać po męsku; ukazała się zaś razu jednego, a było to w roku 1680, z rodzimemi swemi włosami na głowie, wprawdzie upudrowanemi i nastroszonemi bez fryzury, w sposób tak zwany podrastający. Coprawda, posiadała także w dodatku „kilka włosów na brodzie“, jak twierdzi Misson.
W następstwie Papież przez bullę z marca roku 1694 niemały zadał cios peruce, zabraniając ją na głowach biskupów i księży, a wreszcie i całego niższego duchowieństwa.
Lord Dawid tedy nie „używał peruki, a zato nosił buty z krowiej skóry.
Wielkie te sprawy słusznie zyskiwały mu podziw powszechny. Nie było klubu, któregoby nie był leaderem, nie było walki bokserskiej, w którejby go nie żądano za referee. Referee, był to sędzia.
Sam ułożył niejedną klubową ustawę high life’u; założył nawet kilka wytwornych stowarzyszeń, z których jedno, Lady Guinea, istniało jeszcze na przedmieściu Pall-Mall w roku 1772. Lady Guinea był to klub, w którym się roiło od modnej młodzieży. Grywano tam w karty. Najmniejszą stawkę stanowił rulon złożony z pięćdziesięciu gwinei, i nie bywało nigdy na stole mniej jak dwadzieścia tysięcy gwinei. Każdy z grających miał przy sobie stoliczek do postawienia filiżanki z herbatą, a także szkatułki ze złoconego drzewa, w której się mieściły rulony złota, każdy równie, na podobieństwo służących, kiedy się zabierają do czyszczenia noży, wdziewał na ręce skórzane mankiety, dla ochraniania koronek, podobneż skórzane kołnierze dla zabezpieczenia krez; na głowy zaś, dla zasłony oczu od zbytecznego blasku lamp, a także utrzymania w porządku fryzury, szerokie słomiane kapelusze, pokryte kwiatami. Na twarze wdziewali maski, ażeby nie zdradzać swego wzruszenia, szczególnie przy grze w kwindecza. Wszyscy też ubrania swoje wkładali na wywrót, dla ściągnięcia sobie powodzenia.
Lord Dawid był członkiem Beefsteack-Klubu, Surly-Klubu, Split-farthing-klubu, klubu Gburów i klubu Lichwiarzy, także klubu Zapieczętowanego Węzła, Sealed Knot, Klubu Rojalistów i stowarzyszenia Marcina Scribblerusa, założonego przez Swifta w miejsce Klubu Rota, ustanowionego przez Miltona.
Jakkolwiek sam piękny, należał jednak do klubu Brzydkich. Klub ten poświęcony był potworności. Brano tam na siebie zobowiązanie pojedynkować się nie za żadną piękną kobietę, ale za brzydkiego jakiegoś mężczyznę. Główna sala klubu ozdobiona była najszkaradniejszemi portretami: Tersyta, Tribouleta, Dunsa, Hudibrasa, Scarrona; na kominku stało tam popiersie Ezopa, umieszczone pośród dwóch jednookich, Coclesa i Camoensa; ponieważ Cocles był ślepy na oko lewe, a Camoens na prawe, każdy z nich tedy nadstawiony był od strony swojej ślepoty, tak, że dwa te bezoczne profile spoglądały na siebie twarzą w twarz. Dnia, kiedy się dowiedziano, że piękna pani Visart dostała ospy, klub Brzydkich wniósł toast za jej zdrowie. Klub ten kwitnął jeszcze w początkach dziewiętnastego stulecia, posłał nawet dyplom na członka honorowego sławnemu Mirabeau.
Od czasu ponownego wstąpienia na tron Karola II kluby rewolucyjne zostały zniesione. Zburzono, na małej uliczce sąsiadującej z Moorfields, szynkownię, w której zasiadał Klub Calf’s Head, Klub Cielęcej Głowy, tak nazwany, ponieważ 30 stycznia 1649, w dniu, w którym polała się krew Karola I na rusztowaniu, pito tam w cielęcej czaszce czerwonem winem zdrowie Cromwella. Miejsce klubów republikańskich zajęły kluby monarchistyczne. W klubach tych zabawiano się nader przyzwoicie.
Był naprzykład tak zwany She romps Club. Brano ci z ulicy pierwszą lepszą przechodzącą kobietę, mieszczkę, ma się rozumieć jak najmniej starą i jak najmniej brzydką; wpychano ją gwałtem do klubu i tam kazano jej chodzić na rękach, z nogami w górę, z twarzą zasłoniętą przez opadające suknie. Jeżeli się temu opierała, umiano dodać jej ochoty szpicrutą, smagając to, co już nie było zakryte. Działo się to, jak widzimy, z własnej jej winy. Poganiacze przy tym rodzaju zabawy nazywali się „podbudzaczami“.
Był także tak zwany klub Błyskawic Gorąca, przenośnie zaś Merry-danses. Urządzano tam tańce murzynów z białemi, tak zwane timtirimbas peruwiańskie, mianowicie Mozamala, co znaczy „dziewczyna ladaco“, w końcu którego tancerka musiała usiąść na kupie otrębów, a następnie wstać, pozostawiając ślad odciśnięty. Urządzano sobie widowiska z wiersza Lukrecjusza:
Był także Hellfire-Club, Klub Płomieni, gdzie szło o to, żeby być bezbożnym. Były to szranki dla świętokradztw wszelkiego rodzaju. Piekło wystawiono tam na licytację, w nagrodę za najlepsze bluźnierstwo.
Był także klub Uderzeń Głowy, tak zwany od tego, że tam głowami uderzano ludzi. Upatrzywszy sobie jakiego pierwszego lepszego wyrobnika z ulicy, o szerokiej piersi a niezbyt mądrej powierzchowności, stawiano mu do wypicia kufel porteru (w potrzebie zaś umiano go zmusić do jego przyjęcia), byle tylko wzamian pozwolił sobie dać cztery razy głową w piersi. I dopiero z tego powodu robiono zakłady. Zdarzyło się raz, że jakiś tęgi Walijczyk, nazwiskiem Gogangerdd padł trupem za trzeciem powtórzeniem tej operacji. Rzecz ta narobiła rozgłosu. Zarządzono śledztwo i użyci do niego biegli wyrzekli następującą opinję: „Umarł skutkiem wzdęcia serca, spowodowanego nadużyciem trunku“. W istocie Gogangerdd wypił pomieniony wyżej kufel porteru.
Był jeszcze Fun-Club. Fun, podobnie jak cant, jak humour, jest wyrazem, który się przetłomaczyć nie da. Fun tak się ma do żartu, jak pieprz do soli. Dobrać się do czyjego domu, zbić tam kosztowne zwierciadło, pokiereszować familijne portrety, otruć psa domowego, kota wsadzić do klatki, wszystko to nazywało się „sprawić komuś fun“. Rozpuścić fałszywą wieść o czyjejś śmierci i tym sposobem całą rodzinę przyodziać w żałobę, nazywało się funem. Nie co innego także, jak fun, wykroiło razu jednego dziurę prostokątną w szacownym obrazie Holbeina, w Hampton-Court. Fun dałby był niewiedzieć co za to, gdyby to on był poodtrącał obadwa ramiona sławnej Wenerze z Milo. Za Jakóba II pewien młody lord miljonowy, podłożywszy nocą ogień pod jakąś chatę, do serdecznego śmiechu pobudził Londyn cały i skutkiem tego został nawet obwołany królem Funu. Biedacy z owej chaty nader pociesznie uciekali w koszulach. Członkowie Fun-Clubu, wszyscy jak najznakomitszego pochodzenia, włóczyli się po mieście w porze, w której już ogólnie spano, i w wycieczkach tych obrywali zawiasy u okiennic, odrąbywali rury od studni, zawalali wodozbiory, zrzucali szyldy, niszczyli zasiewy po ogrodach, gasili latarnie, podpiłowywali belki, podpierające domy, wytłukiwali okna, i to przedewszystkiem w dzielnicach najuboższych. Byli to wszystko ludzie bardzo bogaci. Stąd każda skarga pozostawała bezskuteczną. I zresztą była to, jak powiedzieliśmy, zabawa. Obyczaje te nie ze wszystkiem jednak wyszły z mody; dziś jeszcze tu i owdzie na ziemi angielskiej, w Guernesey naprzykład, zdarza się również, że ci nocą potrosze dom nadskubią, to ci parkan rozwalając, to urywając kołatkę od drzwi i t. p. Gdyby to biedacy te rzeczy działali, posłanoby ich na galery; ale to jest najczęściej przyjemna młodzież złota.
Najznakomitszemu jednak z tych wszystkich klubów przewodniczył władca niejaki, noszący zwykle półksiężyc na czole, nazywający się zaś „Wielki Mohock“. Ten tedy Mohock-Club jeszcze o wiele poprzednie stowarzyszenie w dowcipie przewyższał. Broić złe, byle złe broić, takie było zadanie tego klubu. Słowem, obrał on był sobie szczytny cel szkodzenia. Ku temu zaś wszelkie środki były dobre. Stając się Mohockiem, już tem samem wykonywano przysięgę szkodzenia całemu światu. Szkodzić za jakąbądź cenę, mniejsza jak, komu i kiedy, było tam najświętszym obowiązkiem. Każdy z członków Mohock-Clubu obowiązany był mieć jakiś talent; i tak, jeden był naprzykład „nauczycielem tańca“, to jest zmuszał do podrygania prostych ludzi, łaskocząc im łydki końcem szpady. Inni znowu umieli „dawać na poty“, to jest ni stąd ni zowąd na ulicy, w sześciu lub ośmiu z rapirami w ręku, otoczyć, trzymając się kręgiem, pierwszego lepszego przechodnia; ten, zewsząd okrążony, musiał koniecznie stać plecami do któregoś z napastników, za co dźgnięty w grzbiet szpadą, skoro się obrócił w drugą stronę, spotykało go znowu to samo od kogo innego, i tak nieustannie aż do skutku; kiedy się już nim w ten sposób dostatecznie ubawiono, oddawano go jeszcze w opiekę lokajom, którzy go grzmocili kijami dla nauczenia przyzwoitości. Byli znowu tacy, którzy robili ludziom lewka; to znaczy, że nagle w przystępie pustej wesołości osadzali na miejscu kogoś z przechodzących, zgniatając mu nos uderzeniem pięści i jednocześnie wpychając mu w oczy oba palce skrajne. Jeśli przypadkiem w robocie tej wypłynęły oczy, sumiennie za nie płacono.
Takie były z początkiem osiemnastego wieku rozrywki bogatych próżniaków Londynu. Próżniacy paryscy mieli także swoje. Margrabia de Charolais strzelał dla zabawki do przechodniów z progu drzwi swego pałacu. Już to w każdym czasie młodość pożytecznie umiała się zabawiać.
Lord Dawid Dirry-Moir składał przynajmniej w te wytworne urozmaicenia życia niemało hojnej pańskości. Wprawdzie tak samo, jak i kto drugi, z przyjemnością podłożył ogień pod drewnianą chatę, jednak, coprawda, odbudowywał ją potem z cegły lub z kamienia. Zdarzyło mu się również zmusić do tańczenia na rękach dwie młode kobiety w She romps klubie. Z tych jedna była dziewczyną, więc ją wyposażył; drugą zaś, jako mężatkę, wynagrodził daniem jakiejś posady jej mężowi.
Walki kogutów zawdzięczały mu chwalebne udoskonalenia. Prawdziwie, rozkosz to była widzieć lorda Dawida, układającego koguta do potyczki w szrankach. Wiadomo jest, że, walcząc, koguty tak samo chwytają się za pióra, jak ludzie za czupryny. Otóż lord Dawid starał się koguta swego zrobić jak być może najbardziej łysym. W tym celu starannie przycinał mu nożyczkami wszystkie pióra w ogonie; od głowy zaś ku skrzydłom wszystkie pierze z karku. „Tyle mniej będzie środków zaczepki dla nieprzyjaciela“, mawiał. Poczem rozczapierzał skrzydła swego koguta i przycinał w ostrze każde pojedyńcze pióro, tak, że się z tego robiło całe zbiorowisko morderczych pocisków. „A to znowu dla oczu przeciwnika“, mówił. Następnie starannie oskrobywał mu nogi scyzorykiem, wyostrzał szpony, osadzał u pięty ostrogę stalową kończatą i siekącą. Pluł mu na głowę, napluwał mu na szyję, słowem, namaszczał go śliną, jak to się niegdyś oliwą nacierało atletów, co zrobiwszy, dopiero wtedy puszczał go w szranki, wołając: „Oto w jaki sposób koguta można zmienić w orła i jak to kuchenne zwierzę przerabia się w zwierza gór“.
Lord Dawid chętnie także brał udział w walkach na kułaki; był też w tym względzie niemal wyrocznią. Zwykle w takich razach on to urządzał wbijanie kołków i zaciąganie postronków, on także oznaczał ilość sążni, jaką miała zajmować przestrzeń szranków. Jeżeli był sekundantem, nie odstępował na krok swojego boksera, ale owszem, w jednej ręce butelkę trzymając, w drugiej gąbkę, wołał mu nieustannie: „Strike fair“ (bij dzielnie), podszeptywał mu różne wybiegi, doradzał przez cały ciąg walki, ocierał go z krwi, podnosił, jeśli został powalony, brał go na kolana, wkładał mu szyjkę od butelki w zęby i, w własne swoje usta nabrawszy wody, strzykał mu ją w kształcie drobnego deszczu w oczy i w uszy, co, jak wiadomo, orzeźwia nawet umierającego. Jeżeli był obrany sędzią, przestrzegał zachowania przepisów w uderzeniach, surowo zabraniał komukolwiek z wyjątkiem sekundantów towarzyszyć walczącym, ogłaszał zwyciężonym zapaśnika, który nie stanął nawprost swego przeciwnika, czuwał nad tem, ażeby rundy nie trwały dłużej nad pół minuty, nie pozwalał na „butting“, groźnie zabraniał uderzenia głową, przeszkadzał szturchać zapaśnika powalonego na ziemię. Cała ta jednak głęboka wiedza nie dawała mu bynajmniej pedanterji i w niczem też nie przynosiła ujmy swobodnej jego wytworności.
Nie zdarzyło mu się też nigdy, jak to bywa bardzo często, że trzymający to za tym, to za tamtym zakłady, w przystępie zapalczywości, chcąc przyjść w pomoc upadającym na siłach bokserom i zarazem przeważyć szalę na swoją stronę, zuchwale przeskakują zaporę, dobywają się do szranków, a niekiedy nawet zrywają postronki, obalają kołki i tłum nie jedni z drugimi mieszają się do walki. Przeciwnie, lord Dawid był jednym z tej niewielkiej liczby sędziów, których niktby się wygrzmocić nie ośmielił.
W trenowaniu bokserów nie miał sobie równego. Bokser, którego sam raczył wprawiać ku walce, zgóry mógł być pewny zwycięstwa. Lord Dawid wybierał sobie zwykle siłacza, tęgiego ciałem jakby opoka, wysokiego jak wieża, i odrazu przybierał go za własne dziecko. Przeprowadzić ze stan u odpornego do zaczepnego tę bryłę człowieczą, oto zadanie, jakie sobie stawiał. W tym względzie był niezrównany. Raz tego cyklopa przybrawszy za swego, już go nie opuszczał ani na chwilę. Stawał mu się niemal mamką. Ściśle wymierzał mu wino, odważał mięso, odliczał godziny snu. On to przecież, nie kto inny, jest wynalazcą tego cudownego sposobu hodowania atlety, co w nowszych czasach Moreley tylko odświeżył i za swoje podał. Zrana surowe jedno jajko i szklanka herbaty, w południe udziec barani napół surowy i herbata, o godzinie czwartej herbata z grzankami, wieczorem lekkie piwo i znów grzanki. Poczem rozbierał swojego wychowańca, nacierał go i kładł do łóżka. Na ulicy nie spuszczał go z oczu, troskliwie oddalając od niego wszelkie niebezpieczeństwa, jak: rozbiegane konie, pijanych żołnierzy, ładne dziewczęta. Pilnie bowiem czuwał nad jego cnotą. Ta pieczołowitość macierzyńska przydawała coraz nowych udoskonaleń wychowywanemu w ten sposób zapaśnikowi. Lord Dawid uczył go uderzenia pięścią, wybijającego zęby, i znowu uderzenia dużym palcem w celu wysadzenia oka. Nic mocniej nad to rozczulającego. Przygotowywał się w ten sposób do życia politycznego, w którem miał później wystąpić. Niemała to rzecz być skończonym kawalerem.
Przepadał też za wszelkiego rodzaju zabawą uliczną, wystawami, menażerjami, hecami, teatrami sztuk łamanych, skoczków, błaznów, kuglarzy, sztukami cudowisk jarmarcznych, słowem za wszystkiem, co tylko gdzie podziwiano pod golem niebem, na rynkach, lub rogach zaułków. Prawdziwy angielski magnat koniecznie upodobanie jakieś musi z ludem podzielać; z tego też powodu lord Dawid troskliwie uczęszczał nietylko do szynkowni, ale i do najbardziej podejrzanych gospód, równie Londynu, jak i wszystkich pięciu portów. Ażeby, nie narażając powagi zajmowanego przezeń w służbie morskiej stopnia, mógł się niekiedy pobić z lada posługaczem okrętowym lub cieślą, kładł na siebie, wybierając się w podobne miejsca, kurtę marynarską. Do przeobrażeń tego rodzaju wielce mu było dogodne, że nie nosił peruki; lud bowiem prosty, nawet jeszcze za Ludwika XIV, zachował był własne włosy, tak jak lew grzywę. W ten sposób był swobodny.
Prości ludzie, z którymi się lord Dawid kumał na owych schadzkach, wielkie mieli dla niego poważanie, ani się domyślając, że był lordem. Nazywano go tam poufale Tom-Jim-Jack. Pod imieniem tem używał wielkiej wziętości i sławy pomiędzy tym motłochem. Przyznać mu należy, że po mistrzowsku umiał włazić w błoto. Przy sposobności też rad się dawał we znaki kułakiem. Ta znakomita strona jego życia znana była lady Jozyanie, owszem, wielce nawet przez nią ceniona.
Ponad tem przyszłem stadłem znajdowała się Anna, królowa Anglji.
Kobieta w całem znaczeniu tego wyrazu, oto czem była królowa Anna. Była wesoła, łaskawa i wspaniała, ale wszystko w pewnej mierze. Żadna z jej zalet nie dosięgała cnoty, ale też i żadna jej niedoskonałość nie dosięgała złego. Tuszy była ciężkiej, żartu dosyć grubego, dobroci głupiej. Charakter miała zarazem uparty i miękki. Jako małżonka była wierna i niewierna. Miewała powierników, którym oddawała serce, jednocześnie małżonkowi dochowując wierności. Jako chrześcijance, to raz wiary jej brakło, to znowu jej miała do zbytku. Jedynym jej wdziękiem była szyja, jakby z posągu Nioby. Zresztą dość nieudatne miała kształty. Była nieco zalotna, ale w sposób uczciwy. Miała płeć białą i delikatną, i chwalić się nią lubiła. Od niej to początek wzięła moda noszenia ciasnego naszyjnika z dużych pereł. Czoło miała niskie, grube wargi, pełne policzki, duże oczy, ale wzrok słaby. Podobnież i wzrok jej duszy nie sięgał daleko. Z wyjątkiem rzadkich przystępów wesołości, niemal równie ociężałej jak i wybuchy jej gniewu, usposobienie jej było raczej milcząco-gniewliwe. W skutek tego wymykały jej się nieraz słowa, których znaczenie odgadywać było trzeba. Była to razem mieszanina dobrej i złej kobiety. Lubiła niespodzianki, co jest także głęboko kobiece. Była próbką zgruba tylko obrobionej matki Ewy. Temu niedokończonemu zarysowi przypadł w udziale przypadek, jakim jest tron. Piła. Jej mąż był Duńczykiem.
Sama toryską będąc, rządziła za pośrednictwem whigów. Jak kobieta i jak warjatka. Miewała różne przywidzenia i zachcenia; trudno o kogoś mniej zręcznego do rządzenia krajem. Wypuszczała z rąk korzystne sposobności, to też cała jej polityka wyglądała dość powyszczerbiana. Celowała w wywoływaniu wielkich katastrof małemi przyczynami. Gdy przyszła jej fantazja okazania władzy, nazywała to: pokierowem przebiciem.
Wymawiała z wyrazem głębokiej zadumy podobne naprzykład, jak te, wyrazy: „Żaden par Anglji nie ma prawa znajdować się z nakrytą głową w obecności króla, z wyjątkiem jednego tylko Courcy, barona Kinsale, para Irlandji“. Mawiała także: „Byłoby to niesłuszne, żeby mój mąż nie był lordem-admirałem, skoro nim był mój ojciec“. Co powiedziawszy, zrobiła istotnie Jerzego Duńskiego wielkim admirałem Anglji „and of all Her Majesty’s Plautations“. Była wiecznie w złym humorze; nie wyrażała swoich myśli, ale wypacała je. Było coś ze sfinksa w tej gąsce.
Nie miała wstrętu do funu, jako do zabawnego psikusa. Sama, gdyby mogła była Apollina garbatym zrobić, niesłychanieby się z tego cieszyła. W każdym razie jednak byłaby go pozostawiła bogiem. Dobra w głębi duszy, miała zasadę nie doprowadzać nikogo do rozpaczy, ale zato śmiertelnie wszystkich nudzić. Niekiedy wyrażała się, nie obwijając słów w bawełnę, i o włos tylko dalej, a klęłaby, jak niegdyś Elżbieta. Od czasu do czasu sięgała do kieszeni po okrągłe srebrne pudełeczko, na którem wyryty był jej portret z profilu, mający po dwóch stronach głoski Q. i A. (Queen Anna), i otworzywszy je, brała z niego końcem palców nieco pomady, którą sobie czerwieniła usta. Urządziwszy je sobie w ten sposób, uśmiechała się. Niezmiernie lubiła płaskie pierniki zelandzkie. Wiele także sobie robiła ze swojej tuszy.
Jakkolwiek purytanka z przekonania, z przyjemnością jednak uczęszczałaby była na widowiska. Chciała nawet założyć akademję muzyczną, na wzór istniejącej już wtedy we Francji. W 1700 roku Francuz niejaki, Forteroche nazwiskiem, chciał wystawić w Paryżu „Cyrk królewski“, mający kosztować aż do czterech kroć stu tysięcy liwrów, czemu gdy się d’Argenson sprzeciwił, Forteroche ten udał się do Anglji. Tam przedstawił królowej Annie (chwilowo nawet przez nią przyjęty) projekt wybudowania w Londynie teatru z maszynerjami, o wiele jeszcze piękniejszego, niż podobny w Paryżu; miał mieć bowiem aż cztery pogłębienia.
Tak jak Ludwik XIV, lubiła, żeby jej kareta jeździła galopem. Jej zaprzęgi przebywały czasami w mniej niż pięć kwadransów drogę z Windsoru do Londynu.
Za czasów Anny nie było zebrań bez pozwolenia dwóch sędziów pokoju. Dwanaście osób, zebranych chociażby tylko, by jeść ostrygi i pić porter, popełniało wiarołomstwo.
Pod tem panowaniem, chociaż względnie dobrodusznem, zaciąganie do marynarki odbywało się z wielką gwałtownością; ponury dowód, że Anglik jest raczej poddanym niż obywatelem. Od wieków król angielski używał tyrańskiej metody, która zadawała kłam wszystkim starym przywilejom wolności — z której w szczególności Francja triumfowała i oburzała się. Ten triumf trochę zmniejsza to, że równolegle do poboru marynarzy w Anglji odbywał się we Francji pobór żołnierzy. We wszystkich większych miastach Francji, każdy człowiek zdrowy, idący po ulicach za swojemi interesami, był narażony na schwytanie przez naganiaczy i wepchnięcie do domu, zwanego po francusku four. Tu zamykano go wraz z innymi, wybierano tych, którzy byli zdolni do służby i naganiacze sprzedawali tych przechodniów oficerom. W 1695 r. było w Paryżu trzydzieści takich „four“.
Prawa przeciw Irlandji, pochodzące od królowej Anny, były okrutne.
Anna urodziła się w 1664 r. dwa lata przed pożarem Londynu, skutkiem czego astrologowie (istnieli jeszcze, świadkiem Ludwik XIV, który urodził się w obecności astrologa, powijakami był mu horoskop) — przepowiedzieli, że będąc „starszą siostrą ognia“ będzie królową. Została nią dzięki astrologji i rewolucji 1688 r. Upakarzało ją, że za ojca chrzestnego miała tylko Gilberta, arcybiskupa Canterbery. Nie można już było w Anglji być chrzestną córką papieża. Zwykły prymas jest miernym ojcem chrzestnym.
Anna musiała się tem zadowolnić. Było to jej winą. Czemu nie była protestantką?
Danja zapłaciła za jej dziewiczość virginitos empta, jak mówią stare umowy, zapisem z sześciu tysięcy dwustu pięćdziesięciu funtów szterlingów renty, zapewnionych na okręgu Wardinbourg i na wyspie Fehmarn.
Anna bez przekonania i przez rutynę szła za tradycjami Wilhelma. Anglicy pod tą monarchją narodzoną z rewolucji mieli wszelką wolność, mogącą się mieścić między Wieżą londyńską, gdzie sadzano mówcę, a pręgierzem, gdzie stawiano pisarza. Anna mówiła trochę po duńsku dla swoich djalogów z mężem i trochę po francusku dla swoich djalogów z Bolingbrokiem. Czysty szwargot; ale mówienie po francusku było szczególnie na dworze, wielką modą angielską. Nie było dowcipu bez francuskiego. Anna troszczyła się o monety, szczególniej o monety miedziane, które są najniższemi i najpopularniejszemi. Chciała tam być przedstawianą. Sześć farthingów wybito za jej panowania. Na odwrotnej stronie trzech pierwszych kazała poprostu umieścić tron, na odwrocie czwartej triumfalny rydwan, na odwrocie szóstej boginię, trzymającą w jednej ręce miecz, a w drugiej gałązkę oliwną z exergą Bello et Pace. Córka Jakóba II, który był niewinny i dziki, była brutalką.
A jednocześnie w głębi duszy była łagodną. Sprzeczność, która jest tylko powierzchowna. Gniew ją przemieniał. Ogrzejcie cukier, zacznie kipieć.
Anna była popularna. Anglja lubi kobiety rządzące. Dlaczego? Francja je wyklucza. Jest to już powód. Może nawet niema innego. Dla historyków angielskich Elżbieta to wielkość, Anna to dobroć. Jak kto chce. Niech będzie. Ale nic delikatnego w tych rządach kobiety. Zarysy są ciężkie. Jest to ciężka wielkość i ciężka dobroć. A co do ich niepokalanej cnoty, Anglji na tem zależy, my się nie sprzeciwiamy. Elżbieta jest dziewicą miarkowaną przez Essexa, a Anna żoną, do której trzeba dodać Bolingbroka.
Idjotycznym zwyczajem ludu jest przypisywanie królowi tego, co sami robią. Biją się. Komu sława? Królowi. Płacą. Kto jest wspaniałomyślny? Król. Naród kocha go za to, że jest bogaty. Król dostaje od biedy talara, a oddaje biednym liarda. Jakżeż jest hojny! Piedestał, kolos spogląda na ciężar pigmeja. Jakżeż ten Mirmidon jest wielki! Siedzi na moich plecach. Karzeł ma świetny sposób, by być większy od wielkoluda: wdrapać się na jego plecy, ale że olbrzym na to pozwala, to dziwne; że podziwia wielkość karła, w tem leży głupota. Naiwność ludzka.
Konny posąg zarezerwowany tylko dla królów, bardzo dobrze przedstawia monarchję; koniem jest lud. Tylko że powoli ten koń się przeobraża. Z początku był to osioł, wkońcu jest to lew. Wtedy rzuca na ziemię swojego jeźdźca i w Anglji ma się rok 1642, a 1789 we Francji, a czasami go pożera i ma się w Anglji 1649, a we Francji 1793.
Że lew może się z powrotem stać osłem, to dziwi, ale tak jest. Widziało się to w Anglji. Wzięto tam znowu juki rojalistycznego bałwochwalstwa. Queen Anna, jakeśmy to mówili, była popularna. Co poto robiła? Nic. Nic, to wszystko czego się żąda od króla Anglji. Dostaje za to nic około trzydziestu miljonów rocznie. W 1705 r. Anglja, która miała tylko trzynaście okrętów za Elżbiety, a 36 za Jakóba I, miała ich sto pięćdziesiąt. Anglicy mieli trzy armje, pięć tysięcy ludzi w Katalonji, dziesięć tysięcy w Portugalji, pięćdziesiąt tysięcy we Flandrji, a nadto płacili czterdzieści miljonów rocznie Europie monarchicznej i dyplomatycznej, która była rodzajem publicznej dziewki, którą naród angielski zawsze utrzymywał.
Gdy parlament uchwalił patrjotyczną pożyczkę trzydziestu czterech miljonów z rent dożywotnich, tłok był przy kasach, by ją podpisywać. Anglja posyłała eskadrę do Indyj Wschodnich i eskadrę na wybrzeża Hiszpanji z admirałem Leake, nie licząc posłania na wszelki wypadek czterystu żagli pod dowództwem admirała Showell. Anglja wcieliła w siebie Szkocję. Był to czas między Hochstett a Ramillies i jedno z tych zwycięstw ukazywało drugie. Anglja wzięła pod Hochstett do niewoli dwadzieścia siedem bataljonów i cztery pułki dragonów i odebrała sto mil kraju Francji, cofającej się w popłochu od Dunaju aż po Ren. Anglja wyciągała rękę ku Sardynji i Balearom. W triumfie wprowadzała do swych portów dziesięć hiszpańskich okrętów linjowych i wiele gajionów pełnych złota. Zatoka i cieśnina Hudsona były już nawpół opuszczone przez Ludwika XIV, czuło się, że wypuści jeszcze z rąk Arkadję, wyspę Świętego Krzysztofa i Nową Ziemię, i będzie się uważał za szczęśliwego, jeśli Anglja pozwoli królowi francuskiemu łowić stokfisz na przylądku bretońskim. Anglja miała mu narzucić wstyd burzenia przez niego samego obwarowań Dunkierki. Tymczasem wzięła Gibraltar i zajmowała Barcelonę.
Ileż to wielkich rzeczy dokonanych! Jak nie podziwiać królowej Anny, która zadawała sobie trud życia przez ten czas.
Z pewnego punktu widzenia panowanie Anny wydaje się odzwierciadleniem panowania Ludwika XIV. Anna, przez jakiś czas równoległa do tego króla w tem spotkaniu, zwanem historją, ma z nim niejasne podobieństwo odbłysku. Jak on, robi ona wielkie panowanie, ma swoje pomniki, swoją sztukę, swoich kapitanów, swoich literatów, swoją kasetkę pensjonującą sławy, swoją galerję arcydzieł przy boku jej królewskiej mości. Jej dwór jest także orszakiem i ma wygląd triumfalny, ustalony porządek i marsz. Jest to zmiana na mniejsze wszystkich wielkich ludzi Wersalu, już i tak niezbyt wielkich. Jest w każdym razie złudzenie wzrokowe, jeżeliby dodać God save the queen, który już wtedy można było wziąć od Lulliego, a całość może już dać złudzenie. Niebrak ani jednej osobistości. Krzysztof Wren jest możliwym Mansartem, Somers wart Lamoignona. Anna ma Racina, którym jest Dryden, Boileau — którym jest Pope, Colberta, którym jest Godolphin, Louvois, którym jest Pembroke, i Turenne, którym jest Malborough. Powiększcie jednak peruki, a zmniejszyjcie czoła. Całość jest uroczysta i pompatyczna, a Windsor w tym momencie miałby prawie fałszywy blask Marly’ego. Jednakże wszystko jest kobiece i ojciec Tellier Anny nazywa się Sarah Jennings. Zresztą początek ironji, która pięćdziesiąt lat później będzie filozofją, zarysowuje się w literaturze i Świętoszek protestancki jest zdemaskowany przez Svifta, tak jak Świętoszek katolicki został zdemaskowany przez Moliera. Chociaż w tym czasie Anglja toczy wojnę i bije Francję, naśladuje ją i przyjmuje od niej światło, i to, co jest na fasadzie Anglji, to światło francuskie. Szkoda, że panowanie Anny trwało tylko dwanaście lat, gdyż inaczej Anglicy nie daliby się bardzo prosić, by mówić, wiek Anny, tak jak my mówimy: wiek Ludwika XIV. Anna ukazuje się w 1702, gdy Ludwik XIV dochodzi do schyłku swego panowania. Jedną z ciekawych rzeczy historji jest, że powstanie tej bladej gwiazdy zbiega się z zachodem gwiazdy purpurowej, i że w chwili, gdy Francja miała króla Słońce, Anglja miała królowę Księżyc.
Szczegół, który trzeba zanotować. Ludwik XIV, chociaż prowadzono z nim wojnę, był bardzo w Anglji podziwiany. To król, jakiego Francja potrzebuje, mówili Anglicy.
Miłość Anglików dla swojej wolności łączy się z pewnem przyzwoleniem na niewolę cudzą. Ta życzliwość dla łańcuchów sąsiada dochodzi niekiedy aż do entuzjazmu dla despoty, który rządzi obok.
W gruncie rzeczy Anna uczyniła, że jej naród był hureux[15], jak mówi trzykrotnie i z wdzięcznym naciskiem na stronach 6 i 9 swojej dedykacji i na stronie 3 swojej przedmowy francuski tłomacz książki Beeverella.
Królowa Anna m iała nieco na pieńku z księżniczką Jozyaną, a to z dwóch przyczyn.
Naprzód, że ją uważała za ładną.
Powtóre, że niebrzydkim był w jej oczach narzeczony księżniczki Jozyany.
Dwie przyczyny wystarczą kobiecie do zazdrości; królowej wystarczy jedna.
Dodajmy jeszcze do tego, że niebardzo była rada mieć w Jozyanie siostrę.
Wogóle Anna nie bardzo lubiła piękność w kobietach. Wydawało jej się to rzeczą przeciwną obyczajom.
Sama była brzydka.
Co to, to już nie z wyboru.
Nawet część jej drażliwości moralnej pochodziła z jej brzydoty.
W takich warunkach piękna i wolnomyślna Jozyana musiała zawadzać królowej.
Dla brzydkiej królowej piękna księżniczka nie jest przyjemną siostrą.
Był jeszcze jeden powód niechęci, to jest nieprawidłowe urodzenie Jozyany.
Anna była córką Anny Hyde, zwyczajnej lady, prawnie wprawdzie, ale nie całkiem fortunnie poślubionej przez Jakóba II w czasie, kiedy ten był tylko księciem Yorku.
Anna, czując w żyłach pewien stosunek krwi niższego rzędu, m iała się tym sposobem za osobę pół tylko królewskiego pochodzenia, podczas kiedy Jozyana, urodzona całkiem nieprawowicie, istnieniem swojem uwydatniała niby mniejszą nierównie, ale zato rzeczywistą niepoprawność w urodzeniu swej pani. Dziecko mezaljansu, Anna, widziała niezbyt daleko od siebie dziecko nieprawe, Jozyanę. Istniało tu przykre podobieństwo. Jozyana miała prawo powiedzieć Annie: „Moja matka warta twojej.“ Na dworze oczywiście tego nie mówiono, ale tak myślano. Było to przykre dla jej królewskiej mości. Poco ta Jozyana? Pocóż się urodziła? Do czego taka Jozyana potrzebna? Pewne pokrewieństwa umniejszają.
Z tem wszystkiem, Anna udawała życzliwość dla Jozyany.
Możeby ją nawet kochała, gdyby nie była jej siostrą.
Nie od rzeczy bywa wiedzieć o czynnościach kogoś drugiego, i nawet czujność w tym względzie jest rzeczą mądrą.
Jozyana szpiegowała nieco lorda Dawida za pomocą pewnego człowieka, w którym pokładała całe zaufanie i który się nazywał Barkilphedro.
Lord Dawid przezornie pilnował Jozyany za pomocą pewnego człowieka, na którym całkowicie polegał i który się nazywał Barkilphedro.
Ze swej strony, królowa Anna wiernie kazała sobie donosić o wszystkiem, co się tyczyło księżniczki Jozyany, jej nieprawej siostry, i lorda Dawida, jej przyszłego szwagra z lewej ręki, używając do tego człowieka, którem u ufała najzupełniej i który się nazywał Barkilphedro.
Ów tedy Barkilphedro trzymał pod ręką te trzy klawisze: Jozyanę, lorda Dawida i królowę. Mężczyzna pomiędzy dwiema kobietami. Co tu możliwych akordów, co tu kombinacyj dusz!
Ów jednak Barkilphedro nie zawsze zajmował to wspaniałe stanowisko szeptania w troje uszu razem.
Był to dawny domownik księcia Yorku. Probował wejść do stanu duchownego, ale mu się to nie udało.
Książę Yorku, zarazem Anglik i katolik, w połowie papista z uczucia, w połowie zaś anglikanin z przeświadczenia, zarówno miał wpływy tak w jednym jak w drugim kościele, skutkiem czego tu lub tam mógł był pokierować Barkilphedra. Cóż kiedy go nie uznał dostatecznie katolikiem dla zajmowania obowiązków jałmużnika, a znów nie dosyć protestantem, żeby mógł pełnić służbę kapelana. Tym więc sposobem Barkilphedro znalazł się nagle osiadłym na bruku, jakby człowiek, który probował siedzieć na dwóch stołkach.
Nie jest to znowu tak złe położenie dla niektórych usposobień pełzających.
Są drogi, po których nie można iść inaczej, jak tylko czołgając się.
Pokątne, ale pożywne wysługiwanie się stanowiło przez czas dość długi jedyny sposób do życia Barkilphedra. Służebnictwo zawszeć to coś, ale on życzył sobie do tego pewnej władzy. Już i tej dosięgał, kiedy wtem Jakób II runął z tronu. Wypadło znowu zaczynać od początku. Nie było nic do zrobienia za Wilhelma III, człowieka pochmurnego i rządzącego się pewną zbyteczną delikatnością, którą uważał za cnotę. Barkilphedro, po upadku swojego opiekuna, nie zaraz poszedł z kijem i torbą. Jakieś niepojęte szczątki życia zasilają jeszcze w takich razach czas pewien pasożytów poprzedniego porządku rzeczy. Toż i na drzewie, wyrwanem z korzeniem, resztki krążących jeszcze na krańcach gałęzi soków dni parę utrzymują na nich przy życiu zieloność; następnie nagle liść żółknie i usycha, dworaka również spotyka los podobny.
Dzięki tem u nabalsamowaniu, które się nazywa prawowitością, książę, chociaż upadły i odrzucony, trwa i konserwuje się; inaczej się dzieje z dworzaninem, bardziej umarłym niż król. Król pozostaje munją, dworak widmem.
Stać się cieniem cienia, toż odrazu niepomierna chudość. Otóż Barkilphedro począł nie żartem głód cierpieć. W tej smutnej ostateczności wziął się do pióra.
Ale go nawet od kuchen odpychano. Niekiedy ani wiedział, gdzie przenocuje. „Któż mię wyratuje od życia pod gołem niebem?“ mawiał. Mówiąc to, walczył. Posiadał ten człowiek wszystko, co tylko wytrwanie w niedoli może mieć najbardziej zajmującego. Posiadał, na wzór termita, umiejętność wygryzania sobie przejść wiodących od dołu ku górze. I tak to, dopomagając sobie wpływem imienia Jakóba II, jego wspomnieniami, wiernością temu królowi, słowem czułościami wszelkiego rodzaju, dowiercił się wreszcie aż do księżniczki Jozyany.
Jozyana upodobała sobie tego człowieka, który przy ubóstwie posiadał dowcip. Są to dwie rzeczy, działające na serce światowej kobiety. Przedstawiła go lordowi Dirry-Moir, dała mu u siebie przytułek, przyjęła go za domownika, stała się dla niego dobrą, nawet do tego stopnia, że niekiedy do niego przemawiała. Barkilphedrowi nie doskwierał już głód ni zimno. Jozyana mu mówiłaby. Była to moda u wielkich dam ówczesnych tykać literatów, którzy znowu nic nie mieli przeciw temu. Margrabina de Mailly przyjmowała raz, leżąc w łóżku, poetę Roy, którego oglądała po raz pierwszy w życiu, i mówiła mu: „A, to ty napisałeś „l’Année galante“? Jak się masz?“ Nieco później literaci zaczęli oddawać owo tykanie. Przyszedł nareszcie dzień, w którym Fabre d’Eglantine ośmielił się powiedzieć do księżnej Rohan: „Wszak ty pochodzisz z Chabotów?“
Dla Barkilphedra być tykanym stanowiło już niemałe powodzenie. Nie posiadał się z radości. Właśnie pragnął podobnej poufałości z góry ku dołowi.
— Lady Jozyana mówi do mnie: ty! — powtarzał sobie, zacierając ręce.
Skorzystał ile mógł z tego stosunku, żeby się jakoś umocnić na nogach. Stał się coraz więcej domowym, nie zawadzającym nikomu, niemal niedostrzeżonym; księżniczka mogła sobie była wdziewać nawet koszulę w jego obecności. Wszystko to jednak niewiele przedstawiało pewności. Barkilphedro pragnął stanowiska. Księżniczka — to zaledwie na połowie drogi. Wszelkie podziemne przejście, któreby nie prowadziło wprost do zaufania królowej, było tu całkiem chybioną robotą.
Raz Barkilphedro rzekł do Jozyany:
— Łaskawa pani, od ciebie tylko zależy postawić mię na szczycie szczęścia.
— Czegóż więc pragniesz? — spytała Jozyana.
— Urzędu.
— Ty? Urzędu?
— Tak, pani.
— Skąd ci nawet myśl podobna do głowy przyszła? Jesteś do niczego.
— To też właśnie dlatego.
Jozyana się w głos rozśmiała.
— Więc jakiejże to posady ci się zachciewa?
— Poprostu posady odtykacza butelek w służbie oceanu.
Jozyana jeszcze huczniej się rozśmiała.
— Co znowu? Ty sobie ze mnie żartujesz.
— Ależ bynajmniej, łaskawa pani.
— No, więc gadaj wyraźnie, bom się może przesłyszała. Czem to takiem chcesz być?
— Odtykaczem butelek w służbie oceanu.
— Doprawdy, w służbie dworskiej wszystko jest możliwe. Czy istotnie istnieje urząd podobny?
— Istnieje, łaskawa pani.
— A to dopiero coś nowego! No i cóż dalej?
— Powiadam, że to jest urząd, który istnieje.
— Przysięgnij mi na duszę, której nie masz.
— Przysięgam.
— Nie wierzę ci.
— Dziękuję i za to, łaskawa pani.
— Więc chciałbyś?... Jak to tam?
— Odkorkowywać morskie butelki.
— No, to mi przynajmniej urząd niezbyt zapewne męczący. To tak, jakby kto czesał spiżowego konia.
— Coś w tym rodzaju.
— Próżnować — w istocie to jest miejsce dla ciebie stworzone, do tegoś ty tylko zdatny.
— Więc widzi łaskawa pani, że przecież przydam się na co.
— No, widzę, że błaznujesz. Więc miejsce to istnieje, powiadasz?
Barkilphedro nastroił się w pełną uszanowania powagę.
— Łaskawa pani, przezacny twój ojciec, król Jakób II, oraz równy mu w zacności szwagier twój, Jerzy Duński, książę Cumberlandu, cieszyli się obaj stopniami lordów admirałów Wielkiej Brytanji.
— Myślisz, że mi mówisz co nowego? Wiem to tak dobrze, jak ty.
— Ale oto czego pani nie wie. Na morzach znajdują się trzy rodzaje przedmiotów: leżące na dnie nazywają się Lagon; to, co pływa po wierzchu, nosi nazwę Flotson, to zaś, co woda na brzeg wyrzuca, Jetson.
— No i cóż stąd?
— Otóż wszystkie te trzy rodzaje przedmiotów, Lagon, Flotson i Jetson, są wyłączną własnością lorda wielkiego admirała.
— No i cóż z tego?
— Jakto? Czyż pani jeszcze nie rozumie?
— Nic a nic.
— Wszystko, co się znajduje w morzu, co w niem zatonęło, co po niem pływa, lub co się na niem rozbiło, wszystko to należy przecie do wielkiego admirała państw Wielkiej Brytanji.
— No, dobrze, ale cóż z tego?
— Wyjąwszy jesiotra, który należy do króla.
— A ja myślałam — rzekła Jozyana — że to wszystko jest własnością Neptuna.
— Neptun jest to wielki głupiec. Wszystko z rąk wypuścił. Wszystko dał wziąć Anglikom.
— To i dobrze.
— Otóż wszystko, co na morzu znaleźć można, nosi nazwę godziwej zdobyczy.
— No tak, cóż dalej?
— Jest to kopalnia niewyczerpana. W każdej chwili znajdzie się coś pływającego, albo coś na brzeg wyrzucanego. Jest to niby podatek ze strony oceanu, sumiennie Anglji wypłacany.
— Niesłuszniejszego; ale kończże już raz przecie.
— Łatwo pojąć, że ku tem u celowi potrzebny jest zarząd cały.
— I gdzież się to ten zarząd znajduje?
— W admiralicji.
— W admiralicji? I jakże się to zowie?
— Zarząd morskich zdobyczy.
— No i cóż dalej?
— Zarząd ten dzieli się na trzy wydziały: Lagon, Flotson i Jetson; do każdego zaś wydziału jest osobny naczelnik.
— To i cóż stąd?
— Kiedy okręt jaki, znajdujący się na pełnem morzu, chce przesłać wiadomość ku lądowi, bądź to że się znajduje w tej chwili pod taką a taką szerokością, bądź że napotkał jaką morską poczwarę, bądź że przepływa koło takiego a takiego brzegu, bądź wreszcie, że mu grozi niebezpieczeństwo, że lada chwila zatonie, że się rozbił, że jest zgubiony i tym podobnie, — patron jego bierze wtedy butelkę, wkłada w nią zwitek papieru, na którym opisał całe zdarzenie, szczelnie zatyka szyjkę i rzuca butelkę w morze. Jeżeliby na dno poszła, należeć to będzie do urzędnika Lagona; jeżeli pływa, jest to rzeczą Flotsona; jeżeli zaś wyrzucona zostanie na ląd przez bałwany, nikt jej podnieść nie ma prawa, tylko urzędnik Jetson.
— A, więc ty, widzę, chciałbyś być Jetsonem?
— Właśnie tak, łaskawa pani.
— I to się nazywa u ciebie obowiązkiem odtykacza butelek w służbie oceanu?
— No, juściż, ponieważ urząd podobny istnieje.
— A dlaczego życzysz sobie ostatniego urzędu, a nie zaś dwóch pierwszych?
— Bo tylko ten nie jest zajęty w tej chwili.
— I na czemże to czynność ta polega?
— Łaskawa pani, oto tak. W roku 1598 przyniesiono królowej Elżbiecie butelkę pewną, znalezioną przez jednego z rybaków na piaszczystych ławach, zwanych Epidium Promontorium. Zwitek pergaminowy, znaleziony w tej butelce, oznajmił niebawem wszem wobec na ziemi angielskiej, że Holandja, nie mówiąc nic nikomu, tylko co zagarnęła sobie pewien kraj dotąd nieznany, nazwiskiem Nowa Zemla. Następnie dołączone były objaśnienia, kiedy się to stało, oraz że w kraju tym ludzie zjadani bywają przez niedźwiedzie; sposób zaś przepędzania tam zimy opisany miał być osobno na innym znowu pergaminie, wsuniętym w lufę od muszkietu, który pozostawiono zawieszonym w kominie drewnianego domu, wybudowanego a następnie porzuconego przez Holendrów, którzy wprędce co do jednego wyginęli tam z głodu. Ów zaś komin zrobiony miał być z beczki, osadzonej w dachu.
— Niech zginę, jeżeli choć cośkolwiek w tem rozumiem.
— Niech i tak będzie. Elżbieta jednak zrozumiała. Więcej o kraj jeden dla Holandji, to było kraj jeden mniej dla Anglji. Więc też butelka, która udzieliła podobnej wieści, już tem samem nabrała wagi niemałej. Stało się tedy, że od dnia owego wydano rozkaz, że ktokolwiekby znalazł zapieczętowaną butelkę na morskim brzegu, ma ją niezwłocznie oddać do rąk własnych admirała Wielkiej Brytanji, a to pod karą szubienicy. Admirał w takich razach oddaje ją właściwemu urzędnikowi, który niezwłocznie zdaje sprawę monarsze ze wszystkiego, co znalazł w jej wnętrzu.
— Czy to często przychodzą takie butelki do admiralicji?
— Rzadko kiedy. Ale to nic. Urząd swoją drogą istnieje. Przywiązane jest nawet do niego mieszkanie w admiralicji.
— I cóż to płacą za podobne próżniactwo?
— Sto gwinej rocznie.
— I ty mnie będziesz trudził dla takiego bzdurstwa?
— Można żyć z tego.
— Po dziadowsku.
— Właśnie tak, jak przystało takim, jak ja, hołyszom.
— Ależ sto gwinej, to nawet o tem mówić nie warto.
— To, co wielkim panom starczy zaledwie na minutę, tego nam dosyć na rok cały. To. cała wyższość biedaków.
— No, więc będziesz miał ten urząd.
A przedewszystkiem, nic w świecie pilniejszego, jak stać się niewdzięcznym.
Barkilphedro sobie tego nie odmówił.
Odebrawszy tyle dobrodziejstw od Jozyany, nosił się tylko z myślą, żeby się za nie pomścić.
Dodajmy do tego, że Jozyana była piękna, wyniosłej postawy, młoda, bogata, można, świetnego rodu; Barkilphedro zaś był brzydki, mały wzrostem, stary, biedny, bezsilny, nieznany. Trzeba się było i za to wszystko zemścić. Jeśliś jest cały zrobiony z ciemności, to czyż ci podobna przebaczyć tyle promieni?
Barkilphedro był Irlandczykiem, który się zaparł Irlandji; zły to gatunek.
Barkilphedro posiadał tylko jedną rzecz na swoją korzyść, oto miał brzuch bardzo duży.
Potężny brzuch uchodzi za oznakę dobroci. Cóż, kiedy brzuch ten u człowieka tego był tylko jedną hipokryzją więcej. Bo trzeba wiedzieć, że Barkilphedro był nielada złośliwcem.
Ile mógł mieć lat Barkilphedro? Któż tam zgadnie?! Wyglądał na starego, wnosząc ze zmarszczek i siwiejących włosów, był zaś młody żywością umysłu. Był jednocześnie lekki i ociężały, niby pół hipopotam, pół małpa. Czy był rojalistą? Zapewne. Czy republikaninem? Któż tam wie? Czy katolikiem? Być może. Czy protestantem? Bez wątpienia. Prawdopodobnie też trzymał ze Stuartami, ale oczywiście był za domem Brunświckim. Być Za o tyle tylko jest siłą, o ile się jednocześnie jest i Przeciw. Właśnie ową mądrość urzeczywistniał Barkilphedro.
Urząd odtykacza morskich butelek nie tak znowu wart był śmiechu, jak to się starał przedstawić Barkilphedro. Uchodzące przez czas długi za zbyteczne wymagania domagania się niejakiego Garcii Ferrandeza w jego Przewodniku Mórz przeciw łupieży wyrzucanych na brzegi przedmiotów, jak również ograbianiu rozbitych statków przez ludności nadmorskie, zwróciły wreszcie w Anglji uwagę i zjednały rozbitkom owo postępowe rozporządzenie, że odtąd mienie ich, sprzęty i własność wszelka, zamiast być rozchwytywanemi przez chłopów, zabierane były przez lorda admirała.
Wszelkie szczątki, wyrzucane na brzegi Anglji, bądź to towary, bądź kadłuby statków, paki, skrzynie i t. p. należały z prawa do lorda admirała; zato wszelkie pływające przyrządy w celu zabezpieczenia bądź przesyłek, bądź jakichkolwiek wskazówek — i tu dopiero wychodzi na jaw cała ważność tak upragnionej przez Barkilphedra posady — osobliwie obudzały uwagę admiralicji. Rozbicia okrętów należą niemal do najważniejszych w Anglji zaprzątnień umysłu. Ponieważ żegluga z życiem jej jest związana, wszelkie tedy rozbicia muszą stanowić główną jej troskę. Anglja cierpi wiekuistą obawę morskich przygód. Drobna flaszka szklana, którą rzuca w rozpasane fale statek tonący, zawierać musi objaśnienia ogromnej wagi, szacowne pod każdym względem. Objaśnienia, tyczące się statku, objaśnienia, tyczące się osady, objaśnienia co do miejsca, chwili i sposobu rozbicia, objaśnienia we względzie wiatrów, które spowodowały zgubę okrętu, objaśnienia wreszcie w przedmiocie prądów, które płynącą flaszkę przyniosły do brzegu. Obowiązki, które pełnił Barkilphedro, przeszło już od stu lat zostały zniesione; w swoim czasie jednak niezaprzeczony przynosiły pożytek. Ostatnim urzędnikiem na tej posadzie był niejaki William Hussey z Doddingtonu, w hrabstwie Lincoln. Człowiek, który spełniał tę służbę, był pewnym rodzajem sprawozdawcy z rzeczy morskich. Wszelkiego rodzaju naczynia szczelnie zamknięte i zapieczętowane, jak butelki, flaszki, butle i t. p., wyrzucone przez przypływ na wybrzeża angielskie, wprost do rąk jego były oddawane; on sam tylko miał prawo je otworzyć; pierwszy w ich treść bywał wtajemniczony; on je porządkował i w stosowne zaciągał rubryki, i do dziś nawet używane na wyspach Manszy wyrażenie: zaciągnąć papier do rubryki, nie od czego innego pochodzi. Coprawda, nie obchodziło się tam bez niejakich ostrożności. Żadne z tych naczyń nie mogło być inaczej odetkane, jak tylko w obecności dwóch przysięgłych z admiralicji, obowiązanych do tej tajemnicy, którzy to obaj wspólnie dopiero z naczelnikiem urzędu Jetson podpisywali protokół otwarcia. Ponieważ jednak przysięgli ci milczeć byli zmuszeni, wypływał stąd dla Barkilphedra pewien rodzaj dowolnej swobody; od niego bowiem zależało w pewnej mierze, albo zataić jakie zdarzenie, albo z niego zrobić użytek.
Kruche te przesyłki zdaleka nie tak znowu rzadkie i mało znaczące bywały, jak to Barkilphedro usiłował przedstawić Jozyanie. Raz dostawały się do lądu dość szybko, innemi razy podróżowały lata całe. Zależało to od stosownych wiatrów i prądów. Ów obyczaj rzucania, na powierzchnię wody zatkanych butelek nieco już dziś wyszedł z użycia podobnie jak i ex-vota; ale w tych czasach pełnych wiary mający śmierć przed oczyma chętnie utrwalali tym sposobem ostatnią swoją myśl ku Bogu i ludziom, i niekiedy przesyłki te morskie tłumnie przybywały do admiralicji. Pergamin, przechowywany w zamku Audlyene i opatrzony przypisami przez hrabiego Suffolk, wielkiego podskarbiego Anglji za panowania Jakóba I, oznajmia, że w jednym tylko roku 1615 przybyło i zaciągniętych zostało w księgi lorda admirała pięćdziesiąt dwie flaszki, tykwy i butelki wszelkiego rodzaju, zawierających wiadomości o okrętach zagrożonych zgubą.
Urzędy dworskie są jak kropla oliwy, coraz bardziej się rozprzestrzeniają. W ten sposób odźwierny stał się kanclerzem a koniuszy konstablem. Urzędnik, spełniający obowiązki tak przez Barkilphedra pożądane, był zwykle człowiekiem zaufania. Tak sobie przynajmniej życzyła Elżbieta. U dworu zaufanie prowadzi najczęściej do intrygi, od intrygi zaś prosta droga do porośnięcia w pierze. Koniec końcem, urzędnik podobny dochrapał się już był w owe czasy niejakiego stanowiska. Był piśmienny i, jako taki, szedł tuż po dwóch pomocnikach wielkiego Jałmużnika. Miewał o każdej porze wstęp do pałacu, ale coprawda raczej tylnem i drzwiami, co nazywano humilis introitus — jakkolwiek zarazem aż do samej sypialni. Gdyż przyjęte było, że miał, nie zwłócząc chwili, o jakiejkolwiek godzinie dnia czy nocy, ile razy tylko rzecz większej była wagi, zawiadomić własną królewską osobę o tych swoich odkryciach, często nie żartem wcale ciekawych. Bywały to ostatnie rozporządzenia zrozpaczonych, pożegnania, przesyłane ojczyźnie, wykrycia przeniewierstw dowódcy statku lub innych jakich zbrodni morskich, zapisy na rzecz skarbu i t. p. Urzędnik ten miał także obowiązek utrzymywać stały stosunek wydziału swego z dworem, oraz co pewien czas przedstawiać sprawozdanie samemu królowi z przebiegu otwierania tych wszystkich tajemniczych butelek. Była to niby tajna kancelarja Oceanu.
Elżbieta, lubiąca, jak wiadomo, mówić po łacinie, pytała zwykle Tamfelda de Coley z Berkshire, urzędnika Jetson za jej czasu, ile razy jej przynosił który z tych morskich dokumentów: „Quid mihi scribit Neptunus?“ Cóż mi tam Neptun pisze takiego?
Dziura tedy była już wygryziona. Termit dokazał wreszcie swego. Barkilphedro zbliżył się zwolna ku królowej.
Było to wszystko, czego sobie życzył.
Czy dla zrobienia losu?
Nie.
Czy dla zaszkodzenia drugim?
Większe to od tam tego szczęście.
Szkodzić to w rozkoszy brodzić.
Nosić w sobie żądzę szkodzenia, niewyraźną ale nieubłaganą, i nigdy tego nie spuszczać z uwagi; usposobienie podobne nie każdemu jest dane. Otóż Barkilphedro posiadał tę niezłomność woli.
Dar zacinania się, jaki posiada szczęka buldoga, posiadała właśnie myśl tego człowieka.
Czuć się nieubłaganym budziło w jego duszy ponure zadowolenie. Byle miał zdobycz jaką pod zębem, albo przynajmniej w duszy pewność szkodzenia, nic mu już nie brakło do szczęścia.
Rad szczękał zębami, w nadziei dreszczów kogoś drugiego. Być złym, to także zamożność. Niejeden, o którym sądzą, że jest biedny, i który jest takim w istocie, całe swoje bogactwo w złości ma, i nawet takiem je woli. Wszystko polega na ilości doświadczonego zadowolenia. Wypłatać krwawego figla, ale co się nazywa dobrego, to więcej, niż mieć pieniądze. Krwawym on jest dla tego, komu został zrobiony, ale dobrym dla tego, kto go zrobił. Katesby, współpracownik Guy Fawkera w papistowskim spisku prochów, mówił: „Widzieć jak parlament wyciąga wszystkie cztery kopyta w powietrze, nie oddałbym tego za miljon funtów szterlingów“.
Cóż tedy to za jeden był ów Barkilphedro? To, co może być najlichszego, ale zarazem i najstraszliwszego: zawistnik.
Zawiść jest to coś, co na dworze zawsze znajdzie pomieszczenie.
Na dworze roi się od impertynentów, od bezczynnych od bogatych leni głodnych plotek, od szukających igły w wiązce siana, od psotników, od wykpionych kpiarzy i od dowcipnych głupców, którzy potrzebują rozmowy z zazdrosnymi.
Cóż to za rzecz orzeźwiająca usłyszeć co złego o drugich!
Zawiść to gotowy materjał na podpatrywacza.
Jest niemało powinowactwa pomiędzy tą wrodzoną namiętnością, którą jest zawiść, a tą czynnością społeczną, którą jest podpatrywanie. Podpatrywacz poluje na cudzą korzyść, podobnie jak pies; zawistnik poluje na swój własny rachunek na podobieństwo kota.
Dzikie samolubstwo, oto cała istota zawistnika.
Barkilphedro miał jeszcze kilka innych przymiotów: był wstrzemięźliwy w słowie, dobry do tajemnicy, cały skupiony w sobie. Zachowywał wszystko wewnątrz siebie i sam się trawił swoją nienawiścią. Ogromna podłość kojarzy się zawsze z ogromną próżnością. Lubiony był przez tych, których zabawiał, nienawidzony zaś przez innych. Jednocześnie jednak czuł, że jest w pogardzie u tych, którzy go nienawidzą, i w pogardzie także u tych, którzy go lubią. Wszelako się powstrzymywał. Wszystkie te urazy wrzały bezdźwięcznie w głębiach niechętnej jego rezygnacji. Bywał oburzony, właśnie jak gdyby hultaje mieli prawo do podobnego uczucia. W milczeniu był pastwą furji. Wszystko przełknąć, w tem celował. Miewał głuche wewnętrzne gniewy, miewał przystępy podziemnej wściekłości, słowem wybuchy zarzewia przyduszane i poczerniałe, których nikt ani dostrzegał; był to gwałtownik, połykający nawet dymy własnych płomieni. Powierzchnia jego była uśmiechnięta, był zawsze uczynny, usłużny, łatwy, uprzejmy i grzeczny. Kłaniał się mniejsza komu, zawsze i wszędzie. Za lada powiewem wiatru zginał się ku ziemi. Posiadać trzcinę chwiejną w kolumnie pacierzowej, cóż za niewyczerpane źródło korzyści!
Owe istoty zaczajone a jadowite nie są znowu tak rzadkie, jakby się zdawało. Żyjemy otoczeni zewsząd złowrogiemi spadzistościami. Poco na świecie szkodliwe istoty? Dotkliwe zapytanie. Marzyciel bezustanku je sobie zadaje, myśliciel zaś nigdy go rozwiązać nie umie. Stąd i wzrok mędrców wiecznie wryty w ten szczyt, dźwigający się z ciemności, którym jest przeznaczenie, a z którego wyżyn olbrzymie widmo zbrodni upuszcza na ziemię pęki wijących się wężów.
Barkilphedro był ciała opasłego, twarzy zaś chudej. Kształtów pękatych, głowy kościstej. Miał paznokcie żłobkowane i krótkie, palce węzłowate, na końcach spłaszczone, włos gruby, szeroką przestrzeń od skroni do skroni, słowem czoło mordercy szerokie i niskie; podsiniałe jego oko taiło nikczemny wyraz swego spojrzenia pod brwią mocno krzaczastą. Nos tego człowieka, długi, kończaty, garbaty i miękki, prawie do ust mu przytykał. Barkilphedro, porządnie ubrany jak cesarz, byłby trochę podobny do Domicjana. Twarz jego, zjełczało-żółta, zdawała się być wygnieciona z jakiegoś ciała lepkiego; nieruchome jego policzki zdawały się być wyrobione ze szklarskiego kitu; posiadał mnóstwo brzydkich zmarszczek krnąbrnych, szczęki jego tworzyły kąt ociężały, podbródek miał obwisły, szelmowskie uszy. Gdy się patrzyło w spoczynku i z boku, wierzchnia warga jego, kształtująca się w kąt ostry, dozwalała widzieć dwa zęby. Zęby te zdawały się spoglądać. Zdarza się, żeby zęby patrzą, podobnie jak oko kąsa.
Zresztą cierpliwość, umiarkowanie, wstrzemięźliwość, skromność, powściągliwość, uprzejmość, poszanowanie, słodycz, grzeczność, przestawanie na małem, czystość obyczaju dopełniały i wykańczały istotę Barkilphedra. Spotwarzał te wszystkie cnoty już tem samem, że je posiadał.
U dworu można się dwojako zakorzenić; w obłokach, jest się świetnym; w błocie, potężnym.
W pierwszym razie należy się do Olimpu. W drugim nabywa się prawa wchodzenia tylnem i drzwiami.
Kto do Olimpu należy, tylko piorun ma w ręku; kto się tylnemi drzwiami wkrada, ma w ręku policję.
Tylne wejścia wiodły ku wszelkim narzędziom rządzenia; niekiedy wszakże, bo i to się zdarza, gemońskiemi stawały się schodami. Na takich umarł Heliogabal. Tylko że wtedy nazywają się kloakami.
Zwykle nie są tak tragiczne. Tam to Alberoni podziwiał Vendôma. Zdarzały się tam nawet posłuchania. Ludwik XIV przyjmował w ubieralni księżnę Burgundzką; Filip V zasiadał obok królowej. Ksiądz tam wchodzi. Ubieralnia jest niekiedy filją konfesjonału.
Takim sposobem zdarzają się na dworze powodzenia od spodu. Nie są to wszakże jedne z najmniejszych.
Kto chce być wielkim obok Ludwika XI, musi być Piotrem de Rohan, marszałkiem Francji; ale kto sobie życzy mieć przeważne wpływy, potrzebuje być tylko Oliwierem le Daim, golarzem. Za Marji Medycejskiej sławnym zostać może jedynie Sillery, kanclerz państwa; ale znakomitością być potrafi tylko Hanon, panna służąca. Przy Ludwiku XV nader jest świetną osobą Choiseul, pierwszy minister, ale bardzo groźną znowu Lebel, prosty pokojowiec. Weźmy jeszcze Ludwika XIV. Pontemps, który mu łóżko ściele, o wiele jest potężniejszy zarówno od Louvois, który mu drogę do zwycięstw ściele, jak i od Tureniusza, który pod nogi ściele nieprzyjaciół. Od Richelieu’go odejmij ojca Józefa, a Richelieu zostanie prawie pusty. Odbierzesz mu bowiem cały urok tajemnicy. Eminencja czerwona jest wspaniała, eminencja szara jest straszna. Być glistą, jakaż siła! Wszyscy Narvaezowie złączeni z wszystkimi O’Donnellami mniej wykonują pracy, niż jedna siostra Patrocinio.
Właśnie niezbędnym warunkiem tego rodzaju potęgi jest małość. Jeżeli chcesz zostać silnym, zostań nikłym. Bądź nicością. Wąż przyczajony, w kłąb zwinięty, kształtem swoim wyobraża zarazem nieskończoność i zero.
Jedno z takich usposobień wężowych Barkilphedrowi przypadło w udziale.
Wślizgnął się, dokąd chciał.
Stworzenia płaskie wszędzie włażą. Ludwik XIV pluskwy miewał w łóżku, a jezuitów w polityce.
Niezgodności, żadnej.
Na tym świecie, wszystko jest zegarem. Ciążyć to drgać. Jeden biegun pożąda drugiego. Franciszek I chce Tribouleta; Ludwik XIV chce Lebela. Istnieje głęboka bliskość między tą najwyższą wysokością a tem najniższem poniżeniem.
Poniżenie kieruje. Nic łatwiej zrozumiałego. Ten co jest pod spodem trzyma nitki.
Niema wygodniejszej pozycji. Jest się okiem i ma się ucho.
Jest się okiem rządu. Ma się ucho króla.
Mieć ucho króla, to otwieranie, zamykanie sumienia królewskiego, to kładzenie w to sumienie tego, co się chce. Umysł króla to twoja szafa. Jeżeli jesteś gałganiarzem, to twoja torba. Ucho królów nie należy do królów; skutkiem tego ci biedacy nie są odpowiedzialni. Kto nie posiada swojej myśli, nie posiada swojego czynu. Król, słucha.
Kogo?
Jakiejkolwiek złej duszy, która z zewnątrz szepcze mu do ucha. Ponura mucha przepaści.
To brzęczenie rozkazuje. Panowanie to dyktando.
Głos z góry to władca; głos z dołu to władza.
Ci, którzy w panowaniu umieją odróżnić ten głos z dołu i usłyszeć co szepcze głosowi z góry, są prawdziwymi historykami.
Królowa Anna otoczona była zewsząd podszeptami. Jednym z takich był Barkilphedro.
Oprócz królowej, obrabiał on także tajemniczo i kierował swym wpływem lady Jozyanę i lorda Dawida. Powiedzieliśmy to poprzednio, że ten człowiek szeptał w troje uszu jednocześnie. To jest o jedno nawet więcej, niż Dangeau, sławny powiernik Ludwika XIV i jego bratowej, Henrjetty.
Barkilphedro był tak uśmiechnięty, taki zgodny, tak niezdolny ująć się za kimkolwiek, tak w duszy mało przejęty poświęceniem, taki zresztą szpetny i złośliwy, że nic w tem dziwnego, iż się wkrótce obejść już bez niego nie umiano. Raz spróbowawszy pochlebstw Barkilphedra, Anna ani już znać chciała innego pochlebcy. Chwalił ją, jak chwalono Ludwika Wielkiego, przypinając łatkę komuś innemu. Trzymał się tu niejako zasad pani de Montchevreuil, która miała zwyczaj mawiać: „Ponieważ król jest nieukiem, trzeba drwić z uczonych“.
Do ukąszenia dodawać niekiedy jadu jest już w takim razie szczytem sztuki. Neron lubi patrzeć jak pracuje Locustes.
Pałace królewskie są łatwe do przejrzenia; te polipy mają wewnętrzną drogę szybko odgadniętą, przeszukaną a w potrzebie opróżnioną przez tego gryzonia, którego się zwie dworzaninem. By wejść, wystarczy pretekst. Pretekstem tym był dla Barkilphedra jego urząd. Barkilphedro z samego już urzędu swojego stał się niebawem i u królowej tem, czem był dotąd u księżniczki Jozyany, to jest niezbędnem domowem zwierzęciem. Słówko, na które się był zdobył dnia pewnego, odrazu go dobrze postawiło na dworze. Wiedział już, co myśleć o dobroci królowej. Królowa wielce lubiła swego koniuszego, lorda Williama Cavendish, księcia Devonshiru, który był jednak mocno ograniczony. Lord ten, posiadający wszystkie stopnie naukowe oksfordzkie, a nie umiejący nawet ortografji, pewnego poranku popełnił wreszcie jedno z największych głupstw swego życia, to jest wziął i umarł. Rzeczywiście, cóż nad to nierozsądniejszego? Dopieroż wtedy ludzie mówią o tobie bez ogródek! Tak też i królowa, w szczerym skądinąd żalu, rzekła wreszcie, wzdychając (a działo się wobec Barkilphedra):
— Co za szkoda, że cnót tyle tak słaba obsługiwała głowa!
— Dieu veuille avoir son dne! — wyszeptał Barkilphedro po francusku półgłosem.
Królowa uśmiechnęła się na te słowa. Barkilphedro zaraz sobie zaznaczył ten uśmiech.
Wniósł z tego: — Kąsanie podoba się.
Złośliwość jego otrzymała upoważnienie.
Więc też od dnia owego począł wszędzie nos wtykać, a z nim razem i swoją przewrotność. Nic mu za to nie mówiono, tak go się już bano. Motłoch się boi tego, który rozśmiesza króla.
Stał się przemożnym hultajem.
Z dniem każdym postępował krokiem naprzód, po ziemią. Stawał się zwolna potrzebny. Niektórzy magnaci aż do tego stopnia zaszczycali go swojem zaufaniem, że mu powierzali nieraz rozmaite niebardzo czyste do załatwienia sprawki.
Dwór jest maszynerją. Barkilphedro stał się jej motorem. Czyście zauważyli w niektórych mechanizmach małość koła popędowego?
Jozyana, chętnie się posługująca dla podpatrywania drugich zdolnościami Barkilphedra, pokładała w nim tak wielkie zaufanie, że się nawet nie wahała powierzyć mu tajemny klucz od swoich pokoi, za którego pomocą mógł wchodzić do niej o każdej godzinie. To niepojęte oddawanie komuś w ręce aż do najgłębszych skrytości życia właśnie było w użyciu w siedemnastem stuleciu. Nazywano to: dać klucz komuś. Jozyana rozporządziła była dwoma kluczami zaufania; z tych jeden dostał się Dawidowi, drugi otrzymał Barkilphedro.
Zresztą zjawić się nagle, choćby aż w sypialni, w obyczajach tam tych wieków niczem zadziwiającem nie było. Stąd zdarzały się nawet osobliwsze wypadki. La Ferte, ściągając nagle firanki łóżka panny Lafont, znajdował tam Samsona, czarnego muszkietera, etc. etc.
Barkilphedro celował w robieniu podstępnych odkryć, które nagle kogoś wysoko położonego oddają całkowicie na łaskę i niełaskę niepozornej jakiejś istocie. Jego pochód w ciemnościach był kręty, cichy, a umiejętny. Jak każdy podpatrywacz skończony, i on także posiadał bezlitosność siepacza, a zarazem cierpliwość uczonego, zatopionego wzrokiem w mikroskop.
Był urodzonym dworakiem. Każdy dworak jest lunatykiem. Dworak czai się w tej nocy, którą nazywają wszechmocą. Ma ślepą latarkę w ręku, oświetla to, co chce, a sam zostaje w cieniu. Tą latarką szuka nie człowieka, ale zwierzęcia. A znajduje króla.
Królowie nie lubią, by się było wielkim pod ich bokiem. Zachwycają się ironją skierowaną w kogoś innego. Talent Barkilphedra polegał na ciągiem zmniejszaniu lordów i książąt na korzyść króla, tym sposobem wywyższonego.
Tajemny klucz, będący w posiadaniu Barkilphedra, inny był z jednego końca, inny z drugiego. Miał bowiem otwierać tylne wejścia do dwóch mieszkań w dwóch ulubionych miejscach pobytu Jozyany, to jest: Hunkerville-House w Londynie, oraz Corleone-lodge w Windsorze. Dwa te pałace stanowiły nieodłączną część dziedzictwa Clancharlie. Hunkerville-House przytykał do Oldgate. Ten Oldgate zaś był bramą wjazdową od strony Harwicku. Stał tam posąg Karola II, mający ponad głową malowanego anioła, a pod stopami lwa i jednorożca, rzeźbionych z kamienia. Do Hunkerville-House, kiedy wiał wiatr od wschodu, dolatywały dźwięki dzwonów aż z kościoła Marylebone. A znowu Corleone-Lodge był to pałac w stylu florenckim, z kamienia i cegieł, z marmurową kolumnadą, wzniesiony na palach; znajdował się zaś w Windsorze, na samym skraju wielkiego drewnianego mostu, i miał jeden z najpyszniejszych dziedzińców w całej Anglji.
W tym ostatnim pałacu, przytykającym do królewskiego zamku, Jozyana znajdowała się tuż pod ręką królowej. Niemniej lubiła tam przebywać.
Niemal nic nazewnątrz a wszystko w głębi, takim był wpływ Barkilphedra na królowę. Nic trudniejszego do wykorzenienia, jak podobne dworskie zielska; silnie one wrastają w miejsce, a nazewnątrz niema ich za co złapać. Wyplenić Roquelaura, Tribouleta albo Brummela, to rzecz prawie niemożliwa.
Z dniem każdym i coraz silniej powodzenie Barkilphedra się wzmacniało.
Sara Jennigs stała się sławna; Barkilphedro pozostał nieznany. Względy, jakiemi się cieszył, przepadły w ludzkiej pamięci; nazwisko nawet tego człowieka nie doszło do wiadomości dziejów. Nie każdy kret dostaje się do pułapki.
Barkilphedro, sposobiąc się niegdyś to do tego, to do owego, uczył się też wszystkiego potrosze; podobne wykształcenie po łebkach wychodzi w skutkach na zupełne nic. Można wybornie paść ofiarą wiadomości de omni re scibili. Posiadać w czaszce naczynie Danaid jest udziałem całego plemienia uczonych, któreby nazwać można jałowem. Wszystko, co kiedy Barkilphedro wpakował w swoją mózgownicę, tem mocniej ją jeszcze wypróżniło.
Umysł, podobnie jak przyroda, ma wstręt do próżni. W próżnię podobną przyroda wkłada miłość; umysł w tem samem miejscu często zagnieżdża nienawiść. Bowiem nienawiść to zajęcie.
Istnieje nienawiść dla nienawiści. Sztuka dla sztuki tkwi w naturze rzeczy bardziej, niżby się zdawać mogło.
Ktoś się trud ni nienawiścią; trzeba przecież coś robić na świecie.
Nienawiść bezpłatna, straszliwe to słowo. To ma znaczyć nienawiść, która samej sobie jest zapłatą.
Niedźwiedź wyżyć może, ssąc sobie łapę.
Jednak nie do nieskończoności. Co pewien czas musi być odżywiana ta łapa zbrojna w pazury. Trzeba cośkolwiek pod nią podsunąć.
Nienawidzieć bezcelowo już i tak słodką jest i wystarczającą na czas jakiś rzeczą, jednak zawsze w końcu wypadnie sobie i tu obrać przedmiot jakiś wyraźny. Zajadłość, rozproszona na cały świat stworzony, nuży wkońcu, jak każda rozkosz niepodzielana. Nienawiść, nie mająca przedmiotu, podobna jest do strzelnicy bez tarczy. Głównem tu bowiem zajęciem jest jedynie serce do przeszycia.
Niepodobna nienawidzieć dla samego tylko upodobania. Potrzeba do tego przyprawy, słowem jakiejbądź ludzkiej istoty do zniweczenia.
Tę tedy przysługę dodania grze zajęcia, nastręczenia celu, roznamiętnienia nienawiści, przywiązaniem jej do stałego przedmiotu, sprawienia uciechy myśliwcowi z widoku żyjącej pastwy, obudzenia w czatującym nadziei ciepłego i kurzącego się wrzenia krwi, mającej popłynąć, rozłakomienia żądzy ptasznika bezpożytecznie skrzydlatą łatwowiernością skowronka, przedstawienia w sobie istoty boskiej, opatrywanej bez jej wiedzy ku podstępnemu zgładzeniu, — słowem, całą tę wytworną i zarazem straszliwą przysługę, o której czyniący ją najmniejszego nie ma pojęcia, Jozyana wyświadczyła Barkilphedrowi.
Myśl to pocisk. Barkilphedro zaraz od pierwszego dnia począł celować w Jozyanę wszystkiemi złemi zamysłami, które chował w umyśle. Zamysł jest całkowicie podobny do strzelby. Barkilphedro tedy trzymał się w pogotowiu, mierząc w księżniczkę całą swoją tajną złośliwością. Dziwnem się to komu wyda. Ale cóż zawinił ptak myśliwemu, który do niego strzela? Bo jest smaczny do zjedzenia, powiadacie. Otóż i Barkilphedro miał te same powody.
Niepodobna było ugodzić w serce Jozyany; miejsce, w którem zagadka obrała mieszkanie, niełatwe jest do skaleczenia; zato mogła być rażona w głowę, to jest w siedlisko pychy.
Właśnie z tej strony mniemała się być silną, a rzeczywiście była najsłabszą.
Barkilphedro doskonale to zrozumiał.
Gdyby Jozyana mogła była przejrzeć ciemności maskujące Barkilphedra, gdyby mogła była rozróżnić wszystko, co się w nim czaiło poza pozorami uśmiechu, to istota ta, tak dumna, tak wysoko stojąca, zadrżałaby. Szczęściem dla snu swego spokojności, ani się domyślić umiała, co się istotnie gnieździło w duszy tego człowieka.
Niespodzianka czatuje nie wiesz z której strony. Podkopane głębie życiowe są najstraszliwszą przepaścią. Niema na świecie małej nienawiści. Nienawiść zawsze jest ogromna. Wymiary swoje zachowuje te same w najdrobniejszej nawet istocie i pozostaje zawsze potworem. Każda nienawiść jest w sobie skończoną całością. Słoń, któregoby mrówka znienawidziła, w wielkiem się znajduje niebezpieczeństwie.
Znacznie jeszcze przed zadaniem ciosu Barkilphedro uczuwał już z rozkoszą słodki przedsmak zbrodniczego czynu, który spełnić zamierzył. A nawet nie wiedział jeszcze dokładnie, co wypłata Jozyanie. Powiedział sobie tylko, że coś koniecznie wypłatać musi. Niemałą to już było rzeczą samo podobne postanowienie.
Do szczętu zniweczyć Jozyanę byłoby to już zbytkiem powodzenia. Nawet marzyć o tem nie śmiał. Ale upokorzyć ją, pomniejszyć, doprowadzić do rozpaczy, poczerwienić łzami wściekłości te przepyszne oczy — toż nielada uciecha! Na to liczył z pewnością. Był uporczywym, wytrwałym, zaprzysięgłym cudzej męczarni, niepozbytym; słowem, wszystkie te przedmioty nie na darmo dała mu przyroda. Nie wątpił, że zdoła upatrzyć szparę w złotej zbroi, przystrajającej Jozyanę, i wytoczyć przez nią obfity strumień krwi z żył tej bogini. Ale zapytajmy raz jeszcze: jakąż korzyść odnieść mógł z podobnego czynu? Korzyść ogromną. Oto złem się wypłacić za dobre.
Cóż to jest tedy zawistnik? To poprostu niewdzięcznik. Nienawidzi on światłości, która go oświeca i ogrzewa. Zoil nienawistny jest tem u dobrodziejstwu, któremu Homer na imię.
Poddać Jozyanę temu, coby dziś nazwano wiwisekcją, mieć ją całą drgającą, położoną na anatomicznym stole, módz ją żyjącą krajać według upodobania jakiemkolwiek ostrem narzędziem, płatać ją z zamiłowaniem, podczas kiedy wyć będzie z boleści; wszystko to, jakby marzenie cudowne, zachwycało Barkilphedra.
Przy robocie tej, choćby przyszło pocierpieć trochę, zawszeby się w mniemaniu jego opłaciła. Można się bowiem i samemu uszczypnąć trzymanemi w rękach kleszczami. Podobnież i nóż, składając się, może ci palec przyciąć; ale co tam! Gdyby przypadkiem został sam nieco schwycony w torturę Jozyany, niewieleby go to obeszło.
Oprawca, mający do czynienia z rozpalonem żelazem, nieraz także sparzyć się może, a przecież nie zwraca na to uwagi. Już przez to samo, że ktoś drugi więcej cierpi, można samemu nie czuć cierpienia. Widok wijącej się w mękach ofiary odbiera ci uczucie własnego bólu.
Czyń, co szkodę przynieść może, a zresztą niech się co chce dzieje.
Robota około cudzej szkody kojarzy się z przyjęciem na siebie pewnej skrytej odpowiedzialności. Naraża się na niebezpieczeństwo ten, który je gotuje drugiemu; tak dalece wzajemne trzymanie się między sobą wypadków spowodować może w każdej chwili niespodziane zawalenie się całej budowy. Wzgląd ten bynajmniej nie powstrzymuje człowieka złego. Tyleż on uczuwa radości, ile cierpiący doświadcza udręczeń. Owe rozdzierania duszy sprawiają mu przyjemne łaskotania. Człowiek zły straszliwie się tylko rozjaśnia. Męczarnia rzuca na niego odblaski rozkosznego zadowolenia. Książę Alby wygrzewał sobie ręce przy ogniach stosów. Ognisko było boleścią, a jego odbłysk uciechą. Dreszcz bierze pomyśleć, że istnieć mogą podobne przestawienia. Niezgłębiona jest nasza ciemna strona. Wyborna męczarnia — to wyrażenie znajdujemy u Bodina[16], ma tam ono może to potrójne straszliwe znaczenie: wyszukania w męczarni, katuszy dręczonego, oraz rozkoszy dręczyciela. Żądza zaspokojenia pychy, żądza zaspokojenia głodu — oba te słowa oznaczają przecież poświęcenie kogoś czyjemuś zadowoleniu. Rzecz to smutna pomyśleć, że i nadzieja może być przewrotna. Cierpieć coś do jakiej istoty jest to koniecznie pragnąć jej cierpienia. Dlaczego raczej nie uszczęśliwienia? Znaczyłożby to, że główna pochyłość naszej woli znajduje się raczej od strony złego? Jednym z najcięższych trudów sprawiedliwego jest nieustannie wyżymać sobie z duszy nieprzyjazne usposobienie, nader trudne do wyczerpnięcia. Niemal wszystkie nasze pożądliwości, obejrzane zbliska, zawierają w sobie coś, do czego się przyznać niepodobna. Dla skończonego złoczyńcy (a skończoność ta ohydna istnieje) tem gorzej względem kogoś drugiego znaczy jednocześnie tem lepiej na jego korzyść. Cień to człowieczy. Jaskinia.
Jozyana posiadała ową pełnię bezpiecznego spokoju, którą daje pycha, urobiona z pogardy wszystkiego. Osobliwszą jest ta zdolność kobieca do pogardzania. Wzgarda bezwiedna, mimowolna i łatwowierna, oto co stanowiło istotę Jozyany. Barkilphedro był dla niej niemal tylko rzeczą. Mocnoby się zdumiała, gdyby jej powiedziano, że rzecz ta jest jakąś ludzką istotą.
Nic sobie nie robiła z tego człowieka, który na nią tym czasem spoglądał z ukosa.
Zamyślony, czatował tylko na sposobność.
W miarę oczekiwania, spotęgowywało się w nim postanowienie rzucenia w życie tej kobiety jakiejkolwiekbądź rozpaczy.
Nieubłagane było to czyhanie.
Zresztą miał dla siebie samego wyborne tłomaczenia. Nie należy sądzić, żeby hultaje nie mieli dla siebie szacunku. Zdają sobie rachunki ze spraw swoich w wyniosłych monologach, nastrojonych z bardzo wysoka. Jakto! Jozyana owa rzuciła mu jałmużnę, posypała mu, jakby żebrakowi, kilka groszy ze swego olbrzymiego bogactwa! Przykuła go i przygwoździła do niewiedzieć jakiej czynności! Że tedy on, Barkilphedro, człowiek piśmienny, wielostronnie i głęboko uzdolniony, zmuszony został wciągać w spisy skorupy przydatne zaledwie do obskrobywania wrzodów Hiobowych, i ku temu celowi zdzierać swoje życie w poborczej budzie, na poważnem odtykaniu głupich flaszek, poobrastanych wszelkiem morskiem plugastwem, oraz ślepić sobie oczy nad zgniłemi pergaminami, wywlekając na świat zbutwiałe gryzmoły, testamentowe śmiecie i Bóg wie jakie bzdurstwa nie do wyczytania, wszystko to było najcięższą winą Jozyany. Jakto! I ta istota pozwalała sobie go tykać?
A on nie miałby się zemścić za to?
A on nie miałby ukarać czegoś podobnego?
A, za pozwoleniem. W takim razie nie byłoby już chyba sprawiedliwości na ziemi.
Co! Ta kobieta, ta niedorzeczna, ta zmysłowa marzycielka, dziewica póki się nie nadarzy sposobność, ten kawał ciała, który się jeszcze nie oddał, ta bezczelność w książęcej koronie, ta Djana przez dumę nie wzięta jeszcze przez pierwszego lepszego, czy może tak mówią, ja się zgadzam, z winy przypadku; ten bękart króla-ladaco, który nie miał rozumu pozostania na swojej wysokości; ta księżna sztukowana, która wielką damę udawała; boginię, która biedna, byłaby dziewką publiczną; ta lady mniej więcej, ta złodziejka dóbr wygnańca, ta wyniosła łajdaczka, dlatego, że pewnego dnia on Barkilphedro nie miał za co obiadować, był bez schronienia, miała bezczelność posadzenia go u siebie przy końcu jakiegoś stołu i wsadzenia go w jakąbądź dziurę swego nieznośnego pałacu, — gdzie? — byle gdzie, może na strychu, może w piwnicy, cóż to komu szkodzi? — trochę lepiej niż lokaja, trochę gorzej niż konia! Wyzyskała nędzę jego, Barkilphedra, by szybko oddać mu zdradziecką usługę, co zwykle robią bogaci, żeby poniżyć biednych, przywiązać ich do siebie, jak jamnika, którego się prowadzi na smyczy! Cóż ją zresztą ta przysługa kosztowała? Przysługa warta tyle, ile kosztuje. Miała za dużo pokoi w swoim domu. By przyjść z pomocą Barkilphedrze, piękny musiała zrobić wysiłek! Czyż jadła o jedną łyżkę zupy żółwiowej mniej? Czyż odmówiła sobie czego w nienawistnem rozpasaniu swojego zbytku? Nie. Dodała do tego zbytku jedną próżność więcej, jeden przedmiot luksusu, dobry uczynek, jakby pierścień na palec człowieka mądrego wspomożonego, człowieka duchownego protegowanego! Mogła przybierać pozy, mówić: rozdaję dobrodziejstwa, daję pożywienie literatom, robić ze siebie protektorkę! Jakże on szczęśliwy, że mnie znalazł ten nędzarz! Jakąż jestem przyjaciółką sztuk! To wszystko dlatego, że kazała postawić łóżko polowe w marnym kącie pod dachem! A co do miejsca w admiralicji, Barkilphedro miał je od Jozyany, oczywiście! Piękny urząd! Jozyana zrobiła z Barkilphedfa to, czem był. Stworzyła go, niech będzie. Tak, stworzyła nic. Mniej niż nic. Gdyż pod tym śmiesznym ciężarem czuł się zgięty, stężały i niekształtny. Co był winien Jozyanie? Wdzięczność garbatego dla swojej matki, która go zrobiła koślawym. Oto ci uprzywilejowani, ci ludzie obsypani dobrodziejstwami, ci dorobkiewicze, ci ulubieńcy ohydnej macochy fortuny! A człowiek pełen talentu, a Barkilphedro był zmuszony suwać się na schodach, kłaniać się lokajom, wchodzić wieczorem na niezliczoną ilość pięter, być dwornym, usłużnym, przyjemnym, wdzięcznym, pełnym szacunku, mieć zawsze na pysku grymas poważania! Czyż to nie dosyć aby zgrzytać z wściekłości! A przez ten czas ona kładzie sznury pereł na szyję i przybiera ta hultajka miłosne pozy przed tym durniem, lordem Dawidem Dirry-Moir!
Nie pozwalajcie nigdy, by wam oddano przysługę. Będą tego nadużywali. Nie pozwólcie się złapać na gorącym uczynku postradania sił z głodu. Zaopiekują się wami. Dlatego, że był bez chleba, ta kobieta uważała, że to dostateczny pretekst, żeby mu dać jeść! Odtąd był jej sługą! Chwila słabości żołądka i jesteś przywiązany do łańcucha na całe życie! Być zobowiązanym to być wyzyskiwanym. Szczęśliwi, możni korzystają z chwili, w której wyciągacie rękę, żeby wam rzucić groszaka, z minuty, w której jesteście słabi, by was zrobić niewolnikiem i to niewolnikiem najgorszego rodzaju, niewolnikiem miłosierdzia, niewolnikiem zmuszonym kochać! Co za bezecność! Co za niedelikatność! Co za niespodzianka dla naszej dumy! I to już koniec; jesteś skazany na dożywocie, na uważanie, że ten człowiek jest dobry, na znajdywanie, że ta kobieta jest piękna, na pozostawianie na drugim planie podwładnej, na potakiwanie, na przyklaskiwanie, na podziwianie, na kadzenie, na kłanianie się do stóp, na robienie sobie odcisków na jabłku od uklękania, na słodzenie twoich słów, gdy jesteś przeżarty gniewem, gdy gryziesz okrzyki wściekłości i gdy masz w sobie więcej dzikiego wzburzenia i więcej gorzkiej piany niż ocean.
W ten sposób bogaci biorą biednego w niewolę.
Ten lep dobrego uczynku, popełnionego dla ciebie, który cię kala i grąży na zawsze.
Jałmużna jest nie do naprawienia. Wdzięczność to paraliż. Dobrodziejstwo przylega w sposób lepki i odpychający, który odbiera ci wolność ruchu. Ohydne istoty opływające w dostatek, których litość znalazła sobie w tobie ujście wiedzą o tem! To postanowione. Jesteś ich rzeczą. Kupili cię. Za ile? Za kość, którą odebrali swojemu psu, żeby ci ją ofiarować. Rzucili ci tę kość w twarz, zostałeś zbity tak, jak i wspomożony. Wszystko jedno. Ogryzłeś tę kość, tak czy nie? Miałeś także swoją część budy. A więc podziękuj. Podziękuj na zawsze. Uwielbiaj swoich panów. Skończone klękania.
W dobrodziejstwie mieści się domyślna niższość przyjęta przez ciebie. Żądają, żebyś cię czuł biednym nędzarzem i żebyś czuł, że oni są bogami. Twoje umniejszenie ich powiększa. Twoje pochylenie ich prostuje. W dźwięku ich głosu łagodna nuta bezczelności. Zdarzenia w ich rodzinie, śluby, chrzciny, samica w ciąży, dzieci, które się rodzi, to cię obchodzi. Przychodzi im na świat wilcze szczenię, dobrze, ułożysz sonet. Jesteś poetą, by się płaszczyć. Czyż to nie dosyć, żeby się gwiazdy oberwały! Jeszcze trochę, a kazaliby ci zużywać swoje stare buty!
„Cóż to tu masz u siebie moja droga? Jakżeż on brzydki? Cóż to jest ten człowiek?“ „Nie wiem nawet, to jakiś gryzipiórek, którego żywię.“ — Tak rozmawiają te gęsi! Nie zniżając nawet głosu. Słyszysz i mechanicznie jesteś nadal grzeczny.
Zresztą, jeżeli jesteś chory, twoi panowie przysyłają ci lekarza. Nie swojego. Przy okazji dowiadują się. Nie będąc tego samego rodzaju co ty, ponieważ niedosięgalność jest po ich stronie, są uprzejmi. Zamknięcie się w sobie czyni ich przystępnymi. Wiedzą, że równość jest niemożliwa. Pogarda ich dochodzi do tego, że są grzeczni. Przy stole lekko kiwają ci głową. Czasami znają pisownię twojego nazwiska. Nie dają ci uczuć, że są twoimi protektorami w inny sposób, jak tylko stąpając naiwnie po wszystkiem, co masz wrażliwego i delikatnego. Traktują cię z dobrocią.
Czy to niedość okropne?
Oczywiście było rzeczą pilną ukarać Jozyanę. Trzeba ją było nauczyć z kim ma do czynienia! A, panowie bogacze, ponieważ nie możecie wszystkiego zjeść, ponieważ przepych skończyłby się na niestrawności, wziąwszy pod uwagę małość waszych żołądków, równych właściwie naszym, ponieważ lepiej rozdać resztki, którebyście stracili, ustanawiacie to żarcie rzucone wspaniałomyślnie biednym! A, dajecie nam chleb, dajecie nam przytułek, dajecie nam ubranie, dajecie nam urząd i doprowadzacie śmiałość, obłęd, okrucieństwo, niedorzeczność i głupotę do tego, że myślicie, że jesteśmy waszymi dłużnikami! Ten chleb, to chleb niewoli, ten przytułek — to pokój lokajski, to ubranie — to liberja, ten urząd — to kpiny, płacone, tak, ale ogłupiające! A, myślicie, że macie prawo piętnować nas mieszkaniem i pożywieniem, wyobrażacie sobie, że jesteśmy wam coś winni i liczycie na wdzięczność! Tak! My wam wygryziemy brzuch! Tak! Wywleczemy ci wnętrzności, piękna pani, i będziemy cię żywą pożerali; przetniemy ci ścięgna serca naszemi zębami!
Ta Jozyana! Czyż to nie potworne? Gdzież tu jej zasługa? Zrobiła to arcydzieło przyjścia na świat w świadectwie głupoty jej ojca i hańby jej matki, robi nam łaskę tem, że żyje, za tę łaskawość, że jest skandalem publicznym, płaci jej się miljony, ma ziemię i pałace, królikarnie, polowania, jeziora, lasy, czy ja wiem co jeszcze? I z tem wszystkiem robiła głupiutko! Pisano do niej wiersze! I on, Barkilphedro, który uczył się i pracował, który zadawał sobie trud, który wpakował sobie wielkie księgi w oczy i w mózg, który gnił w szpargałach i nauce, który miał olbrzymi dowcip, któryby mógł świetnie dowodzić armjami, któryby mógł pisać tragedje jak Otway i Dryden, gdyby tylko chciał, on, który był stworzony, aby być cesarzem, został doprowadzony do zgodzenia się, by ta nicpotem nie pozwoliła mu zdechnąć z głodu! Czyż uzurpacja tych bogaczów, nienawistnych wybrańców losu, mogła być większa! Udawać wspaniałomyślność dla nas i protegować nas i uśmiechać się do nas, którzybyśmy pili jej krew i oblizywali sobie potem wargi! Żeby niska kobieta dworu miała nienawistną możność być dobrodziejką, żeby człowiek wyższy mógł być skazany na podnoszenie takich okruchów spadłych z takiej ręki, co za straszliwa niesprawiedliwość! I jakież to społeczeństwo, które do tego stopnia ma za podstawę nierówność i niesprawiedliwość! Czyżby nie należało wziąć wszystko za cztery rogi i rzucić byle jak pod sufit obrus i ucztę, i orgję, i upojenie, i pijaństwo, i biesiadujących, i tych, którzy rozparli oba łokcie na stole, i tych, którzy na czterech łapkach są pod stołem, zuchwalców, którzy dają, i idjotów, którzy przyjmują, wypluć wszystko w twarz Pana Boga, w niebo rzucić całą ziemię! Tymczasem wpijmy nasze pazury w Jozyanę.
Tak marzył Barkilphedro. Oto były ryki, jakie miał w duszy. Jest zwyczajem zazdrosnego rozgrzeszać, łącząc ze swoją osobistą urazą krzywdę publiczną. Wszystkie srogie kształty namiętności, tchnących nienawiścią, przelatywały przez tę dziką inteligencję. W rogu starych map świata z piętnastego wieku widzi się szeroką nieokreśloną przestrzeń bez kształtu i bez imienia, gdzie są napisane te trzy słowa: Hic sunt leones. Ten ponury kąt istnieje także u człowieka. Namiętności błąkają się i grzmią gdzieś w nas, i można także powiedzieć o pewnej ciemnej stronie naszej duszy: tu są lwy.
Czy to rusztowanie dzikich rozumowań było zupełnie fałszywe? Czy w tem nie było pewnego rozsądku? Trzeba powiedzieć prawdę, — nie.
Jest rzeczą straszną pomyśleć, że ta rzecz, którą się ma w sobie, sąd o czemś nie jest sprawiedliwością. Sąd to względność. Sprawiedliwość to absolut. Zastanówcie się nad różnicą między sędzią a sprawiedliwym.
Źli z bezwzględnością pomiatają sumieniem. Istnieje gimnastyka fałszu. Sofista jest fałszerzem, a gdy się nadarzy sposobność ten fałszerz brutalizuje ten zdrowy sens. Pewna logika bardzo giętka, bardzo bezwzględna, bardzo zręczna jest na usługach zła i niema sobie równej w ramieniu prawdy w ciemnościach.
Złowrogie uderzenia pięścią Szatana w Boga.
Niejeden sofista, podziwiany przez głupców, nie ma innej sławy, jak tylko, że nabił kilka guzów sumieniu ludzkiemu.
Smutnem było tylko to, że Barkilphedro przeczuwał fiasco. Zabierał się do wielkiej pracy, a w gruncie rzeczy, przynajmniej się tego obawiał, dla niewielkiej szkody.
Być człowiekiem trującym, mieć w sobie stalową wolę, djamentową nienawiść, płonące pożądanie katastrofy i nic nie spalić, nikomu nie ściąć głowy, nikogo nie zgładzić! Być tem, czem on był, siłą niszczącą, gniewem żarłocznym, niszczycielem cudzego szczęścia, być stworzonym — (gdyż jest Stworzyciel, djabeł czy Bóg, wszystko jedno kto!) być stworzonym Barkilphedrą, żeby urzeczywistnić tylko szczutka w nos; czy to możliwe? Barkilphedro nie wykonałby swego zamachu! Być sprężyną do rzucania odłamków skał i wysilić się całym, by nabić guza na czole wymuszonej lalce! Maszyna oblężnicza, robiąca tyle szkody, co przytyczek! Wykonać pracę Syzyfa dla skutku osiągalnego przez mrówkę! Wypocić całą nienawiść dla niczego prawie! Czyż to nie upokarzające mechanizm złości, mogącej zmiażdżyć świat. Wprawić w ruch wszystkie zazębienia, zrobić w cieniu hałas machiny Marly’ego, żeby wkońcu uszczypnąć może koniec małego różowego paluszka! Miał otoczyć i przewracać skały, by dojść — kto wie? — do lekkiego zmarszczenia płaskiej powierzchni dworu! Bóg ma manję nieoszczędzania sił! Poruszenie góry doprowadza do przesunięcia kretowiska.
Co więcej, ponieważ placem boju jest dwór, nic bardziej niebezpiecznego niż mierzyć do nieprzyjaciela i chybić. Przedewszystkiem to cię odsłania nieprzyjacielowi i irytuje go; nadto i przedewszystkiem to nie podoba się Panu. Królowie nie lubią niezgrabnych. Nie trzeba stłuczeń; nie trzeba brzydkich uderzeń. Wymordujcie cały świat, ale niechaj nikomu nie leci krew z nosa. Kto zabija jest zręczny, kto rani jest niezdarą. Królowie nie lubią, by się im okulawiało służbę. Są źli na was, jeżeli im stłuczecie porcelanę z kominka albo dworaka z orszaku.
Dwór powinien zostać czysty. Łamcie ale zastępujcie, w tedy będzie dobrze.
To zresztą świetnie się zgadza z zamiłowaniem książąt do obmowy. Mówcie źle, ale nie róbcie złego. Albo jeżeli już robicie, niech to będzie na wielką skalę.
Sztyletujcie, ale nie zadraśnijcie. Chyba, że szpilka jest atruta. Okoliczność łagodząca. Tak, przypominamy, miała się rzecz z Barkilphedrą.
Każdy pigmej, tchnący nienawiścią, jest flaszką, w której jest zamknięty smok Salomona. Flaszka mikroskopijna, smok bez miary. Olbrzymie zgęszczenie oczekujące gigantycznej godziny rozszerzania. Nuda pocieszona premedytacją wybuchu. Zawartość większa rzeczy zawierającej. Ukryty olbrzym, co za dziwna rzecz! Rozkosz, w której się mieści hydra! Być tem okropnem pudełkiem na sprężynie, mieć w sobie Lewiatana, to dla karła tortura i rozkosz.
To też nicby nie zmusiło Barkilphedra do porzucenia swojego zamiaru. Czekał na swoją godzinę. Czy przyjdzie? Wszystko jedno! Czekał na nią! Gdy się jest bardzo złym, ambicja się do tego miesza. Robić dziury i podkopywać dworską osobistość, wyższą od nas, podminować na własne ryzyko, narażając się na niebezpieczeństwo, choćbyśmy byli nie wiem jak podziemni i ukryci, kładziemy na to nacisk, to interesujące. Taka gra roznamiętnia. To porywa jak poemat epicki, któryby się pisało. Być bardzo małym, porywać się na kogoś bardzo wielkiego, to wspaniały czyn. Pięknie jest być pchłą lwa.
Dumne zwierzę czuje że jest gryzione i wyładowuje swój olbrzymi gniew przeciwko atomowi. Mniejby się skłopotał napotkanym tygrysem. I oto role zmienione. Upokorzony lew ma w swojem ciele żądło owadu, pchła może powiedzieć: mam w sobie krew lwa.
Jednakże były to dla dumy Barkilphedra tylko półuspokojenia. Pocieszenia. Chwilowe uśmierzenia. Dokurczanie już czemś jest, torturować byłoby lepiej. Barkilphedro — nieprzyjemna myśl, która do niego ciągle powracała — nie osiągnie prawdopodobnie innego skutku, jak tylko małe zadraśnięcie naskórka Jozyany. Czegóż mógł się więcej spodziewać, on, taki nikły, przeciwko niej, tak promieniejącej? Zadraśnięcie, jakżeż to mało, dlategoby chciał całą purpurę zdarcia żywej skóry i ryku kobiety więcej niż nagiej, nie mającej już nawet tej koszuli, jaką jest skóra! Z takiemi pożądaniami, jakżeż smutnie jest być bezsilnym! Niestety, niema doskonałości.
W gruncie rzeczy był on zrezygnowany. Nie mogąc lepiej, marzył tylko połowę swego marzenia. Wypłatać ponurego figla, to właściwie godny cel.
Ten, który się mści za dobrodziejstwo, co to za człowiek! Barkilphedra był tym kolosem. Zwykle niewdzięczność jest zapomnieniem; u tego wybrańca zła była ona wściekłością. Pospolity niewdzięcznik jest pełen popiołu. Czego był pełen Barkilphedra? Płomienia. Palenisko zlepione z nienawiści, gniewu, milczenia, żalu, czekające na Jozyanę, jako na materjał palny. Nigdy człowiek do tego stopnia nie nienawidził bez powodu kobiety. Co za straszna rzecz! Była jego bezsennością, jego wyłączną myślą, jego nudą, jego wściekłością.
Może trochę się w niej kochał.
Odkryć słabą stronę Jozyany i tam ją ugodzić; taką była ze wszystkich wyżej wymienionych pobudek niezachwiana wola Barkilphedra.
Ale niedość chcieć, trzeba móc.
A jak tu sobie radzić w tym względzie?
Właśnie o to chodziło. Tuzinkowi hultaje zwykli starannie układać scenarjusz łotrostwa, które popełnić zamierzają. Nie czują się dość na siłach, by sposobność w lot pochwycić, ażeby ją owładnąć tak czy owak, ażeby ją przyniewolić do służebnictwa. Stąd przedwstępne kartowanie, które w pogardzie mają niegodziwcy skończeni. Tacy na każde zdarzenie w gotowości trzymają swoją niegodziwość; każda broń im dobra, wszystko u nich przygotowane na wszelki wypadek, skutkiem czego, właśnie jak Barkilphedro, poprostu czatują tylko na sposobność. Wiedzą oni dobrze, że plan, zgóry zarysowany, łatwo może się nie chcieć pomieścić w ramach nastręczającego się wypadku. Nie tym to sposobem staje się człowiek panem możebności i nie w tak i to sposób zrobi, co zechce. Nie potrafisz się przecie zgóry rozmówić z przeznaczeniem. Jutro nie zawsze nam bywa posłuszne. Traf ślepy rządzi się pewną niekarnością.
Więc też niegodziwcy czatują nań w celu zażądania od niego bez ogródek, nakazująco i to niezwłocznie, jego współdziałania. Nie biorą z sobą ani planu, ani szkicu, ani modelu, słowem żadnego gotowego obuwia, mogącego ucisnąć stopę nadchodzącej niespodzianki. Poprostu rzucają się na głowę w czarności. Bezzwłoczne i szybkie obrócenie na swoją korzyść jakiegobądź wypadku, który może przyjść w pomoc, oto zręczność wyróżniająca wykończonego niegodziwca i wynosząca łotra do godności szatana. Przymusić los, oto genjusz.
Prawdziwy zbrodniarz godzi w ciebie, jak proca, to jest pierwszym lepszym kamieniem.
Uzdolnieni złoczyńcy liczą na nieprzewidzianość, tego osłupiałego pomocnika tylu zbrodni.
Pochwycić za kark wypadek, wsiąść mu na głowę, jedyna to sztuka poetycka dla tego rodzaju zdolności.
Tymczasem zaś wiedzieć z kim się ma do czynienia. Słowem, opatrzyć miejscowość.
Dla Barkilphedra miejscowością tą była królowa Anna.
Barkilphedro miał przystęp do królowej.
I to z tak bliska, że niekiedy zdawało mu się, że słyszy monologi jej królewskiej mości.
Niekiedy także, liczony za nic, obecny bywał przy rozmowach dwóch sióstr. Nie zabraniano mu nawet wtrącić jakiegoś słowa; korzystał z tego, żeby się tem mniejszym okazać. Jest to sposób pozyskania zaufania.
Tak naprzykład, dnia pewnego, w Hampton-Court, w ogrodzie, stojąc za księżniczką, która stała za królową, usłyszał Annę, usiłującą zastosować się do mody wypowiadaniem aforyzmów.
— Co to za szczęśliwe te zwierzęta — mówiła.
— Nie będą nigdy w piekle.
— Bo już w niem są — odpowiedziała Jozyana.
Odpowiedź ta, podstawiająca nagle filozofję, na miejsce religji, mocno się nie podobała. Gdyby przypadkiem miało być w tem coś głębokiego, Anna czułaby się nawet urażoną.
— Moja kochana — rzekła do Jozyany — rozmawiamy o piekle, jak dwie gąski. Spytajmy się lepiej Barkilphedra, co o tem myśli. On przecież zna się na tych rzeczach.
— Jako zły duch? — spytała Jozyana.
— Jako zwierzę — odpowiedział Barkilphedro.
I to mówiąc, skłonił się aż do ziemi.
— Jozyano — rzekła Anna — ma on więcej rozumu, niż my obie.
Dla człowieka, jakim był Barkilphedro, zbliżyć się do królowej było to trzymać ją w ręku. Mógł sobie wtedy powiedzieć: mam ją. Teraz trzeba m u było tylko obmyślić sposób zużytkowania jej.
Przyjął się był już na dworze. Mieć stanowisko, to rzecz przepyszna. Żadna sposobność nie mogła go już ominąć. Nieraz już udało mu się złośliwie rozśmieszyć królową. Było to niby pozwolenie na noszenie broni.
Nie istniałaż jednak jaka wyłączona zwierzyna? To pozwolenie dawałoż prawo przetrącić skrzydło lub nogę komukolwiek z wysoko u dworu postawionych; naprzykład siostrze jej królewskiej mości?
Przedewszystkiem, rzecz do zbadania. Czy królowa lubiła Jozyanę?
Krok niewłaściwy mógł wszystko zgubić. Barkilphedro tedy uważał pilni.
Przed rozpoczęciem gry gracz przepatruje naprzód swe karty. Ile też ma atutów? Barkilphedro rozpoczął od porównania z sobą wieku tych dwóch kobiet. Jozyana miała lat dwadzieścia trzy, Anna zaś czterdzieści jeden. Był to właśnie dobry stosunek. Coś z niego wyrobić nie trudno.
Rozdrażniająca jest dla kobiety chwila, w której zmuszona jest przestać liczyć na wiosny, a za to rozpocząć rachubę na zimy. Natenczas doświadcza się głuchej urazy przeciw czasowi, który się nosi w sobie. Wszystkie piękne młodości w rozkwicie, będące wonią dla drugich, dla ciebie mają tylko kolce, i każdej z róż tych uczuwasz ukłucie. Zdaje ci się, że wszystka ta świeżość tobie jest odjęta, i że dlatego ci tylko piękności ubywa, że jej w drugich przybyło.
Otóż wyzyskiwać to tajemne niezadowolenie, wyżłabiać zmarszczki na twarzy czterdziestoletniej kobiety, będącej zarazem królową, stać się miało udziałem Barkilphedra.
Zawiść celuje w podżeganiu zazdrości, podobnie jak szczur nilowy, posiadający umiejętność wyprowadzenia w pole krokodyla.
Barkilphedro ani na chwilę nie spuszczał Anny z oczu.
Przeglądał ją tak, jak to się wzrok zapuszcza w toń zastałą. I trzęsawisko ma swoją przejrzystość. W zbrukanej wodzie dostrzega się zepsucie; ale w wodzie mętnej nieudolności tylko dostrzec można. Anna była wodą zmąconą.
Poruszały się tylko zarodki uczuć i poczwarki pojęć w tym ociężałym umyśle.
Nie było tam nic wyraźnego. Wszystko miało zaledwie zarysy. A przecież były to rzeczywistości, tylko że bezkształtne. Anna myślała to lub owo. Anna życzyła sobie tego lub owego. Ale określić, co myślała, czego chciała, było rzeczą bardzo trudną. Mętne przeobrażenia, odbywające się w zatęchłej wodzie, są bardzo uciążliwe do zbadania.
Anna, zazwyczaj i tak już zagadkowa, chwilami miewała wybuchy niewyrozumowane i gwałtowne. To właśnie należało pochwycić. Trzeba ją było raz i drugi przytrzymać na gorącym uczynku.
Czego też Anna, w głębi duszy, rzeczywiście chciała od Jozyany? Źle czy dobrze jej życzyła?
Właśnie to zagadnienie założył sobie Barkilphedro.
Rozwiązawszy je, można było iść dalej.
Rozmaite trafy sprzyjały w tem Barkilphedrowi, dzięki jego wytrwałości w czatowaniu.
Anna ze strony męża była nieco krewną nowej królowej pruskiej, żony króla o stu szambelanach, której posiadała nawet portret, emaljowany na złocie znanym naówczas sposobem Turqueta z Mayerny. Ta królowa: pruska miała podobnież młodszą nieprawą siostrę, niejaką baronównę Drika.
Raz, w obecności Barkilphedra, Anna troskliwie ambasadora Prus wypytywała o tę właśnie baronównę.
— Ma być bogata?
— Bardzo bogata — odpowiedział ambasador.
— Ma podobno pałace?
— Daleko wspanialsze od księżnej, swojej siostry.
— Za kogo to ona idzie?
— Za jednego z najznakomitszych panów: hrabiego Gormo.
— Przystojnego?
— Nawet bardzo pięknego.
— Czy młoda?
— Młodziutka.
— Czy tak ładna, jak królowa?.
Ambasador wyszeptał z cicha:
— Daleko piękniejsza.
— Co za zuchwalstwo! — mruknął Barkilphedro.
Anna chwilę milczała, potem rzekła, jakby do siebie:
— Te kochane siostrzyczki!... Przybłędy! Barkilphedro zapisał sobie w pamięci tę liczbę mnogą.
Innym razem, przy wyjściu z kaplicy, kędy Barkilphedro stał bardzo blisko królowej, tuż poza dwoma pachołkami wielkiego jałmużnika, lord Dawid Dirry-Moir, przechodząc pośród kobiet dworskich, powierzchownością swoją zwracał ogólną uwagę. Ze wszystkich stron słychać tylko było wykrzyki kobiece: — Jakiż on piękny, jaki wytworny, jakże pańską ma postawę!
— Jakie to nieprzyjemne — mruknęła Anna.
Barkilphedro to podchwycił.
Odtąd wiedział już, czego się trzymać.
Można było szkodzić księżniczce, nie narażając się na niełaskę królowej.
Tym sposobem pierwsze zadanie było już rozwiązane.
Z kolei nadchodziło drugie.
Jakim by tu sposobem zaszkodzić księżniczce? Ku tak trudnemu celowi mógłże znaleźć jaki zasób środków na swojem nędznem stanowisku?
Widocznie, żaden.
Zaznaczmy jeden szczegół: Jozyana „miała koło“.
Zrozumie się to, gdy się pomyśli, że chociaż z nieprawego łoża, była ona siostrą królowej, to znaczy osobą książęcą.
Mieć koło, co to znaczy?
Wicehrabia Sain-John — wymawiajcie Bolingbroke — pisał do Tomasza Leonarda, hrabiego Sussex: „Dwie rzeczy czynią wielkim — w Anglji mieć koło; we Francji mieć dla“.
Dla we Francji oznaczało to: gdy król był w podróży, furjer dworski, gdy przyszedł wieczór przed spoczynkiem na popasie, wyznaczał mieszkanie osobom towarzyszącym jego królewskiej mości, między nimi kilku miało niezmierny przywilej: „mają dla“, mówi dziennik historyczny z roku 1694, strona 6, to znaczy, że furjer, który wyznacza pomieszczenia, stawia Dla przed ich nazwiskiem jak np.: Dla jego książęcej mości pana Soubise, podczas gdy przy oznaczaniu mieszkania osoby, która nie jest księciem, nie pisze Dla ale poprostu jej nazwisko jak np.: „książę de Gevres, książę de Mazarin etc“, to Dla na drzwiach oznaczało księcia krwi albo faworyta, faworyt to więcej niż książę; król przyznawał to Dla jak wstęgę orderu albo parostwo.
„Mieć koło“ w Anglji było mniej próżnem, ale bardziej rzeczywistem, był to znak prawdziwego zbliżenia do osoby rządzącej; ktokolwiek mógł, ze względu na urodzenie albo łaskę, otrzymywać bezpośrednio zlecenia od jego królewskiej mości — miał w murze swojej sypialni koło, w które był wprawiony dzwonek. Dzwonek dzwonił, koło się otwierało i pismo królewskie ukazywało się na złotym talerzu, albo na aksamitnej poduszce, poczem koło zamykało się. Było to poufałe i uroczyste, tajemnicze w zażyłem, koło nie służyło do niczego innego. Jego dzwonek oznaczał list królewski, nie widziało się, kto go przynosił. Był to zresztą giermek królowej, albo króla. Leicester miał koło za Elżbiety. Buckingham za Jakóba I.
Jozyana miała je za Anny, chociaż była niezbyt lubiana. Kto miał koło, był jak ktoś, ktoby był w bezpośrednich stosunkach z domową pocztą nieba, do kogoby Bóg posyłał od czasu do czasu listonosza z listem, nie było przywileju, któregoby bardziej zazdroszczono. Ten przywilej pociągał za sobą większą ilość służalczości. Było się trochę bardziej lokajem. Na dworze to, co podnosi, — poniża. „Mieć koło“[17], mówiło się to po francusku; ten szczegół etykiety angielskiej był prawdopodobnie dawną płaskością francuską.
Lady Jozyana, dziewica pairesa, tak jak Elżbieta była dziewicą królową, prowadziła to w mieście, to na wsi, stosownie do pory roku, żywot niejako książęcy, miała prawie dwór, którego lord Dawid był dworzaninem razem z innymi. Nie będąc jeszcze po ślubie, lord Dawid i lady Jozyana mogli bez śmieszności pokazywać się publicznie razem, co też chętnie czynili. Chodzili często na przedstawienie i na wyścigi w tej samej karecie i na jedną trybunę. Ślub, który był dozwolony, a nawet nakazany, oziębiał ich; ale w gruncie rzeczy patrzenie się na siebie sprawiało im przyjemność. Poufałości dozwolone ludziom „engaged“ są granicą łatwą do przekroczenia. Powstrzymywali się od tego, co im przychodziło tem łatwiej, że było to w złym guście.
Najpiękniejsze ówczesne mecze bokserskie miały miejsce w Lambeth parafji, w której lord arcybiskup Canterbery ma pałac, chociaż powietrze jest tam niezdrowe, i bogatą bibljotekę, otwartą w pewnych godzinach dla porządnych ludzi.
Pewnego razu, było to zimą, odbyło się tam na łące zamkniętej ogrodzeniem spotkanie dwóch ludzi, przy którem była obecna Jozyana, przyprowadzona przez Dawida. Spytała się: czy wpuszcza się kobiety? Dawid odpowiedział: „Sunt feminae magnates“, w wolnym przekładzie: „Nie mieszczki“, w przekładzie dosłownym: „Wielkie damy istnieją“. Księżnę wpuszczają wszędzie. Oto dlaczego lady Jozyana ujrzała boks.
Lady Jozyana zrobiła tylko jedno ustępstwo, ubierając się po męsku, było to wtedy w częstem użyciu. Kobiety prawie że nie podróżowały inaczej; na sześć osób, jakie mieści coach z Windsoru, rzadko kiedy nie było jednej albo dwóch kobiet ubranych w ten sposób, był to znak gentry.
Lord Dawid, będąc w towarzystwie kobiety, nie mógł brać udziału w meczu i musiał zostać zwykłym widzem.
Lady Jozyana zdradzała swoje dostojeństwo tylko patrzeniem przez lornetkę, co było czynem szlacheckim. „Szlachetnemu spotkaniu“ przewodniczył lord, Germain, pradziad czy też pradziad stryjeczny tego lorda Germaina, który ku końcowi osiemnastego wieku był pułkownikiem, uciekł z pola bitwy, został mnistrem wojny i umknął kartaczom nieprzyjaciela tylko poto, by upaść pod sarkazmami Sheridana, które były niebezpieczniejszemi pociskami. Wielu szlachciców robiło zakłady: Harry Bellow z Carleton, roszczący pretensje do wygasłego parostwa Bella-Aqua przeciw Henrykowi Lordowi Hyde, członkowi parlamentu, przedstawicielowi miasta Dunhivid, które nazywają także Launceston; czcigodny Peregrine Bertie, przedstawiciel miasta Truro, przeciw panu Tomaszowi Colepeper, przedstawicielowi Meidstone; lord Lamyrbau pochodzący z marchji Lothaim przeciw Samuelowi Trefusis z miasta Peyryn; pan Bartholomew Gracedieu z miasta Saint-Yves przeciw najczcigodniejszemu Karolowi Bodville, który się nazywa Lord Robartes, a który jest Custos Rotulorum hrabstwa Cornouailles i inni jeszcze.
Bokserami byli Irlandczyk Tipperary, zwany od nazwy swojej rodzinnej góry Phelem-ghe-madone, i Szkot, zwany Helmsgail. Stawiało to do walki dwie dumy narodowe.
Irlandja i Szkocja miały się walić; Erin miał bić Gajothela. To też zakłady przenosiły czterdzieści tysięcy gwinej, nie licząc gier stałych.
Obaj szampioni byli nadzy, w bardzo krótkich spodeńkach, związanych pasem, i pantoflach o podeszwie nabitej gwoździami, sznurowanych w kostce.
Helmsgail, Szkot, był niskim dwudziestoletnim młodzieńcem, ale miał już czoło zeszywane; to też stawiano na niego dwa i jedną trzecią. Poprzedniego miesiąca złamał żebro i wybił oczy bokserowi Sixmileswater; co tłomaczyło obecny zapał. Stawiający na niego wygrali dwanaście tysięcy funtów. Poza swojem zeszytem czołem Helmgail miał nadłamaną szczękę, był lekki i zwinny, miał wzrost niskiej kobiety, był skupiony w sobie, przysadkowaty, postawy niskiej i groźnej i nic nie stracono z gliny, z której był zrobiony; nie było muskułu, któryby nie dążył do celu, którym była walka. Była zwięzłość w jego torsie krzepkim, błyszczącym i brunatnym, jak spiż. Uśmiechał się i trzy zęby, które mu brakowały, dodawały wyrazu jego uśmiechowi.
Jego przeciwnik był wielki i szeroki, to znaczy słaby.
Był to człowiek czterdziestoletni, miał sześć stóp wysokości, pierś hipopotama i wygląd łagodny. Uderzenie jego pięści przebijało most okrętu, ale nie umiał uderzać. Irlandczyk Phelem-ghe-madone był przedewszystkiem powierzchnią i zdawał się stworzonym, by w boksie raczej odbierać niż dawać. Tylko czuło się, że długo wytrwa. Rodzaj niedogotowanego rostboefu, trudny do zgryzienia, a niemożliwy do zjedzenia. Był on tem, co się nazywa w gwarze lokalnej surowem mięsem — raw flesh — zezował, zdawał się zrezygnowany.
Ci dwaj ludzie przebyli poprzednią noc bok przy boku na jednem łóżku i spali razem, pili z tej samej szklanki, każdy po trzy palce Porto.
Każdy z nich miał swoich sutenerów, ludzi o srogim wyglądzie, grożących w potrzebie sędziom spotkania. W grupie Helmsgaila odznaczał się John Gromane, sławny z noszenia byka na plecach, i niejaki John Bray, który pewnego dnia podniósł na plecy dziesięć miar mąki po piętnaście galonów miara razem z młynarzem i przeszedł z tym ciężarem przeszło dwieście kroków. Ze strony Phelem-ghe-madona lord Hyde przyprowadził z Launceston niejakiego Kiltera, który mieszkał w „Zielonym Zamku“ i rzucał przez ramię kamień dwudziestofuntowy wyżej niż najwyższa wieża zamku. Ci trzej ludzie, Kilter, Bray i Gromane, byli z Cornwalji, co przynosi zaszczyt temu hrabstwu.
Inni sutenerzy byli zgruba ciosanymi włóczęgami, o mocnych kadłubach, o krzywych nogach, o wielkich żylastych łapach, o twarzy bezmyślnej, w łachmanach i nie bojący się niczego, ponieważ wszyscy byli już sądownie karani. Wielu umiało świetnie spijać policjantów. W każdym zawodzie są ludzie talentu.
Wybrana łąka była dalej niż Ogród Niedźwiedzi, gdzie dawniej odbywały się walki niedźwiedzi, byków i dogów, poza ostatniem i rozpoczętemi budowlami, obok rudery przeorstwa Św. Marji Over Ry zrujnowanego przez Henryka VIII. Wiatr północny i szron — oto jaka była pogoda; padał drobny deszcz, ścinający się szybko w gołoledź, pośród obecnych szlachciców rozróżniało się ojców rodzin po tem, że otworzyli parasole.
Ze strony Phelem-ghe-madone’a pułkownik Moncreif, sędzia i Kilter jako sekundant. Ze strony Helmgaila czcigodny Pughe-Baumanis sędzia i lord Desertum, który pochodzi z Kilcarry jako sekundant.
Obaj bokserzy stali chwilę nieruchomo na placu, podczas gdy regulowano zegarki, poczem doszli do siebie i podali sobie ręce.
Phelem-ghe-madone rzekł do Helmsgaila: — Wolałbym pójść do domu.
Helmsgail uczciwie odpowiedział: — Trzeba, żeby gentry nienapróżno się fatygowała.
Byli nadzy. Było im zimno. Phelem-ghe-madone drżał. Szczękał zębami. Doktór Eleanor Sharp siostrzeniec biskupa Yorku krzyknął do nich: — Walczcie draby, to was rozgrzeje.
Te łagodne słowa ich rozruszały. Uderzyli na siebie.
Ale ani jeden ani drugi nie wpadł w gniew. Naliczono trzy słabe starcia. Wielebny doktór Gumdraith, jeden z czterdziestu członków All Soules Colleges[18], zawołał: — Dać im wódki!
Ale obaj referee i obaj chrzestni, wszyscy czterej sędziowie nie chcieli przestępować prawideł. Jednakże było bardzo zimno.
Dał się słyszeć krzyk: — Firstblood! — Żądano pierwszej krwi, ustawiono ich znowu wprost naprzeciwko siebie.
Spojrzeli na siebie, zbliżyli się, wyciągnęli ręce, dotknęli swoich pięści, poczem się cofnęli. Nagle Helmsgail, mały człowieczek, skoczył, zaczęła się prawdziwa walka.
Phelem-ghe-madone został uderzony w środek czoła, między brwiami, cała jego twarz spłynęła krwią, tłum krzyknął: — Helmsgail natoczył wina![19]
Przykłaśnięto. Phelem-ghe-madone, obracając ramionami, jak wiatrak skrzydłami, zaczął wymachiwać pięściami na chybił trafił.
Czcigodny Peregrine Berti: — Oślepiony. Ale jeszcze nie ślepy.
Wtedy Helmsgail usłyszał ze wszystkich stron te słowa zachęty: — Bung his peepers![20]
W gruncie rzeczy obaj szampioni byli rzeczywiście dobrze wybrani i chociaż pogoda nie sprzyjała, zrozumiano, że mecz się udał. Półolbrzym Phelem-ghe-madone miał niewygody swojej przewagi; ruszał się ociężale. Jego ramiona były maczugą, ale jego ciało było bezwładną masą, mały tymczasem biegał, uderzał, skakał, zgrzytał, podwajał siłę szybkością, znał fortele. Z jednej strony uderzenie pięścią prymitywne, dzikie, nieuczone, nieuświadomione, z drugiej uderzenie pięścią cywilizacji. Helmsgail wałczył tyle nerwami, co i muskularni, i tyle złością, co siłą; Phelem-ghe-madone był rodzajem bezwładnego zabijaki, już przedtem trochę ogłuszonego, była to sztuka przeciwko naturze, była to dzikość przeciw barbarzyństwu.
Było jasnem, że barbarzyńca zostanie pobity. Ale nie bardzo szybko. Stąd zainteresowanie. Mały przeciw wielkiemu. Prawdopodobieństwo wygranej jest po stronie małego. Kot daje sobie radę z dogiem. Dawid zawsze zwycięża Goliata.
Grad wykrzyków padał na walczących: — Brawo, Helmsgail! Good!Well done, highlander!Now, Phelem![21]
I przyjaciele Helmsgaila życzliwie powtarzali zachętę: — Wykluj mu ślepia!
Helmsgail lepiej zrobił, nagle schylony, wyprostowany, z wężowem przegięciem uderzył Phelem-ghe-madone’a w sternum. Kolos zachwiał się.
— Złe uderzenie! — krzyknął wicehrabia Barnard.
Phelem-ghe-madone opadł na kolano Kiltera, mówiąc: — Zaczynam się rozgrzewać.
Lord Desertum naradził się z sędziami i rzekł: — Będzie pięć minut rondu[22].
Phelem-ghe-madone omdlewał. Kilter wytarł mu krew z oczu i pot z ciała flanelą i wsadził mu szyjkę od butelki w usta. Było to jedenaste starcie. Phelem-ghe-madone poza raną na czole miał kości piersiowe zniekształcone uderzeniami, brzuch nabrzmiały i ciemię zbolałe. Helmsgail nic nie miał.
Hałas wybuchł wśród szlachty.
Lord Barnard powtarzał: — Złe uderzenie.
— Zakład nieważny — rzekł lord Lamyrbau.
— Żądam zwrotu stawki — powiedział sir Tomasz Colepeper.
Czcigodny przedstawiciel miasteczka Saint-Yves, pan Bartholomew Gracedieu, dodał:
— Proszę o zwrot moich pięciuset gwinej, odchodzę.
— Zaprzestać walki! — zawołali zebrani.
Ale Phelem-ghe-madone podniósł się, chwiejąc tak jak człowiek pijany, i rzekł:
— Walczmy dalej, ale pod jednym warunkiem, ja będę miał także prawo dania nieprawidłowego uderzenia.
— Zakrzyknięto ze wszystkich stron: — Zgoda.
Helmsgail wzruszył ramionami.
Po pięciu minutach starli się znowu.
Walka, która była agonją dla Phelem-ghe-madone’a, była zabawą dla Helmsgaila. Co też to znaczy nauka! Małemu człowiekowi udało się wziąć drugiego w chancery, to znaczy, że nagle Helmsgail chwycił pod swoje lewe ramię, zgięte jak stalowa obręcz, wielką głowę Phelem-ghemadone’a i trzymał ją tak pod pachą ze zgiętą szyją i pochylonym karkiem, podczas gdy jego prawa pięść, spadając raz po raz jak młot na gwóźdź ale z dołu do góry i pod spód, miażdżyła z łatwością oblicze. Gdy Phelemghe-madone puszczony wkońcu podniósł głowę, nie miał już twarzy.
To co było nosem, oczami i ustami, było już tylko jakąś czarną gąbką maczaną we krwi. Plunął. Zobaczono na ziemi cztery zęby. Poczem upadł. Kilter złapał go na swoje kolano.
Helmsgail był zaledwie dotknięty, miał kilka nic nieznaczących sińców i zadraśnięty obojczyk.
Nikomu już nie było zimno. Stawiano szesnaście i ćwierć za Helmsgailem przeciw Phelem-ghe-madone’owi.
Harry z Carletoton zawołał: — Niema już Phelem-ghem adone’a. Stawiam za Helmsgailem moje parostwo Bella-Aqua i mój tytuł lorda Bellew przeciwko starej peruce arcybiskupa z Canterbery.
— Pokaż swój pysk — rzekł Kilter do Phelem-ghe-madone’a i wciskając swoją krwawą flanelę w butelkę, wytarł go ginem. Ujrzano znowu usta i Phelem-ghe-madone otworzył jedną powiekę. Skronie zdawały się nadtłuczone.
— Jeszcze jedno starcie, przyjacielu — rzekł Kilter i dodał: — Za honor rodzinnego miasta.
Galijczycy i Irlandczycy rozumieją się, jednakże Phelem-ghe-madone nie zrobił żadnego znaku, któryby mógł wskazywać, że miał coś jeszcze w mózgu.
Phelem-ghe-madone podniósł się; Kilter go podtrzymywał. Było to dwudzieste piąte starcie. Po sposobie, w jaki ten cyklop, gdyż miał już tylko jedno oko, stanął w pozycji, poznano, że był to już koniec, i nikt nie wątpił, że był on zgubiony. Zasłaniał się powyżej brody: niezręczność konającego. Helmsgail zaledwo spocony, zawołał: — Stawiam na siebie tysiąc przeciw jednemu.
Helmsgail, podnosząc, ramię, uderzył i było to dziwne: obaj upadli. Usłyszano wesołe mruknięcie.
To Phelem-ghe-madone był zadowolony. Skorzystał ze straszliwego ciosu, jaki mu Helmsgail wymierzył w czaszkę, by mu wymierzyć inny zły, w pępek.
Helmsgail rozciągnięty charczał.
Obecni spojrzeli na Helmsgaila, leżącego na ziemi, i rzekli: — Zapłacony.
Wszyscy klaskali w ręce, nawet przegrywający.
Phelem-ghe-madone oddał zły cios za zły cios i był w swojem prawie.
Helmsgaila wyniesiono na noszach. Naogół sądzono, że się z tego nie wygrzebie. Lord Robartes zawołał: — Wygrywam tysiąc dwieście gwinej. — Phelem-ghe-madone był bezwątpienia okaleczonym na całe życie.
Wychodząc, Jozyana wzięła pod rękę lorda Dawida, co jest tolerowane między „engaged”. Powiedziała do niego: — To bardzo ładne. Ale...
— Ale co?
— Myślałam, że mnie to wybawi z nudów. No i nie.
Lord Dawid zatrzymał się, spojrzał na Jozyanę, zamknął usta i wydął policzki, wstrząsając głową — co znaczy: uwaga! — rzekł do księżnej:
— Na nudę jest tylko jedno lekarstwo.
— Jakie?
— Gwynplaine.
Księżna spytała:
— Co to jest Gwynplaine?
Przyroda nie poskąpiła swych darów Gwynplainowi. Dała mu bowiem gębę od ucha do ucha, uszy zwracające się ku oczom, pocieszny nos, wyraźnie stworzony do osiodłania błazeńskiemi szkłami, słowem twarz, na którą nie mogłeś poglądać bez serdecznego śmiechu.
Powiedzieliśmy tylko co, że to przyroda obrzuciła tego człowieka swemi darami. Ale czy tylko rzeczywiście przyroda?
A może jej też kto dopomógł?
Dwoje oczu, podobnych do więziennych okienek, zamiast ust ziewnięcie, zamiast nosa przypłaszczony kawałek wypukłości z dwiema dziurami na nozdrza, zamiast twarzy coś dziwnie pomiętoszonego, wszystko zaś razem nastrojone do śmiechu; toż chyba nie do uwierzenia, żeby sama tylko przyroda wytworzyć mogła podobne arcydzieło.
Tylko, czy zawsze śmiech jest synonimem radości?
Ktoby, patrząc na tego kuglarza (gdyż to był kuglarz), po przeminięciu pierwszego, usposabiającego do wesołości wrażenia, baczniej się człowiekowi temu przypatrzył, niewątpliwie na jego twarzy rozpoznałby ślady sztuki. Podobne oblicza nie są przypadkowe, ale wyraźnie urobione z umysłu. Podobny stopień wykończenia nie bywa udziałem przyrody. Nie posiada człowiek możności pięknym się uczynić, ale ma tysiące środków do oszpecenia. Z profilu Hotentota nie wykroisz rzymskich rysów, ale z nosa greckiego łatwo zrobić murzyński. Dość na to przełamać go w chrząstce i rozszerzyć nozdrza. Kuchenna średniowieczna łacina nie na darmo stworzyła słowo denasare. Gwynplaine, dzieckiem będąc, okazałże się dość godnym uwagi, ażeby się aż zakrzątnięto około przerobienia jego twarzy? Czemu nie? A choćby też tylko w celu wyzyskania go, lub pokazywania za pieniądze? Prawdopodobnie nawet przemyślni przerabiacze dzieci dołożyli do tego starania. Zdawało się niewątpliwem, że tajemnicza owa nauka, znajdująca się naonczas w tymże samym stosunku do chirurgji, co alchemja do chemji, zapuściła rylec swój w to ciało w bardzo wczesnem jego dzieciństwie, i z wszelką samowolą, stosownie do upodobania twarz tę stworzyła. Tak jest, nie co innego, tylko nauka ta, wielce biegła w podcinaniach, przypłaszczaniach i przykurczaniach, rozpłatała te usta, zrobiła obwisłemi te wargi, obnażyła te dziąsła, ponaciągała te uszy, powyłamywała chrząstki, powykoszlawiała brwi i policzki, porozdymała muskuły twarzy, poczem zręcznie pozacierała ślady szwów i blizn, ponaprowadzała skórę na miejsca powycinane, starannie zachowując ogólny wyraz śmiechu; słowem, że usilną pracą tego potężnego i głębokiego kunsztu wyszła nareszcie na świat owa ze wszech miar doskonała maska, której na imię było Gwynplaine.
Takim, jak on, nigdy człowiek na świat nie przychodzi.
Bądź co bądź, Gwynplaine dziwnie się był udał. Wydawał się być niejako podarkiem, udzielonym przez Opatrzność ludzkim zasmuceniom. Ale przez jaką to Opatrzność? Byłażby równie opatrzność szatańska, jak jest boska? Rzucamy tylko pytanie, wcale się go rozwiązywać nie podejmując.
Jak powiedzieliśmy, Gwynplaine był kuglarzem. Pokazywał się publicznie. Nie było wrażenia, mogącego dorównać jego widokowi. Samem już swojem ukazaniem się zdolny był z hipochondrji wyleczyć. Winni go byli unikać ludzie, będący w żałobie, niepodobna bowiem było, spostrzegłszy go, nie roześmiać się do rozpuku. Zdarzyło się raz, że nawet kat, obecny na widowisku, złapał się za boki od śmiechu. Ujrzawszy Gwynplaina, do łez się śmiałeś; usłyszawszy go mówiącego, zanosiłeś się konwulsyjnie. Był on niejako przeciwnym biegunem zasmucenia. Spleen znajdował się na jednym krańcu, a Gwynplaine na drugim.
To też wkrótce po wszystkich szynkach i rozstajach znany był rozgłośnie, jako człowiek najdziwniejszy na świecie.
Pobudzał do śmiechu, sam się śmiejąc. A jednak, coprawda, ani mu przez głowę przeszło śmiać się. Śmiała się jego twarz, ale nie myśl. Śmiał się tylko ten rodzaj niepojętej maski, którą mu czy traf ślepy, czy też tajemnicza sztuka urobiła. Nic to nie należało do Gwynplaina. Powierzchowność u niego bynajm niej nie była zawisłą od wnętrza. Śmiechu tego, którego sobie wcale sam nie nałożył, ani na czoło, ani na brwi, ani na policzki, ani na usta, nie był też w możności i zdjąć z siebie. Śmiech ten na zawsze mu do twarzy przytwierdzono. Był to śmiech machinalny i tem mocniej działający, że raz na zawsze skamieniały. Nikt nie był zdolen oprzeć się jego wrażeniu. Dwa są tylko skrzywienia ust, które się zaraźliwie udzielają, to jest śmiech i ziewanie. Skutkiem tajemniczej roboty, dokonanej zapewne niegdyś na Gwynplainie, wszystkie części jego twarzy dzielnie dopomagały do tego śmiechu; zbiegały się ku niemu, niby szprychy koła ku osi; wszystkie jakiebądź wzruszenia tego człowieka uwydatniały jeszcze ten dziwny pozór uciechy, możnaby powiedzieć nawet, że go potęgowały. Czy zdziwienia doznawał, czy boleść czuł, czy gniewu doświadczał, czy litością był zdjęty, — wszystko to zwiększało tylko wyraz rozweselenia w muskułach jego twarzy, płacząc nawet, śmiać się musiał, słowem, cobądź przedsięwziął, czegobądź chciał, cobądź pomyślał, niech tylko głowę podniósł, tłum — jeżeli się to w tłumie działo — spojrzawszy na tę twarz, zanoszącą się od śmiechu, sam jednocześnie śmiechem się zanosił.
Proszę sobie wyobrazić głowę Meduzy w wesołem usposobieniu.
Jakbądź pochmurne mogłeś mieć myśli, wszystko to na ten widok niespodziany gdzieś pierzchało, i mimowolnie śmiechem parskałeś.
Starożytna sztuka umieszczała niegdyś ponad wystawami greckich teatrów bronzową twarz wesoło rozśmianą. Twarz ta nazywała się komedją. Postać ta zdawała się śmiać i pobudzała do śmiechu, a sama była zadumana. Wszelka parodja, doprowadzona aż do szaleństwa, wszelka ironja, dochodząca aż do mądrości, skupiała się i kojarzyła na tem obliczu; wszelka ilość trosk, zawodów, niesmaków i zgryzot, występowała na tem czole niewzruszonem i, dodana razem, dawała tę posępną wypadkową: wesołość; jeden kąt ust unosił się od strony ludzkiej szyderstwem, drugi od strony bogów bluźnierstwem; przychodzili ludzie zestawiać z tym wzorem idealnego sarkazmu ów okaz ironji, który każdy w sobie nosi; i coraz nowy tłum, cisnący się wokoło tego wrytego uśmiechu, odchodził od siebie z rozkoszy, podziwiając grobową nieruchomość jego szyderstwa. Otóż nie czem innem była twarz Gwynplaina, jak tylko tą ponurą maską bez życia starożytnej komedji, przytwierdzoną na ramionach żyjącego człowieka. Tę to właśnie piekielną głowę nieubłaganego wesela nosił ten człowiek na swym karku. Cóż za ciężar na zwyczajne siły ziemskie podobny uśmiech wiekuisty!
Wiekuisty uśmiech! Należy się tu porozumieć i zrozumieć. Stosownie do przekonań Manichejczyków, potęga wszechwładna słabnie chwilami, i sam Bóg nawet miewa niekiedy przerwy w swem działaniu. Porozumiejmy się również w przedmiocie woli. Nie przypuszczamy bynajmniej, żeby się ona stać mogła kiedy całkiem bezsilną. Istnienie wszelkie porównaćby można do listu, którego treść o wiele zmienić może dopisek. W istnieniu Gwynplaina znaczenie dopisku miała następująca zasada: natężeniem woli, skupieniem całej swej uwagi, pod warunkiem wszakże, ażeby żadne wzruszenie nie rozerwało jego myśli i nie rozprzęgło sprężyn jego wysiłku, mógł chwilowo usunąć z twarzy ów uśmiech wiekuisty i narzucić go pewnym rodzajem tragicznej zasłony, a to do tego stopnia, że, spojrzawszy na niego wtedy, zamiast ochoty do śmiechu, czułeś, że dreszcz cię przeszywał.
Wysiłek ten, coprawda, Gwynplaine robił nader rzadko; działo się to bowiem kosztem dziwnie bolesnego trudu i niemal nieznośnego wytężenia. Dość było zresztą najmniejszego rozstroju lub wzruszenia, ażeby śmiech ten uporczywy, jak przypływ morski, po chwilowem wygnaniu, znów mu się na twarzy ukazał. Tem zaś wyrazistszy bywał, im doświadczone wzruszenie więcej miało siły.
Z wyjątkiem tedy owych chwil przelotnych, śmiech Gwynplaina rzeczywiście był wiekuisty.
Śmiano się, patrząc na niego. Ale, uśmiawszy się, odwracano głowę. Kobiety szczególnie wstręt do niego czuły. Człowiek ten w istocie był straszliwy. Udział w jego śmiechu był poniekąd płaconym przymusowo haraczem; ulegano mu wesoło, ale niemal machinalnie. Po przejściu jednak pierwszego wrażenia, Gwynplaine dla duszy kobiecej stawał się nieznośnym do oglądania dłużej.
Zresztą słusznego był wzrostu, dobrze zbudowany, zręczny i jedną tylko twarz miał potworną. Tem silniej to stwierdzało przypuszczenie, widzące w nim raczej wytwór sztuki, niż wyjątkową robotę przyrody. Człowiek ten, mający takie piękne kształty, musiał mieć niegdyś i rysy piękne. Rodząc się, był zapewne dzieckiem takiem, jak inne. Zachowano mu ciało nietkniętem, a tylko twarz wykończono. Słowem, Gwynplaine zrobiony został, jak to mówią: na urząd.
Tak się przynajmniej zdawało.
Nie tknięto mu zębów. Zęby do śmiechu są potrzebne. Toż miewa je i trupia głowa.
Wykonana na nim operacja musiała być straszliwą. Nie przypominał jej sobie, co jednak nie dowodziło, żeby jej nie wycierpiał. Chirurgiczne owo rzeźbienie udać się tylko mogło na najzupełniej małem dziecięciu, to jest nie wiedzącem nawet, co się z niem dzieje, i skutkiem tego niezdolnem rozróżnić w pamięci zadanych ran od choroby. Dodajmy, że w owych czasach znane już były sposoby usypiania i odejmowania tym sposobem bolesnych wrażeń. Tylko że wtedy nazywano środki te magją. Dziś się to anestezją zowie.
Oprócz twarzy, zawdzięczał jeszcze tym, co go wychowali, rozliczne przymioty gimnastyka i siłacza; stawy jego, stosownie powyłamywane i przyzwyczajone do wyginania się w kierunkach odwrotnych, wykształciły go na skończonego clowna, mogąc się, jak drzwi na zawiasach, wykręcać w najrozmaitsze strony. Słowem, w ułożeniu go do kuglarskiego rzemiosła nie zapomniano o niczem.
Włosy jego napuszczone zostały barwą żółtą raz na zawsze; tajemnicę tę znowu za dni naszych odszukano. Sposobu tego używają dziś piękne panie; tak więc to, co niegdyś oszpecało, obecnie do upiększenia służy. Gwynplaine tedy miał włosy żółte. Środki pofarbowania ich, widocznie gryzące, zrobiły je wełnistemi i szorstkiemi w dotknięciu. Dziko zjeżona ta czupryna, raczej grzywą będąca, niż włosami, bujnie okrywała ogromnie rozwiniętą jego czaszkę, wyraźnie stworzoną na siedlisko myśli.
Robota, która odjęła była wszelki wdzięk twarzy i poszarpała dziwacznie całą jej powierzchnię, widocznie ani się tknęła ustroju kostnego. Twarzowy kąt Gwynplaina miał zarysy uderzające i potężne. Więc poza śmiechem tym taiła się przecież dusza, rojąca marzenia, podobnie jak i dusza każdego innego człowieka.
Zresztą śmiech ten zastępował Gwynplainowi całe uzdolnienie. Nie był w jego woli, a jednak korzyść z niego ciągnął. Słowem, śmiechem tym zarabiał na życie.
Koniec końców Gwynplaine ów, jak się już tego pewnie każdy domyślił, był nie kim innym, jak owym dzieciakiem, porzuconym pewnego zimowego wieczora na wybrzeżu Portlandzkiem, a następnie przygarniętym w biednej budzie na kołach u któregoś zaułka Weymouthu.
Obecnie dzieciak wyrósł na człowieka. Upłynęło lat piętnaście. Jesteśmy teraz w r. 1705. Gwynplaine miał już skończonych lat dwadzieścia cztery.
Ursus to wychował był tych dwoje dzieci. Tworzyło to razem koczującą gromadkę.
Przez ten czas Ursus i Homo postarzeli się niemało. Ursus do reszty wyłysiał. Wilk poczynał szpakowacieć. Zakres wilczego żywota nie jest tak, jak u psów, ograniczony. Według Molina, zdarzają się wilki, żyjące lat osiemdziesiąt; do takich należy mały gatunek, zwany kupara, caviae vorus, oraz wilk piżmowy, canis nubilus, według Saya.
Dziewczynka, znaleziona niegdyś na zmarłej kobiecie, była to obecnie wysmukła szesnastoletnia istota, blada, z ciemnemi włosami, szczupła, wiotka, chwiejna, cudownie piękna, z oczyma pełnemi światłości, ale niewidoma.
Straszliwa noc zimowa, która rzuciła była w śnieżne zaspy biedną żebraczkę wraz z jej dziecięciem, jednym zamachem dopełniła dwóch morderstw. Zabiła matkę i pozbawiła wzroku córkę.
Czarna katarakta nazawsze zdrętwiła źrenice tej dziewczyny, wyrosłej teraz na kobietę. Na jej twarzy, której nie ożywiały wrażenia dziennej światłości, kąty ust smutnie nadół opuszczone zdawały się wypowiadać ten gorzki zawód. Oczy jej, wielkie i jasne, miały to w sobie osobliwego, że, jakkolwiek zagasłe dla niej, dla drugich błyszczały światłem. Niby tajemnicze pochodnie, tylko nazewnątrz rzucające blaski. Istota ta wydawała z siebie światło, sama z niego nie korzystając. Znikłe jej oczy promieniały. Owa niewolnica ciemności rozjaśniała cienie, wśród których była pogrążona. Z głębi nieuleczonych swoich mroków, z poza tej ściany czarnej, która ślepotą się zowie, ona wyrzucała snopy promieni. Sama oglądać nie mogąc słonecznej światłości, w sobie ujrzeć dawała duszę.
Zamarły wzrok jej zdawał się zapatrzony w niebo.
Nocą była, a jednak z tych nieuleczonych kojarzących się z jej istotą cieni wschodziła niby gwiazdą iskrzącą.
Ursus, rozkochany w łacinie, nazwał ją Dea. W tym względzie poradził się był nieco swego wilka, mówiąc mu: — Ty przedstawiasz człowieka, a ja zwierzę, więc razem we dwóch przedstawiamy świat ziemski; otóż ta mała dziewczyna niech przedstawia świat niebieski. Istota tak słaba już przez to samo jest wszechmocna. W ten sposób uzupełni się w naszej budzie świat cały, to jest ludzkość, zwierzęcość i boskość. — Wilk nie znalazł tu nic do zarzucenia.
Takim to sposobem znalezione dziecię nazwane zostało Deą.
Co zaś do Gwynplaina, to z jego imieniem wcale Ursus nie miał kłopotu. Tegoż samego poranku, kiedy zobaczył zniekształcenie chłopca i ślepotę dziewczynki, poprostu spytał się chłopca: — Jak ci na imię, urwisie? — Gwynplaine — odpowiedział chłopak.
— Bądźże sobie Gwynplainem, kiedy ci się tak podoba — rzekł mu na to Ursus. I tak zostało.
Dea towarzyszyła zwykle Gwynplainowi w jego publicznych występach.
Gdyby podobną nędzę ludzką streścić w dwóch istotach, uosabialiby ją najdokładniej Gwynplaine i Dea. Każde z nich zdawało się urodzone w osobnym jakimś przedziale grobu: Gwynplaine od strony jego okropnej, Dea od czarnej. Istnienia ich złożone były z dwóch odmiennych rodzajów ciemności, wytworzonych z dwóch straszliwych odmian nocy. Ciemności te Dea w sobie nosiła, Gwynplaine je zaś miał na twarzy. Było coś z widma w Dei, coś ze zmory w Gwynplainie. Dea wkraczała niejako w ponurość, Gwynplaine zaś w coś daleko gorszego. Ciążyło nad Gwynplainem widzącym dotkliwe uzdolnienie, nieistniejące dla niewidomej Dei. Była niem konieczność porównywania się z drugimi ludźmi. Otóż w podobnem jak Gwynplaine położeniu, przypuszczając, że sobie z niego zdawał sprawę, porównywać się z drugimi było nie rozumieć już samego siebie. Mieć we wzroku, jak Dea, próżnię, której nie zamieszkiwały obrazy świata widzialnego, toż to ostateczna niedola, mniejsza jednak od tej, którą jest być sobie samemu zagadką; czuć także w sobie samym coś nieobecnego; widzieć świat otaczający, a nie widzieć siebie. Dea narzucona była zasłoną, którą była noc; Gwynplaine zaś zakryty był maską, którą była własna twarz jego. Rzecz nie do wypowiedzenia, ale własnem to ciałem swojem Gwynplaine był zamaskowany. Jaką miała być twarz jego niegdyś, nie wiedział. Było to coś bezpowrotnie rozpierzchłego. Narzucono na niego coś, co udawało tylko jego własność. Miał w miejscu twarzy zniknięcie. Głowa jego żyła, ale oblicze umarło. Nie mógł sobie przypomnieć, czy je widział kiedy. Zarówno dla Gwynplaina, jak dla Dei, rodzaj ludzki był zjawiskiem zewnętrznem, oboje równie od niego byli dalecy; ona była samotna i on był samotny; osamotnienie Dei było grobowe, gdyż nic nie widziała wkoło siebie; ale osamotnienie Gwynplaina było pełne okropności, gdyż on widział wszystko. Dla Dei świat stworzony nie przekraczał granic słuchu i dotyku; rzeczywistość była dla niej ograniczona, ciasna, w oka mgnieniu przepadająca; nie znała innej nieskończoności niż cień. Dla Gwynplaina żyć było wiecznie tłumy mieć wkoło siebie, a jednak poza obrębem własnego istnienia. Dea była wygnanką z krainy światłości. Gwynplaine zaś wywołańcem z życia. Niewątpliwie było to dwoje zrozpaczonych. Dotykali oni samego dna możliwej niedoli. Znajdowali się tam, równie on, jak ona. Rozpatrujący się w nich badacz z zadumania przeszedłby napewno w litość niezmierną. Ileż cierpieć musieli! Widocznie wyrok nieszczęścia ugniatał tych dwoje ludzi, i nigdy konieczność, oplatająca dwie najzupełniej niewinne istoty, dokładniej nie zamieniła im była przeznaczenia w katuszę i życia w piekło.
Oni tymczasem żyli życiem rajskiem.
Kochali się.
Gwynplaine uwielbiał Deę, Dea ubóstwiała Gwynplaina.
— Jakiś ty piękny! — mówiła mu.
Jedna tylko kobieta na świecie widziała prawdziwego Gwynplaina. Była nią właśnie ta niewidoma.
Czem Gwynplaine był dla niej, wiedziała to od Ursusa, któremu on opowiedział był niegdyś całą swoją przykrą przeprawę, poczynając od Portlandu aż do Weymouthu, oraz wszystkie niedole swego opuszczenia. Wiedziała, że, niemowlęciem będąc, niemal umierająca już u łona zmarłej matki, usiłująca ssać pierś trupa, podniesiona została stamtąd przez istotę niewiele co od niej samej większą; że dzieciak ów odtrącony, sam pod brzemieniem nieubłaganego osamotnienia niemal żywcem pogrzebany, usłyszał jednak głos jej; że podczas gdy wszystko pozostało głuchem dla niego, on jednak dla niej głuchym nie był; że opuszczony, słaby, odepchnięty, bez punktu oparcia na ziemi, tułający się pośród pustyni, upadający z utrudzenia, złamany, nie wahał się jednak przyjąć z rąk nocy niespodzianego dla siebie ciężaru, że on, nie mając nic do wyczekiwania z rąk tego mglistego rozdawcy, któremu los na imię, wziął jednak na swe ramiona brzemię cudzego przeznaczenia; że sam nędzą tylko, cierpieniem i zrozpaczeniem będąc, zrobił się jednak czyjąś opatrznością; że podczas gdy niebo się zamknęło, on otworzył swoje serce; że sam zgubionym będąc, drugiego ocalił; że, nie mając ani dachu, ani schronienia, sam się zrobił przytułkiem; że się zrobił matką i mamką; że, osamotniały wśród świata, na opuszczenie odpowiedział przygarnięciem; że nie w świetle, ale w ciemnościach dał ten przykład z siebie; że jeszcze niedość czując się obarczonym, rad wziął na siebie ciężar cudzej nędzy; że na tej ziemi, na której zdawało się, że już nic dla niego niema, on jednak odkryć zdołał obowiązek; że tam, gdzieby się był każdy zawahał, on jeden naprzód poszedł śmiało; że tam, gdzieby się był każdy cofnął, on z chęcią przyzwolił; że rękę wsunął w szczelinę grobowca, i że stamtąd ją, Deę, wydobył; że sam napół nagi oddał jej łachman najlepszy, żeby jej zimno nie było; że sam zgłodniały pomyślał przedewszystkiem, aby ją nakarmić i napoić; że dla tej małej ów mały samą śmierć do walki wyzwał; że walczył z tą ostatnią w każdej jej postaci, w postaci zimy i śniegu, w postaci samotności, w postaci okropności, w postaci chłodu, głodu i pragnienia, w postaci orkanu; że nareszcie dla niej, Dei, ów tułacz dziesięcioletni śmiertelny niemal bój stoczył z niezmierzonym nocnym ogromem. Wiedziała, że zrobił dla niej to wszystko, dzieckiem będąc, i zarazem, że dziś, człowiekiem się już stawszy, był całą siłą jej niesilnej, całem bogactwem jej ubogiej, całem uzdrowieniem jej okaleczałej, jedynym wzrokiem jej niewidomej. Poprzez nieznane przestwory, które zdawały się jej narzucać odległość pomiędzy niemi dwojgiem, dokładnie ona jednak ocenić umiała całe jego poświęcenie, całe zaparcie się siebie, całą odwagę. Bohaterstw o w krainie zjawisk niewcielonych posiada właściwe sobie zarysy. Ona umiała schwycić te zarysy szczytne; w niewypowiedzianem oderwaniu, pośród jakiego żyje myśl słońcem nieopromieniana, ona dopatrywała tych tajemniczych wykreślań się cnoty. W tem otoczeniu ciemnych, będących w ruchu przedmiotów, które składały jedynie dla niej wrażenia rzeczywistości, w tem pełnem niepokoju zastaniu się istoty biernej, wiecznie wyczekującej możliwego niebezpieczeństwa, w tem uczuciu bezbronności, stanowiącem całe życie ociemniałego, wiedziała, że ponad nią czuwa zawsze Gwynplaine, nigdy nie ochłodły, nigdy nie zaćmiony, wiecznie obecny, wiecznie współczujący, niosący pomoc i niewysłowienie łagodny; myśląc o tem, Dea drżała, przejęta wdzięcznością i upewnieniem; ukojony jej niepokój przeobrażał się w zachwyt, i owemi oczyma swemi, pełnemi ciemności, z lubością wpatrywała się w tę dobroć, niby w głębię światła, spływającą jej z zenitu.
W świecie ideałów dobroć jest słońcem; w tak i sposób Gwynplaine olśniewał Deę.
Do tłumu, który dużo głów posiada, ażeby się na myśl zdobył, i zanadto oczu, ażeby spojrzeć potrafił; dla tłumu, który, sam powierzchnią będąc, po powierzchni się tylko ślizga, Gwynplaine był poprostu clownem tylko, kuglarzem, skoczkiem, hecarzem, trochę więcej i trochę mniej, niż zwierzęciem. Tłum bowiem twarz jego znał tylko.
Dla Dei Gwynplaine był zbawcą, który ją podjął z grobu i na świat wyniósł, pocieszycielem, który jej sprawiał życie możliwem, oswobodzicielem, którego ręki z chęcią chwytała się w podróży po tym labiryncie, będącym ślepotą; Gwynplaine był dla niej bratem, przyjacielem, przewodnikiem, podporą, bliźnim z wysokości, skrzydlatym i promienistym małżonkiem, — słowem, tam, gdzie tłuszcza powszechna widziała tylko poczwarę, ona dostrzegała archanioła.
Działo się to dlatego, że Dea, niewidomą będąc, duszę widziała.
Ursus, jako mędrzec, doskonale się na tem rozumiał. Przyznawał on słuszność oczarowaniu, którem u Dea ulegała.
Mawiał nieraz:
— Niewidomy widzi to, co jest niewidzialne.
Mówił także:
— Nie czem innem, jak widzeniem, jest sumienie.
Spoglądając zaś na Gwynplaina, mruczał pod nosem:
— Pół potwora, ale też zarazem i pół Boga.
Gwynplaine ze swej strony upajał się Deą. Istnieje wzrok niewidzialny, którym dusza patrzy, i wzrok widzialny, będący poprostu źrenicą. Otóż Gwynplaine wzrokiem widzialnym Deę oglądał. Jeżeli Dea idealnego tylko doznawała olśnienia, jemu zato olśnienie to rzeczywistem było. Gwynplaine był więcej niż brzydki, gdyż był przestraszający; otóż na Deę patrząc, miał ze wszech miar przed oczyma własne przeciwieństwo. Ile on był odstręczający, tyle Dea pociągała. On był okropnością — ona wdziękiem samym. Było w niej coś wyśnionego. Wydawała się być wcielonem marzeniem. Rozpatrując się w jej harmonijnej postaci, w jej kształtach obłocznych, widząc jej kibić wysmukłą, niemal jak trzcina powiewną, jej ramiona, u których może szeleściły niewidzialne skrzydła, skromne zaokrąglenia jej ciała, raczej duszy niż zmysłom płeć jej uwydatniające, podziwiając jej białość niemal przezroczą, szlachetną pogodę wzroku, z mocy bożej ziemskiemu światu zamkniętego, i wreszcie świętą niewinność jej uśmiechu, czułeś tuż obok siebie słodkie sąsiedztwo anioła, a przecież ta istota była kobietą.
Gwynplaine, jak to już powiedzieliśmy, przyrównywał siebie do innych — przyrównywał też i Deę.
Istnienie jego, w całem znaczeniu tego wyrazu, było niesłychanym wynikiem dwóch całkiem sobie przeciwnych powołań. Znajdowało się niby na przecięciu dwóch promieni: jednego od góry idącego, drugiego od dołu — jednego białego, drugiego czarnego. Przypuśćmy okruszynę dziobniętą jednocześnie przez zło i przez dobro, — jedno ukąszeniem po nią sięgnęło, drugie pocałunkiem. Otóż Gwynplaine był czemś podobnem, owym atomem w stworzeniu skaleczałem razem i upieszczonem. Był on wytworem złego zrządzenia, dziwnie skojarzonego z opieką Opatrzności. Nieszczęście położyło rękę na jednem jego ramieniu, szczęście na drugiem. Przeznaczenie jego składało się z dwóch przeciwnych sobie konieczności. Przekleństwo spoczywało na nim, ale także i błogosławieństwo. Był wybranym potępieńcem. Kim był? Ani nawet wiedział. Patrząc na siebie, spostrzegał nieznajomego. Tylko że ten nieznajomy był poczwarny. Życie Gwynplaina było niby życiem po ucięciu głowy; miał on bowiem twarz nie swoją. Twarz ta była straszliwa — tak straszliwa, że aż bawiła. Człowiek ten do tego stopnia strachu napędzał, że aż rozśmieszał. Twarz jego piekielnie błaznowała. Było to przeobrażenie się podobieństwa bożego w zwierzęcy upadek. Nigdy jeszcze nie widziano dotąd podobnie całkowitego zaćmienia człowieczeństwa na ludzkiej twarzy, nigdy nie było zupełniejszej w tym względzie parodji, nigdy się potworniejsza nieforemność nie wykrzywiała do śmiechu w przyśnionej zmorze; nigdy to wszystko, co tylko jest w stanie wstrętnem być kobiecie, poczwarniej nie ześrodkowało się w jednym i tym samym człowieku. Nieszczęsne serce, zamaskowane i spotwarzone przez to oblicze, zdawało się być na zawsze skazane na osamotnienie pod tą powierzchownością, jakby pod wiekiem trumny. Ale tymczasem przeciwnie całkiem; właśnie tam, gdzie się do głębi wyczerpała złośliwość nieznana, z kolei niewidzialna dobroć wyszafowała hojnie swe łaski. W tego upadłego nędzarza, nagle dźwigniętego z poniżenia, obok wszystkiego, co w nim odstręczało, złożyła wszystko, co przyciągać może; w ten hak, rozbiciem grożący, magnes utkwiła. Z jej zrządzenia ku temu odrzutkowi pełnemi skrzydły pospieszyła druga dusza; ta sama dobroć zlecała tej gołąbce pocieszać potępieńca rażonego gromem i sprawiała, że w tym dziwnym razie potworność przez piękność była ubóstwiana.
Ażeby coś podobnego stać się mogło, trzeba było, ażeby owa piękna nie mogła widzieć owego spotworzonego. Do tego szczęścia potrzebne było owo nieszczęście. Opatrzność to pozbawiła Deę zdolności patrzenia.
Gwynplaine wiedział przeczuciowo, że był przedmiotem odkupienia. Ale dlaczego spadło na niego prześladowanie? Nie wiedział. Nie wiedział również, dlaczego mu za to przychodziło wynagrodzenie. Wiedział tylko, że promienistość spłynęła owionąć jego upośledzenie. Ursus nieraz mu był czytał i wykładał ustęp z dzieła doktora Conquesta De denasatis, oraz w innej jeszcze starej księdze niejakiego Hugona Plagona rozdział, poczynający się od słów: nares habens mutilas[23], bacznie się jednak wystrzegając wszelkich w tym przedmiocie przypuszczeń i, co za tem idzie, wniosków wszelkich. Możebnemi tu były domysły, nawet dawało się dostrzegać pewne prawdopodobieństwo popełnionego w dzieciństwie na Gwynplainie gwałtu; dla tego ostatniego przecież jedno tylko było oczywiste, to jest skutek. Wyraźnem przeznaczeniem jego było żyć pod piętnem. Ale dlaczego to piętno? Na to nie było odpowiedzi. Zewsząd samotność tylko i milczenie wokoło Gwynplaina. Rozpierzchało się wszystko w przypuszczeniach, które się dawały przystosowywać do tej rzeczywistości tragicznej; i z wyjątkiem straszliwego faktu, nic tam więcej pewnem nie było. Temu przygnębieniu Dea pospieszała z pomocą; jakby pośrednictwo z nieba pomiędzy Gwynplaina i jego rozpacz. Wzruszony i pobudzony do życia, wchłaniał on w siebie słodycz tej wybranej istoty, zwracającej się ku jego ohydzie; rajskie zdumienie roztkliwiało tę maskę smoczą; utworzony dla przerażania, posiadał tę cudowną wyjątkowość, że był podziwiany i ubóstwiany w świecie idealnym przez światłość samą i, poczwarą będąc, uczuwał na sobie zapatrzenie się gwiazdy.
Gwynplaine i Dea było to jedno stadło, i dwa te serca tkliwe ubóstwiały się wzajemnie. Jedno gniazdo na ptasząt dwoje, oto całe ich dzieje. Dokonywali sobą tego koniecznego zwrotu w okres prawa powszechnego, w którym przychodzi kolej podobania się sobie, szukania się i wreszcie znalezienia.
Tak tedy nienawiść doznała w tym razie zawodu. Kimkolwiekbądź byli prześladowcy Gwynplaina, skądbądź wyszła zagadkowa ku niemu zawziętość, jedno i drugie całkowicie chybiło celu. Chciano go oddać rozpaczy, oddano go zachwyceniu. Zrobiono mu zgóry ranę uleczającą. Zawczasu skazano go na pociechy za pośrednictwem zasmucenia. Katowskie kleszcze zwolna przeobraziły się w miękką dłoń kobiecą. Gwynplaine był straszliwy, sztucznie straszliwy, straszliwy pracą ręki ludzkiej; miano na dzieję odgrodzić go raz na zawsze, naprzód od rodziny, jeśli ją miał, a następnie od ludzkości całej; z dziecka odrazu urobiono go na ruinę, ale ruinę tę przyroda przygarnęła do siebie, jak czynić zwykła z wszelką ruiną, pocieszyła również osamotnienie to, podobnie jak i innym osamotnieniom udziela pociechy; przyroda bowiem w pomoc przychodzi wszelkiemu opuszczeniu; tam, gdzie wszystkiego zabrakło, ona oddaje się cała; zieleni się ona i zakwita na każdem zapadlisku; chowa bluszcz dla głazów, miłość zaś dla ludzi.
Taką jest bezmierna hojność nieokreśloności.
W ten sposób żyli jedno drugiem, ci dwoje nieszczęśliwych, Dea, mając podporę, Gwynplaine uznanie.
Sierota owa miała tego sierotę. Kaleka owa miała tego okaleczonego.
Dwa te wdowieństwa poślubiły się.
Niewymowne dziękczynienie wytwarzało się z połączenia tych dwóch niedoli. Obie one wdzięczność wypowiadały.
Ale komu?
Ciemnym bezmiarom.
Dosyć jest gdzieśbądź przed siebie wysyłać podziękę. Dziękczynienie posiada skrzydła i leci zawsze tam, dokąd powinno. O ludzie! Pacierz wasz lepiej o tem wie od was samych.
Iluż to mniemało błagać Jowisza, a prośba ich doszła do Jehowy. Iluż wierzących w amulety przez nieskończoność wysłuchanych bywa! Iluż ateuszów ani wie o tem, że już przez to samo, iż cierpią i są dobrymi, do Boga się modlą!
Gwynplaine i Dea byli wdzięczni.
Potworność jest to wygnanie. Ślepota jest to przepaść. Otóż w tym wypadku wygnanie zostało przygarnięte, przepaść stała się zamieszkana.
Gwynplaine widział spływający ku sobie w świetlistej pełni, w ustroju przeznaczenia podobnym do stopniowego warstwowania się przedmiotów sennych, jasny obłok, mający kształt pięknej kobiety; promieniste widziadło, w którego łonie serce drżało; i oto zjawisko to, będące niby mgłą, a jednak będące kobietą, oplatało go, i to widzenie chwytało go w objęcia, i to serce żądało od niego szczęścia: Gwynplaine, będąc kochanym, przestawał być potwornym; róża chciała poślubić gąsienicę, przeczuwając w tej gąsienicy niebiańskiego motyla; słowem, Gwynplaine odrzutek stawał się wybrańcem.
Mieć to, co niezbędne, w tem się wszystko mieści. Z tej zasady Gwynplaine i Dea wystarczali sobie. Upodlenie szpetoty, wielce ulżone i niejako wyszlachetnione, rozpryskiwało się w duszy Gwynplaina w uniesienia, w upojenia, w wiary; i oto wyciągała się ręka poprzez mroki nocne ku ponurym wahaniom się ociemniałej.
Było to wkroczenie dwóch niedoli w krainę ideału; z tych jedna wchłaniała drugą. Dwa te wyjątki uznawały się wzajemnie. Dwie te przerwy splatały się z sobą dla wzajemnego dopełnienia. Wiązały się tem, czego każdej z nich niedostawało. Co było jednemu brakiem, bogactwem było drugiemu. Nieszczęście jednego drugiemu skarb stanowiło. Gdyby Dea nie była niewidoma, czyżby wybrała Gwynplaina? Gdyby Gwynplaine oszpecony nie został, byłżeby koniecznie upodobał Deę? Prawdopodobnie zarównoby ona nie zechciała poczwary, jak on kaleki. Co za szczęście dla Dei, że Gwynplaine tak był ohydny. Co za traf błogi dla Gwynplaina, że Dea była niewidoma! Pozatem ich opatrznościowem zrównaniem oboje byli niemożliwi. Dziwna niemożność obycia się jednego bez drugiego stanowiła tło ich miłości. Gwynplaine był dla Dei zbawieniem, Dea zaś ocaleniem dla Gwynplaina. Było to spotkanie się dwóch nędz, wytwarzające zjednoczenie. Niby uścisk przez otchłań pochłoniętych. Nic nad to ściślejszego, nic mocniej zrozpaczonego, nic też przedziwniejszego.
Gwynplaine miał tylko jedną myśl:
— Cóżby się ze mną bez niej stało?
Dea miała tylko jedną myśl:
— Cóżby się ze mną bez niego stało?
Dwa te wygnania, schodząc się z sobą, napotykały ojczyznę; dwie te nieuleczone konieczności: napiętnowanie Gwynplaina, ociemnienie Dei, spływały się we wspólnem rozradowaniu. Istoty ich wystarczały sobie. Nie domyślali się niczego poza okresem własnego istnienia; rozmawiać z sobą było dla nich rozkoszą, zbliżać się do siebie było im upojeniem błogiem; skutkiem wzajemnej wymiany uczuć, doszli do tożsamości w marzeniach; we dwoje mieli tylko jedną myśl. Słysząc Gwynplaina chodzącego, Dea mniemała słyszeć kroki półboga. Tulili się do siebie w pewnym półcieniu gwiaździstym, pełnym woni, blasków, dźwięków, świetlistych gmachów, marzeń sennych; wzajemnie należeli do siebie; czuli się na wieki zjednoczeni w tejże samej radości i w tymże zachwycie; i nic nie mogło być dziwniejsze nad owo odtworzenie raju przez tych dwoje potępieńców.
Byli niewypowiedzianie szczęśliwi.
Z żywiołów swego piekła urobili sobie niebo; taka to jest potęga twoja, o miłości!
Dea słyszała śmiech Gwynplaina, Gwynplaine widział uśmiech Dei.
Tak wynaleziona została idealna szczęśliwość, urzeczywistniona doskonała uciecha życiowa, rozwiązane szczęścia tajemnicze zadanie. I to przez kogo? Przez dwoje nędzarzy.
Dla Gwynplaina Dea była wszechjasnością. Dla Dei Gwynplaine był obecnością.
Obecność, głęboka tajemnica, podnosząca do godności bóstwa niewcielone marzenie, z czego się rodzi ta druga tajemnica, której ufność na imię. We wszystkich wiarach to jedno tylko niczem się zastąpić nie da; ale też właśnie więcej nie trzeba. Nie widzisz okiem niezmiernej, niezbędnej istoty; ale ją uczuwasz.
Otóż Gwynplaine był Dei wiarą.
Niekiedy, odchodząca od siebie z miłości, padała przed nim na kolana, podobna do pięknej kapłanki, oddającej cześć rozśmieszonemu bożyszczu pagody.
Wyobraźmy sobie głąb przepaści i wpośród tej głębi oazę światłości; pośród zaś tej oazy dwoje tych istot z poza życia, olśniewających się wzajemnie.
Żadna czystość nie była w stanie dorównać tym miłostkom.
Dea ani wiedziała, czem jest pocałunek, jakkolwiek go może pragnęła; gdyż ślepota, zwłaszcza u kobiety, posiada swoje marzenia i, jakkolwiek drżąca wobec zbliżania się rzeczy nieznanych, nie wszystkie je jednak nienawidzi. Co do Gwynplaina, to młodość, drgająca w jego duszy, zamyślonym go czyniła; im mocniej czuł się upojonym, tem mniej śmiałym się stawał; mógł był do wszystkiego się ośmielić z tą towarzyszką swoich lat najwcześniejszych, z tą istotą równie błędu jak światła nieświadomą, słowem z tą niewidomą, która jedną tylko rzecz widziała, to jest, że go ubóstwia. Z tem wszystkiem byłby uważał za ukradzione to, coby od niej pozyskał; więc też z zadowoleniem tęsknem zgadzał się po anielsku ją tylko kochać, i uczucie własnej potworności przeradzało się w nim w jakąś dumną dziewiczość.
Dwoje tych szczęśliwych zamieszkiwało krainy ideału. Byli w niej małżonkami zdaleka, na podobieństwo ciał niebieskich. Wymieniali wzajemnie w przestworach błękitu ów prąd nieujętego płynu, który w nieskończoności jest prawem przyciągania, na ziemi zaś pociągiem płci. Udzielali sobie duchowej pieszczoty.
Zawsze dotąd życie mieli wspólne. Nie znali się inaczej, jak złączeni. Niemowlęce lata Dei schodziły się z chłopięcym wiekiem Gwynplaina. Wzrośli obok siebie. Długo sypiali nawet na jednem posłaniu, buda bowiem wcale nie była przestronną sypialnią. Ich dwoje na skrzyni, Ursus na podłodze, oto jej cały układ. Aż pewnego dnia, kiedy Dea była jeszcze mała, Gwynplaine nagle ujrzał się dorosłym; i oto ze strony mężczyzny wstyd wziął początek. Gwynplaine rzekł wtedy do Ursusa: — I ja także spać będę na ziemi. — Jakoż za nadejściem wieczora położył się tuż przy starcu na niedźwiedziej skórze. Wtedy Dea zaczęła płakać, dopominając się o swego towarzysza.
Ale Gwynplaine, w którym niepokój budził się razem z pierwszem uczuciem miłości, postawił na swojem. Odtąd nieodmiennie już sypiał na podłodze obok Ursusa. Latem, w pogodne noce, chętnie się kładł na dworze tuż obok Homa. Dea miała już lat trzynaście, kiedy jeszcze jej to przykrem było. Często mówiła wieczorem: — Gwynplaine! Wszak zostaniesz ze mną? Tak prędzej zasnę. — Czuć kogoś przy sobie było potrzebą snu jej niewinności. Nagością jest widzieć się nagim; to też nie znała nagości. Naiwność to była Arkadji, czy też Otaiti. Dzika ta dziewczyna czyniła Gwynplaina pierzchliwym. Wydarzało się nieraz Dei, kiedy już niemal rozwiniętą była dziewicą, że, czesząc długie swe włosy, siedząc na łóżku z obnażonemi napół ramiony, dającemi oglądać wypełniające się coraz wyraźniej za rysy kobiece, niby brzaski wschodzącej już Ewy, przyzywała do siebie Gwynplaina. Gwynplaine dziwnie się wtedy rumienił, oczy spuszczał, nie wiedział, co począć z sobą wobec tych kształtów obnażających się w prostocie ducha, jąkał bezwiedne wyrazy, głowę odwracał, strach uczuwał i odbiegał. Słowem, ten Dafnis ciemności ucieczką się chronił przed tą ciemną Chloe.
Taką była owa sielanka, wykwitła na tle tragicznem.
Ursus mawiał im:
— Ubóstwiajcież się, odwieczne bydlęta.
Ursus dodawał jeszcze:
— Któregokolwiek dnia wypłatam ja im figla. Pożenię ich.
Nieraz zaś, wykładając Gwynplainowi zasady miłości, mówił mu:
— Miłość! A wiesz ty, w jaki to sposób Pan Bóg zapala ten ogień? Po prostu pakuje djabła pomiędzy kobietę i mężczyznę. Dość wtedy jednej iskry, to jest spojrzenia, a już oboje goreją.
— Nie zawsze potrzebne do tego spojrzenie — odpowiedział Gwynplaine, myśląc o Dei.
Na to Ursus znowu:
— Ależ ciemięgo, czyż to dusze, chcąc się widzieć, potrzebują oczu?
Niekiedy Ursus bywał bardzo krotochwilny. Zdawało się, że Gwynplaine, rozkochany w Dei aż do zapadania w ponurość, wystrzegał się ciekawych, jak mniemał, oczu Ursusa. Z tego powodu raz rzekł mu Ursus:
— E, mój kochany, daj ty sobie pokój. Toż wiesz przecie, że kogut nie wstydzi się swoich zalotów.
— Ale orzeł się z niemi ukrywa — odpowiedział Gwynplaine.
Innymi razy Ursus mówił sam do siebie:
— Nie od rzeczyby było nieco tam przytrzymać tych państwa młodych. Za dużo się coś kochają. Może im to wyjść na złe. Lepiej radźmy tem u zawczasu.
I oto, co gadał Gwynplainowi, kiedy Dea spała, Dei zaś, ile razy nie było Gwynplaina:
— Słuchajno, Deo, co ci tam tak przepadać za tym Gwynplainem. Nic niebezpieczniejszego, jak w kim drugim obrać sobie życie. Samolubstwo to mi dopiero podwalina do szczęścia. Chłopak to ci w oczach w świat wyfrunie. A potem Bóg wie, co mu z tego w głowie urosnąć może. Przepadają za nim dziewczęta! Nie wyobrazisz sobie, jak przepadają.
— Słuchajno, Gwynplaine; nierówności pomiędzy ludźmi to zawsze rzeczy djabła warte. Za dużo brzydoty po jednej stronie, za dużo piękności po drugiej; doprawdy, pomyśl ty o tem raz przecież. Miarkuj tedy swoje zapały, wisusie. Co ci tam po tej Dei? Czyż ty naprawdę myślisz, żeś dla niej stworzony? Ale porównajże się z nią przecie, mazgaju. Małaż to przestrzeń między wami? Cóż to za śliczne dziewczysko ta Dea! Co za białość! Co za włosy! Co za świeże malinowe usta! A dopieroż rączka, nóżka, okrąglutkie ramiona! No, a twarzyczka! Cudownie ładna, powiadam ci. Chodzi to, to zdaje się światło z siebie wytrząsa; a dopieroż zachwycający dźwięk jej głosu! I przy tem wszystkiem pomyśleć że to sobie kobieta. Ale ona nie głupia być aniołem. To jest, powiadam ci, piękność, co się nazywa! No, dajże jej spokój, idźże sobie precz.
Stąd tem większe jeszcze wzmocnienie przywiązania pomiędzy dwojgiem młodych ludzi; co widząc, Ursus wydziwić się nie mdgł swemu niepowodzeniu, zupełnie tak, jakby sobie kto mówił:
— To rzecz dziwna; tyle już wylałem oliwy na ten ogień, a żadną miarą nie mogę go zagasić.
Ugasić ów płomień, nawet choćby go tylko przytłumić, czy rzeczywiście życzył sobie Ursus? Z pewnością nie. Dopierożby się złapał, gdyby mu się powiodło! Rzeczywiście bowiem miłość ta, będąca płomieniem dla kochanków, dla niego była ciepłem, które go ożywiało.
Ale nie od rzeczy bywa podroczyć się nieco z tem, co nam uszczęśliwienie sprawia. Droczenie się to tak często ludzie zwykli nazywać mądrością!
Ursus dla Gwynplaina i Dei był niemal ojcem i matką. Wiecznie mamrocząc, wychował ich; wiecznie gderząc, wykarmił. Ponieważ nowy ten przybytek budę przewoźną znacznie zrobił cięższą, wypadło tedy coraz częściej dopomagać Homowi w jej ciągnieniu.
Pospieszmy dodać, że, kiedy w miarę podrośnięcia Gwynplaina Ursus jednocześnie w lata się posunął, przypadło z kolei młodemu Gwynplainowi ciągnąć starego Ursusa.
Razu jednego Ursus spróbował wyciągnąć horoskop z oszpecenia Gwynplaina. — Szczęście ci tym sposobem zgotowano — taka była przepowiednia.
Rodzina ta, złożona ze starca, dwojga dzieci i wilka, kołacząc się po szerokim świecie, coraz silniejszemi sprzęgała się węzłami.
Nieustająca włóczęga wcale nie przeszkodziła wychowaniu. — Włóczyć się jest to urastać — mawiał Ursus. Gwynplaine, z powierzchowności już stworzony do „pokazywania po jarmarkach“, od pierwszego razu podał był Ursusowi myśl chwalebną wykształcenia go na kuglarza. Więc też wszystkie skarby wiedzy Ursusa odrazu stanęły mu otworem. Na twarz chłopca patrząc, mruczał nieraz stary włóczęga: — Dobrze zaczęty, niema gadania! — Więc też podjął się wykończyć go jak najstaranniej, dodając mu zewsząd misterne ozdoby praktycznej swojej mądrości.
Gadał mu często: — Bądź mędrcem. Widzisz, być mądrym jest to być nie do pokonania. Ja, jak mię widzisz, nigdym w życiu łzy jednej nie uronił. Zawdzięczam to mojej mądrości. Czy ty myślisz, że, gdybym był chciał płakać, to brakłoby do tego powodu?
W monologach zaś swoich, podsłuchiwanych tylko przez wilka, oto co prawił: — Nauczyłem Gwynplaina wszystkiego, nie wyłączając łaciny. Dei zaś nie nauczyłem niczego, nie wyłączając muzyki.
Oboje ich nauczył śpiewać. Sam nader biegle grywał na fleciku, wielce wziętym w owe czasy. Podobnież na żebrackiej lirze, którą znana kronika Bertranda Duguesclina mniej grzecznie nazywa „instrumentem oberwańczym“, a w której jednak należy dopatrywać się zaczątków przyszłej symfonji. Odgłos tego grania zdala już przynęcał ciekawców. W tedy Ursus pokazywał tłumowi swoją lirę, mówiąc: — Nazywa się to po łacinie organistrum.
Gwynplainowi i Dei wpajał zasady śpiewu według zatraconej już metody Orfeusza, a także i według tej, nieco późniejszej, której twórcą był Egidjusz Binchois. Z tego powodu zdarzało mu się niekiedy przerywać swoje wykłady tym wykrzykiem uniesienia: — O Orfeuszu, mistrzu starej Grecji! O Binchois, mistrzu pikardyjski!
Owe jednak zawiłości starań około ich wychowania nie przeszkadzały dwojgu tym dzieciom wzajemnie się ukochać. Wzrośli, zamieniając serca, podobnie jak dwa szczepy, posadzone tuż obok siebie, drzewami się stawszy, zaplatają między sobą konary.
— Mniejsza z tem — mruczał Ursus — pożenię ich.
Poczem mamrotał jakby sam do siebie:
— Już mi kością w gardle stoją te ich miłostki.
Przeszłość ich, a raczej ta mała cząstka, jaką z niej posiadać mogli, nie istniała już dla Gwynplaina i Dei. Wiedzieli z niej tylko to, co im Ursus o tem powiadał. Stąd oboje nazywali go „Ojcem“.
Dla Gwynplaina wspomnienie jego dzieciństwa było tylko niewyraźnem wrażeniem przewalenia się niby zgrai szatanów ponad jego kolebką. Pozostało mu z tego uczucie, jakby gdzieś, kiedyś, w ciemności, stratowany został przez jakieś potworne stopy. Czy go to jednak spotkało przypadkiem, czy z umysłu, żadną miarą nie umiał sobie zdać sprawy. Jedyną rzeczą, którą sobie przypominął wyraźnie i we wszystkich szczegółach, był rozdzierający ustęp jego opuszczenia. Pośród tej nocy grobowej znalezienie Dei świtało mu zdaleka, jakby brzask promienny.
W tym względzie wspomnienia Dei o wiele jeszcze więcej były zamglone. Była wtedy tak mała; pamięć w tym wieku dziwnie się rozpierzchła! Przypominała sobie tylko matkę, jakby jakiś przedmiot zimny. Czy jednak kiedy widziała słońce? Może. Czyniła wysiłek by zagłębić swój umysł w to omdlenie, które było poza nią. Słońce? Cóż to takiego? Przypominała sobie tylko coś ciepłego i świetlistego, co najzupełniej zastąpił jej Gwynplaine.
Nieraz szeptali do siebie zcicha. Niema wątpliwości, że szeptać bywa najważniejszą sprawą na kuli ziemskiej. Dea mawiała do Gwynplaina: — Światłość jest wtedy, kiedy ty mówisz.
Razu jednego Gwynplaine, ujrzawszy poprzez cienki rąbek muślinowy śnieżnej białości ramię swojej towarzyszki, dotknął drżącemi usty tę przezroczą tkankę. Idealny to był pocałunek, przez potworne usta dany. Za dotknięciem tem Dea uczuła rozkosz przenikającą. Cała krasą spłonęła. Ów pocałunek poczwary zbudził jutrzenkę na tem pięknem czole, zasnutem nocą. Tymczasem Gwynplaine wzdychał z rodzajem przerażenia i, ponieważ sukna Dei uchylała się na piersi, nie mógł się powstrzymać od patrzenia na białości widzialne przez te wrota raju.
Dea podwinęła rękawek i, podając Gwynplainowi obnażone ramię, rzekła mu: — Jeszcze! — Gwynplaine ratował się ucieczką.
Nazajutrz znowu się to powtórzyło z pewną odmianą. O, jakże niebiańskiem bywa osuwanie się w tę przepaść pełną słodyczy, którą jest miłość! Są to rzeczy, na które patrząc Bóg, ten stary filozof, uśmiecha się dobrotliwie.
Niekiedy Gwynplaine robił sobie wymówki. Niejako miał sobie do wyrzucenia swoje szczęście. Dawać się ukochać tej kobiecie, która go widzieć nie mogła, nie byłoż to ją oszukiwać? Coby powiedziała, gdyby jej się nagle otworzyły oczy? Jakżeby ją odepchnęło to, co dziś pociąga! Z jakimże wstrętem cofnęłaby się od niego! Jakiżby wykrzyk wydały jej usta, jakżeby sobie twarz zasłoniła, jakżeby szybko pierzchła! Udręczały go te przypuszczenia dotkliwe. Powiadał sobie po sto razy, że, będąc potworem, najmniejszego nie ma do miłości prawa. On, poczwara mroczna, ubóstwiana przez niebiańskie zjawisko, uważał sobie za obowiązek raz przecież oświecić tę gwiazdę ciemną.
Rzekł tedy do Dei:
— Czy ty wiesz, żem ja okropnie brzydki?
— Wiem tylko, żeś zachwycający — odpowiedziała mu.
On mówił dalej:
— Kiedy słyszysz, że się wszyscy śmieją, ze mnie się to śmieją, bom jest potworny.
— Kocham cię — rzekła Dea.
Po chwili milczenia dodała:
— Zostawałam w objęciu śmierci, tyś mię z niego wziął do życia. Ty przy mnie to niebo tuż obok. Daj mi twą rękę, niech mi się zdaje, że dotykam Boga.
Wtedy dłonie ich poszukały się i zaplotły, i nie dodali już więcej ani słowa, oniemiawszy przepełnieniem uczucia.
Rozmowę ich Ursus posłyszał. Więc też nazajutrz, kiedy byli wszyscy razem, odezwał się ni stąd ni zowąd:
— Zresztą i Dea także jest brzydka.
Ale słowo to chybiło celu. Młodzi ludzie ani słyszeli. Zatopieni w sobie, najczęściej nie zwracali uwagi na słowa Ursusa. Głębokość zdań owego mędrca całkiem bywała straconą.
Tym razem jednak owa jego uwaga zdradzała w nim niejaką znajomość serca kobiecego. Rzecz to bowiem niezawodna, że jakkolwiek szlachetnie postąpił sobie Gwynplaine, to przecież popełnił grubą nieostrożność. Powiedzieć to, co on powiedział, każdej innej kobiecie, nawet równie jak Dea niewidomej, mogło być wielce niebezpieczne. Bowiem niewidomą być i zakochaną jest to po dwakroć być ślepą. W położeniu podobnem chętnie się dusza marzeniom zaprzedaje; otóż ponieważ złudzenie jest pokarmem marzenia, tedy odjąć je miłosnemu uczuciu jest to pozbawić zasiłku. Wszelkiego rodzaju zachwyty potrzebne są do jego składu; tyleż podziw kształtów ciała, ile cześć przymiotów duszy. Do tego nie należy mówić kobiecie słów trudnych do zrozumienia. Ona ci zaraz marzy z tego powodu. Więc często i na złe wychodzą te jej marzenia. Zagadka, wprowadzona w senne zadumania, spustoszenie w nich sprawia. Ugodzenie niebacznie upuszczonego słowa nieraz rozprzęga to, co się ściśle trzymało. Zdarza się niekiedy, że ani wiedząc, jak się to stało, od lada wypadkowego jakiegoś słowa serce, dotąd pełne, całkiem się wypróżni. I oto istota kochająca spostrzega nagle pewne obniżenie w wymiarze jego szczęścia. Nic straszliwszego, jak owo powolne przeciekanie poprzez szpary spękanego już naczynia.
Na szczęście Dea nie z tej ulepiona była gliny, co wszystkie inne kobiety. Była to całkiem wyjątkowa istota. Ciało jej mogło być słabe, ale nie serce. Głąb jej istnienia stanowiła niebiańska w miłości wytrwałość. Więc też niebaczne słowo Gwynplaina, zamiast w czemkolwiek podkopać jej przywiązanie, skłoniło ją tylko pomyśleć, a następnie powiedzieć mu co następuje:
— Brzydkim być jest to źle czynić. Otóż Gwynplaine same dobre spełnia uczynki. Jest więc piękny.
Następnie zawsze w tej formie zapytania, właściwej dzieciom i niewidomym, dalej mówiła swoje:
— Widzieć? Cóż to wy nazywacie widzieć? Co do mnie, nie widzę, a jednak wiem; więc chyba patrzeć jest to nie widzieć.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — pytał Gwynplaine.
A ona na to:
— Wzrok jest to coś, co zakrywa prawdę.
— Jakim sposobem?
— Oto tak naprzykład. Widzisz się brzydkim...
Poczem, pomyślawszy chwilę, dodała:
— A tymczasem kłamiesz wierutnie.
Tak więc Gwynplaine tyle zyskał, że chociaż wyznał prawdę, to przecież mu nie uwierzono. Tedy sumienie jego, równie jak i miłość, zupełnego doznały zaspokojenia.
W ten sposób doszli oboje, ona szesnastu, on dwu dziestu pięciu lat wieku.
Z tem wszystkiem, w stosunkach wzajemnych ani na jotę nie zaszli dalej, jak było w pierwszym dniu spotkania. Nawet raczej cofnęli się jeszcze, powiedziećby można; toż przypomnijmy sobie noc ich ślubną wówczas, gdy ona miała dziewięć miesięcy, a on dziesięć lat, toż samo, co wtedy, niemowlęctwo błogosłowione zdawało się żyć i w teraźniejszej ich miłości; tak to zdarza się zapóźnionemu słowikowi przedłużać śpiew swój nocny aż do brzasku zorzy.
Pieszczoty ich nie przekraczały nigdy uścisku rąk, niekiedy tylko Gwynplaine zbliżał drżące usta ku obnażonemu ramieniu dziewczyny. Wystarczała im obojgu ta rozkosz, tak nieśmiało jeszcze a tak słodko wymowna.
Dwadzieścia cztery lata i szesnaście! To sprawiło, że razu pewnego Ursus, nie wyrzekający się swojego, jak nazywał, „figla“, nagłe im rzekł:
— W tych dniach musicie sobie koniecznie obrać jaką wiarę.
— A to na co? — spytał Gwynplaine.
— Żeby się pobrać.
— Ależ to się już stało — odpowiedziała Dea.
Ona ani pojmowała, żeby można być inaczej mężem i żoną, jak w sposób przez nich zastosowany.
Z drugiej znów strony, to ich utopijne a tyle dziewicze w sobie zadowolenie, to ich prostacze samą dusz zamianą nasycenie, to niby małżeńskie bezżeństwo, bynajmniej nie korciło Ursusa. Gadał o tem, zwyczajnie, byle się ugadać.
Jego jednak dość głęboka wiedza lekarska wskazywała mu dotykalnie, że Dea, jeśli nie nadto młoda, tedy przynajmniej nadto jeszcze wątła i za mało rozwinięta była do tej uroczystości, którą miał zwyczaj nazywać „połączeniem z krwi i ciała“.
— Przyjdzie to — mawiał — i zawsze będzie w porę.
Zresztą czyż oni i tak nie byli połączeni? Mogłoż być mocniej coś zrosłego z sobą, niż tych sierot dwoje? Rzecz to zaprawdę cudowna podobne spojenie dwojga istot za pomocą wspólnej niedoli. A jakby i tego węzła nie dosyć jeszcze było, wokoło tej niedoli miłość się całą swoją siłą owinęła, zacisnęła i zaplotła. Pytam się tedy: jestże siła zdolna potargać podobnie żelazny łańcuch zrządzenia, wzmocniony równiankami kwiecia?
Zaprawdę, Gwynplaine i Dea wiecznie swojemi być musieli.
Dea miała piękność, Gwynplaine światłość. Tak każde z nich posag swój wnosiło. Byli sobie więcej niż stadłem, gdyż niemal parką w jednej łupinie, przedzieleni tylko świętą przegrodą niewinności.
Z tem wszystkiem próżno Gwynplaine rozmarzał się, roztapiał ducha w rozpamiętywaniu sobie Dei, jako czegoś oderwanego; przyroda się u niego praw swych dopominała — był człowiekiem. Niemożebne jest obejść prawa konieczności. Tak też i on, podobnie jak i cała niezmierna przyroda, poczuwać w sobie zaczynał nieokreślone wstrząśnienia, nakazane przez Stwórcę. To sprawiało, że często, występując wobec tłumu, mimo wiedzy spoglądał na znajdujące się tam kobiety; prawda, że też i natychmiast odwoływał te spojrzenia wiarołomcze i pogrążał je napowrót w głąb swej duszy.
Dodajmy do tego, że też i brakło mu zachęty. Na twarzach wszystkich tych kobiet, na które spoglądał, widzieć mógł tylko wstręt, odrazę, obrzydzenie, odpychającą wzgardę. Widocznie jedna tylko Dea dla niego była możliwa. Myśl ta dopomagała mu do skruchy.
Ileż to się mieści prawdy w opowieściach! Sparzenie dotknięciem się niewidzialnego piekła, oto czem jest zbudzenie się wyrzutów z powodu złej myśli.
W duszy Gwynplaina zła myśl nie była się jeszcze wykluła; stąd brak potrzeby wyrzutu. Miewał tylko czasami żale do siebie samego.
Niewyraźne to znaki życia ze strony sumienia.
Ale z jakiegożby powodu? Tego ostatniego jeszcze nie było.
Szczęście dwojga młodych ludzi było zupełne. Tak nawet zupełne, że nie doznawali już niedostatku.
Na przestrzeni czasu pomiędzy 1689 a 1704 rokiem stało się w ich losach pewne przeobrażenie.
Zdarzało się właśnie w tym ostatnim roku 1704, że nieraz o zmierzchu wieczornym do tego lub owego nadbrzeżnego miasteczka wjeżdżała szeroka i ciężka bryka, ciągniona przez dwa tęgie konie. Wyglądało to jak pudło okrętowe, któreby przewrócono dnem do góry, z środkowego zrębu zrobiwszy dach, z pomostu zaś podłogę, i osadziwszy to wszystko razem na czterech kołach. Wszystkie te koła zupełnie były jednakowej wielkości, wysokie zaś, jak bywają u wozów kamieniarskich. Koła, dyszel i pudło całe pomazane były na zielono, z pewnem stopniowaniem odcieni, poczynając od zupełnie ciemnej zieleni kół owego pojazdu, aż do kapuścianej, którą powleczona była buda. Owa barwa zielona do tego stopnia zrosła się z widokiem tego całego przyboru, że kolaskę pomienioną znano jak zły szeląg po wszystkich jarmarkach; przezwano ją nawet z tego powodu Green-Box, co ma znaczyć Zielone Pudło. Ow Green-Box posiadał dwa okna, po jednem u każdego końca; ztyłu zaś drzwi ze stopniami. Ponad dachem, z komina, również pomalowanego na zielono, unosił się dym. Chałupa ta wędrowna co pewien czas bywała odświeżana, zwykle zaś obmywana nader starannie. Z przodu, na wystawce, ku której otwierały się drzwi szklane, ponad kozłem, tuż obok powożącego staruszka, dwie Cyganki, przebrane za boginie, w potrzebie uderzały w trąby. Zdumienie powszechne towarzyszyło wszędzie tej wielkiej landarze, kołyszącej się nader wspaniale.
Była to poprostu dawna buda Ursusa, tylko że porosła w pierze skutkiem powodzenia i z cygańskiego wózka została przeistoczona obecnie na widownię.
Stworzenie jakieś, pół psa, pół wilka, przytwierdzone było na łańcuchu tuż pod pudłem powozu. Dawny to nasz znajomy Homo.
Stary woźnica, popędzający kłusaki, był podobnież znajomym nam mędrcem we własnej swej osobie.
Skądże to urośnięcie nędznej budy na rydwan olimpijski podobnych rozmiarów?
Oto stąd: Gwynplaine stał się sławną osobą.
Tak więc, jak widzimy, znający się na ludziach Ursus dał dowody wprawnego węchu, kiedy powiedział Gwynplainowi: — Dla szczęścia twego pracowano.
Ursus, jak sobie przypominamy, zajął się był wychowaniem Gwynplaina. Chłopcu temu nieznajomi jacyś twarz urobili. On zato umysł urabiać mu począł; tak, że poza tę maskę, tak wybornie wykończoną, włożył ile tylko mógł najwięcej myśli. Skoro tylko wyrostka uznał tego godnym, zaraz go ukazał na scenie, to jest na przedniej wystawie swojej budy. Wrażenie tego widoku przeszło wszelkie oczekiwanie. Niesłychanie się wszyscy zdumieli. Nigdy nie widziano nic, coby się porównać dało do podobnie uciesznego wyobrażenia śmiechu. Nie wiedziano, czemu przypisać owo cudowisko udzielającej się wszystkim patrzącym wesołości. Jedni to mieli za wrodzone, drudzy poczytywali za wytwór sztuczny; ponieważ zaś coraz więcej rodziło się w tym przedmiocie przypuszczeń, wszędzie tedy po wszystkich rozstajach rynkach, targowiskach i kiermaszach tłumy cisnęły się podziwiać Gwynplaina. Dzięki tej nienasyconej ciekawości, wprędce w lichy mieszek wędrownej gromadki posypały się naprzód szelągi, potem soldy, a nareszcie i nielada sztuki srebra. Wyczerpawszy jedno źródło powszechnego zainteresowania, przenoszono się ku drugiemu. Wędrując, kamień mchem nie porośnie, ale zato buda porasta w pierze; z postępem tedy czasu, od miasteczka do miasteczka, w miarę zwiększenia się wzrostu i szpetoty Gwynplaina, powoli przywędrowała fortuna przepowiedziana mu kiedyś przez Ursusa.
— Toż ci się dopiero przysłużono, mój chłopcze! — mawiał Ursus.
Owa to tedy „fortuna“ pozwoliła właśnie Ursusowi, zarządcy Gwynplainowego powodzenia, wybudować wreszcie kolasę swoich marzeń, to jest na tyle przestronną budę, żeby mogła pomieścić scenę co się nazywa i, co za tem idzie, rozrzucać nasiona sztuk i wiedzy po wszystkich rozstajnych drogach. Do tego, dozwoliła dodać do istniejących już członków gromady dwa konie i dwie kobiety, spełniające, jak wiadomo, obowiązki bogiń, a zarazem i posługaczek. Szyld mitologiczny wielce był wtedy pożądanym przyborem we wszelkiej budzie kuglarskiej.
— Jesteśmy wędrowną świątynią — mawiał Ursus.
Dwie te Cyganki, zwerbowane przez naszego mędrca na jakiemś gdzieś rozdrożu, były brzydkie, ale młode; nazywały się zaś z woli Ursusa jedna Phoebe, druga Venus. Należy jednak czytać Fibi i Vinos, stosując się w tym względzie do wymowy angielskiej.
Phoebe gotowała, Venus zaś zamiatała świątynię.
Do tego, w dnie wystąpień, obie ubierały Deę.
Poza obrębem tego, co jest równie dla kuglarzy jak i dla znakomitych w świecie osób tak zwanem „życiem publicznem“, Dea, równie jak Fibi i Vinos, nosiła spódniczkę florencką z kwiecistego perkaliku, a na wierzch kaftanik nie mający rękawów, skutkiem czego ręce aż do ramion były obnażone. Ursus zaś i Gwynplaine ubierali się w podobneż kaftany, tylko że do nich przywdziewali szerokie marynarskie spodnie. W dodatku Gwynplaine, do pracy i sztuk siłaczych, nosił na szyi i na ramionach rodzaj skórzanego fartucha. On też doglądał koni. Ursus i Homo wzajemnie mieli o sobie staranie.
Dea skutkiem nawyknienia do Green-Boxu niemal z taką swobodą przechadzała się po jego wnętrzu, jakby była obdarzona wzrokiem.
Ktoby zajrzał w głąb tej nowej budy wędrownej, ujrzałby w jednym jej kącie, przytwierdzoną do ścian i nieruchomą pomimo wszystkich swoich czterech kół, dawną budę Ursusa, osadzoną na łaskawym chlebie z pozwoleniem rdzewienia i już nadal uwolnioną od kołatania się po drogach, podobnie jak Homo od jej ciągnienia.
Buda ta, wepchnięta od tyłu po prawej stronie drzwi wchodowych, służyła za pokój i za ubieralnię dla Ursusa i Gwynplaina. Mieściła ona obecnie dwa łóżka. W kącie przeciwnym znajdowała się kuchnia.
Zagospodarowanie okrętu nie bywa ani ściślejsze, ani z większą oszczędnością miejsca, jak było urządzenie wewnętrzne Green-Boxu. Wszystko się tam znajdowało na swojem miejscu, wszystko w porządku, wszystko przewidziane.
Landara podzielona była na trzy przedziały. Przegradzały je ściany z otworami, stanowiącemi przejścia. Otwory te pozawieszane były płatami tkanin, zastępującemi drzwi. Tylna przegroda stanowiła pomieszkanie mężczyzn, znajdująca się na przodzie była mieszkaniem kobiet, przedział zaś środkowy był teatrem. Przyrządy orkiestrowe i sceniczne mieściły się w kuchni. Skrytka na poddaszu zawierała skład dekoracyj; za otwarciem zaś pewnej umieszczonej tam klapy, odsłaniano nagle rzędy lamp, co sprawiało czarowne efekty oświetlenia.
Ursus sam własną głową wymyślał wszystkie te czarodziejstwa. W potrzebie stwarzał nawet ku temu odpowiednie dramaty.
Już to posiadał on rozliczne uzdolnienia. Umiał przeróżne kuglarstwa, niektóre nawet bardzo zadziwiające. Oprócz umiejętności wyszczególnionego już naśladowania najrozmaitszych głosów, celował jeszcze w niespodziankach, w zdumiewających grach światła i cieni, w wyprowadzaniu nagłem tajemniczych liczb lub wyrazów na rozciągniętą zasłonę, w półświatłach, wpośród których znikały lub zjawiały się postacie drżące, i jeszcze w tysiącznych innych dziwowiskach, wpośród których, niby ogólnem gardząc zdumieniem, sam wyglądał mocno zadumany.
Z tego powodu rzekł mu raz Gwynplaine:
— Czy wiesz, ojcze, że wyglądasz na czarnoksiężnika.
A na to Ursus:
— Być może, bo też nim i jestem.
Green-Box, umiejętnie wykonany własnym pomysłem Ursusa, posiadał to dowcipne urządzenie, że pomiędzy kołami równie z tyłu, jak z przodu, środkowa ściana wystawy od strony lewej wykręcała się na zawiasach z pomocą układu łańcuchów i drągów, i opuszczała się tyle, ile chciano, na wzór zwodzonego mostu. Jednocześnie z tym jej ruchem również wykręcały się na zawiasach trzy wewnętrzne zapory, które, czas jakiś prostopadle w powietrzu wisząc, stopniowo ustawiały się na ziemi w kształcie nóg stołowych, dla podtrzym ania opuszczonej już w kierunku poziomym ściany, stanowiącej odtąd rodzaj estrady. Ta ostatnia, w połączeniu z odsłoniętą tym sposobem głębią budy, stanowiła gotową już do przedstawień scenę. Wszystko to, zdaniem ulicznych purytańskich predykatorów, było jak dwie krople wody podobne do piekielnej czeluści; odwracali się też od tego przepełnieni świętą grozą. Zdaje się nawet prawdopodobnem, że właśnie nie za co innego, jak za bezbożność w podobnym rodzaju, uniesiony gniewem Solon wygrzmocił kijem Tespisa.
Skądinąd przecież pomysł Tespisa potrwał dłużej, niżby to można sądzić. Przenośne teatry żyją i dziś jeszcze. Ale na takich to mianowicie w szesnastem i siedemnastem stuleciu grywano w Anglji balety i ballady Amnera i Pilkingtona, we Francji sielanki Gilberta Colin, we Flandrji po kiermaszach podwójne klementyńskie chóry, w Niemczech Adama i Ewę Theilesa, we Włoszech kawalkaty weneckie oraz eklogi leśne Gesualda księcia Wenuzyjskiego, Satyra Laury Guidiccioni, Rozpacz Filena i Śmierć Ugolina Wincentego Galileusza, ojca sławnego astronoma, który osobiście wyśpiewywał stosowną do tego muzykę własnego układu, towarzysząc sobie na wiolonczeli; słowem, wszelkie te i tym podobne zaczątki przyszłej włoskiej opery, które już od roku 1580 rugować zaczęły pełen wymuszoności madrygał, na korzyść całkiem swobodnego natchnienia.
Otóż tedy owa randryga, pomalowana barwą nadziei, która nosiła w sobie Ursusa, Gwynplaina i ich losy, a na czele której Fibi i Vinos uderzały w trąby, jakby dwie rozgłośne sławy, stanowiła również część tego wielkiego, pół cygańskiego, pół naukowego pochodu. Również Thespis nie wyparłby się w tym razie Ursusa, jak Congrio nie odepchnąłby od siebie Gwynplaina.
Za przybyciem na lada rynek lub wiejskie rozstaje, w przerwach trąbienia, Ursus wykładał charakter swojej muzyki sposobem budujących objaśnień.
— Oto jest symfonja gregorjańska — wykrzykiwał. — Słuchajcie, obywatele! Kościelny ten styl nowy, będący ogromnym postępem, we Włoszech był zmuszony walczyć z rytuałem ambrozjańskim, w Hiszpanji zaś mozarabickim, i nareszcie zaledwie je oba przezwyciężyć zdołał.
Poczem Green-Box zatrzymywał się stosownie do wskazania Ursusa; za nadejściem zaś wieczoru, opuszczała się wyżej wspomniana ściana środkowa, odsłaniało się wnętrze teatru i rozpoczynało przedstawienie.
Głąb sceny Green-Boxu przedstawiał krajobraz, wymalowany przez samego Ursusa; że jednak mędrzec nie nader świetnym był mistrzem, działo się tedy, że w potrzebie ów tak zwany krajobraz mógł wybornie wyobrażać podziemie.
Zasłonę stanowił tu kawał materji jedwabnej z najsprzeczniejszych barw w kwadraty.
Publiczność stała na dworze, bądź to w ulicy, bądź w rynku, ciekawie skupiona w półkole, równie w pogodę, jak i w niepogodę; urządzenie podobne sprawiało, że dla teatrów ówczesnych deszcz nierównie mniej jeszcze pożądanym bywał gościem, niż to ma miejsce z przedstawieniami dzisiejszemi. Jeśli była możność potemu, przedstawienia owe dawano w podwórzach zajazdów, na czem zyskiwało się tyle rzędów lóż, ile było pięter z oknami. Tylko że w podobnym razie, z powodu bardziej ograniczonej liczby widzów, publiczność zmuszona była płacić więcej.
Ursus był duszą wszystkiego, równie całego towarzystwa, jak i orkiestry, jak i sztuki, jak i kuchni wreszcie. Vinos uderzała w bębenek, do którego miała wielką wprawę, Fibi zaś przygrywała na czemś podobnem do gitary. Wilk powołany był także do uczestniczenia w przedstawieniach. On także stanowił niezbędną część „towarzystwa“. Grywał nawet w potrzebie role pomocnicze. Bywało nieraz, że gdy występował obok Ursusa tęgo oszytego w skórę, niedźwiedzią, on, który był staranniej jeszcze w własną zaszyty, widzowie ani odgadnąć mogli, który z nich dwóch rzeczywiście był zwierzem; okoliczność ta dziwnie pochlebiała Ursusowi.
Dramatyczne pomysły Ursusa były, ściśle biorąc, intermedjami, obecnie wyszłemi już z użycia. Tak jedna ze sztuk jego, na nieszczęście zaginiona bezpowrotnie, nosiła tytuł: Ursus Rursus. Przypuszczać się godzi, że sam autor grał w niej główną rolę. Chwilowe wyjście, po którem powrót następował niebawem, stanowić musiało skromny i godny uznania przedmiot owej sztuki.
Jak widzimy, tytuły tych sztuk bywały łacińskie, przedmiot zaś najczęściej wypowiadany po hiszpańsku. Wiersze te były na podobieństwo kastylskich ówczesnych sonetów, nie przeszkadzających w Anglji nikomu. Język bowiem hiszpański niemałej naonczas używał wziętości, do tego stopnia, że nawet marynarze angielscy chętnie mówili po kastylsku, podobnie jak niegdyś żołnierze rzymscy po kartagińsku, na co dość zajrzeć do Plauta. Zresztą na przedstawieniu, tak jak na mszy, język łaciński czy inny, którego słuchacze nie rozumieli, bynajmniej nikomu nie przeszkadzał. Śpiewano poprostu do melodji, jakieś znane słowa. Stara gallicka Francja była szczególnie pobożna w ten sposób. W kościele na Immolatus wierni śpiewali Rozkoszą żyć, a na Sanctus, Całuj mig miła. Trzeba było soboru Trydenckiego, by położyć koniec tym poufałościom.
Ursus razu pewnego wyłącznie dla Gwynplaina ułożył intermedjum, które, jak mniemał, nadzwyczaj mu się udało. Włożył też w nie wszystkie swoje wysiłki. A włożyć w jakiś utwór całą treść samego siebie, toż dopiero triumf dla twórczego ducha! Ropucha, porodziwszy ropuszątko, czyż nie mniema, że dokazała cudownej roboty? I myślicie, że tak nie jest? Spróbujcie zrobić to, co ona.
Ursus nadzwyczaj starannie urobił to swoje niedźwiedziątko. Nosiło ono nazwę: Zamęt zwyciężony.
Oto w jaki sposób rzecz ta odbywała się:
Najprzód obraz nocny. W chwili podniesienia zasłony tłum widzów spostrzegał tylko przed sobą tło czarne. Na tem tle poruszały się, pełzając, trzy niewyraźne postacie: wilk, niedźwiedź i człowiek. Wilkiem był wilk, niedźwiedziem Ursus, Gwynplaine zaś człowiekiem. Wilk i niedźwiedź wyobrażały w tej okoliczności dzikie, nieujarzmione siły przyrody, bezmyślne łaknienia, okrucieństwo pierwotne, i obaj z zapalczywością rzucali się na Gwynplaina, co wyobrażało zamęt, wyzywający człowieka do walki. Żadnego z nich nie było widać wyraźnie. Gwynplaine pasował się, owinięty całunem, twarz zaś pokrywały mu gęste, spadające na nią kędziory. Tedy, jak powiedzieliśmy, wszystko tam było ciemnością. Niedźwiedź mruczał, wilk warczał, człowiek wołał ratunku. Bowiem zwierzęta miały nad nim górę; zaczem pomocy wzywał jak mógł najrozgłośniej, ani nawet wiedząc, skąd ona przyjść może. Nareszcie rzężał już prawie, konając. Widzowie mieli przed sobą w ten sposób ostatnie wysiłki zarysów człowieka, zaledwie kształtem odróżniającego się od zwierząt; było to bardzo przykre widowisko. Wszyscy też spoglądali na to, dech zatrzymując w piersi; jeszcze chwila, a zwierzęta miały zwyciężyć; i, co za tem idzie, zamęt miał napowrót pochłonąć człowieka. Czas jakiś wrzała ta walka, wykrzyki, wycia, wtem nagle robiło się uciszenie. Tu występował śpiew z głębi cieniów. Niby powietrzne tchnienie wywołało głos jakiś. Przepływały tu i owdzie tajemnicze dźwięki, towarzyszące temu niewidzialnemu śpiewowi, i oto nagle niewiedzieć skąd ani jak, coś białego występowało w oddali. To coś białego okazywało się światłem, światło to stawało się kobietą, kobieta wydawała się być duchem; była to Dea, spokojna, niewinna, piękna, potężna swoją pogodą i słodyczą, ukazująca się w otoczeniu świetlanem. Raczej nawet zarys tylko jasności na tle zorzy. I głos ten to także ona była. Głos powietrzny, ale niewypowiedzianie głęboki. Z niewidzialnej widzialną się stawszy, śpiewała pośród tego brzasku. Sądziłbyś słyszeć hymn anioła, czy też śpiew ptaka. Na widok tego zjawiska, człowiek, dźwigając się nagle, umocniony zachwytem, wytężał obie swe pięści i powalał u stóp swych pokonane zwierzęta.
Wtedy widziadło, unoszące się niepojętym i przeto tem godniejszym podziwu sposobem, śpiewało następujące wiersze w języku hiszpańskim, aż nadto czystym dla uszu angielskiego majtka:
Ora! llora!
De palabra
Nace razon,
Da luz el son.[24]
Noche, quita te de alli!
El alba canta hallali.[25]
W miarę, jak śpiewała, człowiek coraz więcej się ożywiał, i gdy przedtem zaledwie śmiał ku górze unosić głowę, obecnie, klęcząc z rękoma ku widziadłu wzniesionemi, ciężarem obu swoich kolan przygniatał nieruchome już i niejako porażone gromem zwierzęta. Ona śpiewała dalej ku niemu zwrócona:
Es menester a cielos ir,
Y tu que llorabas reir.[26]
I wypływając z głębi ze wspaniałością gwiaździstego pochodu, dodawała:
Gebra barzon!
Dexa, monstro
A tu negro
Caparazon.[27]
I to mówiąc, kładła mu rękę na czole.
Wtedy inny głos się podnosił, głębszy jeszcze i jeśli być może łagodniejszy od poprzedniego, głos łzami drżący i zachwycony, czule zarazem i dziko poważny, a był to tym razem śpiew ludzki w odpowiedzi na śpiew niebiański. Gwynplaine to, ciągle jeszcze kolanami w cieniu gniotący zwyciężonego wilka i niedźwiedzia, z głową pochyloną pod dotknięciem Dei, śpiewał następujące słowa:
O ven! ama!
Eres alma,
Soy corazon.[28]
Poczem jedynym razem, wpośród tego nucenia, kunsztowny snop światła całą siłą uderzał w twarz Gwynplaina.
I oto nagle ukazywała się zdumionym widzom uśmiechnięta poczwara.
Wypowiedzieć wrażenie tego widoku któżby potrafił? Podobny był niby do nagłego ukazania się śmiechu w słonecznej postaci. Śmiech z niespodzianki się rodzi — a cóż niespodziewańszego być mogło jak podobne rozwiązanie? Co tu przyrównywać do tego policzka światłości, spadającego działaniem piorunu na tę maskę zarazem błazeńską i straszliwą? To też huczano śmiechem wokoło tego śmiechu; śmiał się, kto żył, zewsząd, z góry, z dołu, od przodu, z głębi, mężczyźni, kobiety, stare twarze z wyłysiałem czołem, równie jak i dziecinne pyzate, ludzie dobrzy, ludzie źli, weseli, smutni, słowem wszyscy co się zowie; śmieli się nawet przechodnie uliczni, nie znając powodu, widząc tylko, że się śmieli drudzy. I śmiech ten wprędce przechodził w jednozgodne oklaski i tupania. I po zapadnięciu zasłony, jakże szalenie, jak długo jeszcze przywoływano Gwynplaina! Słowem, było to niesłychane powodzenie. — A co? Widziałeś „Zamęt zwyciężony“? Rzecz cudowna! — Rozbijano się, by oglądać to widowisko. Przychodziła tam pustota pękać od śmiechu, przychodziło zasmucenie rozweselenia szukać, zgryzoty sumienia zapomnienie znaleźć chwilowe. Był to bowiem śmiech tak zaraźliwy, że się niemal czemś chorobliwem wydawał. Rzeczywiście, cóż trudniejszego do uniknięcia, jak udzielanie się radości? Skądinąd jednak powodzenie to nie przekraczało granic ulicznego tłumu. Toż nie gdzieindziej, jak na ulicy, trzeba szukać gromadnego zebrania. Oglądano to widowisko za pomierną cenę jednego penny. Wielki świat nie zwykł się zadowalać tak lichem wymaganiem.
Ursus wielce sobie cenił to dzieło swoje, ta k kunsztownie obmyślane.
— Jest to w rodzaju niejakiego Szekspira — mawiał skromnie.
Podwyższał też niemało niewysłowione w rażenie Gwynplaina udział pięknej Dei w tej sztuce. Biała jej postać, zestawiona z tem straszydłem, wyobrażała sobą to, coby nazwać się godziło niebiańskiem zdumieniem. Tłum prostaczy spoglądał na nią z pewnym rodzajem tajemniczej trwogi. Łączyła w sobie dziwny urok dziewicy i kapłanki, nie chcącej znać mężczyzny, a zato znającej Boga. Widział każdy, że była niewidomą, ale czuł, że była widzącą. Zdawała się stać na samym progu nadprzyrodzonych rzeczy, w połowie należąca do światłości ziemskich, drugą połową zanurzona w zaświatowe odblaski. Zstępowała niby na ziemi popracować, ale w sposób niebu tylko właściwy, to jest samem swojem ukazaniem się, niby brzaskiem zorzy. Znalazłszy poczwarę, urabiała z niej duszę. Miała pozór potęgi twórczej, zadowolonej, ale oraz i osłupiałej własnem dziełem; mniemałeś na jej twarzy cudownie zalęknionej oglądać jednocześnie żądzę przyczyny i zadziwienie skutku. Czuć było, że ona poczwarę tę kocha miłością. Tylko czy wie, że to poczwara? Zapewne, skoro jej dotyka. Albo może nie, ponieważ się jej oddaje w posiadanie. Czarne pomroki nocy i rażące blaski dniowe mąciły się tu w umyśle widza w jakiś półcień tajemniczy, z pośród którego występowały coraz dalsze przestrzenie. W jaki to sposób spowinowacą się z podmalowanemi zaledwie kształty, w jaki sposób dopełnia się przenikanie duszy w zaledwie zgruba obciosaną materję, w jaki to sposób słoneczny promień przeobraża się w nerw życiowy, w jaki sposób potworna twarz się przetwarza, w jaki sposób utwór zaledwie ziemi godny Raju się godnym staje — wszystkie te, rzec można, podchwytywane na gorącym uczynku tajemnice potęgowały wzruszeniami niemal komicznej doniosłości już i tak nader silnie wstrząsającą wesołość, jaką wywoływał widok Gwynplaina. Nie wchodząc nawet w bliższy rozbiór tego wrażenia (widz bowiem zwyczajny niezbyt chętnie zadaje sobie trud doszukiwania się dna rzeczy), ogół patrzących rozumiał jednak, że coś tam więcej jest nad to, co wzrok ogląda; słowem, bezwiednie nawet dla każdego ów widok osobliwszy posiadał przejrzystość odwiecznej tajemnicy pochodzenia dusz.
Co zaś do Dei, to czego ona ze swej strony doświadczała, wymyka się wszelkim ludzkim opisom. Czuła, że się znajduje wpośród tłumu, ani wiedząc, co to tłum.
Słyszała tylko gwar zewsząd, oto i wszystko. Dla niej tłum był tylko powiewem, i w istocie, nic on nie jest innego. Pokolenia są to tylko przemijające podmuchy. Człowiek nabiera tchnienia, tchnieniem żyje i oddaje tchnienie. W tłumie tym Dea czuła się samotna, z wrażeniem dreszczu, jakby była ponad przepaścią zwieszona. I oto nagle, w tem pomieszaniu zrozpaczonej niewinności, gotowej już wyrzekać na nieznane potęgi, w tem niezadowoleniu z przypuszczalnego upadku, Dea pogodna i o wiele wyższa ponad mętne niepokoje niebezpieczeństw, a jednak wewnętrznie wzburzona swojem odosobnieniem, odnajdywała znowu dawne swe umocnienie i podporę; chwytała znowu myśl zbawczą w tych przestrzeniach ciemności, dotykała ręką potężnej głowy Gwynplaina. O radości niewypowiedziana! Ona to sama kładła palce różowe na tej gęstwi kędzierzawych włosów. Dotknięcie czegoś wełnistego budzi wrażenie łagodności. Otóż Dea dotykała niby baranka, o którym wiedziała, że jest lwem. Całe serce jej roztapiało się w miłość niewysłowioną. Czuła się niby wolną od niebezpieczeństw, znajdowała niby swego zbawcę. A tymczasem tłum patrzących mniemał zupełnie co innego widzieć. Dla nich zbawioną istotą był Gwynplaine, zbawcą zaś Dea. — Niech sobie jak chce będzie — myślał Ursus, dla którego serce Dei nie miało tajemnic. Tak więc Dea pocieszona, umocniona, zachwycona, ubóstwiała anioła, podczas gdy tłum, przypatrując się poczwarze, ulegał podobnież, tylko że w inny sposób, potędze tego niezmiernego prometejskiego śmiechu.
Prawdziwa miłość nie zużywa swych wrażeń. Duchem tylko będąc, nie ulega ostygnięciu. Zarzewie popiołem się pokrywa, ale nie gwiazda. Niebiańskie te wzruszenia co wieczora nowemi były dla Dei; stąd nic dziwnego, że się gotowa była rozpłakać z rozrzewnienia, podczas kiedy tłum pokładał się od śmiechu. Wkoło niej wszystko się uciechą zanosiło, ale ona tylko jedna była szczęśliwa. Skądinąd znowu wrażenie wesołości, wywoływane niespodzianem i zdumiewającem rozśmianiem się Gwynplaina, nie zupełnie było w planie Ursusa. Byłby on wolał mniej śmiechu, a zato uśmiechu więcej, a także więcej lirycznego podziwu. Z tem wszystkiem, pocieszało go powodzenie. Co wieczora miał nawet potemu usprawiedliwiające powody, z przyjemnością liczyć mogąc, ile to kupki farthingów przyniosły szylingów, a ile znowu kupki tych ostatnich przyniosły funtów szterlingów. A zresztą i to jeszcze mógł wziąć pod uwagę, że, bądź co bądź, ów „Zamęt zwyciężony“ niejednemu kaducznie uwiązł w głowie, tak, że i z tego również korzyść była niemała. Być może, że się nawet i nie mylił w tym względzie, nie w inny to bowiem sposób niejako osadza się w umysłach dzieło ludzkiej myśli. Prawdą zaś jest niezbitą, że ta zgraja uliczna, tak rozciekawiona tym wilkiem, tym niedźwiedziem, tym człowiekiem, następnie tem i dźwiękami, dalej owem wyciem ujarzmionem przez harmonję, ową nocą, rozproszoną przez brzask jutrzenki, i wreszcie tym śpiewem, wydzielającym z siebie światłość, chwytała w duszę z niewyraźnem a jednak głębokiem współczuciem, nawet z pewnym rodzajem rzewnego poszanowania, poetyczny dramat zwyciężonego zamętu, słowem to zwycięstwo ducha nad materją, uwieńczone wreszcie człowieczem rozradowaniem.
Takie to były nieokrzesane uciechy owego ludu.
Uciechy te wystarczały mu. Lud bowiem nie miewał możności przypatrywania się „szlachetnym zapasom“, stanowiącym rozkosz dobrze urodzonych, i nie jemu to było dane, jak owym panom, postawić na jeden raz tysiąc gwinej za Helmsgailem przeciw Phelem-ghe-madone’owi.
Człowiek rad jest zemścić się za przyjemność, którą mu zrobiono. Nie skądinąd pochodzi uczucie wzgardy dla komedjanta.
Człowiek ten mię zachwyca, rozrywa, bawi, uczy, czaruje, pociesza, napawa mię ideałem, jest mi przyjemny i pożyteczny — coby mu tu w zamian za to złego zrobić? Upokorzyć go. Wzgarda jest to policzek z odległości. Otóż dam mu policzek. Podobał mi się, jest zatem nikczemny. Służy mi, więc go nienawidzę. Skądby tu wziąć na niego kamienia? Świętoszku, dajno mi swego. Mędrcze, daj mi także swego. Bossuet niech go przeklnie, Rousseau znieważy. Krasomówco, wypluj tam na niego z ust swoich ostre żwiry. Niedźwiedziu, palnij go w łeb kamieniem z bruku. Poobtrącajmy drzewo, poobtłukujmy owoc i zjedzmy go. Brawo! Fora za drzwi! Co? Wypowiadasz wiersze poetów? Precz od niego! To hecarz — patrzno go! Zróbmy mu kajdany z jego powodzenia. Dalejże mu gwizdać, żeby się za bardzo nie wbijał w pychę! Niech sobie pośród zbiegowiska pozostanie sam jeden. W taki to sposób ludzie wyższego tonu wynaleźli dla aktora ten rodzaj odosobnienia, który się nazywa oklaskiem.
Tłum uliczny o wiele jest mniej surowy. Nie nienawidził on Gwynplaina. Także nim i nie pogardzał. Tylko że ostatni posługacz najnędzniejszej osady na najlichszym statku, stojącym na kotwicy w najpodlejszej przystani angielskiej, uważał się za niesłychanie wyższego od tego trefnisia „ulicznego“, mając zarazem przekonanie, że tyle jest przynajmniej przestrzeni pomiędzy posługaczem i kuglarzem, ile pomiędzy lordem i posługaczem.
Gwynplaine tedy, podobnie jak wszyscy komedjanci, równie był oklaskami okrywany, jak i pięścią odepchnięty. Zresztą, coprawda, na tym padole płaczu wszelkie powodzenie jest zbrodnią, i przeto musi być okupione. Posiadając medal, posiada się i jego stronę odwrotną.
Dla Gwynplaina jednak nie istniała odwrotna strona. Działo się to tem, że obie strony jego powodzenia wielce mu były dogodne. Rad był z oklasków, rad także z odosobnienia. Pierwsze go wzbogacało, drugie czyniło szczęśliwym.
W tej nizinie, pośród której się znajdował, bogatym być znaczyło nie doświadczać nędzy. Było to poprostu dziur nie mieć w odzieniu, chłodu w swoim kącie, próżni w żołądku. A zato mieć jeść i pić, ile niezbędnie potrzeba. Słowem, mieć to, bez czego się obyć trudno, nie wyłączając groszaka dla dania go biedniejszemu od siebie Otóż liche to bogactwo, aż nadto wystarczające człowieczej swobodzie, Gwynplaine posiadał w całem znaczeniu tego słowa.
Ze strony zaś duszy był bogaczem co się zowie. Posiadał bowiem miłość. Czegóż mógł żądać więcej? To też nie żądał niczego.
A gdyby mu ofiarowano potworność z twarzy odjąć? Jakżeby się był oburzył na samą myśl podobną! Jakto! Wziąć mu precz tę brzydotę i zrobić go znowu takim, jakim był zapewne przedtem: powabnym, pięknym? Nie, za nic w świecie! A z czegożby nadal wyżywił Deę? Cóżby się wtedy stało z tą biedną, słodką niewidomą, która go pokochała? Bez tego śmiechu, który go robił jedynym w swoim rodzaju clownem na świecie, stałby się naraz takim samym kuglarzem, jak tysiące innych, pierwszym lepszym skoczkiem na linie, lada zbieraczem groszaków, porzucanych po bruku; i Dea tym sposobem możeby nie codzień miała lichy kawałek chleba. Doznawał pewnego rodzaju tkliwej pychy, czując się jedyną podporą tej okaleczałej niebianki. Noc, Osamotnienie, Niedostatek, Bezsilność, Niewiedza, Głód i Pragnienie, siedem tych paszcz smoczych ziejących nędzą wyciągało się ku niej, a on był świętym Jerzym, zwyciężającym te potwory. I oto stopy swemi deptał grożącą jej niedolę. Jakim sposobem? Własną potwornością. Za jej to sprawą był pożytecznym, pomocnym, zwycięskim i wielkim. Dość mu się było pokazać, żeby zwabić pieniądze. Był niby panem tłumowi, czuł się władcą motłochu. Mógł wszystko dać Dei. Zapewniał jej pierwsze potrzeby; zabezpieczał jej wszystko, aż do pragnień, żądz, zachceń, jakie tylko w ciasnym zakresie pojęć ociemniałej istoty bywają możebne. Gwynplaine i Dea, jak to już powiedzieliśmy, wzajemnie sobie byli opatrznością. On czuł się uniesionym jej skrzydły, ona niesioną na jego rękach. Być podporą kochającej kobiety, zapewniać potrzeby tej, która ci nieba przychyla, cóż nad to może być słodszego? Otóż Gwynplaine doznawał tej najwyższej szczęśliwości. I powiedzieć, że ją zawdzięczał własnej szpetocie! A jednak ona to właśnie wywyższała go nad wszystko. Nią to zarabiał na życie swoje i drugich; ona to dawała mu niezawisłość, swobodę, rozgłos, wewnętrzne zadowolenie, dumę. Korzyści tej potworności nikt mu już odebrać nie mógł. Pociski losu bezsilne już były przeciw niemu poza obrębem tego ciosu, na którym zużyły swoją potęgę i który się w zwycięstwo dla niego przeistoczył. Owa głębia niedoli w szczyty elizejskie mu się przeobraziła. Gwynplaine niejako uwięziony był w swojej szpetności, ale pospołu z Deą. Było to poniekąd być rzuconym w podziemie, któreby się okazało rajem. Przedzielała ich dwoje od reszty świata nieprzebita ściana. Tem lepiej. Ściana ta odosobniała ich, ale i broniła. Co mogło zagrażać Dei, co mogło zagrażać Gwynplainowi w podobnem obwarowaniu się od świata zewnętrznego? Możnaż mu było odebrać powodzenie? Ani podobna. Na to należałoby mu twarz odjąć. Pozbawić go miłości Dei? I to również niepodobna. Dea go widzieć nie mogła. Niewiadomość jej była po niebiańsku nieuleczalną. W czem mogła przeszkadzać Gwynplainowi jego potworność? W niczem.
Jakie miała dla niego korzyści? Wszystkie. Kochany był pomimo tej okropności, nawet być może właśnie z jej powodu. Ślepota tu i szpetota przeczuciowo niby zbliżyły się ku sobie i połączyły w nierozdzielną parę. Kochanym być nie jestże to wszystko? Gwynplaine, myśląc o swojem oszpeceniu, doznawał wdzięczności. Piętnem tem pobłogosławiono go. Z radością czuł je niezatartem i wiecznem. Co za szczęście, że dobrodziejstwo to było nie do uleczenia! Dopóki na świecie starczy ulic, szynków, dróg w świat szeroki, tłumów na dole, nieba nad głową, można być pewnym bytu codziennego, można się nie obawiać niedostatku dla Dei, można żyć miłością! Gwynplaine za nic nie zamieniłby swej twarzy z Apollinem. Być potwornym było dla niego typem szczęścia.
To też, jak powiedzieliśmy, przeznaczenie hojnie go obdarzyło. Wyrzutek ten był jednym z wybranych.
Tak był szczęśliwy, że żal mu się robiło innych ludzi. Czuł litość dla reszty świata. Bowiem lubił on niekiedy wyjrzeć ukradkiem na zewnątrz — cóż się dziwić? Rzecz to ludzka. Dziękował niebu, że zewsząd ściana go nieprzebyta dzieliła od świata, a przecież chętnie nieraz wytykał głowę poprzez tę ścianę. Ale, przypatrzywszy się stamtąd to temu, to owemu, z tem większą uciechą pogrążał się w osamotnienie, które z nim podzielała niewidoma kochanka.
Cóż on bowiem widywał wkoło siebie? Cóż to byli ci obywatele życia, których najrozliczniejsze mógł oglądać próżności i to co chwila inne? Coraz nowe tłumy, a zawsze to samo mnóstwo. Coraz nowe twarze, a zawsze te same niedole. Niby rodzaj ruin zbiorowiska. Co wieczora najrozliczniejsze utrapienia społeczne przychodziły wieńcem stawać wokoło jego szczęścia.
Green-Box był rzeczą, wielkiej używającą wziętości.
Niskie ceny pociągają tylko nisko położonych ludzi. Zbiegali się wokoło niego sami tylko biedacy, sami maluczcy, sami ubodzy w duchu. Szło się na Gwynplaina, jak to się idzie na kieliszek jałowcówki. Kupowano u niego zapomnienie trosk za całe dwa grosze. Z wysokości swej hecy Gwynplaine robił ścisły przegląd owego zbiegowiska. Umysł jego chciwie wsiąkał te wszystkie stopniowe objawy niezmiernego utrapienia. Wyraz twarzy ludzkiej jest wynikiem wpływów losu i wyrzutów sumienia, a także Bóg wie ilu i jakich wewnętrznych działań niszczących. Nie było cierpienia, nie było gniewu, nie było hańby, rozpaczy, którychby po właściwej im zmarszczę Gwynplaine nie rozpoznał. W tych ustach dziecięcych od rana nie postał kawałek chleba. Człowiek ten jest ojcem, ta kobieta matką, a jednak poza niemi odgadujesz całe dwie do ostateczności przywiedzione rodziny. Na twarzy tamtej czytasz przejście od występku do zbrodni, a zarazem i przyczyny podobnego upadku: ciemnotę i niedostatek. Ta znowu przedstawia wyraz wrodzonej dobroci, starty przygnębieniem społecznem i zmieniony w nienawiść. Na tem czole starej kobiety widać męczarnie głodu, na tem drugiem dziewczyny młodej — ostateczne już zepsucie. W całej tej zgrai znajdowały się ręce, ale narzędzi brakło; pracownicy ci nie cofali się przed trudem, ale właśnie pracy im brakło. Niekiedy obok robotnika stawał żołnierz, czasem zupełnie już niezdolny do służby, uosabiając sobą Gwynplainowi straszliwie widmo wojny. Gwynplaine wyczytywał bezrobocie, tam wyzyskiwanie, ówdzie zaprzedanie swobody. Na niektórych czołach dopatrywał cech cofnięcia się w zwierzęcość, i ten powolny zwrot człowieka ku bydlęciu, dopełniający się w dolnych warstwach ludzkości. Pośród tych ciemności znajdowało się dla Gwynplaina okienko. Tamtędy szczęście im obojgu błyskało. Wszystko inne zgubą tylko było. Czuł Gwynplaine ponad sobą bezwiedny pochód ludzi możnych, ludzi bogatych, wspaniałych, wielkich, wybrańców trafu, pod sobą tłum bladych twarzy wydziedziczeńców losu; widział siebie i Deę, z całem ich maluczkiem a jednak tak ogromnem szczęściem, właśnie w pośrodku tych dwóch światów; w górze świat gwarny, swobodny, wesoły, tańczący, depczący; w dole świat cichy, po którym drudzy depczą. Rzecz to dziwna, dowodząca jak głębokie jest zło społeczne — światłość ciemność przygniata! Gwynplaine miał sposobność stwierdzić tę żałobną stronę rzeczy ludzkich. Jakto? Byłożby przeznaczenie pełzać przy ziemi! Człowiek miałby być do tego zmuszony? Co? Podobne powinowactwo z prochem i błotem? Podobna ohyda, podobne wyzucie się z człowieczeństwa, tak wielkie poniżenie, że się ma chęć je zdeptać! Jakiegoż to tedy motyla gąsienicą jest to ziemskie nasze życie? Jakże! Więc pośród całego tego zgłodniałego i ciemnego tłumu, wszędzie jak zajrzysz i przed każdym z tych ludzi, tkwi znak zapytania, odnoszący się do zbrodni lub hańby? Nieugiętość praw sprowadzająca stępienia sumienia! Niema dziecka, któreby nie rosło dla umniejszenia! Niema dziewicy, któraby nie wyrastała dla oddania! Niema róży, któraby się nie rodziła dla błota! Niekiedy oczy jego zaciekawione ciekawością pełną wzruszenia starały się przejrzeć aż do głębi tej ciemności, w której konało tyle niepotrzebnych wysiłków i w której walczyło tyle znużeń, rodziny pożarte przez społeczeństwo, obyczaje torturowane przez prawa, rany zgangrenowane przez kary, nędze przeżarte podatkami, inteligencje płynące bez kierownictwa po topielisku ignorancji, tratwy czekające rozbicia pokryte głodnymi, wojny, nieurodzaje, rzężenia, krzyki, zniknięcia. I ze srogim piersi uciskiem odczuwał te wszystkie rozdzierające niedole powszechne. Miał niby widzenie całej tej szumowiny nieszczęścia kipiącej ponad zamroczonym odmętem ludzkości. Sam w bezpiecznej przystani będąc, oglądał wokoło siebie wszystkie te rozbicia. Chwilami chwytał w obie ręce swoją głowę oszpeconą i dumał.
Być szczęśliwym cóż to za szaleństwo! Jak to się marzy wtedy! Gwynplainowi rozmaite przychodziły myśli. Nawet niejedna niedorzeczność przez głowę mu przelatywała. Że tam kiedyś uratował był jakieś dziecko, uczuwał zachcianki ratowania świata całego. Tumany marzeń przesłaniały mu niekiedy uczucie własnej rzeczywistości; nawet na tyle tracił miarę stosunków, że aż zapytywał sam siebie, coby tu zrobić można dla tego biednego ludu? Niekiedy tak zawzięcie rzecz tę brał do serca, że aż mówił o tem głośno. Wtedy Ursus wpatrywał się w niego, wzruszając ramionami. A on dalej roił swoje: — O, gdybym był potężny, jakżebym dopomagał nieszczęśliwym! Ale czemże jestem? — Atomem. Ale cóż mogę? — Nic.
Mylił się. Mógł wiele. Rozśmieszał.
A, jak powiedzieliśmy, rozśmieszać jest to dawać zapomnienie.
Możeż być większy dobroczyńca w świecie od tego, który daje zapomnienie?
Mędrzec bywa podpatrywaczem. Tak i Ursus, podchwytując marzenia Gwynplaina, uczył się własnego ucznia. Tajemne rozmowy ducha wybiegają na czoła nasze odbłyskami, które z łatwością chwyta badawczy wzrok fizjonomisty. Tak i tu to, co się działo w głębi Gwynplaina, nie uszło uwagi Ursusa. Pewnego razu chwycił go zamyślonego za rękaw jego kaftana i rzekł mu, co następuje:
— Wyglądasz mi coś na badacza, ty głupcze. Proszę cię, strzeż się tego, to do ciebie nie należy. Masz tylko jedno do roboty, to jest kochać Deę. Wziąłeś w udziale dwa szczęścia: pierwszem jest, że zgraje włóczęgów mogą oglądać twoją mordę; drugiem zaś, że jej Dea nie widzi. Ale do tej szczęśliwej twojej doli najmniejszego nie masz prawa. Niema kobiety na świecie, któraby, spojrzawszy na twoją gębę, przyjęła od niej pocałunek. Otóż gęba ta, stanowiąca twoją fortunę, otóż paszcza ta, stanowiąca twoje bogactwo, wcale nie jest twoją własnością. Przecież nie przyszedłeś na świat z tą miłą twarzyczką. Zapożyczyłeś ją od wydrzeźnienia, leżącego na samem dnie nieskończoności. Poprostu ukradłeś maskę czartowi. Jesteś ohydny, cieszże się z tej głównej wygranej. Na tym bożym, wcale wybornie urządzonym świecie znajdują się szczęśliwi prawem słuszności i szczęśliwi prawem kaduka. Wpadłeś do piwnicy, w której się gwiazda w sieć złapała. Ta utrapiona gwiazda do ciebie należy. Ani mi się waż wyłazić z twojej piwnicy; prawo twoje pilnować owej gwiazdy, ty pająku przeklęty. Umiejże cenić, co ci wpadło w łapy. Proszę cię, niech ci się nie zachciewa czegoś lepszego. Widzę, że ci się po głowie mąci, głupiejesz. Słuchajno, pogadajmy w sposób poetyczny. Niech Dea czas jakiś zjada tęgie befsztyki, w pół roku zobaczysz, jak nabierze ciała. Wtedy żeń się z nią i niech was oboje djabli biorą i miej z nią dziecko, dwoje dzieci, troje dzieci, cały pułk dzieci. Oto co ja nazywam mądrem rozumowaniem. W dodatku człowiekowi z tem dobrze, więc niegłupio. Mieć dzieci, dużo dzieci — oto mi marzenie. Miej kupę bębnów, ucieraj im nosy, kąp je, myj, czesz, iskaj, niech ci się to wszystko wierci wokoło; śmieją się, to dobrze; kwiczą, to jeszcze lepiej; wrzeszczeć jest to żyć; niech sobie ssą, dopóki zechcą, niech chodzą na czworakach, kiedy będą mogły, na dwóch nogach, kiedy czas przyjdzie, niech sobie rosną, dopóki nie pokochają. Kto ma podobne uciechy, ma wszystko. Ja nie mam tego wszystkiego, dlategom bydlę. Przecież sam Bóg, twórca pięknych poematów, najświetniejszy z literatów, powiedział: Mnóżcie się! Tak stoi wyraźnie w księgach Mojżesza. Więc i ty mnóż się, powiadam ci, ośle. Co zaś do świata, to on jest tem, czem jest; będzie on i bez ciebie stał do góry nogami. Nie troszcz się ty o niego. Nie zaprzątaj się tem, co jest na dworze, pilnuj własnego twego nosa. Komedjant nie na to jest stworzony, żeby patrzał na drugich, ale żeby na niego patrzano. A wiesz ty, co tam jest na dworze? Sami szczęśliwi prawem słuszności. Co do ciebie, powtarzam ci, żeś jest szczęśliwy prawem kaduka. Jesteś rzezimieszkiem szczęścia, którego tamci są właścicielami. Tamci są prawowici, tyś przybłęda. Żyjesz tylko na wiarę z pomyślnością. Czegóż ci się więcej zachciewa? Niech mię piorun trzaśnie, toż to cymbał! Podobne uszczęśliwienie czyż nie zakrawa na przywłaszczenie cudzego? Ci, którym zgóry dano wyłączne prawo do szczęścia na tym głupim padole, niebardzo są radzi, żeby sobie ktoś tyle pozwalał tuż przed ich nosem. A niech cię się też zapytają, jakiem prawem śmiesz być szczęśliwy, to co im odpowiesz? Nie masz na to przywileju, jaki oni mają. Mniejsza tam, czy go dostali od Jowisza, Allaha, Wisznu, czy Sabaotha, dosyć, że mają. A ty im w drogę nie właź. Nie wtrącaj się do nich, żeby się oni do ciebie nie wtrącili. A wiesz ty, błaźnie, co to jest szczęśliwiec z prawa słuszności? To człowiek nielada możny, to lord. Ach! Dopieroż się to taki nawysługiwać musiał czartu, zanim na świat przyszedł, żeby mu wolno było wyleźć z ciemności temi drzwiami, a nie innemi! Toż się musiał z trudnością urodzić! Wprawdzie nie zrobił nad to nic więcej, jednak, niech djabli porwą, zawszeć to robota! Wyrobić sobie u przeznaczenia, tego ślepego bałwana, żeby cię już w pieluchach zrobił lordem, przekupić tego gryzipiórka, żeby ci dał najlepsze miejsce na widowisku. Ależ przeczytaj sobie słowa prawdy, które kiedyś zapisałem na ścianach starej budy, przeczytaj, proszę cię, tę encyklopedję mojej mądrości, a nauczysz się, co to jest być lordem. Lord jest to taki, który wszystko ma i który wszystkiem jest. Lord, to taki człowiek, który jest wywyższony nad własną istotę; to taki, który, młodym będąc, miewa wszystkie prawa starego człowieka; starym, wszystkie gratki młodzieńca; rozpustnikiem, szacunek wszystkich porządnych ludzi; tchórzem, dowództwo nad odważnymi; próżniakiem, owoce cudzej pracy; głupcem, patenty z Cambridge i Oxfordu; osłem, podziw poetów; brzydalem, uśmiechy kobiet; Tersytem, przyłbicę Achillesa; zającem, lwią skórę. Tylko nie przesadzaj znaczenia słów moich. Ja nie powiedziałem wcale, żeby lord koniecznie musiał być głupcem, tchórzem, brzydalem, osłem i zgrzybialcem; powiadam tylko, że może być tem wszystkiem, ani na jotę sobie nie uchybiając. Owszem, wcale przeciwnie. Lordowie są to książęta. Król Anglji jest tylko lordem, pierwszym księciem swojego księstwa; to wszystko, to bardzo wiele. Nawet królowie niegdyś nazywali się poprostu lordami, jak naprzykład: lord Danji, lord Irlandji, lord Wysp. Lord Norwegji zaczął się nazywać królem niedalej, jak trzysta lat temu. Lucius, najdawniejszy król angielski, nazywany jest przez świętego Telesfora milordem Luciusem. Lordowie są parami, co znaczy równymi. Równymi komu? Królowi. Nie utożsamiam lordów z parlamentem, co byłoby błędem. Zgromadzenie ludu, które Saksończycy przed zawojowaniem nazywali wittenagemot, Normanowie po zdobyczach nazwali parliamentum. Powoli wypchnięto lud za drzwi. Listy zamknięte króla, zwołujące gminy, miały niegdyś nagłówek ad consilium impendendum, dzisiaj widnieje na nich ad consentiendum. Gminy mają prawo zgadzania się. Wolność ich polega na mówieniu tak. Parowie mogą mówić nie. A dowodem tego, że już to mówili. Parowie mogą ściąć głowę króla, lud nie. Ścięcie Karola I jest naruszeniem nie króla, ale parów, i dobrze zrobiono, że wywieszono n a widok publiczny zwłoki Cromwella. Lordowie są możni. Dlaczego? Ponieważ są zamożni. Proszę tylko przerzucić Doomsday-book. Tam znajdziesz jasno, jak na dłoni, że lordowie są właścicielami całej Anglji; jest to spis dóbr posiadanych, sporządzony za Wilhelma Zdobywcy, będący zaś pod strażą kanclerza izby skarbowej. Chcąc stamtąd cobądź wypisać, zapłacić musisz po cztery soldy od wiersza. Jest to djabelnie wspaniała księga. Czy wiesz, że byłem czas jakiś domowym Eskulapem u pewnego lorda, nazwiskiem Marmaduka, który miał ni mniej ni więcej, tylko dziewięć kroć sto tysięcy franków rocznego dochodu? Dajże tu sobie radę z czemś podobnem, ty gruby ośle! Czy wiesz ty o tem, że samemi królikami z królikarni hrabiego Lindseya wyżywićby można cały motłoch pięciu wielkich portów? Ale też w ara tam od tego wszystkiego. Djabloby wyszedł, ktoby się połakomił choć na jednego takiego długoucha. Zarazby go powieszono. Za lichy ogon lisi, wyglądający przypadkiem z myśliwskiej torby, sam widziałem tańcującego na szubienicy ojca sześciorga dzieci. Takie to są sprawy tego świata. Królik lorda więcej znaczy niż człowiek Pana Boga. Są tedy na świecie lordowie, rozumiesz, błaźnie? I nie myśl, żeby to źle było. A gdybyś nawet tak i pomyślał, to i to im wszystko jedno. Lud stawiający jakieś przeszkody! Nawet Plautby się nie zdobył na taki komizm. Śmiechu wart byłby filozof, któryby radził temu nędzarzowi, tłumowi, by protestował przeciw szerokości i ciężkości lordów. Tyle toby znaczyło, co gdyby liszka krytykowała łapę słonia. Widziałem kiedyś hipopotama przechodzącego przez kretowisko; wszystko miażdżył; był niewinny. Nie wiedział nawet, że istnieją krety, ten grubaśny mastodont. Mój drogi, krety, które się rozgniata, to rodzaj ludzki. Rozgniatanie jest prawem. A czy myślisz, że kret niczego nie rozgniata? Jest on mastodontem kleszcza, który jest mastodontem komara. Ale nie rezonuj. Mój chłopcze, karoce istnieją. Lord jest w środku, lud pod kołami, mędrzec na uboczu. Stań na uboczu i pozwól przejeżdżać. Co do mnie, lubię lordów, ale ich unikam. Jadłem chleb u jednego z nich. To mi niemało uprzyjemnia wspomnienia. Pamiętam jego zamek podobny do światłości na obłoku. Widzę to, jak na dłoni. Nic przyjemniejszego, jak Marmaduke-Lodge, z całą jego wielkością, wdzięcznemi kształty, sutemi dochodami, przyozdobieniami i przyległościami gmachu. Zresztą, coprawda, kamienice, pałace i zamki lordów przedstawiają zbiór wszystkiego, co tylko jest najpokaźniejsze w tem ze wszech miar kwitnącem królestwie. Dlatego przepadam za naszymi panami. Wdzięczny im jestem, że raczą być możni, zamożni i przemożni. Ja, chudy pachołek, obrzucony ciemnościami, nie umiem się pohamować z rozkoszy, spoglądając na tę próbkę niebiańskiego błękitu, która się lordem nazywa. Wjeżdżało się do Marmaduke-Lodge ogromnym dziedzińcem, tworzącym podłużny prostokąt, podzielony na osiem części przegrodami z krużganków, z przepysznym sześciokątnym wodozbiorem w pośrodku, krytym wspartą na sześciu kolumnach kopułą, dzierganą naprzestrzał w sposób dziwnie piękny. Zawarłem znajomość w tym domu z pewnym uczonym francuskim, niejakim księdzem du Cros, Jakobinem z ulicy Saint-Jacques. Znajdowała się w Marmaduke-Lodge połowa bibljoteki Erpeniusa, której druga połowa należy do Kolegjum Teologji w Cambridge. Otóż czytywałem tam księgi, siedząc sobie pod ozdobnem sklepieniem. Rzeczy te wszystkie mało kogo obchodzą, zaledwie wie o nich kilku ciekawszych podróżników. Czy wiesz ty, pocieszny pędraku, że jego wysokość Wiliam North, będący lordem Gray de Rolleston, który jako czternasty z porządku zasiada na ławie baronów, ma może sto razy więcej drzew wysokopiennych w swoich górach, niż jest rudej szczeciny na całym twoim łbie najeżonym? Czy wiesz ty, że lord Norreys de Rycott, czyli innemi słowy hrabia Abingdonu, posiada czworoboczną kasztę na dwieście stóp wysoką, na której stoi napisano: Virtus ariete fortior, co wygląda dosłownie: cnota silniejsza od barana, ale właściwie znaczy to — rozumiesz głupcze — męstwo silniejsze jest od tarana. Tak jest, wiedz o tem, że nietylko pochwalam, ale nawet uwielbiam — co mówię! — czczę naszych lordów. Lordowie to, wspólnie z majestatem królewskim, pracują nad przysporzeniem i zachowaniem przewag narodu. Ich doświadczona mądrość ukazuje się w zawikłanych sytuacjach. Wyższość nad wszystkimi, ładnieby to było, gdyby jej nie mieli. Mają ją. To, co w Niemczech nazywa się książęcością, a w Hiszpanji grandezą, nazywa się w Anglji i we Francji parostwem. Ponieważ uważano, że świat nasz bardzo jakoś wprzódy nędznie wyglądał, tedy Pan Bóg, żeby i wilk był syty i koza cała, wymyślił lordów i tem na wieki zamknął gębę wszelkiej filozofji. Jest to niby poprawne wydanie pierwotnego stworzenia świata.
W ten sposób Bóg się przyzwoicie wykręcił z głupiej sytuacji. Co zaś jest wielkiem, to nie dla żartu. Par nie mówi o sobie inaczej jak w liczbie mnogiej. Ale bo też sam król go nazywa: consanguineus noster. Parowie wydali niewiedzieć ile praw nadzwyczajnie mądrych; do takich zaliczam rozporządzenie, skazujące na śmierć człowieka, któryby się poważył ściąć topolę, nie liczącą sobie trzech lat wieku. Ich znaczenie jest tak poważne, że mają nawet swoją własną mowę. I tak, w stylu heraldycznym barwa czarna nazywa się piaskiem dla szlacheckiego motłochu, saturnem dla książąt, dla parów zaś djamentem. Tedy nie co innego jak piasek djamentowy, owa niby noc gwiaździsta, jest czarną barwą szczęśliwców. I nawet między tymi wielkimi panami istnieją odcienie. Baron nie może przebywać z wicehrabią bez jego pozwolenia. Są to wszystko rzeczy, podtrzymujące wielkość narodu. Bo czyż mu to nie będzie pochlebiało, że może w gronie swojem naliczyć dwudziestu pięciu książąt, pięciu margrabiów, siedemdziesięciu sześciu hrabiów, dziewięciu wicehrabiów i sześćdziesięciu jeden baronów, którzy to wszyscy razem dodani wynoszą ogółem stu siedemdziesięciu sześciu parów, poczynając od jaśnie wielmożnych, a kończąc na jaśnie oświeconych? Co gdy jest w istocie, wartoż się kłopotać garstką łachmanów, śmierdzących tu i owdzie? Nie wszystko znowu może być złotogłowiem. Łachmany, dobrze; czyż niema tu purpury? Jedno kupuje drugie. Trzeba, by jedna rzecz była z drugiej zbudowana. No więc cóż wielkiego, że tam ktoś butów nie ma? Zato lordowie są naszą wielką chwałą. Niech djabli porwą! Ot nie dalej, jak psiarnia Karola Mohun, barona; toż ona sama zjada tyle, ile kosztuje szpital trędowatych w Mooregate w połączeniu z Przytułkiem Chrystusowym, założonym dla podrzutków przez Edwarda VI jeszcze w roku 1553. Tomasz Osborne, książę Leeds, wydaje rocznie na samą liberję dla swojej służby pięć tysięcy gwinej złotem. W Hiszpanji grandowie tamtejsi to mają aż strażnika mianowanego przez króla, który ich pilnuje, jak oka w głowie, żeby się nie rujnowali. Widział kto podobną głupotę? Naszym lordom nikt niczego nie broni; to też są szalenie wspaniali. Ja to lubię. Ani myślę wygadywać przeciw temu. Czy to ja zazdrośnik? Owszem, cześć ci, świetne zjawisko, które mię mijasz! Nie mając twego światła, mam jego odblask przynajmniej. Odblask ten tem mocniej uwydatnia moje rany, powiadasz? Idź na złamanie karku! Jam jest Hiob, któremu wystarcza podziwiać Trimalcjona. O ty przepyszna gwiazdo, iskrząca się w górze! Niemała to jednak przyjemność posiadać ten blask księżycowy! Skasować lordów, jest to pogląd któregoby nawet Orestes, przy całem swojem szaleństwie, nie śmiał podtrzymywać. Mówienie, że lordowie są szkodliwi i niepotrzebni, to to samo, co mówić, że trzeba wstrząsnąć państwami i że ludzie nie są poto, by żyć jak stada, skubiąc trawę i gryzieni przez psa. Owca strzyże trawę, pasterz strzyże owcę. Cóż słuszniejszego? Co do mnie, wszystko mi to jedno — jam po prostu mędrzec, i tyleż dbam o życie, co mucha. Życie to gospoda. Niechno ja sobie tylko pomyślę, że Henryk Bowes Howard, hrabia Berkshiru, ma w swoich wozowniach niemniej jak dwadzieścia cztery dworskie karoce, z których połowa do srebrnej, a połowa do złotej uprzęży! Boże ukochany! Toż ja wiem doskonałe, że nie każdego stać na podobną pompę — ale czyż to zaraz o tem gadać dużo? Że ci było zimno którejś tam ciemnej nocy, będzieszże się z tem chwalił bez końca? No to cóż? Czy to ty jeden taki? Małoż to drugich, którym chłodno i głodno i do domu daleko? A wiesz ty, że gdyby nie ten mróz właśnie, to Dea nie byłaby ślepa, a gdyby nie była ślepa, toby cię nie pokochała? Rozumuj, kretynie! A zresztą, gdyby wszyscy ludzie się skarżyli, byłby to piekielny hałas. Milczenie, oto prawidło. Jestem przekonany, że Pan Bóg nakazuje potępieńcom milczeć, inaczej Bóg byłby potępiony, słysząc wieczny krzyk. Olimp, jest szczęśliwy za cenę milczenia Cocytu. A więc milcz, narodzie. Ja lepiej czynię, przytakuję i podziwiam. Za chwilę wyliczę lordów, ale trzeba do tego dodać dwóch arcybiskupów i dwudziestu czterech biskupów! Bogiem a prawdą, rozczulam się, gdy o tem myślę. Pamiętam, że widziałem u poborcy dziesięciny, czcigodnego dziekana z Raphoe, który to dziekan należy do izby lordów i do kościoła, wielką stertę najpiękniejszego zboża, odebranego okolicznym chłopom, do którego wyrośnięcia dziekan się nie przyczynił. Zostawiało mu to czas na modlenie się do Boga. Wiesz ty, że lord Marmaduke, mój pan dawny, był zarazem wielkim podskarbim Irlandji, oraz wielkorządcą udzielnej posiadłości Knaresburg w hrabstwie Yorku? Wiesz ty, że lord wielki szambelan, która to godność dziedziczna jest, jak wiadomo, w rodzinie książąt Ancaster, ma wyłącznie prawo ubierania króla do koronacji, za co dostaje w nagrodę czterdzieści łokci karmazynowego aksamitu, oraz łoże, na którem król noc przepędził, i że odźwierny z czarną laską podwoje przed nim otwiera? Chciałbym wiedzieć, co możesz mieć przeciw temu, że najdawniejszym wicehrabią Anglji jest sir Robert Brent, mianowany jeszcze przez Henryka V? Każdy tytuł lordowski wykazuje zaraz jakieś przywiązane do niego posiadłości, z wyjątkiem tylko hrabiego Rivers, któremu za tytuł wystarcza nazwisko rodowe. Jakież jest wspaniałe to prawo, które mają otaksowywania innych i pobierania naprzykład tak, jak to się teraz dzieje, czterech szylingów od funta szterlinga renty, co zostało na rok przedłużone, i wszystkie te piękne podatki od spirytusu, od wina i piwa, od wlewania w beczki, od jabłecznika, od kwasu, od musu, od słodu i jęczmienia przerabianego, od węgla kamiennego i sto innych podobnych! Czcijmy to, co jest. Toż duchowieństwo nawet jest zależne od lordów. Naprzykład biskup Man poddanym jest hrabiego Derby. Lordowie posiadają także swoje własne zwierzęta dzikie, które im są potrzebne do herbowego zwierzyńca. Sami je sobie powymyślali, znajdując, że Pan Bóg trochę ich za mało stworzył, uzbierali sobie całą menażerję, kędy w tarczowych przegrodach ryczą nieznane nikomu zwierzęta. Wymyślili herbownego dzika, który jest tyle wyższy od dzika, co dzik od wieprza i co możnowładca od kapłana. Stworzyli gryfa, który jest orłem dla lwów i lwem dla orłów, którego skrzydeł boją się lwy, a grzywy orły. Mają oni jednorożca, pełza, salamandrę, taraskę, smoka i inne jeszcze. Wszystko, co dla nas jest przerażeniem, dla nich jest ozdobą i przybraniem. Niema na świecie puszcz leśnych, gdzieby się rodzić mogły wymyślne niespodzianki, zdolne zadowolić ich wymagania. Ich pycha jest pełna widm, które się w niej przechadzają jakby w nocy wspaniałej, zbrojne, opancerzone, w szyszakach, z ostrogami, z berłem w ręku, mówiąc poważnym głosem: „Myśmy przodkowie!“ Skarabeusze zjadają korzenie, zjadają lud. Dlaczegożby miało być inaczej? Czyż zmienimy prawa? Magnaterja należy do porządku społecznego. Czy wiesza, że jest w Szkocji książę, który jeździ galopem trzydzieści mil nie wychodząc ze swoich posiadłości? Czy wiesz, że lord arcybiskup Canterbery ma miljon monety francuskiej dochodu? Czy wiesz, że jej królewska mość ma rocznie siedemset tysięcy funtów szterlingów z listy cywilnej, nie licząc zamków, lasów, posiadłości, pałaców, dzierżaw, allodjów, pretend, dziesięcin i podatków, serwitutów i konfiskat, co przenosi miljon funtów? Ci, co nie są zadowoleni, zbyt wiele żądają.
Wtem weszła Dea; spojrzał na nią i już nie widział na świecie nic więcej. Takie to są figle miłości; można chwilowo ulegać nawałowi Bóg wie jakich myśli, ale za ukazaniem się ukochanej kobiety pierzcha wszystko, co tylko nie jest w bezpośrednim związku z jej obecnością; a ona ani się nawet domyśla, że może świat jakiś cały w tobie zdmuchnęła.
Zaznaczmy tu jeden szczegół. Od dawna już w „Zwyciężonym zamęcie“ wyraz monstro, zastosowany do Gwynplaina, wielce raził ucho Dei. Zdarzało się, że niekiedy, zamiast mu dawać tę nazwę, próbowała zcicha zastąpić ją wyrazem quiero, co znaczy: tak chcę. Ursus rad nie rad znosił z niejaką niecierpliwością to przerobienie utworzonego przez siebie tekstu. Nieraz jednak korciło go powiedzieć Dei to, co za dni naszych spotkało Vissota od Moëssarda: „Waćpanna ubliżasz sztuce.“
„Człowiek śmiechu“. Taką to nareszcie formę przybrała rozgłośna sława Gwynplaina. Właściwie jego imię, powoli w niepamięć puszczone, wreszcie zupełnie znikło pod tem przezwiskiem, podobnie jak twarz jego dawna pod urobionem wykrzywieniem śmiechu. Tak więc i popularność Gwynplaina, podobnie jak i twarz, maską się stała.
Z tem wszystkiem, imię jego świetniało wołowemi głoskami na ogromnym arkuszu, przylepionym zprzodu Green-Boxu; napis zaś cały brzmiał, jak następuje:
„Tu można oglądać niejakiego Gwynplaina, porzuconego na opatrzność boską w wieku lat dziesięciu 29 stycznia 1690 roku przez niegodziwców comprachicosów na wybrzeżu Portlandzkiem, który to Gwynplaine, z małego stawszy się wielkim, obecnie znany jest i podziwiany pod nazwą:
Życie tej garstki hecarzy było niby pobytem trędowatych w otoczeniu z kwarantanny, raczej zaś istnieniem wybranych w zaczarowanej atlantydzie. Cechował je dnia każdego nagły przeskok z jarmarcznego najhałaśliwszego jak być może pokazu do najbardziej oderwanego bytu. Co wieczora najzupełniej znikali ze sceny świata. Byli to niejako umarli, którzy sobie odchodzili z ziemi, mając się znowu odrodzić nazajutrz. Komedjant to niby latarnia morska, wirująca na osi, raz błyskająca, to znowu zapadająca w ciemności; dla ogółu patrzących istnieje on tylko jako widziadło, a raczej światłość, w przerwach oglądana.
Po jarmarcznym gwarze następowała cisza klasztorna. Natychmiast po skończeniu widowiska, podczas kiedy rozpływający się tłum ciekawych, gubiąc się w zakrętach ulicznych, oznakami zadowolenia dawał jeszcze znaki życia, Green-Box wciągał w siebie swoją estradę, niby most zwodzony, i wtedy jakbyś nożem przeciął wszelki dalszy z rodzajem ludzkim stosunek. Zostawał po jednej stronie świat szeroki, po drugiej owa buda szczelnie zamknięta; a jednak w budzie tej mieszkała i swoboda, i spokojne sumienie, i odwaga, i poświęcenie, i niewinność, i szczęście, i miłość — słowem, na niebie jej cichem iskrzyły się wyraźnie wszystkie gwiazdy błękitu.
Widząca ślepota i ukochana szpetność zasiadały wtedy obok siebie, zaplatając sobie dłonie, dotykając się skrońmi, i w upojeniu szeptały z sobą po cichu.
Przedział środkowy miał dwa przeznaczenia; dla widzów był sceną, dla aktorów zaś jadalną komnatą.
Ursus, wiecznie rad porównaniom, korzystając z tej dwustronności celów, zwykł był przedział środkowy Green-Boxu nazywać arradashem z chaty abissyńskiej.
Po obliczeniu wpływu dziennego zasiadano do wieczerzy. W miłości wszystko jest idealnem, stąd nawet jedzenie wspólne przedstawia tyle słodkich a ukradkowych powodów do zbliżenia, że wreszcie każdy kąsek chleba pocałunkiem się niemal staje. Pije się wtedy piwo czy wino z jednego kubka, podobnie jakby się piło rosę z kielicha tej samej lilji. Dwie dusze u jednej wspólnej biesiady tyleż rozwijają wdzięku, co dwoje ptasząt, karmiących się nawzajem. Gwynplaine posługiwał Dei, krajał jej, nalewał, zbliżał się do niej więcej, niż było potrzeba.
— Niech go tam! — mruczał Ursus, uśmiechając się wbrew swojej woli.
Tymczasem pod stołem wilk dogryzał swoje kości, niewiele się troszcząc o co więcej.
Vinos i Fibi wraz ze wszystkimi zasiadały do wieczerzy, nie będąc wszakże na zawadzie. Dwie te włóczęgi, przez pół dzikie, przez pół ogłupiałe, z sobą tylko i to po cygańsku rozmawiały.
Po wieczerzy Dea oddalała się do swojej przegrody, kędy udawały się za nią Fibi i Vinos. Ursus szedł uczepić Homa na łańcuchu, Gwynplaine zaś, z kochanka stajennym się stając, konie opatrzyć, podobny w tem do bohatera Homerowego, lub któregoś z rycerzy Okrągłego stołu. Około północy wszystko już spało, z wyjątkiem wilka, który, przejęty ważnością swoich obowiązków, kiedy niekiedy otwierał choć jedno oko.
Nazajutrz rankiem znowu się schodziła gromadka; śniadanie składało się zwykle z szynki i herbaty, która już około roku 1678 weszła była w Anglji w powszechne użycie. Poczem Dea, zwyczajem hiszpańskim, a głównie z porady Ursusa, który ją uważał za nadto wątłą, spała jeszcze godzin parę, podczas kiedy Gwynplaine i Ursus załatwiali wszystkie drobne czynności gospodarstwa, nieodłączne od koczującego ich życia.
Rzadko się zdarzało, ażeby Gwynplaine oddalał się gdzie z Green-Boxu, wyjąwszy chyba w odludnych jakich pustkowiach. W miastach zaś wychodził chyba nocą, i to w kapeluszu mocno nasuniętym na czoło, ażeby ile możności twarz jego nie spowszedniała.
Całkiem odkrytym widywano go tylko na scenie.
Zresztą, coprawda, Green-Box nawet niezbyt często większe miasta nawiedzał, i to do tego stopnia, że Gwynplaine, mając już skończonych lat dwadzieścia cztery, w życiu swojem zaledwie miał sposobność oglądać pięć głównych grodów portowych. Pomimo to sława jego coraz się bardziej rozszerzała. Pomału poczynała już wypływać ponad powierzchnię motłochu, a nawet sięgać coraz wyżej. Pomiędzy lubownikami dziwowisk jarmarcznych, ubiegającymi się za osobliwością i wogóle wszystkiem, co niezwykłe, krążyły wieści, że gdzieś, w nieustającej włóczędze, raz tu, to znowu owdzie, istnieje jakaś twarz jedyna w swoim rodzaju. Mówiono o tem, szukano tego, wypytywano się: — Gdzie to jest? — Koniec końcem, człowiek śmiechu stawał się nie żartem sławny po świecie. Z tych powodów spływał także blask niepowszedni na ów „Zamęt zwyciężony“.
Do tego stopnia, że dnia pewnego Ursus w uniesieniu pychy rzekł stanowczo:
— Trzeba się będzie udać do Londynu.
W epoce owej Londyn posiadał tylko jeden most, to jest tak zwany do dziś dnia Most Londyński, zabudowany domami. Most ten łączył z Londynem Southwark, przedmieście wybrukowane a raczej wysypane żwirem rzecznym, porznięte w ciasne uliczki i zaułki, zabudowane zaś po większej części drewnianemi domostwy, kędy w razie pożaru ciężka bywała przeprawa. Dotkliwie dowiódł tego rok 1666.
Southwark wymawiało się naonczas Sudrik, obecnie zaś wymawia się Susuork lub coś podobnego. Właściwie bowiem najlepszym sposobem wymawiania nazw angielskich jest nie wymawiać ich wcale. Tak naprzykład Southampton powinnoby się mówić: Stpntn.
Był to czas, gdy Chatam wymawiało się Je t’aime.
Koniec końcem, Southwark ówczesny tyleż jest do dzisiejszego podobny, co nie przymierzając Vaugirard, kto je zna, do Marsylji. Była to licha mieścina — obecnie jest to miasto całą gębą. Z tem wszystkiem na wybrzeżu był już i wtedy ruch niemały. W długim odwiecznym parapecie kamiennym tkwiło mnóstwo pierścieni do uczepiania statków. Bulwar ten nazywał się Murem Effroca, inaczej Effroc-Stone. Trzeba bowiem wiedzieć, że za władztwa Saksonów York i Effroc jedno znaczyło. Otóż, według brzmienia jakiejś legendy, któryś z książąt owego Effrocu miał kiedyś u stóp tego parapetu znaleźć śmierć w Tamizie. I rzeczywiście woda tam jest tak głęboka, że z łatwością pomieściłaby księcia. Bowiem i w czasie odpływu morza jeszcze tam bywa dobre sześć sążni głębi. Otóż ze względu na tę niemałą dogodność lubiły tam zawijać większe nawet statki morskie, a do takich nie wahamy się też zaliczyć niejaką Galiotę holenderską odwiecznego kształtu, Vograat nazwiskiem. Vograat ten co tydzień regularnie odbywał podróż z Londynu do Rotterdamu, tam i napowrót. Inne statki przewozowe odchodziły dwa razy na dzień, bądź to do Deptfert, bądź do Greenwich, bądź do Gravesend, równo z odpływem morza, wracały zaś z jego przypływem. Tym sposobem przestrzeń do Gravesend, jakkolwiek wynoszącą mil dwadzieścia, przebywało się w ciągu sześciu godzin.
Vograat miał budowę, jaka się dziś napotyka już chyba tylko w muzeach marynarki. Galiota owa zakrawała nawet na dżunkę. W owym czasie Francja Grecję naśladowała, Holandja zaś Chiny. Vograat, ciężkie dwumasztowe pudło, posiadał dwa pomosty, jeden na przodzie, drugi od tyłu, prostopadle ścięte ku środkowi, tak, że skutkiem tego znajdowało się w pośrodku statku bardzo znaczne wgłębienie; pokłady zaś owe, całkowicie pozbawione poręczy, urządzone były niejako na sposób dzisiejszych wieżowców, co miało wprawdzie tę korzyść, że nie tyle podawało statek wzburzonym bałwanom, ale zato narażało osadę n a wszystkie od nich niebezpieczeństwa. Nic tam bowiem nie ochraniało człowieka od wpadnięcia w morze. Stąd nazbyt częste tego rodzaju wypadki skłoniły wreszcie do zupełnego zarzucenia statków tej budowy. Galiota owa płynęła wprost do Holandji, nie zatrzymując się nawet ani chwili w Gravesend.
Odwieczny gzyms kamienny ciągnął się wzdłuż przystaniowego bulwarku i, w każdym stanie morza pozostając ponad powierzchnią wody, ułatwiał przystęp do statków uczepionych przy murze. Mur w pewnych odstępach poprzecinany był schodami; znajdował się on na południowym krańcu Southwarku. Ubity na jego szczycie nasyp ziemny służył za pewien rodzaj poręczy, około której zbierać się lubili przechodzący. Widok stamtąd był na Tamizę. Londyn kończył się z tej strony. Po drugiej znajdowały się już tylko obszary pól uprawnych.
Idąc Effroc-Stonem w górę Tamizy, prawie naprzeciw pałacu Saint-James, poza Lambeth-House, tuż opodal przechadzki, nazywanej wtedy Foxhalem (co pochodzi prawdopodobnie od vaux-hall), pomiędzy fabryką porcelany z jednej strony, hutą zaś, w której wyrabiano różnobarwne flasze, z drugiej, napotykałeś przestrzeń pustą, w rodzaju tych, jakie w Anglji, z powodu bujnego trawnika, używają nazwy bowling-green, a we Francji nazywane niegdyś cultures i mails. Przestrzenie podobne służyły naonczas do gry w piłkę. Z bowling-green Francuzi zrobili boulingrin. Obecnie łąki takie do domów poprzenoszono; tylko że dziś, rozłożone na stołach, z sukna są, nie zaś z murawy, i używają nazwy bilardów.
Zresztą, niewiadomo dlaczego, mając słowo bouleward, które jest tem samem co bowling-green, Francuzi utworzyli boulingrin. Jest rzeczą zadziwiającą, że osoba tak poważna jak słownik otacza się tak niepotrzebnym zbytkiem.
Bowling-green, o którym tu mowa, nazywał się właściwie Tarrinzeau-field, a to z powodu, że był własnością niegdyś baronów Hastingsów, którzy są baronami Tarrinzeau, a także i Mauchline. Od lordów Hastingsów ten Tarrinzeau-field przeszedł był w ręce lordów Tadcasterów, którzy zrobili z niego miejsce publiczne, podobnie jak później nieco jeden z książąt Orleańskich wyzyskiwał arkady Palais-Royalu. W następstwie czasu Tarrinzeaufield stał się prostym wygonem, będącym własnością parafjalną.
Tarrinzeau-field był tedy pewnym rodzajem nieustającego jarmarcznego rynku, pełnego zawsze sztukmistrzów, tancerzy na linie, kuglarzy, muzykusów i zawsze natłoczony tak zwanymi przez arcybiskupa Sharpa „głuptasami, przychodzącymi zajrzeć djabłu w oczy“. Przypatrywać się djabłu znaczyło uczęszczać na jakiebądź widowisko.
Wiele bardzo tak zwanych innów, które bądź to zabierały publiczność, bądź jej dostarczały tym koczującym teatrzykom, miały wyjście wprost na ten plac, tak dziwnie bez najmniejszej przerwy świętujący, i z tego powodu bardzo się im dobrze działo. Inny owe były to najzwyczajniejsze szopy, dniem tylko zamieszkałe. Równo ze zmrokiem szynkarz zamykał na klucz swoją szynkownię i z kluczem tym odchodził sobie do miasta. Jeden tylko z podobnych innów był domem zamieszkałym. Więcej takich domostw nie było w bowling-greenie; jarmarczne bowiem budy, zwykłym w takich razach trybem, długo na jednem miejscu nie popasały. Jużto wogóle życie jarmarcznych sztukmistrzów nie zwykło nigdzie zapuszczać korzeni.
Inn ten, nazwiskiem Tadcaster od imienia dawnych panów placu, raczej był zajazdem, niż szynkownią, a nawet prędzej karczmą, niż zajazdem; jako taki jednak posiadał bramę wjazdową i dość rozległe podwórze.
Brama wjazdowa, znajdująca się od strony placu, stanowiła prawowity niejako przystęp do zajazdu Tadcaster; już jednak obok umieszczona była furtka, przez którą się wchodziło. Chcielibyśmy przywiązać do tego znaczenie przeważnego ze strony publiczności upodobania. Bowiem wyłącznie tylko drzwiczkami temi wchodzono do wnętrza. Coprawda, wiodły one wprost do szynkowni, będącej obszerną, zadymioną izbą, nader niską i we wszystkich kierunkach zastawioną stołami. Tuż ponad nią, u jednego z okien pierwszego piętra, przyczepiona była sztaba żelazna z szyldem zajazdu. Brama wjazdowa tymczasem, starannie zaryglowana od środka, nie wyglądała nawet na to, żeby ją kiedy otwierano.
Chcąc się dostać na podwórze, trzeba było przejść przez szynkownię.
W karczmie owej mieszkał tylko gospodarz i jego posługacz. Pan nosił nazwę Nicless, chłopak zaś nazywał się Govicum. Imć pan Nicless (Nicolas zapewne, przystosowane do angielskiej wymowy) był to wdowiec skąpy i trwożliwy, nadzwyczajnie szanujący przepisy prawa. Zresztą gęste miał brwi i włochate ręce. Co zaś do czternastoletniego chłopaka, który nalewał szklanki gościom i nazywał się Govicum, był to sobie grubawy wesołek, wiecznie przepasany fartuchem. Miał włosy ostrzyżone przy samej skórze, co oznaczało pachołka.
Sypiał on na dole, w komórce, która służyła niegdyś psu zamiast budy.
Pewnego wieczora, w tak nawet chłodny wicher, że wszystko zachęcało przechodnia do pośpiechu, człowiek jakiś, idący placem tuż pod murem zajazdu Tadcaster, nagle zatrzymał się na miejscu. Działo się to w którymś z ostatnich miesięcy zimowych roku 1705. Człowiek ten, z odzieży wyglądający na majtka, nader gęstej przecież był miny; co się zaleca ludziom dworu a czego się nie zabrania ludziom gminu. Dlaczego się jednak zatrzymał? Żeby posłuchać. Ale czego? Oto głosu, prawiącego w dziedzińcu tuż o ścianę. Głos to był nieco już zużyty, zawsze jednak tak donośny, że aż na ulicy słychać go było. Jednocześnie towarzyszył mu gwar przygłuszony licznie zgromadzonego wewnątrz tłumu. Oto co głos ten prawił:
— Szanowni obywatele i obywatelki wielkiego miasta Londynu! Kłaniam wam się aż pod stopy. Z całego serca winszuję wam, żeście Anglikami. Zaprawdę, jesteście wielkim, wielkim ludem. Powiem więcej — znakomitym jesteście motłochem. Pięści wasze sto razy więcej jeszcze warte, niż gdzieindziej miecze. Strawne macie żołądki.
Jesteście narodem, który z chęcią zjadłby wszystkie inne narody. Bardzo chwalebna to chęć. Ów popęd do pochłonięcia świata całego jest wyłącznym udziałem Anglji.
Jako politycy i jako myśliciele, jako osadnicy po wszystkich krańcach światea, jako przemysłowcy i rzemieślnicy, ale zwłaszcza jako ludzie chcący i umiejący drugim robić zło, które wam na dobre wychodzi, jesteście jedyni w swoim rodzaju i ze wszech miar godni podziwu! Zbliża się chwila, w której na całej kuli ziemskiej będą tylko dwa słupy graniczne. Na jednym z nich napisane będzie: To ludzkie; na drugim zaś: A to angielskie. Nie waham się wyznać to głośno ku największej waszej chwale, ja, którym nie jest ani Anglikiem, ani nawet człowiekiem, mając już zaszczyt być niedźwiedziem. Do tego jestem jeszcze lekarzem. Nie przeszkadza jedno drugiemu. Panowie! Trudnię się ja nie żartem nauką. Ale czego to ja uczę? Oto dwojakiego rodzaju rzeczy: tych, które umiem, i tych, o których nie mam ani pojęcia. Sprzedaje liche pigułki i rozdaję mądre myśli. Proszę mię tylko posłuchać. Ścisła nauka przemawia przez moje usta. Nastawcie ucha; jeśli jest małe, mało się tęż w niem zmieści prawdy.
Jeżeli wielkie, dużo w nie głupstwa wejdzie. Otóż tedy baczność! Wykładać będę naukę, nazywającą się pseudoxia epidemica. Mam towarzysza, który rozśmiesza; co do mnie, zachęcam tylko do myślenia. Mieszkamy obaj w jednem i tem samem pudle; śmiech bowiem równie dobrego jest rodu, co wiedza. Kiedy raz pytano Demokryta: — Na czem polega twoja mądrość? — Śmieję się — odpowiedział. Podobnież ja, gdyby mnie spytano: — Dlaczego się śmiejesz? — odpowiedziałbym: — Dlatego, że wiem niemało.
— Zresztą, coprawda, wcale ja się nawet nie śmieję. Jestem poprostu poprawiaczem błędów powszechnie praktykowanych. Obecnie przedsiębiorę wymieść do czysta wasze umysły. Co chcecie? Niezmiernie tam dużo śmieci. Pozwala Pan Bóg, ażeby lud oszukiwano, ale mu też nie broni samemu się oszukiwać. Bowiem raz już należałoby się wyrzec głupiego wstydu. Co do mnie, wyznaję całkiem otwarcie, że wierzę w Boga. Nawet i wtedy, kiedy mi się wydaje, że nie tak rządzi światem, jak potrzeba. Ale za to, ile razy widzę śmiecie (śmieciami zaś nazywam błędy ludzkie), to je z największą przyjemnością precz wymiatam. Jakim zaś sposobem umiem i wiem wszystko, co umiem? To już moja rzecz tylko. Człowiek zdobywa sobie wiedzę stosownie do swojej możności. I tak, Laktancjusz zadawał pytania głowie Wergiljusza, ulanej z bronzu, i głowa ta najwyraźniej odpowiadała; papież Sylwester II umiał rozmawiać z ptakami; czy ptaki mówiły, czy papież ćwierkał? Oto pytania. Podobnież zmarłe dziecię rabina Eleazara prowadziło rozmowę ze świętym Augustynem. Mówiąc między nami, wątpliwość mam co do tych wszystkich faktów, z wyjątkiem ostatniego. Że zmarłe dziecko mówiło, bardzo być może; ale też wiedzieć trzeba, że miało pod językiem blaszkę złotą, na której wypisane były różne konstelacje. A zatem dopuszczało się oszustwa — niemniej jednak mówiło. Widzicie z tego, jak dalece w sądach moich jestem umiarkowany. Staram się jednak na każdym kroku prawdę odróżnić od fałszu. Oto naprzykład rozmaite inne jeszcze błędy, które zapewne podzielacie, boście w duchu ubodzy, ale od których radbym was wyzwolić, ile można. Dioskorides mniemał, że siedzi jakiś Bóg w blekocie; Chryzyp znowu, że w liściach cynopastu; Józef, że w korzeniu baurasowym, Homer zaś upatrywał go koniecznie w roślinie moly. Otóż wszyscy oni grubo błądzili. W ziołach tych wcale Bóg nie siedzi, tylko szatan. Miałem sposobność sprawdzić to niejednokrotnie. Podobnież kłamstwem jest, ażeby wąż, który skusił Ewę, miał mieć, podobnie jak Kadmus, twarz ludzką. Garcias de Horto, Cadamosto oraz Jan Hugo, arcybiskup trewirski, zaprzeczają, ażeby dostateczną być miało rzeczą, dla schwytania słonia, podpiłować pierwsze lepsze drzewo. Najzupełniej podzielam ich przekonanie. Obywatele! Wszelkie fałszywe pojęcia są bez najmniejszej wątpliwości sprawą Lucypera. Za rządów podobnego księcia ileż przez świat przeleciało meteorów opętania i zguby! Oto niedalej jak Klaudjusz Pulcher, o którym opowiadają, jakoby dlatego tylko umarł, że kury żadnym sposobem nie chciały wyjść z kurnika. Właściwie zaś tak się rzecz miała, że Lucyper, przewidziawszy śmierć owego Pulchera, surowo kurom jeść zabronił. Podobnież i to, że Belzebub dał niegdyś możność Wespazjanowi leczenia chromych i przywracania wzroku ślepym, rzecz byłaby sama w sobie wielce chwalebna, ale cóż kiedy znowu źródło owej władzy dziwnie jest mętne. Szanowni panowie, wystrzegajcie się, proszę, tych półmędrków, co to wyzyskują korzeń brjonji i biały przestęp, i którzy wyrabiają maści do smarowania oczu z krwi koguciej i miodu. Umiejcież odróżnić prawdę od kłamstwa. Wcale nie jest dokładne podanie, jakoby Orion miał być utworzony z Jowiszowego kału; rzeczywiście bowiem w sposób ten Merkury go utworzył, nie Jowisz. Nieprawdą jest również, jakoby Adam miał pępek. Gdy święty Jerzy zabił smoka, nie miał koło siebie córki jakiegoś świętego. Święty Hieronim podobnież w komnacie swojej nie mógł mieć na kominku zegara; naprzód, ponieważ w pieczarze mieszkał, nie zaś w jakiej komnacie; następnie, ponieważ tam nie mogło być kom inka; i wreszcie, ponieważ zegarów nie było jeszcze w tedy na świecie. Trzeba wszystko sprawdzać dokładnie. Posłuchajcie mnie, prostaczkowie; jeżeli wam kto mówi, że, wąchając walerjanę, nabawić się można jaszczurki w mózgu, że gnijące ścierwo wołowe w pszczoły się zamienia, końskie zaś w szerszenie, że człowiek po śmierci waży więcej, niż za życia, że w krwi koźlej szmaragd się rozpływa, że gąsienica, mucha i pająk, na jednem i tem samem drzewie spostrzeżone, zwiastują głód, wojnę i zarazę; lub wreszcie, że leczyć można wielką chorobę za pomocą robaka, wylęgłego w sarnim mózgu, — nie dawajcie temu wiary. Wszystko to są grube głupstwa. Ale oto naprzykład prawdy niezachwiane: skóra cielęcia morskiego chroni od grzmotu; ropucha żywi się ziemią, skutkiem czego tworzy się jej kamyk w głowie; róża Jerycha kwitnie w wigilję Bożego Narodzenia; węże nie mogą znosić cienia jesionu; słoń nie posiada stawów i z tego powodu zmuszony jest sypiać stojąc, oparłszy się o drzewo; daj do wysiedzenia ropusze jaje kogucie, a wylęgnie się z tego niedźwiadek, z którego się wkrótce zrobi salamandra; ślepy odzyskuje wzrok, gdy kładzie jedną rękę na lewej stronie ołtarza a drugą na oczy; dziewiczość nie wyklucza macierzyństwa. W te wszystkie rzeczy wierzyć wam wolno bez najmniejszego powątpiewania. Wierzyć zaś w Boga dwa są sposoby: albo na podobieństwo pragnienia, które tęskni ku pomarańczy, albo osła, który się boi kija. A teraz pozwólcie, że wam przedstawię moje towarzystwo.
W tem miejscu silny wiatr zatrząsł nagle drzwiami i oknami karczmy. Spowodowało to jakiś szmer przeciągły, pochodzący jakby z nieba. Mówca przeczekał chwilę poczem znowu mówił dalej:
— Niejaka przerwa. Dobrze. No, z kolei gadaj waszeć, mości wichrze. Panowie i panie, ja się o to wcale nie gniewam. Wiatr bywa gadatliwy, jak to wogóle wszyscy samotnicy. Tam, w górze, nikt mu nie dotrzymuje towarzystwa, a jego gadanie korci. Ale wracam do tego, na czem stanąłem. Otóż mam zaszczyt przedstawić państwu moje towarzystwo. Jest nas czworo. A lupo principium. Zaczynam od mojego przyjaciela, który jest poprostu wilkiem. Wcale on się z tem nie tai. Proszę mu się przypatrzyć. Jest wielce zdolny, poważny i uczony. Być może, że Opatrzność miałał kiedyś zamiar zrobić z niego doktora uniwersytetu; ale na to potrzeba być choć trochę głupim, a on jest tylko zwierzęciem. Dodam tu jeszcze, że brak mu zupełnie przesądów, a także i pewnej dumy rodowej. Przy sposobności nie gardzi on towarzystwem suki, jakkolwiek ma niezaprzeczone prawa do wilczycy. Potomkowie jego, jeśli ich tylko miał kiedy, umieją zapewne skomleć wzorem matki i zarazem wyć za przykładem ojca. Gdyż ten jegomość nie wypiera się i wycia. Kiedyś wlazł między ludzi, to tak wyj, jak oni.
Umie on jednak i szczekać, przez ustępstwo dla postępu. Należy ocenić to jego wspaniałomyślne złagodzenie. Homo jest to pies udoskonalony. Cześć psu! Co za dziwne zwierzę! Toż on się językiem poci, a uśmiecha się ogonem. Obywatele! Homo ten dościga w mądrości a przewyższa w serdeczności słynnego meksykańskiego, nie mającego sierści wilka, niezrównanego xoloitzeniski. Dodam tu jeszcze, że jest także bardzo pokorny. Posiada on skromność wilka, który czuje, że jest ludziom użyteczny. Bywa uczynny i miłosierny, ale w cichości. Jego łapa lewa ani wie o dobrym uczynku, który prawa spełnia. Takie to są i tym podobne jego zasługi. — O drugim moim z porządku przyjacielu powiem tylko jedno słowo: jest to poczwara. Zobaczycie, że uderzycie przed nim czołem. Został on niegdyś porzucony przez rozbójników morskich na dzikich wybrzeżach oceanu. — Ta znowu jest ślepa. Myślicie, że to wyjątek jaki? Wcale tak nie jest. Wszyscyśmy mniej lub więcej ślepi. Ślepym jest naprzykład skąpiec; widzi on złoto, ale nie widzi bogactwa. Podobnież ślepym jest rozrzutnik; widzi on początek, ale nie widzi końca. Zalotnica jest także ślepą; toż ona nie widzi swoich zmarszczek. Ślepym jest i uczony, bo nie widzi swojego nieuctwa. Ślepym też jest i człowiek uczciwy, bo nie widzi hultaja. A i hultaj jest ślepym, bo nie widzi Boga. Ślepym jest Bóg; w dzień stworzenia świata nie widział, że djabeł się tam pakuje. Nareszcie ja sam, taki jakim mnie widzicie, ślepy jestem; bo oto mówię do was, a nie widzę tego, żeście głusi. Co zaś do tej niewidomej, którą wam obecnie przedstawiam, jest to rodzaj tajemniczej kapłanki. Westa śmiało mogłaby jej powierzyć swoje ognisko. Ma ona w usposobieniu swojej duszy pewne łagodne pomroki, przypominające miękkością runo niewinnego baranka. Myślę, że musi być chyba królową, ale tego nie twierdzę stanowczo. Chwalebne niedowierzanie przystoi mędrcowi. — Co do mnie wreszcie, który wam się przedstawiam z kolei, to ja poprostu mędrkuję tylko i konowałuję; opatruję ludzi i rozpatruję prawdy. Słowem: chirurgus sum. Nieodwołalnie leczę zimnicę, mory i zarazy. Wszystkie prawie nasze choroby, dolegliwości i cierpienia są poprostu wysypkami, które, stosownie leczone, najpoczciwiej wyswobadzają nas od gorszych jeszcze przypadłości. Bądź jak bądź, niebardzo wam życzę niejakiego anthraxu, który się nazywa karbunkułem. Jest to bydlęca choroba, która nie prowadzi do niczego innego, jak do śmierci. Tak, moi państwo, nie jestem ja ani nieukiem, ani zardzewialcem. Biję czołem przed wymową i poezją, i z boginiami temi żyję w stosunku, słowo daję, uczciwym. Co powiedziawszy, zakończę rzecz następującą uwagą. Panowie i panie, na podobieństwo słonecznika zwracajcie się wiecznie ku światłu! Uprawiajcie w sobie cnotę, skromność, uczciwość, sprawiedliwość i miłość! Wolno każdemu na tym smutnym padole pielęgnować własną swoją doniczkę kwiatów w oknie ducha. Wielmożni, wielce mi miłościwi, skończyłem! A teraz rozpocznie się widowisko.
Ów niby majtek, słuchający za drzwiami, wszedł w tej chwili do szynkowni karczemnej, zapłacił coś na wstępie, poczem, dostawszy się na dziedziniec przepełniony tłumem, ujrzał w głębi budę na kołach, naoścież otwartą, a na jej scenie starego człowieka, odzianego w skórę niedźwiedzią, młodzieńca, mającego na twarzy coś, jak maskę, niewidomą dziewczynę i wilka.
— Niech djabli porwą! — zawołał — a toż nieoszacowani ludziska!
/
Green-Box tedy, jak widzimy, przywędrował był do Londynu. Z tem wszystkiem, nie zajechał dalej jak do Southwarku. Zachęcił do tego Ursusa ów opisany wyżej plac jarmarczny, który to miał nieopłaconego, że wiecznie bywał zaludniony, równie zimą jak latem.
Następnie niemałą było mędrcowi przyjemnością ujrzeć po raz pierwszy w życiu szczyty kościoła świętego Pawła.
Wszystko wziąwszy pod uwagę, Londyn ma dobre strony. Poświęcenie katedry świętemu Pawłowi, było wykazaniem męstwa. Prawdziwy katedralny święty Piotr. Święty Paweł jest podejrzany o wyobraźnię, a w sprawach kościelnych wyobraźnia znaczy tyleż co herezja. Święty Paweł jest świętym dopiero, gdy się uwzględni okoliczności łagodzące. Wszedł do nieba przez furtkę dla artystów.
Katedra jest szyldem. Święty Piotr oznacza Rzym, miasto dogmatu; święty Paweł pokazuje Londyn, miasto schizmy.
Ursus, którego filozofja miała tak długie ramiona, że wszystko mieściła, był człowiekiem umiejącym ocenić te odcienie, i jego uczucie dla Londynu pochodziło może z pewnego pociągu do świętego Pawła.
Ale nadewszystko podobał mu się wielki dziedziniec Inn-Tadcasteru. Green-Box zdawał się być dla niego stworzony; słowem, był to, można powiedzieć, teatr gotowy. Dziedziniec ten czworoboczny z trzech stron był zabudowany, z czwartej zaś posiadał mur, do którego przyparto budę, wprowadziwszy ją nie bez trudności przez ową rzadko używaną bramę. Duży ganek drewniany, pokryty daszkiem na słupach, ciągnął się wzdłuż trzech stron zabudowanych przez całe pierwsze piętro, nieco ścięty przy załomach. Przy takim rozkładzie miejscowości, dolne okna zastępowały loże parterowe, na bruku znajdował się parter, balkon zaś na ganku. Takie było pomieszczenie dla widzów przyszłych przedstawień w Green-Boxie. Wielce to było podobne do onego Globu, w którym to, jak wiemy, grywano niegdyś Otella, Burzę i króla Leara.
Tuż poza Green-Boxem, w zasłoniętym zakącie znajdowała się stajnia.
Ursus wcześnie już był wszystko to ułożył ze wzmiankowanym wyżej karczmarzem Niclessem, który to człowiek, przez wrodzone sobie poszanowanie prawa, pod tym warunkiem tylko przyjął wilka w gościnę, ażeby drożej za niego zapłacono. Poczem po zdjęciu napisu „Gwynplaine“ oraz „Człowiek Śmiechu“ z Green-Boxu, przyczepiono go tuż przy szyldzie gospody. Z izby szynkownianej, jak wiemy, drzwi wewnętrzne prowadziły prosto na dziedziniec. Otóż obok tych drzwi, z pomocą beczki przewróconej dnem do góry, urządzono rodzaj kasy dla odbierania opłaty od wejścia. Siadały tam, raz Fibi, to znowu Vinos. Nieinaczej się i dziś te rzeczy dzieją. Kto chce widzieć, niech płaci. Tuż pod napisem: „Człowiek Śmiechu“, wisiała na gwoździach deska pomalowana na biało, na której wołowemi głoskami wypracowany był węglem tytuł najpowabniejszej sztuki Ursusa, to jest: „Zamęt zwyciężony“.
W środku ganku, wprost naprzeciw Green-Boxu, oddzielony był przegrodami ustęp, mający drzwi oszklone. Miejsce to wyłącznie przeznaczone było dla ludzi „szlachetnego rodu“.
Na szerokość mogło ono pomieścić w dwa rzędy dziesięciu widzów.
— Znajdujemy się w Londynie — mówił Ursus. — Móżna się tu nie żartem spodziewać magnaterji.
Lożę tę wyborową zastawił też najwygodniejszemi siedzeniami, jakie można było znaleźć w gospodzie; w samym zaś środku umieścił wielkie krzesło z poręczami, wybite wiśniowym utrechckim aksamitem z pomocą naprawdę wyzłoconych ćwieków. Uczynił to na wypadek, jeśliby trafem żona jakiego aldermana raczyła zaszczycić obecnością swoją widowisko.
Niezwłocznie potem rozpoczęły się przedstawienia.
Jak łatwo było przewidzieć, tłumnie się zewsząd pozbiegano.
Jedna tylko loża, przeznaczona dla magnaterji, została pusta.
Wyjąwszy to, powodzenie było tak ogromne, że w dziejach hecy nie widziano chyba nic podobnego. Kto żył tylko, przyleciał z Southwarku podziwiać Śmiejącego się Człowieka.
Potruchleli wszyscy właściciele hec i kuglarze na całym Tarrinzeau-fieldzie od tej rozgłośnej sławy Gwynplaina. Kogut, wpadający do klatki drobnych ptasząt i łapczywie wyjadający im ziarno, nieinne sprawia wrażenie. Gwynplaine zjadł niby tym ludziom całą ich publiczność.
Oprócz szarego końca hecarzy, składającego się z połykaczy nożów i wydrzeźniaczy, znajdowały się przecież na jarmarcznym rynku nielada widowiska. Był tam naprzykład cyrk tancerski, brzmiący od rana do wieczora Bóg wie ilu i Bóg wie jakiemi instrumentami, jako to: arfami, bębnami, piszczałkami, dzwonkami, kobzami, brzękadłami, fletami, alpejskiemi rogami i hiszpańskiemi tamburynami. Znajdowało się również pod szerokim okrągłym namiotem towarzystwo skoczków, którymby nie dorównali nasi obecni pirenejscy biegacze, Dulma, Bordenave i Meylonga, którzy ze szczytu Pierrefitte zlatują na płaskowzgórze Limaçon, co się równa upadkowi. Była także menażerja wędrowna, posiadająca niesłychanie słynnego tygrysa-trefnisia, który, zacinany biczem przez swego pogromcę, umiał mu ten bicz z ręki wyrwać i połykać go bez śladu. Otóż nawet i ten drapieżny komedjant w kąt został zapędzony przez Gwynplaina.
Słowem, ciekawość powszechna, grzmiące oklaski, pieniężne zyski, tłumne zbiegowiska — Człowiek Śmiechu niebawem wszystko to zagarnął, jak swoje. Stało się to niemal w mgnieniu oka. Wkrótce jeden tylko Green-Box zdawał się istnieć na świecie.
—„Zamęt Zwyciężony“ stał się zwycięskim zamętem — mówił Ursus, biorąc dla siebie znaczną część powodzenia Gwynplaina i niby pociągając skórę ku sobie, jak się zwykło mówić w narzeczu hecarskiem.
Jak powiedzieliśmy, powodzenie Gwynplaina było niezrównane. Z tem wszystkiem nie wyszło ono poza obręb miejscowości. Przebyć wodę niemałą jest trudnością dla niejednej sławy. Nazwisko Szekspira potrzebowało lat stu trzydziestu na przebycie tej niewielkiej przestrzeni, jaka Anglję od Francji przedziela; woda bowiem jest nielada murem, i gdyby Wolter (czego później mocno żałował) sam Szekspirowi nie był podał drabiny, ten genjusz dziś nawet jeszcze znajdowałby się pewnie po drugiej stronie muru, to jest w Anglji rodzimej, trzymany na uwięzi w swej wyspiarskiej sławie.
Otóż sława Gwynplaina nie przekroczyła mostu Londyńskiego. Nie przybrała ona rozmiarów stołecznego rozgłosu. Tak przynajmniej rzecz się miała w początkach. Ale i Southwark wystarczyć może najbujniejszym żądzom clowna. Ursus mawiał: — Nasza sakwa wzdyma się tak szybko, jak dziewczyna, która zgrzeszyła.
Grano naprzód „Ursus Rursus“, następnie „Zamęt Zwyciężony“.
W czasie przerw Ursus rozwijał wszystkie zasoby swojego brzuchomówstwa; naśladował wszelkiego rodzaju głosy, jakie się nadarzyły, czyjś śpiew, czyjś krzyk, czyniąc to w sposób, zdolny w zdumienie wprawić samego śpiewaka lub krzyczącego, z którego ust głos ten wyszedł. Niekiedy zaś powtarzał zmieszany gwar całej publiczności, w czem, jak to już raz powiedzieliśmy, osobliwie celował.
Wreszcie prawił z estrady, trochę wzorem Cycerona, sprzedawał pigułki i mikstury, dawał rozmaite przepisy, a nawet od biedy leczył chorych.
Southwark był najzupełniej zdobyty.
Ursus dziwnie rad był oklaskom Southwarku, ale go wcale nie dziwiły.
— Ludzie ci są to starożytni trinobanci — mówił. Ale dodawał natychmiast:
— Których jednak, co do delikatności smaku, ani porównywać myślę z atrobatami dzisiejszego Berksu, Belgami, dawnymi mieszkańcami Sommersetu, i wreszcie Paryżanami, założycielami Yorku.
Za każdem przedstawieniem dziedziniec karczmy, przeobrażony w parter, przepełniony bywał zgromadzeniem ludzi tyleż obdartych, co i zachwyconych. Byli to zwykle wioślarze, lektykarze, cieśle z wybrzeży, przewoźnicy rzeczni, świeżo przybyli na ląd majtkowie, wyrzucający grosz zarobiony na pijatyki i dziewczęta. Bywali tam i drabanci, i stręczyciele, i żołnierze skazani za przeskrobanie czegoś na noszenie munduru czarną podszewką na wierzch i stąd zwani black-quards, skąd pochodzi wyraz blagier. Wszystko to napływało z ulicy ku widowisku, od widowiska zaś odpływało do szynkowni. Wysączone kufle nie przeszkadzały bynajmniej powodzeniu.
Pomiędzy ludźmi tymi, do których słusznie czy niesłusznie przylegało miano motłochu, znajdował się przecież człowiek jakiś wyższy i rozroślejszy od drugich, silniejszy, mniej ubogiej powierzchowności, barczysty, nie różniący się odzieżą od reszty ludu, niesłychanie zapalony wielbiciel widowiska, rozpychający wszystkich pięściami, mający na głowie rozczochraną perukę, klnący, wrzeszczący, wymyślający, ale zresztą ani brudny, ani obdarty, niemniej jednak umiejący w potrzebie zarówno podbić komu oko, jak i wyczęstować niejedną butelkę.
Gość ten, ogromnie często tam widywany, był właśnie owym przechodniem, który, jakeśmy to wyżej powiedzieli, słuchał z za muru przemowy Ursusa.
Znawca ów, od pierwszego razu zdobyty, sam też od pierwszego razu przylgnął sercem do Człowieka Śmiechu. Nie przychodził on na każde przedstawienie. Ale ile razy przyszedł, na niego tylko zwracały się wszystkie oczy, oklaski zmieniały się wtedy w okrzyki, i powodzenie sięgało, nie powiemy już sufitu, bo go tam nie było, ale obłoków, stanowiących jedyne sklepienie sali. (Obłoki te nawet, coprawda, puszczały niekiedy deszcz rzęsisty na arcydzieło Ursusa).
Słowem, człowiek ten do tego stopnia wyróżniał się z tłumu, że go nareszcie Ursus zauważył, a nawet i Gwynplaine spostrzegł.
Był to nielada sprzymierzeniec, ów nieznajomy.
Z tego powodu obaj mocno pragnęli go poznać, albo przynajmniej dowiedzieć się, co on za jeden.
Nareszcie pewnego wieczora Ursus, stojąc za kulisami, któremi były drzwi kuchni Green-Boxu, ukazawszy go swemu gospodarzowi, spytał:
— Czy nie znacie czasem tego człowieka?
— Dlaczegoby nie — odpowiedział.
— Cóż to za jeden?
— To jest sobie majtek niejaki.
— A jak się nazywa? — spytał Gwynplaine.
— Tom-Jim-Jack — odpowiedział karczmarz.
Poczem, zabierając się do odejścia, dodał jeszcze tę głęboką na chybił trafił uwagę:
— Co za szkoda, że to nie lord! Tożby był dopiero hultaj co się zowie!
Z tem wszystkiem, jakkolwiek w zajeździe osiadłszy, mieszkańcy Green-Boxu ani na jotę nie zmienili nic w swoich nawyknieniach i, jak wprzódy, trzymali się na uboczu. Z wyjątkiem kilku słów, wymienionych kiedy niekiedy z karczmarzem, nie zadawali się zresztą z nikim z przychodniów, po dawnemu żyjąc tylko między sobą.
Od czasu przybycia do Southwarku Gwynplaine powziął był zwyczaj, po ukończeniu dziennej roboty, kiedy się już wszyscy spać pokładli, około północy, wychodzić nieco dla użycia świeżego powietrza na rynek. Jakieś nieokreślone popędy, istniejące w duszy, popychają niekiedy człowieka do tych nocnych przechadzek, którym tylko gwiazdy towarzyszą; młodość jest pewnym rodzajem tajemniczego wyczekiwania; to tłomaczy, dlaczego tak chętnie w tym wieku lubimy się bez wytkniętego celu wałęsać po nocy. W porze tej rynek najzupełniej już bywał opróżniony, i zaledwie tu i owdzie kołatał się, zataczając pośród sennej pomroki, jaki pijak zapóźniony; zamykały się już wejścia opustoszałych szynkowni, nawet gospoda Tadcasteru zdawała się przymykać oczy, zaledwie z kąta gdzieś mrugając ostatnią świeczką, przy której drzemał błogo ostatni z gości. Światłość ta zaledwie dawała się rozróżnić w ciemności poprzez ziewające drzwi szynkowni i tylko Gwynplaine jeden, zadumany, rad z siebie, rozmarzony, nie zdając sobie nawet sprawy z uczucia szczęścia, jakie mu przepełniało serce, przechadzał się jeszcze tam i owdzie, korzystając z chwili wypoczynku. O czemże myślał wtedy? O Dei, o niczem, o wszystkiem, o niezmierzonych głębiach. Niebardzo się oddalał od zajazdu, przytrzymywany niby na nici niewidzialnej myślą o Dei. Odejść o kilka kroków od niej już i tak niemałą było dla niego rzeczą.
Poczem wracał i, znajdując wszystko w głębokim śnie pogrążone, uspokojony, sam się do snu zabierał.
Powodzenie nienazbyt się podoba, zwłaszcza tym, dla których się stało porażką. Rzeczywiście rzadko się zdarza, ażeby zjadani ubóstwiali zjadających. Tymczasem Człowiek Śmiechu sprawiał ogólny zawrót głowy. To pobudzało ostateczne wzburzenie pomiędzy okolicznymi hecarzami. Powodzenie sceniczne jest to rodzaj pompy ssącej, która, z chciwością połykając tłumy, tem samem czyni próżnię wkoło siebie. W podobnych razach każda buda, znajdująca się opodal, przywiedziona bywa do ostatecznej zguby. Napęcznienie sakwy towarzystwa Green-Boxu wywołało niezwłocznie dziwne schudnięcie okolicznych kieszeni. Nagle widowiska, najtłumniej dotąd nawiedzane, opustoszały co się zowie. Był to niby rodzaj przeważenia się szał, tym razem w sposób przeciwny, to jest z przeciążeniem tu, a z ulżeniem po tam tej stronie. Wszystkie na świecie sceny znają się z temi działaniami odpływu i przypływu. Ten ostatni dzieje się tylko, jak to wiadomo, kosztem pierwszego. Rynkowe mrowisko, wystawiające na pokaz swoje dziwowiska przy hucznym dźwięku trąb, widząc się podkopywanem przez Człowieka Śmiechu, w ostatnią rozpacz wpadło, ale zarazem doznało olśnienia. Nie było clowna, nie było kuglarza, nie było skoczka, któryby nie zazdrościł Gwynplainowi. To dopiero bestja szczęśliwa z tą swoją bydlęcą mordą! Tancerki na linie i komedjantki, mające ładne dzieci, spoglądały na nie z urazą, ukazując Gwynplaina i mówiąc: — Nie możesz ty mieć takiej gęby, jak on? — Niektóre nawet ćwiczyły rózgą swoje bębny, nie mogąc im darować, że były do ludzkich stworzeń podobne. Niejedna, gdyby tylko wiedziała, jak się to robi, z pewnością byłaby urządziła swojego syna „na wzór Gwynplaina“. Najcudowniejsza główka aniołka, której nikt widzieć nieciekawy, niewarta jest najobrzydliwszej paszczy djabelskiej, przynoszącej zyski. Słyszano raz matkę jakiegoś prześlicznego amorka, który też z tego powodu grywał rolę Kupidyna, jak wołała w zapalczywości: — O ty nieudany, czemuś nie taki, jak Gwynplaine! — Poczem, grożąc mu pięścią, dodała: — Żebym tylko wiedziała, kto jest twoim ojcem, miałby się on zpyszna!
Słowem, Gwynplaine był niejako kurą, znoszącą złote jaja. — Co za niezrównane dziwowisko! — Tak wykrzykiwano po wszystkich budach rynku. Hecarze, zarazem zachwyceni i rozżarci, wpatrywali się w niego, zgrzytając zębami. Kiedy wściekłość podziwia, nazywa się to zawiścią. Ta ostatnia ryczeć zwykła, jak zwierzę. Tak też i ci spróbowali przedewszystkiem zwalić z kretesem „Zamęt zwyciężony“; ukartowali na to tłumną zmowę, poczęli gwizdać, wykrzykiwać, zagłuszać. Ale stało się to tylko dla Ursusa powodem do grzmiącej cycerońskiej przemowy, dla przyjaciela zaś Tom-Jim-Jacka sposobnością wymierzenia tu i owdzie kilku kułaków z rodzaju przywracających porządek. Owe to kułaki do reszty zjednały mu uwagę Gwynplaina, niepomierny zaś szacunek Ursusa. Coprawda jednak, zdaleka całkiem; gdyż, jak to wiemy, towarzystwo Green-Boxu, trzymając się na uboczu od wrzawy tego świata, całkowicie samemu sobie wystarczało; co zaś do Tom-Jim-Jacka, to ten przywódca zgrai wydawał się tylko hulaką, bez stosunków z nikim, bez zażyłości, jedynym do wybijania okien, do użycia pięści, do burdy, zjawiał się nagle, przepadał, jak kamień w wodę, i był kolegą każdego, ale niczyim towarzyszem.
Zawziętość przeciw Gwynplainowi nie dała sobie jednak zamknąć gęby kułakiem Tom-Jim-Jacka. Nic nie wskórawszy głośną protestacją, hecarze Tarrinzeau-Fieldu chwycili się skuteczniejszego sposobu. Tym razem zwrócili się ku zwierzchności. Zwykły to porządek rzeczy. Przeciw powodzeniu, które nam zawadza, poruszamy naprzód złe usposobienie tłumu; kiedy się zaś to nie uda, pozostaje jeszcze zaskarżenie do władzy.
Do hecarzy z chęcią przyłączyli się predykanci. Człowiek Śmiechu rzeczywiście niemało przyniósł szkody kazaniom. Dla niego nietylko cyrki opustoszały, ale i wszystkie pięć kaplic parafji Southwarku. „Zamęt zwyciężony“, Green-Box, Człowiek Śmiechu, słowem, wszystkie te razem wzięte „obrzydliwości Baalowe“ poczęły naprawdę zagrażać kazalnicy — Głos, wołający na puszczy, vox clamantis in deserto, chętnie w takich razach w pomoc przyzywa władzę. Więc też i pastorowie pięciu wspomnianych parafij niezwłocznie poskarżyli się biskupowi Londynu, który też ze swej strony nie omieszkał poskarżyć się królowej.
Skarga właścicieli cyrków w religijnych pobudkach szukała poparcia. — Wiara na tem cierpi — mówili. Zaczem obwiniali Gwynplaina o czarodziejstwo, Ursusa zaś o bezbożność.
Co do pastorów, ci widzieli w tem raczej nadwerężenie porządku społecznego. Stawali też wyłącznie w obronie ustawy parlamentu, wiarę na bok odkładając. Było to nierównie złośliwiej, a zato pewnie skuteczniej. Ale taki już był powiew czasu. Tylko co, 28 października 1704, umarł był Locke, wolnomyślny filozof, sceptycyzm swój w spadku pozostawiając Bolingbrokowi, który go w następstwie miał przekazać dowcipowi Woltera.
Wesley miał później odrestaurować biblję tak jak Loyola odrestaurował papizm.
W ten sposób Green-Box był napadany z dwóch stron, przez kuglarzy w imię pięcioksiągu, przez kapłanów w imię przepisów policyjnych. Z jednej strony niebo, z drugiej śmietnisko, czcigodni trzymali stronę śmietniska, a hecarze stronę nieba. Green-Box był skazywany przez kapłanów, jako zawadzający porządkowi, a przez kuglarzy, jako świętokradczy.
Byłże do tego jaki powód, lub choćby pozory powodu? Właśnie tego ostatniego nie brakło. Wielką zbrodnią wędrownej budy było to, że w towarzystwie swojem liczyła wilka. Wilk, jak wiadomo, jest w Anglji wywołańcem. Pies wszelki, choćby nawet buldog, zawzięta pijawka, bez trudności tam z praw obywatelstwa korzysta — ale wilk za nic w świecie. Anglicy radzi są psu szczekającemu, ale nie takiemu, co wyje; a przecież to tylko odcień jedyny pomiędzy podwórkiem i lasem. Z tej tedy miary pastorowie pięciu pomienionych parafij Southwarku w zaskarżeniach swoich przytaczali szeroko liczne statuty królewskie i uchwały parlamentu, wyjmujące wilka z pod wszelkiego prawa. Powołując się na ich konkluzję, śmiało żądali uwięzienia Gwynplaina, wilka zaś radzili zamknąć w zagrodzie, jeśli już nie wygnać do boru. Rzecz ta nader żywo dotykała publicznego bezpieczeństwa. Więc też w miejscu tem zwracano się o poparcie ku Najwyższej Radzie Lekarskiej. Cytowano w tym przedmiocie uchwałę zgromadzenia osiemdziesięciu najznakomitszych lekarzy miasta Londynu, dziwnie uczonego stowarzyszenia, któremu dał początek jeszcze Henryk VIII, które używa własnej swojej pieczęci, któremu służy wyłączne prawo sądzenia chorych, oddających się jego staraniom, a skutkiem tego skazywania na więzienie krnąbrnych lub dowolnie się leczących, i które, oprócz wielu innych, zarówno zdrowiu współobywateli pożytecznych przepisów, podało za niezachwianą prawdę następującą naukową zasadę: „Jeżeli wilk pierwszy spostrzeże człowieka, ten z pewnością ochrypnie na całe życie“. Do tego wszystkiego można być jeszcze ukąszonym, co także nie jest rzeczą przyjemną.
Tedy, jak widzimy, Homo posłużył tu za powód aż nadto dostateczny.
Ursus przez karczmarza zasięgnął był już o tem języka. Wprawiło go to w niejaki niepokój. Zląkł się bardzo szponów miejscowej policji. Żeby zasłużyć na obawę z jej strony, dość bywa samemu niejaką obawę okazać; w takim razie nie trzeba już i wyraźnej winy. Ursus bynajmniej też nie pragnął zawarcia znajomości z szeryfami, starostami, wójtami i coronerami. Miał względem nich niewiększy rodzaj ciekawości, jak ten zając w bajce, któremu radzono zawrzeć znajomość z chartem.
Poczynał już żałować, że przybył do Londynu.
— Jeżeli chcesz dobrze, to nie szukaj lepiej — mruczał pochmurnie. — Myślałem, że już djabli porwali tę prawdę niezachwianą, tymczasem skrupiła się na moim grzbiecie. Pokazuje się, że im głupsza prawda, tem prawdziwsza.
Pośród tylu spikniętych na niego potęg przeważnych, kuglarzy ujmujących się za religją, kapłanów oburzających się w imię medycyny, biedny Green-Box, podejrzany o czarodziejstwo w osobie Gwynplaina, oraz wodowstręt w postaci Homa, po swojej stronie miał tylko jedyną rzecz, ale która jest zarazem jedną z największych sił na ziemi angielskiej, to jest opieszałość urzędniczą. Z podobnego to pozostawiania rzeczy własnemu biegowi wyszły podobno zwolna wszystkie angielskie swobody. Rzeczywiście bowiem swoboda w Anglji sprawia się tak, jak morze, które ten kraj dokoła otacza. Ma ona swoje przypływy. Zwolna obyczaje piętrzą się ponad prawa. I oto straszliwe jakieś przepisy obowiązujące zapadają w otchłań a prawo zwyczajowe bierze nad niemi górę; słowem, przestarzałe i dzikie ustawodawstwo, przeglądające jeszcze poprzez przezroczystość ogromów swobody, oto, możnaby powiedzieć, dzieje polityczne starej Anglji.
Człowiek Śmiechu, „Zamęt zwyciężony“, Homo mogli tedy mieć przeciw sobie całą zgraję hecarzy, wszystkich predykatorów, izbę gmin, izbę lordów, wreszcie samą królową, wreszcie Londyn cały, wreszcie całą Anglję, a jednak ani się troszczyć o cośkolwiek z tego wszystkiego, dopóki tylko Southwark z nimi trzymał. Green-Box był ulubioną zabawą przedmieścia, a władzy miejscowej wydawało się to rzeczą całkiem obojętną. W Anglji zaś, jak wiadomo, obojętność zwierzchności to zarazem jej opieka. Dopóki szeryf hrabstwa Surrey, do którego Southwark należał, nie dawał znaku życia, dopóty Ursus bać się nie miał czego, Homo zaś najbezpieczniej spać sobie mógł na oba swoje wilcze uszy. Zawiści tedy okolicznych współzawodników więcej w tym razie dopomagały, niż szkodziły. Green-Boxowi rzeczywiście ani na jotę nie ubywało powodzenia. Nawet całkiem przeciwnie. Ponieważ gruchnęło było tu i owdzie, że się przeciw niemu coś knuje, Człowiek Śmiechu znacznie więcej jeszcze nabrał wziętości. Tłumy uliczne umieją przewąchać potajemne podkopy i chętnie dopomagają wtedy do ich udaremnienia. Ściągnięcie na siebie podejrzenia liczy się u nich za zasługę. Lud przeczuciowo staje po stronie tego, którem u palcem pogrożono. Rzecz, wytknięta jako szkodliwa, zawsze jest pewnym rodzajem zakazanego owocu; spieszy się każdy czemprędzej go nadkąsić. I zresztą oklaski, będące komuś na złość, szczególnie gdy tym kimś jest władza, bywają wielce przyjemne. Przepędzić sobie mimochodem przyjemny wieczór, trzymając zarazem stronę uciśnionego przeciw uciskającemu, rzecz to wcale miła. Tyleż dopomagasz w tem drugiemu, co i sam się bawisz. Dodajmy do tego, że szanowni sąsiedzi hecowi po dawnemu wygwizdywali Człowieka Śmiechu i podszczuwali przeciw niemu. Nic wyborniej nie zapewnia powodzenia. Nieprzyjacielskie hałasy tem bywają skuteczne, że podsycają jeszcze i wzmacniają siłę triumfu. Przyjaciel daleko prędzej się zmęczy wychwalaniem, niż nieprzyjaciel obelgami. A lżyć znowu nie jest to koniecznie szkodzić. Właśnie o tem nieprzyjaciele wiedzieć nie chcą. Ale, coprawda znowu, nie mogą oni nie lżyć, choćby i chcieli, a na tem właśnie polega cała ich użyteczność. Doświadczają oni niemożności milczenia, przez co podtrzymują zajęcie powszechne. To też tłum, zamiast się zmniejszać, nawiedzał coraz usilniej „Zamęt zwyciężony“.
Ursus chował dla wyłącznej swojej wiadomości to, co mu opowiadał gospodarz Nicless o zabiegach i zaskarżeniach nieprzyjaciół, i nie wspominał nawet o tem Gwynplainowi, z obawy zaniepokojenia nastroju przedstawień. Jeśli się zdarzyć miało nieszczęście, wiadomość o niem zawszeby i tak przyszła dość wcześnie.
Raz przecież zmuszony był odstąpić od swojej zasady, a to wyłącznie w osobistej sprawie Gwynplaina. Rzecz bowiem była o wiele ważniejsza, niż jarmarczne zmowy. Stało się to zaś w następującej okoliczności. Gwynplaine, podniósłszy raz farthing upadły na ziemię przy obliczaniu wpływów kasy, począł bacznie oglądać (w obecności gospodarza) ten nędzny groszak, wygłaszając przytem uwagi, na temat ludu przedstawionego przez farthing i królowej Anny której podobizna była tam wyryta, mogące mu mocno zaszkodzić, gdyby przypadkiem zostały powtórzone. Jakoż w istocie, puszczone w obieg przez Niclessa, tyle zrobiły drogi po świecie, że wróciły wreszcie do Ursusa za pośrednictwem Fibi czy Winosy. Ursus struchlał. Były to buntownicze słowa. Obraza władzy! Co tu robić? Zawołał Gwynplaina i porządnie go wyburczał:
— Proszę cię raz na zawsze, trzymaj ozór za zębami. Są na świecie dwie zasady, które ci radzę mieć na względzie. Mocny robi, co mu się podoba, słaby wszystkie swoje uwagi w kieszeń chowa. Najpewniejszym sprzymierzeńcem biedaka jest milczenie. Kiedy go się pytają, ma tylko prawo potakiwać. Cóż dopiero, jeśli go nie pytają. Zgadzać się ma na wszystko, oto jedyne jego prawo. Tak, odpowiadać sędziemu. Tak, królowi. Mocniejszy, jeśli mu się podoba, może cię kijem wygrzmocić; mnie samego to spotkało, tak a to już kolej rzeczy; nie tracisz ani joty ze swojej wielkości, pogruchotawszy słabszemu gnaty. Toż i łomignat jest niejako odmianą wspaniałego orła. Czcijmy berło, które jest pierwszym z kijów. Uszanowanie, to mi roztropność; giętkość w karku, to mi troskliwość o siebie. Kto obraża potęgę, naraża się dobrowolnie, na podobieństwo owej dziewczyny, co to zuchwale targała lwa za grzywę. Doszła mnie wiadomość, żeś tu coś wyszczekiwał z okoliczności nieposzlakowanego o próbę miedziaka, który jest godnym przedstawicielem wartości połowy ćwiartki śledzia na wspaniałym naszym rynku.
Proszę cię, nie pozwalaj sobie więcej na podobne rzeczy. Powaga, mój panie, albo będzie źle z tobą. Dowiedz się, że są za to kary. Staraj się wpoić sobie w mózgownicę prawodawcze prawdy. Żyjesz bowiem w kraju, w którym człowiek, ścinający trzyletnie drzewko, prościuchno stamtąd prowadzony jest na szubienicę. Jeślibyś klął, włożą ci dyby na obiedwie nogi. Wiedz o tem także, że pijak zamykany bywa w beczkę z wybitem dnem od spodu, żeby mógł chodzić, z dziurą zaś w górnem dnie dla wytknięcia głowy, a dwiema po bokach na ręce; słowem w taki sposób, że się żadną miarą nie potrafi w łóżko położyć. Ktoby kogo uderzył w wielkiej komnacie Westminsteru, idzie do więzienia na całe życie, a dobra jego wędrują do skarbu. Ktoby zaś kogo uderzył w pałacu królewskim, rękę mu za to siekierą odrąbią. Tak, tak, kochanku, dość jednego byka w nos i otoś już mańkutem. Przekonany o bluźnierstwo przed sądem biskupim zostaje zaraz żywcem spalony. Za liche bzdurstwo w tym rodzaju Cuthbert Simpson niedawno temu został pocięty na ćwierci i w koło wpleciony. Toż niedalej jak trzy lata temu, bo w r. 1702, wykręcano pod pręgierzem pewnego zbrodniarza, nazwiskiem Daniela de Foë, który się poważył wydrukować nazwiska członków Izby gmin, oraz wszystko, o czem była mowa poprzedniego dnia w parlamencie. Takiemu, któryby był przekonany o zdradę stanu, kat żywcem wyrywa serce, wycinając mu policzek siarczysty na obie strony. Zapiszże sobie w pamięci te początkowe zasady prawa i sprawiedliwości. Nigdy ani pisnąć, a w razie najmniejszego drżenia skóry na grzbiecie brać nogi za pas, oto odwaga cywilna, którą rozumiem i którą każdemu po przyjacielsku radzę. W przedmiocie śmiałości na ptaki się zapatruj; w przedmiocie gadatliwości ryby niech ci wzorem będą. Skądinąd zaś Anglja ma jeszcze to do siebie podziwu godnego, że prawodawstwo jej jest ze wszech miar łagodne.
W ten sposób wygadawszy wszystko, co miał do powiedzenia, Ursus czas jakiś uspokoić się nie mógł. Gwynplaine zaś uważał to poprostu za postrach na ptaki. Nieustraszoność w tym wieku ściśle jest zrosła z brakiem doświadczenia. Zresztą nic się nie zdawało usprawiedliwiać obawy Ursusa; upływały tygodnie całe, a o skutkach mniemanego niebezpieczeństwa nie było nawet mowy.
Ursus jednak ze swej strony podobny do samy, nasłuchującej lad a szelestu, dziwnie się miał na baczności.
Nareszcie dnia pewnego, wyglądając przypadkiem przez okienko w murze, nagle stał się dziwnie blady.
— Chodźno tu, Gwynplainie! — zawołał.
— A co tam takiego?
— Patrzno.
— No cóż?
— Tam na rynku.
— No więc cóż?
— Widzisz tego jegomości?
— Tego czarnego?
— No tak.
— Tego, co ma tę pałkę w ręku?
— Właśnie.
— No więc cóż to za jeden?
— To jest taki, kochanku, który się nazywa wapentake.
— Cóż to za jeden ten wapentake?
— To jest po prostu setnik.
— Setnik? Cóż to znaczy?
— To znaczy; praepositus hundredi.
— Nie rozumiem ani słowa.
— A jednak to jest djablo niemiła osoba.
— Cóż on takiego trzyma w ręku?
— Nazywa się to iron weapon.
— To mi dopiero nazwa!
— Jest to sobie taka pałka żelazna.
— Nacóż jemu ta pałka?
— Naprzód składa on na nią przysięgę. I to właśnie od tego nazywają go wapentake.
— No, a jeszcze cóż więcej?
— Następnie ma prawo dotknąć nią, kogo zechce.
— Tą pałką?
— Tak.
— Więc niby wapentake dotyka kogoś ironweaponem?
— No właśnie.
— I cóż to ma znaczyć to jego dotykanie pałką?
— To znaczy: chodźno waćpan ze mną.
— I w takim razie trzeba iść z nim?
— Ma się rozumieć.
— Dokądże to, jeśli łaska?
— A któż go tam wie!
— Ale przecież musi coś o tem mówić?
— Nie, nic nie mówi.
— No, to się go można zapytać.
— To ci nie odpowie.
— Jakże to znowu?
— Mówię ci: ani on nikomu nie odpowiada, ani nikt go się wypytywać nie próbuje.
— A to dopiero!
— Poprostu dotknął się pałką, i już po wszystkiem. Musisz iść za nim, czy chcesz, czy nie chcesz.
— Jakjmże sposobem?
— Ot tak poprostu, za nim idąc.
— Ależ dokąd, u djabła?
— Gdzie mu się tylko żywnie spodoba.
— A jeżeliby kto nie zechciał?
— To zostaje powieszony.
Po tych słowach Ursus włożył znowu głowę w okienko, popatrzył i rzekł uspokojony:
— Bogu dzięki, poszedł sobie do djabła. Widocznie nie dla nas się tu kręcił.
Jak na ten raz zdawało się, że obawy jego z powodu nieopatrznych owych słów Gwynplaina były całkiem daremne.
Ze swej strony gospodarz Nicless nie miał najmniejszej przyczyny niepokoić o rzecz tak błahą mieszkańców Green-Boxu. Sam on niezgorsze zyski ciągnął z Człeka Śmiechu. Tym więc sposobem „Zamęt zwyciężony“ podwójnie zasługiwał się ludzkości: z jednej strony pracował dla triumfu sztuki, z drugiej dla zwiększenia liczby pijaków, odwiedzających przy tej sposobności szynkownię.
Jednak obawa Ursusa wcale nie była bezzasadną. Oto raz zawezwany został do Bishopsgate przed urząd, złożony z trzech wcale niemiłych postaci. Przekonał się wprawdzie, że tu o niego wyłącznie chodziło, ale marna to była pociecha. Z trzech tych zasiadających poważnie na trzech krzesłach jegomościów jeden był doktorem teologji, delegowanym od dziekana Westminsteru, drugi doktorem medycyny, delegowanym od Stowarzyszenia osiemdziesięciu, trzeci wreszcie doktorem historji i prawa cywilnego, delegowanym od kolegjum z Gresham. Owi to trzej biegli in omni re scibili poruczone sobie mieli naglądać bacznie wszystko, co się tylko mówiło publicznie na całej przestrzeni stu trzydziestu parafij miasta Londynu, a także siedemdziesięciu trzech Middlesexu, nie wyjmując owych pięciu Southwarkowych. Nadzory te teologiczne do dziś dnia istnieją w Anglji i wyświadczają surowością swoją niemałe usługi. I tak, niedalej jak 23 grudnia 1868 roku, wyraźnym wyrokiem podobnego sądu, potwierdzonym przez radę gabinetową Izby Lordów, wielebny Mackonochie skazany został na naganę, a zarazem na koszt sprawy za to, że w niewłaściwy sposób pozwolił sobie zapalić świece na stole. Już to nabożeństwo anglikańskie żartować nie lubi.
Tak więc, jak powiedzieliśmy, dnia pewnego Ursus odebrał rozkaz stawienia się przed pomienionym sądem, który to rozkaz szczęśliwym trafem oddany mu został we własne ręce, skutkiem czego mógł go zatrzymać w tajemnicy. Stawił się tedy niezwłocznie, drżąc już na samą myśl, że mógł być poszlakowany o dawanie pozoru do podejrzenia, jakoby zakrawał na to, że być może rzucił na siebie podejrzenie niejakiej śmiałości. On, który drugim tak usilnie zalecał milczenie, miał być przez kogoś w tym względzie uczony rozumu? Garrule, sana te ipsum.
Trzej doktorzy delegowani zebrani już byli w Bishopsgate, w głębi wielkiej komnaty na dole, siedząc każdy na osobnem krześle, wybitem czarną skórą, ponad głowami zaś mając trzy popiersia Minosa, Eaka i Radamanta, stół przed sobą, pod nogami zaś ławeczki.
Wszedł Ursus, wprowadzony przez pachołka służbowego spokojnej ale groźnej powierzchowności, i ujrzawszy sędziów, natychmiast dał każdemu z nich w myśli nazwę wiszącego mu ponad głową piekielnego sędziego.
Minos, widocznie z pomiędzy trzech najstarszy (był to zaś delegat od teologji), dał mu znak, żeby usiadł na ławeczce.
Ursus skłonił się, jak należało, to jest aż do ziemi, i wiedząc z doświadczenia, że niedźwiedzi na miód bierzesz, doktorów zaś na łacinę, rzekł z uszanowaniem, zanim się jeszcze wyprostował.
— Tres faciunt capitulum.
Poczem, ciągle jeszcze z głową spuszczoną, wiedząc, że pokora niebiosa przebija, poszedł skromnie zasiąść na wskazanej ławie.
Każdy z trzech doktorów miał przed sobą jakieś zapisane szpargały, które pilnie przewracał.
Minos rozpoczął następne mi słowy:
— Waćpan przemawiasz publicznie?
— Zdarza mi się to — odpowiedział Ursus.
— A jakiem prawem to czynisz?
— Jestem mędrcem.
— To jeszcze nie żadne prawo.
— Jestem także kuglarzem — dodał Ursus.
— A, to co innego.
Ursus odetchnął, ale zawsze bardzo pokornie. Minos ciągnął dalej:
— Jako kuglarz, możesz sobie waść przemawiać; ale jako mędrzec powinieneś milczeć.
— Starać się będę korzystać z tego zalecenia — rzekł Ursus.
I myślał sam w sobie: — Mogę mówić, ale powinienem milczeć. Rzecz trochę zawiła.
Delegat od teologji mówił dalej:
— Waść wygłaszasz rzeczy, rażące każde uczciwe ucho. Waść wdajesz się w nieswoje sprawy. Poważasz się zaprzeczać najjawniejszym prawdom. Rozsiewasz najwstrętniejsze błędy. Powiedziałeś naprzykład, że dziewiczość wyklucza macierzyństwo.
Ursus podniósł łagodnie oczy.
— Ja tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że macierzyństwo wyklucza dziewiczość.
Minos zamyślił się i mruknął:
— Właściwie, to coś zupełnie odwrotnego.
Było to to samo. Ale Ursus obronił się.
Na tę odpowiedź, Minos pogrążył się w głębiach swojej głupoty, co spowodowało krótkotrwałe milczenie.
Korzystając z niego, delegat od historji, którego sobie Ursus nazwał był Radamantem, pospieszył zagadać porażkę Minosa następującem zapytaniem:
— Oskarżony, zuchwalstwa twoje i błędy zaledwieby się policzyć dały. Toż ty naprzykład zaprzeczasz tej prawdzie historycznej, że bitwa pod Farsalą dlatego została przegrana, że Brutus i Kasjusz przed jej rozpoczęciem napotkali murzyna.
— Ja powiedziałem tylko — wyszeptał Ursus — że Cezar dlatego wygrał tę bitwę, że był lepszym od nich wodzem.
W tem miejscu historyk przerzucił się odrazu do mitologji.
— Usprawiedliwiałeś także niegodziwości Akteona.
— Ja myślę — odpowiedział Ursus — że chyba to niekoniecznie poniża człowieka, jeśli zobaczył kobietę w kąpieli.
— Niedorzecznie myślisz — rzekł na to sędzia surowo.
Co powiedziawszy, zwrócił się znowu ku historji.
— Z powodu przygód, jakich doznała jazda Mitrydata, poważyłeś się zaprzeczyć własnościom ziół niektórych. I tak, przeczysz naprzykład, ażeby securiduca posiadać miała własność przetrącania podków końskich.
— Przepraszam — odpowiedział Ursus.
— Ja tylko mówiłem, że skutek podobny sprawia działanie trawy, zwanej sferra-cavallo. Zresztą nie zaprzeczam własności żadnej rośliny.
Poczem dodał półgłosem:
— Ani także cnoty żadnej kobiety.
Tą przystawką do własnej odpowiedzi Ursus dowiódł niby sam sobie, że jakkolwiek skóra mu cierpła na grzbiecie, to jednak nie zapominał języka w gębie. Był to człowiek wyraźnie utworzony z mieszaniny strachu i przytomności umysłu.
— Nie odwołuję mojego zarzutu — mówił dalej Radamantes. — Poczytywałeś to podobnież za wielkie głupstwo Scypjonowi, że, chcąc otworzyć bramy Kartaginy, użył do tego ziela, zwanego aethiopis. Czy pomienione ziele również w mniemaniu twojem nie posiada własności otwierania zamków?
— Powiedziałem poprostu, że lepiej było w takim razie użyć rośliny lunaria.
— Może on ma i słuszność — mruknął do siebie Radamantes, przekonany z kolei.
Co powiedziawszy, zamilkł.
W tem miejscu delegat od teologji znowu się zwrócił ku Ursusowi. Przez cały czas poprzedniego badania przerzucał coś w szpargałach, zapewne szukając przedmiotu do dalszych zapytywać.
— Wygłaszasz mniemanie, że auripigmentum jest wytworem arszenikowym, twierdząc zarazem, że można się nim otruć na śmierć. Otóż świadectwa świątobliwych osób przeczą temu.
— Świadectwa przeczą — westchnął Ursus — ale arszenik stwierdza.
Na te jego słowa, milczący dotąd jegomość, którego sobie Ursus mianem Eaka w myśli oznaczał, dał znak życia i rzekł majestatycznie, przymykając oczy:
— Odpowiedź wcale niegłupia.
Ursus skłonił się jak mógł najniżej.
Minos nieprzyjemnie się zmarszczył.
— Idźmy dalej — rzekł po niejakiej chwili.
— Twierdziłeś także, mości oskarżony, że jest fałszem, jakoby bazyliszek miał być królem wężów, pod nazwiskiem Cocatrixa.
— O, wielce przewielebny! — odpowiedział na to Ursus — wcale to nieprawda. Zawsze daleka była ode mnie chęć szkodzenia bazyliszkowi. Postawię nawet świadków, którzy słyszeli, jakem mówił, że ten zwierz zacny ma głowę człowieczą.
— Wiem o tem, że tak było — rzekł Minos bardzo surowo. — Ale dlaczegoś zaraz potem przytoczył Poeriusa, który miał widzieć bazyliszka z głową sokolą? Czy możesz dowieść, że się on nie mylił?
— Tegobym się nie podjął.
To powiedziawszy, uczuł, że mu się noga poślizgnęła. Minos zaś, korzystając z przewagi, jął go coraz ciaśniej przypierać do muru.
— Mówiłeś także, że Żyd nawrócony nieosobliwie pachnie.
— Ale dodałem zaraz, że chrześcijanin, któryby zasmakował w żydostwie, mocno śmierdzi.
Minos zajrzał do szpargałów.
— Już to wogóle pozwalasz sobie twierdzić i rozpowszechniać najnieprawdopodobniejsze rzeczy. I tak, jesteś tego przekonania, że Elian widział słonia, piszącego mądre zdania.
— Rzecz się ma wcale inaczej, arcyprzewielebny sędzio. Poprostu wierzę jak najsilniej, że Oppian na własne uszy słyszał hipopotama, rozprawiającego w przedmiocie najoderwańszej filozofji.
— Oświadczyłeś raz, że nie jest prawdą, jakoby półmisek z buczyny sam przez się napełniał się jadłem, jakiego kto zażąda.
— Powiedziałem tylko, że na to, żeby mógł posiadać podobną własność, musiałby ci chyba przez djabła być podarowanym.
— Komu ci? Czy do mnie to stosujesz?
— Ale gdzież tam, najprzewielebniejszy! Do mnie, do mnie samego. To jest nawet nie do mnie — owszem, do nikogo. Raczej do byle kogo. Ale co znowu!
— O, źle! — pomyślał w duchu. — Język mi się już plącze. Ani wiem, co gadam.
Na szczęście umiał być przynajmniej z pozoru panem siebie. Walczył, ale w sobie; na zewnątrz nic jeszcze jakoś widać nie było.
— Wszystko to, co waćpan mówisz — rzekł Minos nader sucho — zdradza pewną wiarę w djabła.
— Tak jest, wcale się tego wypierać nie myślę. Wiara w djabła jest podszewką wiary w Boga. Jedna wspiera drugą. Kto choć trochę nie wierzy w djabła, nie będzie nigdy mocno wierzył w Boga. Kto w słońce wierzy, wierzyć musi i w ciemności. Djabeł jest nocną pomroką wobec światłości Bożej. Noc przecież dnia dowodzi.
Minos umilkł na te gorące słowa Ursusa i pogrążył się w zamyśleniu.
Ursus odetchnął.
Ale nagle został znowu napadnięty obcesowo. Tym razem był to już Eak, ów delegat od medycyny, który to poprzednio wziął był jego stronę, jak się zdaje naprzekór tylko koledze od teologji. Obecnie ze stronnika przeciwnikiem się stając, z pięścią dumnie wspartą na grubym woluminie zaskarżeń, następując słowa niemal w twarz mu rzucił:
— Dowiedzioną jest rzeczą, że kryształ górski jest lodu sublimatem, djament zaś sublimatem kryształu górskiego; prawdą też jest niezachwianą, że na przeistoczenie się lodu w kryształ lat tysiąca potrzeba, na to zaś, żeby się z kryształu djament zrobił — wieków tysiąca. Waćpan temu zaprzeczyłeś.
— Wcale, bynajmniej — odrzekł Ursus, przejęty smutkiem. — Powiedziałem tylko, że przez przeciąg lat tysiąca lód ma aż nadto czasu do stopnienia, i że tysiąc wieków nie tak to łatwa rzecz do porachowania.
Zaczem śledztwo coraz natarczywiej ze wszech stron przypierać poczęło Ursusa. Pytania i odpowiedzi krzyżowały się z błyskiem zadawanych w bitwie ciosów.
— Nie przyznajesz, żeby niektóre zioła miały dar mowy.
— Owszem. Tylko trzeba, żeby rosły pod szubienicą.
— Czy przyznajesz, że mandragora krzyczy?
— Nie. Przyznaję tylko, że śpiewa.
— Według ciebie serdeczny palec lewej ręki nie ma żadnego z sercem stosunku.
— Nie. Ja powiedziałem tylko, że kichnąć w stronę lewą nie jest wcale dobrym znakiem.
— Poważyłeś się zuchwale i ubliżająco mówić o Feniksie.
— O, światły sędzio! Toż ja powiedziałem jedynie, że kiedy Plutarch z jednej strony wychwala mózg Feniksa, jako kąsek niezrównany, z drugiej zaś zarzuca mu, że nabawia bólów głowy, to, zdaniem mojem, nieco za wiele sobie pozwala, gdyż Bogiem a prawdą Feniksa nigdy na świecie nie było.
— Nic do rzeczy! Cztery są ptaki, które bezzasadnie uchodziły za Feniksa: cinnamalk, ścielący sobie gniazdo z cynamonowych laseczek, rhintax, którego Paryzatis używała do pomocy przy otruciach, manucodiates, będący rajskim ptakiem, oraz semenda, posiadająca w dziobie trzy wydrążenia; niemniej jednak swoją drogą Feniks istniał jako żywo.
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Jesteś głąb kapuściany, mój panie.
— O tem nie wiedziałem.
— Przyznajesz wprawdzie, że bez leczy anginę, ale nie wierzysz, żeby się to tem działo, że na korzeniu jego znajduje się pewna narośl mówiąca, kiedy tego potrzeba.
— Powiedziałem tylko, że własności jego lecznicze stąd pochodzą, że się na nim Judasz obwiesił.
— Bardzo słuszna uwaga — mruknął na to Minos, rad, że się może odpłacić złośliwemu koledze.
Przykrócona zarozumiałość łatwo się w takim razie gniewem zapala. Więc też Eak nader się zapalczywie rzucił na Ursusa.
— Człecze, samopas wałęsający się po świecie — rzekł — tyleż umysłem błądzisz, co nogami. Dążności twoje są dziwne i przeto słusznie podejrzane. Nie wyprzesz się tak łatwo czarnoksięstwa. Pozostajesz w stosunkach ze zwierzętami całkiem nieznanemi. Zdarza ci się prawić ludziom o rzeczach, które zdajesz się znać sam tylko jeden; do takich zaliczam wzmiankowanego przez ciebie hoemorrhousa.
— Hoemorrhous jest to żmija, którą widział na własne oczy Tremellius.
Odpowiedź ta wprawiła nieco w kłopot zasoby wiedzy doktora Eaka.
Z czego korzystając, Ursus ciągnął dalej:
— Hoemorrhous tyleż jest rzeczywistem zwierzęciem, co hiena piżmowcowa i co civetta, z dokładnością opisana przez Castellusa.
Nie mogąc sobie inaczej dać rady, Eak nadrobił zuchwalstwem.
— Oto tu masz zapisane własne twoje, niemało podejrzane słowa. Posłuchaj, mój panie.
Tu, poszukawszy nieco w aktach, czytać począł:
— „Istnieją dwie rośliny, to jest thalagssiglis i aglaphotis, które wydają z siebie światło wieczorem. Tym sposobem w dzień są kwiatami, w nocy gwiazdami“.
Poczem, bystro patrząc Ursusowi w oczy:
— Cóż na to powiesz? — spytał.
Na to Ursus:
— Każda roślina jest w sobie świecznikiem. Woń bowiem jest światłem.
Eak przerzucił kilka innych stronic.
— Nie przyznajesz, ażeby pęcherzyki wydrzane tyleż były pomocne, co strój bobrowy.
— Ja tylko powiedziałem, że w tym przedmiocie nie bardzo należy ufać Aecjuszowi.
Eak mocno się zaperzył: — Zajmujesz się leczeniem.
— Zajmuję się nauką leczenia — wyjąkał nieśmiało Ursus.
— Na żywych?
— Raczej na żywych, niż na umarłych — odpowiedział mędrzec.
Ursus bronił się poważnie, ale nie bez pokory; w tem przedziwnem jego zachowaniu się przeważała słodycz obejścia. Mówił zresztą tak cicho, że doktór Eak uczuł potrzebę nader groźnie się do niego zabrać.
— Co tam gruchasz? — rzekł mu gburowato.
Ursus skłonił się uniżenie i rzekł:
— Gruchanie jest dla młodych a jęk dla starych. Ja, niestety, jęczę.
Eak ciągnął dalej swoje:
— Koniec końcem, chciej waszmość wiedzieć, co cię czeka; jeśli się pokaże, żeś kogo leczył, i że ten umarł, śmiercią zostaniesz ukarany.
Na to Ursus trwożliwie:
— A jeżeli został uleczony?
— W takim razie — rzekł doktór, nieco łagodząc dźwięk głosu — zostaniesz na śmierć skazany.
— Wyjdzie to prawie na jedno — rzekł Ursus.
Doktór mówił dalej:
— W razie śmierci ukarane zostanie nieuctwo. W razie zaś wyleczenia — zarozumialstwo. W obu razach szubienica.
— Nie wiedziałem o tym szczególe — wyszeptał Ursus. — Dziękuję, szanowny sędzio, żeś mnie w tym przedmiocie oświecić raczył. Czy to każdy zna wszystkie piękności prawodawstwa?
— Strzeż się waćpan.
— Święcie tego dopełniam — rzekł Ursus.
— Wiemy my dobrze wszystkie twoje sprawki.
— Wiedzą więcej ode mnie — pomyślał Ursus — bo ja sam nie zawsze wiem, co robię.
— Moglibyśmy cię odesłać do więzienia.
— Nie wątpię o tem, szanowni panowie.
— Nie potrafisz zaprzeczyć, żeś tu i owdzie grubo przeskrobał.
— Niech moja mądrość za mnie przebaczenia błaga.
— Są tacy, co ci przypisują wielkie zuchwalstwa.
— Ogromna to jest nieprawda.
— Powiadają, że leczysz chorych.
— Jestem ofiarą najczarniejszej potwarzy.
W tem miejscu namarszczyły się groźnie wszystkie trzy sędziowskie twarze; wreszcie po chwili zbliżyły się ku sobie i szeptać poczęły. Ursus mniemał widzieć ponad tem i trzem a wielce uroczystemi głowami jedną wspólną czapkę z długiemi ośłemi uszami. Czas jakiś trwała ich narada; Ursus, przypatrując jej się z pod oka, to raz uczuwał mrowie, to znowu łazienne gorąco; wreszcie Minos, będący, jak się zdaje, przewodniczącym, nagle odwrócił się ku niemu i zawołał nader gniewnie:
— Idź sobie precz!
Ursus uczuł coś podobnego do wrażenia Jonasza, kiedy mu przyszło wychodzić z wielorybiego brzucha.
Minos rzekł dalej:
— Jesteś uwolniony.
Na to Ursus sam w sobie:
— Nie złapiecie wy mnie drugi raz. Bądź zdrowa, mościa medycyno!
I dodał jeszcze po chwili:
— Odtąd święcie pozwolę ludziom zdychać jak potrzeba.
Poczem, zgięty we dwoje, pokłonił się aż do ziemi doktorom, popiersiom, stołowi, ławkom i ścianom, i co prędzej, nie odwracając się nawet, ku drzwiom się pokwapił, w których też i znikł niebawem, jakby go kto zdmuchnął.
Z komnaty sądowej wysuwał się powoli, jakby niewiniątko, ale raz za drzwiami będąc, zmykał, jak winowajca. Wogóle ludzie, ze sprawiedliwością do czynienia mający, tak mało pociągającego bywają obejścia, że, pożegnawszy się z nimi, mimowoli choć z czystem sumieniem, nogi za pas bierzesz.
Przyspieszając kroku, Ursus mruczał sam do siebie:
— Wymknąłem się; niema gadania. Mędrzec mędrców poznał. Ale co mi po takiej znajomości! Jam zwierz dziki, a to zwierzęta domowe. Otóż ci domowi radziby upolować dzikiego; ale na raz sztuka. Fałszywa wiedza jest kałem prawdziwej i używa się jej na zgubę mędrców. Filozofowie, wytwarzając sofistów, sami sobie gotują nieszczęście. Z drozdowego kału rodzi się jemioła, z tej zaś wyrabia się lep, na który z łatwością bierzesz drozda. Turdus sibi malum cacat.
Nie zalecamy Ursusa jako człowieka przebierającego w słowach. Miał zwyczaj mówić to, co mu ślina do ust przyniosła. Niewięcej miał w gębie smaku od Woltera.
Wróciwszy do Green-Boxu, Ursus opowiedział Niklessowi, że się był gdzieś zapędził za jakąś ładną dziewczyną, ani słowa nie pisnął o całem swojem zajściu ze sprawiedliwością.
Tylko wieczorem powiedział na ucho Hornowi:
— Dowiedz się, kochanie, żem dziś przegadał wszystkie trzy paszcze Cerbera.
Nagle w dziejach Green-Boxu zaszło nielada zdarzenie.
W szynkowni Tadcasteru coraz huczniej grzmiało od wesołości i śmiechu. Na świecie nie znajdziesz przyjemniejszego miejsca. Gospodarz i jego pachołek ani już nastarczyć mogli nalewać piwo, wódkę i porter. Wieczorem izba szynkowniana, oświetlona aż się iskrzyło, zaledwie mogła pomieścić gości. Śpiewano, krzyczano; stara kuchnia, przerobiona na ognisko, napchana węglem, buchała płomieniami. Dom cały zdawał się złożony tylko z ognia i hałasu.
W dziedzińcu, to jest właściwie w teatrze, ścisk, że ani się przepchać.
Cała publiczność, jakiej mógł dostarczyć Southwark, do tego stopnia przepadała za wystawą „Zwyciężonego Zamętu“, że gdy tylko podniesiono kurtynę, to znaczy opuszczono ścianę Green Boxu, miejsc do patrzenia niepodobna było nastarczyć. Okna niemal trzeszczały od natłoku widzów. Balkon zdawało się, że lada chwila runie. Nie było ani jednego kamienia w bruku podwórzowym, na którymby nie stał ktokolwiek.
Jeden tylko przedział, pozostawiony dla magnaterji, dotąd stale bywał pusty.
Sprawiało to, że w samym środku balkonu miejsc niezapełnione przedstawiało podobieństwo do dziury czarnej, jak a w języku ulicznym zwykła się nazywać „piekarnią“. Słowem, wieczna tam była pustka. Tłum wszędzie, wyjąwszy tam.
Nareszcie pewnego wieczora ktoś tam zasiadł.
Było to w sobotę. W dzień ten Anglicy zwykli na gwałt szukać zabawy, mając się i tak aż nadto wynudzić w niedzielę. Sala była przepełniona.
Mówimy sala, bo jakżeż to nazwać inaczej. Sam Szekspir Bóg wie jak długo grywał swoje sztuki po dziedzińcach zajazdów, nazywając je salami (hall).
W chwili, kiedy po podniesieniu zasłony do prologu Ursus, Homo i Gwynplaine znajdowali się na scenie, Ursus, przypadkiem przebiegłszy wzrokiem zgromadzenie, drgnął, jakby ujrzał coś niepojętego.
Tak zwany oddział „dla magneterji“ tym razem był zajęty.
Siedziała w nim na owem aksamitnem, karmazynowem krześle młoda jakaś kobieta.
Była sama, a jednak zdawała się wypełniać sobą lożę całą.
Są istoty, światłość z siebie wydzielające. Kobieta owa, podobnie jak Dea, posiadała blaski sobie właściwe, jednak całkiem innej natury. Dea była blada, a ta kobieta różowa. Dea była brzaskiem, a ta kobieta zorzą. Dea była piękna, a ta kobieta przepyszna. Dea była niewinnością, czystością, białością, alabastrem; ta zaś kobieta była szkarłatem, i czułeś, że się ona nie obawia zarumienienia. Promienistość przepełniała lożę, w której ona siedziała na samym środku, nieporuszona, królująca w pełności uroku, czyniącego z niej niemal bożyszcze.
Pośród tej całej zgrai plugawej zdawały się bić od niej ognie jakby opalowe; w tłum ten cały tyle światła z niej buchało, że go niejako zatapiała w cieniu; tak, że każda tam twarz, pojedyńczo wzięta, wyraźnie doświadczała z jej powodu zaćmienia. Jasność jej polegała na tem, że sobą wszystko inne gasiła.
Wszystkie oczy na nią tylko były zwrócone.
Tom-Jim-Jack, jak zwykle, znajdował się w tłumie. I on też, jak i drudzy, przepadał bez śladu w powodzi światła, rozlewającej się wokoło tej nieznanej piękności. Jak powiedzieliśmy, uwaga ogólna, na nią tylko zwrócona, zrazu zaszkodziła nawet nieco pierwszym wrażeniom „Zwyciężonego Zamętu“.
Jakkolwiek tym, którzy blisko niej stali, sennem się wydawała przywidzeniem, była to jednak istota całkiem rzeczywista. Była to kobieta co się zowie. Może nawet zanadto kobieta.
Była wysokiego wzrostu i dobrej tuszy, którą wspaniale ukazywała, obnażywszy się, ile tylko było można. Miała u uszu potężne kolce z pereł, pomiędzy które powplatano owe dziwaczne owoczesne świecidełka, zwane kluczykami angielskiemi. Zwierzchnia jej suknia była ze sjamskiego muślinu, przetykanego złotem, co było wielkim jak na owe czasy zbytkiem, podobna bowiem suknia kosztowała wtedy sześćset skudów. Szeroka klamra djamentowa spinała jej koszulę, której rąbek lubieżnym zwyczajem tam tych czasów z pod stanika wyglądał; była zaś z owego przedziwnej cienkości flamandzkiego płótna, z którego to Anna Austrjaczka miewała prześcieradła tak delikatne, że się dawały przeciągać przez obrączkę. Stanik niemal zakryty miała rubinami, a przytem wyszywaną drogiemi kamieniami całą prawie spódnicę. Do tego wszystkiego brwi kunsztownie wyczernione tuszem chińskim, łokcie zaś, ramiona, podbródek, nozdrza, brzegi powiek, brzegi uszu, dłonie, końce palców zlekka poczerwienione, co wszystko razem nadawało jej jakiś wyraz fantazji powabnej i wyzywającej. Dodajmy jeszcze do tego nieubłaganą żądzę uchodzenia za najpiękniejszą. I była też nią aż do obudzenia przestrachu. Odgadywałeś w niej panterę, która potrafi, kiedy zechce, schować pazury i nawet się łasić. Jedno oko miała błękitne, drugie czarne.
Gwynplaine, równie jak Ursus, wpatrywał się w tę kobietę.
Green-Box i tak już był nieco czarodziejskiem widowiskiem. „Zamęt Zwyciężony“ zakrawał więcej na przywidzenie, niż na sztukę. Wszyscy, biorący w nim udział, nawykli byli robić na publiczności wrażenie czegoś nadprzyrodzonego; tym razem jednak wrażenie podobne na nich samych działało; z sali szło ku aktorom zdumienie, i na nich przychodziła teraz kolej osłupienia. Doznawali niby odwetu z oczarowania.
Kobieta owa na nich patrzała i oni jej się przyglądali.
W odległości, w jakiej się znajdowali, wpośród tej pomroki świetlnej, która stanowi światłocień sceniczny, szczegóły dziwnie zacierały się ich oczom; stąd wyglądało to jakby przywidzenie. Niewątpliwie była to kobieta, ale czy tylko nie przyśniona? Owo pojawienie się tak wielkiej światłości w tej pomroce dokoła w osłupienie ich wprawiało. Było to jakby przybycie nieznanej jakiejś planety. Przychodziło to z świata szczęśliwych. Promienistość zwiększała wymiary tej postaci. Ta kobieta miała na sobie mrugania blasków nocnych, jakby droga mleczna.
Kamienie jej wydawały się być gwiazdami. Owa spinka djamentowa była może plejadą. Wspaniałe zaokrąglenia jej piersi zdawały się nadprzyrodzonemi. Czułeś, spoglądając na tę istotę gwiaździstą, przelotne niby i dreszczem przeszywające wrażenie zbliżenia się ku krainom szczęśliwości. Z rajskich to dali wychylała się ku lichemu Green-Boxowi oraz ku nędznej jego publiczności twarz ta pełna nieubłaganej pogody. Była to niby pańska, szukająca nasycenia ciekawość, jednocześnie nasycająca sobą ciekawość gminu. Pałac dozwalał spoglądać na siebie ulicy.
Ursus, Gwynplaine, Vinos, Fibi, tłum widzów, słowem wszyscy czuli się porażonymi od tego olśnienia; wszyscy z wyjątkiem Dei, o niczem nie wiedzącej pośród swego ociemnienia.
W tej obecności było coś widziadłowego, a jednak widok twarzy tej kobiety stanowczo zdawał się temu zaprzeczać; nie miała w sobie nic przezroczystego, nic niepewnego, nic mdłego; najmniejszej nigdzie mglistości; było to widziadło różowe i świeże, doskonale się mające. A przecież w warunkach złudzenia wzroku, w jakich się znajdowali Ursus i Gwynplaine, wydawała się być przyśnioną. Istnieją widma pulchnych kształtów, które wyobraźnia ludu upiorami zowie. Niejedna piękna dama, wydająca się tłumowi marzeniem sennem, a jednak zjadająca lub marnująca miljony, któreby nie wiedzieć ilu biednych wyżywić mogły, posiada właśnie ten sam rodzaj zdrowia.
Poza tą kobietą, w półcieniu, stał jej paź, młodzieniec biały i ładny, jakkolwiek z poważnym wyrazem twarzy. Bardzo młody a zarazem bardzo poważnej powierzchowności pacholik wielce był w modzie w owe czasy. Pazik ten od stóp do głów ubrany był w aksamit koloru płomienistego, u czapeczki zaś, wyszywanej złotem, zatknięte miał pióro czaple, co jest znakiem wysokiego stopnia służby pokojowej u osoby bardzo dostojnego stanowiska.
Sługa stanowi część nieodłączną swojego pana, stąd niepodobna było nie zauważyć w cieniu tej kobiety owego przy niej pacholika. Pamięć przyczepia się do niektórych przedmiotów nieraz pomimo naszej wiedzy; tak też i tym razem pyzate policzki pazia, jego powierzchowność poważna, jego złotem wyszywana czapeczka i wreszcie owo pióro czaple pozostawiły niezatarte ślady w umyśle Gwynplaina. Chłopak ten zresztą niczem nie zdawał się zwracać na siebie uwagi; wszelka chęć tego rodzaju byłaby brakiem uszanowania; więc też stał całkiem biernie w głębi loży, trzymając się tak daleko poza swoją panią, jak na to pozwalały rozmiary loży.
Jakkolwiek był on tam obecny, niemniej przecież w loży nie było nikogo więcej prócz młodej kobiety, sługa bowiem liczy się za nic.
Dziwnie potężne wrażenie widoku tej osoby, wyglądającej na znakomitą jakąś osobistość, nie zmniejszyło jednak zwykłego uroku ostatniej sceny w „Zwyciężonym Zamęcie“. Siła jego i tym razem okazała się nieprzepartą. A może też właśnie z powodu zjawienia się promienistej pani (gdyż nieraz i widz niemało się przyczynia do spotęgowania widowiska) w tłumie zbudził się jakiś nagły przypływ świeżych sił zapału. Zaraźliwość śmiechu Gwynplaina tak mocno tym razem dała się we znaki, jak może nigdy przedtem. Całe zgromadzenie niemal zanosiło się z niesłychanej wesołości, wpośród której wyraźnie rozróżnić było można dźwięczny i wspaniały chichot Tom-Jim-Jacka.
Sama tylko nieznajoma kobieta, która w posągowej nieruchomości na przedstawienie całe spoglądała wzrokiem widma, ona jedna się tylko nie roześmiała.
Widmo też to było, ale słoneczne.
Po skończeniu widowiska, po wciągnięciu napowrót estrady, słowem po powrocie do codziennych warunków życia, Ursus wydobył z kieszeni i rzucił na stół otwarty worek dziennego wpływu. Było to, jak zwykle, zbiorowisko różnej wartości miedziaków, pośród których błysnęła nagle złota uncja hiszpańska.
— To ona! — krzyknął Ursus.
Pieniądz ten, iskrzący się wspaniale zpośród kupy pozieleniałych groszaków, rzeczywiście wyobrażał niby blask nieznajomej kobiety pośród motłochu.
— Zapłaciła za swoje miejsce całego dukata! — zawołał Ursus w najwyższym zachwycie.
Kiedy to mówił, do Green-Boxu wszedł gospodarz szynkowni i, sięgnąwszy poprzez jej okno tylne, otworzył wzmiankowany wyżej lufcik w murze, wychodzący na rynek, poczem w milczeniu dał znak Ursusowi, żeby spojrzał tam tędy. Właśnie w tej chwili pomykała z miejsca tęgim truchtem przepysznie zaprzężona karoca, otoczona rojem służby z pochodniami w ręku.
Ursus z poszanowaniem wziął w dwa palce sztukę złota, i, pokazując ją Niclessowi:
— To jest bogini! — rzekł.
Poczem wzrok jego przeniósł się na karocę, zawracającą właśnie na skręcie w ulicę. Siedzący na jej koźle lokaje trzymali, jak i wprzódy, w górę pochodnie, a od ich blasku iskrzyła się na szczycie karocy korona złota o ośmiu kwiatonach.
— To więcej, niż bogini — rzekł Ursus. — To księżniczka!
Wkrótce karoca znikła. Nawet turkot jej kół powoli skonał w oddali.
A jednak Ursus długo jeszcze pozostał w zachwycie, nie przestając, jak i wprzódy, z religijnem niemal poszanowaniem trzymać w dwóch palcach ową sztukę złota, tak jakby trzymał hostję.
Następnie położył ją na stole i, ciągle jeszcze wzrok sobie pieszcząc jej widokiem, począł z nadzwyczajnem zajęciem rozprawiać o „wielkiej pani“.
Gospodarz chętnie mu w tem dotrzymywał placu. Była to istotnie księżniczka. Tak jest. Wiedziano jej wysoką godność. Ale ktoby była? — niepodobna się było dowiedzieć. Ojciec Nicless widział zbliska karocę. Co tam herbów! A służba cała to aż kapie złotem. Woźnica miał taką perukę, że chyba podobną nosi tylko lord kanclerz. Karoca, zbudowana modą hiszpańską, była tak zwanym cochetumbonu, który ma to osobliwego, że nakrycie jego przypomina kamień grobowy; ale taka to już fantazja pańska, żeby nawet i ponad czemś podobnem zatykać koronę! Albo i ten pazik. Co za zręczna bestja. Niechże go djabli! Toż on siedział na stopniu przy drzwiczkach, jakby przylepiony. Tacy to zwykle noszą ogony sukien swoich pań, a niekiedy ich miłosne liściki. Miał u czapki pióro czaple. Fiu! Toż to także niekażdemu wolno. Płaci grzywny, ktoby się tego dopuścił bezprawnie. Ojciec Nicless zbliska także przypatrzył się damie. Toż to całą gębą królowa! Ale też takie bogactwo to i piękności dodaje. I cera wtedy delikatniejsza, i spojrzenie bystrzejsze, i chód szlachetniejszy, i wdzięk o wiele śmielszy. Co to, naprzykład, za wytworność zuchwała tych rąk, które, odkąd żyją, nie tknęły się żadnej roboty! Słowem, ojciec Nicless w życiu swojem nie widział podobnego przepychu białości ciała siatkowanego w niebieskawe żyłki, podobnej szyi, ramion, rąk, piersi, podobnych kolców z pereł, podobnego bogactwa włosów przesypywanych złotym pyłem, podobnego zbytku kamieni drogich, rubinów, djamentów...
— Mniej jeszcze iskrzących się od jej oczu — mruknął Ursus.
Gwynplaine milczał.
Dea słuchała.
— Ale wiecie wy, co w tem wszystkiem najciekawszego?
— No cóż? — spytał Ursus.
— Bo widziałem, jak wsiadała do karocy.
— Więc tedy?
— Nie sama wsiadła.
— Jakto?
— Ktoś drugi także wsiadł.
— Któż taki?
— No, zgadnijcie.
— Król?
— Ale co znowu! Czyż panuje teraz król jaki? No, zgadnijcie, kto usiadł razem z tą księżniczką.
— No, może Jowisz — rzekł Ursus zniecierpliwiony.
— Ale gdzież tam! — rzekł gospodarz.
Poczem dodał po chwili, zwolna wymawiając:
— Oto Tom-Jim-Jack!
W tej chwili Gwynplaine, który się dotąd nie wtrącał do rozmowy, zawołał:
— Co? Tom-Jim-Jack?
Czas jakiś trwało milczenie ogólnego podziwu, w czasie którego słychać tylko było, jak Dea wymawiała półgłosem:
— Czy nie możnaby zabronić tej kobiecie tu przychodzić?
„Zjawisko“ więcej nie wróciło.
Nie nawiedziło więcej widowiska Green-Boxu, ale zato nawiedzać poczęło umysł Gwynplaina.
Gwynplaine poniekąd został oszołomiony.
Zdało mu się, że dopiero po raz pierwszy w życiu ujrzał kobietę.
W połowie nawet upadku się dopuścił, począwszy się rozmarzać w sposób dziwny zaprawdę. Wystrzegać się należy marzeń, które się narzucają przemocą. Marzenie posiada tajemniczość i lotność woni kwiatowej. Tak się ono ma do myśli, jak zapach do tuberozy. Miewa niekiedy rozprężliwość jadowitych działań, przenikliwość zaś wyziewu. Struć się można marzeniami, jak wdychaniem kwiatu. Upajające to samobójstwo, wytworne, ale zgubne.
Samobójstwem duszy jest myśl nieprawa. To jej otrucie. Marzenie pociąga cię, łudzi, nęci, oplata, aż wreszcie robi sobie z ciebie współsprawcę. Przypuszcza cię niby do wspólnictwa w oszustwach, których się dopuszcza względem sumienia. Obrzuca cię zaklęciem. Następnie wtrąca cię w zepsucie. O marzeniu to samo się da powiedzieć, co o grze w karty. Rozpoczynasz od tego, żeś jest wyzyskiwany, a kończysz na tem, że sam oszukujesz.
Gwynplaine począł dumać.
On jak żyje nie widział kobiety.
Widział tylko cień jej we wszystkich kobietach z gminu; widział tylko jej duszę w Dei.
Obecnie ujrzał rzeczywistość.
Ujrzał ciało ciepłe i bijące tętnem, pod którego skórą czułeś przebieg krwi namiętnej, zarysy posiadające wykończenie marmuru oraz falowania toni, twarz świetlaną, ale wyniosłą i obojętną, na której odmowa kojarzyła się z przywabianiem, włosy mające niby odblaski pożogi, zalotność stroju przejętą i przejmującą dreszczem rozkoszy, kunsztowne obnażenie, zdradzające pogardliwą żądzę oddania się z odległości tłumowi, łatwość nie do zdobycia, zagadkowość pełną wdzięku, pokusę zaprawną powabem przewidywanej zguby, obietnicę zmysłom i zarazem groźbę duchowi, podwójne udręczenie: jedno będące żądzą, drugie obawą. Oto co on ujrzał. Ujrzał, słowem, kobietę.
Ujrzał zarazem więcej i mniej, niż kobietę, bo samicę.
Jednocześnie także boginią.
Słowem, samicę jakiegoś boga.
Tajemnica owa, której płeć na imię, po raz pierwszy mu się objawiła.
Ale gdzie? W nieprzystępnych krainach.
W nieskończonej odległości.
O! przeznaczenie, szyderstwa pełne! Duszę, tę rzecz niebiańską, on posiadał, on w ręku dzierżył — była to Dea; ale płeć, ową rzecz czysto ziemską, właśnie w najdalszej głębi nieba spostrzegał — była to owa kobieta.
I to jeszcze księżniczka.
Więcej, niż bogini, jak powiedział Ursus.
Co za zawrotna wyżyna! Marzenie nawet cofnęłoby się wobec podobnie stromego ziszczenia.
Czyż do tego stopnia oszaleje, żeby aż sobie myśl miał zaprzątnąć ową nieznajomą? Gwynplaine szamotał się sam z sobą.
Przywodził sobie na pamięć wszystko, co kiedykolwiek słyszał od Ursusa o tych zbytkownych egzystencjach, niemal już królewskich; bajania starego mędrca, dawniej w mniemaniu jego niepożyteczne, obecnie występowały na tle jego rozmyślań niby błyszczące żyły kosztownego kruszcu, jeśli wrażenia nasze zapomnienie zwolna przykurzy, cienka to tylko warstewka, którą zdmuchnie z łatwością lada okoliczność odpowiednia; Gwynplainowi żywo w umyśle stawał ten świat wspaniały, pański, do którego należała owa kobieta, jako coś bezlitośnie ciążącego na tym drugim, prostaczym, którego on był cząstką. Byłże on nawet cząstką choćby i tego świata? On, hecarz, który na drabinie społecznej niżej jeszcze stoi od najniższego zpośród ludu człowieka? Po raz pierwszy, od czasu kiedy myśleć począł, serce mu ścisnęło to uczucie własnej podłości, czyli, jakbyśmy po dzisiejszemu nazwali, upodlenia. Wszystkie opisy i wyliczania Ursusa, wszystkie jego liryczne zachwyty, wszystkie dytyramby na cześć zamków, parków, wodozbiorów, dziedzińców i krużganków, wszystkie jego opisy bogactw i potęgi owego wybranego świata, zmartwychwstawały w umyśle Gwynplaina pół namacalne, pół przyćmione. Doświadczał niby opętania od tych myśli. Żeby człowiek z ciała i kości mógł być lordem, wydawało mu się to niemożebnem. To jednak istniało. Rzecz nie do uwierzenia! W istocie są lordowie na świecie, ale czy z tej samej gliny, co inni śmiertelnicy? Chyba niepodobna. Czuł się rzuconym na samo dno ciemności, kędy zewsząd nieprzenikliwą miał wkoło siebie cembrowinę, i dopiero ponad głową, w zawrotnej gdzieś wyżynie, spostrzegał niewyraźnie, w olśniewającym zamęcie lazuru, jakieś postacie z promieni zmieszane, wpośród których królowała w chwale czarodziejska księżniczka.
Czuł w sobie jakąś dziwną potrzebę tej kobiety, ściśle zrosłą z niepodobieństwem.
I oto sprzeczność ta dotkliwa bezustannie mimo jego woli przerabiała się w jego umyśle: mieć tuż przy sobie w ścisłej i dotykalnej rzeczywistości duszę, w nieujętości zaś, gdzieś w głębi ideału — ciało.
Ale żadna z tych myśli nie przedstawiała mu się w dostatecznie określonym stanie. Mgła to była niby, którą nosił w sobie. Z chwilą każdą zmieniało to zarysy i przepływało. W każdym razie wynikało stąd głębokie zamroczenie.
Zresztą, myśl, że coś w tem wszystkiem może być dościgłego, ani na chwilę nie nawiedziła jego duszy. Nawet we śnie nie zamarzył żadnego zbliżenia ku księżniczce. I bardzo to szczęśliwie.
Drżenie szczebli podobnej drabiny, jeśliś raz postawił na nich stopę, może ci na zawsze w mózgu uwięznąć; mniemasz, że się ku Olimpowi wspinasz, a tymczasem zajeżdżasz do czubków. Wyraźna pożądliwość, któraby się w nim była zbudziła, przeraziłaby go strachem. Na szczęście nie doświadczył nic podobnego.
Do tego, czy ujrzy jeszcze tę kobietę? Zapewne nigdy. Zakochać się w światłości, przelatującej na widnokręgu, toż i szaleństwo nie zachodzi aż tak daleko. Wdzięczyć się do gwiazdy, na upartego jeszcze się to da zrozumieć; gwiazdę tę widzieć znowu możesz, wróci kiedyś na swoje miejsce, albo może być i całkiem stała. Ale czy podobna się zakochać w błyskawicy?
Kręcił się niby w zamkniętem kole niepozbytych marzeń. Kształty bożyszcza, świetniejącego w głębi loży wspaniale i zalotnie, rozpływały się pierzchliwie w tumanach jego myśli, następnie całkiem znikały. Myślał o tem, to znowu nie myślał, zaprzątał się czem innem i znowu wracał. Doświadczał poprostu wrażeń kołysania.
Przez kilka nocy spać mu to nie dało. W bezsenności tyleż marzyć można, co i we śnie.
Niemal niepodobną jest rzeczą wyrazić w określonych granicach zawiłe ruchy myśli krążących po mózgu. Wielką niedogodnością słowa jest to, że ma daleko wyraźniejsze zarysy, niż idee. Idee spływają się brzegami, słowa pozostają każde sobą. Pewna rozpierzchająca się strona duszy zawsze im się wymyka. Wyrażenie ma granice, których myśl nie posiada.
Ciemny ogrom naszego wnętrza jest tak bezmierny, że to, co się działo w głębi Gwynplaina, w myśli jego zaledwie dotykało Dei. Dea królowała, jak świętość, w samem jądrze jego ducha. Do niej nie mogło być zbliżenia.
A jednak dusza ludzka z samych sprzeczności jest złożona. Otóż i we wnętrzu Gwynplaina odbywało się starcie. Miałże jego samowiedzę? Zaledwie je przeczuwał.
Czuł w głębi siebie, od najkruchszej swojej strony (a każdy posiada stronę podobną), uderzanie jakichś pożądań. Dla Ursusa nie byłoby w tem nic ciemnego, Gwynplaine zdać sobie z tego sprawy nie umiał.
Bojowały w nim dwa poczucia: jedno ideału, drugie płci. Odbywają się tego rodzaju walki białego z czarnym anioła na moście, rzuconym ponad otchłanią.
Skończyło się na tem, że czarny anioł został w przepaść strącony.
Nagle, dnia pewnego, Gwynplaine nie pomyślał już o nieznajomej kobiecie.
Walka pomiędzy dwoma pierwiastkami, ów pojedynek pomiędzy jego ziemską a niebiańską stroną, wszystko to odbyło się w największych ciemniach jego istoty, i to w tak przepaścistej głębinie, że zaledwie się i to bardzo niewyraźnie na tem spostrzegł.
Co pewna, to że ani na chwilę nie przestał ubóstwiać Dei.
Gdzieś wewnątrz niego odbył się jakiś zamęt, krew jego przechorowała jakąś gorączkę, ale to już było znikło. Dea tylko pozostała.
Gwynplaine byłby się nawet zdumiał niemało, gdyby mu powiedziano, że Dea mogła być, choć na chwilę, w niebezpieczeństwie.
W ciągu paru tygodni widziadło, które zdawało się zagrażać tym dwojgu duszom, całkiem pierzchło.
W Gwynplainie pozostało już tylko serce, jako ognisko, a w niem miłość, jako płomień.
Zresztą, jakeśmy to powiedzieli, „księżniczka“ już nie wróciła.
Ursus uważał to za rzecz bardzo prostą. „Dukatowe“ damy należą do wyjątków. Taka osoba to ci wchodzi, płaci i znika. Za dużo to dobrego dwa razy rzecz podobna. Co zaś do Dei, to ta ani nawet wspomniała o kobiecie, która już należała do przeszłości. Prawdopodobnie nasłuchiwała, jak zawsze, skutkiem czego dostatecznie ją objaśniło niejedno tęskne westchnienie Ursusa, a czasem i wykrzyk jego mimowolny: — Ho, ho! Dukaty nie codzień kapią z nieba. — Więc też ani nawet nazwała więcej ową „kobietę“. Było w tem głębokie przeczucie. Dusza chwyta się niekiedy tych ostrożności niejasnych, których tajemnice nie zawsze sama zbadać może. Przemilczać kogoś, to jakby go się pozbywać. Pytając się o niego, lękasz się go przyzwać. Zastawiasz się od niego milczeniem, jakbyś drzwi przed nim zamykał.
Zdarzenie całe poszło w zapomnienie.
Czy nawet zaszło kiedy? Czy coś podobnego istniało? Przepłynąłże istotnie cień jaki pomiędzy Gwynplainem i Deą? Dea o tem nie wiedziała, Gwynplaine o tem już nie wiedział. Nie, doprawdy nic chyba nie było. Księżniczka sama rozpłynęła się w odległej dali, jakby przywidzenie. Była to tylko chwila urojenia, wyśniona przez Gwynplaina, z której się już był ocknął. Rozwianie się marzenia, podobnie jak rozdmuchnięcie tumanów mgły, nie pozostawia najmniejszego śladu; i oto po przejściu chmury tyleż się nie zmieniła miłość w sercu, ile nie uległo zmianie słońce na niebie.
Znikła również jeszcze jedna postać, mianowicie Tom-Jim-Jack. Przestał nagle odwiedzać oberżę Tadcaster.
Osoby, mające możność śledzenia wiadomości z życia wielkich panów londyńskich, mogły zauważyć w Gazecie Tygodniowej pomiędzy dwoma wyciągami z rejestrów parafjalnych notatkę: „Wyjazd lorda Dawida Dirry-Moir, obejmującego na rozkaz Jego Królewskiej Mości ponownie komendę swej fregaty w białej eskadrze krążącej obecnie u brzegów Holandji“.
Ursus zauważył, że Tom-Jim-Jack nie przychodzi, i głowił się nad tem mocno. Tom-Jim-Jack nie ukazywał się od pamiętnego dnia, w którym wyruszył z ową damą w poczwórnej karocy. Zaprawdę niemała to zagadka ten Tom-Jim-Jack, uwożący ni stąd ni zowąd księżniczki! Jakaż to interesująca tajemnica do zgłębienia! Ile tu pytań się nastręcza! Jak wieleby się powiedzieć dało! Dlatego właśnie Ursus nie pisnął ani słowa.
Ursus z doświadczenia życiowego wiedział jak sparzyć się można na zbyt śmiałej ciekawości. Ciekawość bowiem musi odpowiadać osobie ciekawskiego. Słuchając, wystawia się na szwank ucho, przyglądając się — oko. Najprzezorniej jest nic nie słyszeć i nic nie widzieć. Tom-Jim-Jack wsiadł do owej karocy książęcej, oberżysta był świadkiem tego wzniesienia. Widok marynarza, zasiadającego w karecie obok wielkiej damy, graniczącej z cudem, nakazywał Ursusowi oględność. Kaprysy życia sfer wyższych powinny być święte dla osób niższego stanu. Wszystkie te płazy, zwane biedakami, najlepiej uczynią, gdy zauważywszy coś niezwykłego, zaszyją się w swoją norę. Umieć zachować się spokojnie to siła. Jeśli nie masz szczęścia być ślepym, przymknij oczy; jeśli nie zostałeś obdarzony głuchotą, zatkaj uszy, jeśli łaskawy los nie nagrodził cię niemotą, unieruchom sam swój język. Wielcy są, czem chcą, mali — czem mogą, pomińmy nieznane. Nie zapuszczajmy się w mitologję; nie narażajmy się pozorom: miejmy głębokie poważanie dla bałwanów. Nie kierujmy naszych plotek ku wywyższeniom i zniżeniom zachodzącym w sferach wyższych, z nieznanych nam powodów. Są to dla nas, nędznych, przeważnie złudzenia optyczne. Metamorfozy są sprawą bogów; mogące się zdarzyć przemiany i rozkłady wielkich osobistości, unoszących się nad nami w obłoki, których zrozumieć niepodobna, a które badać jest niebezpiecznie. Zbytnie zwracanie uwagi na zabawy i fantazje olimpijczyków niecierpliwi ich, i nagły grom może łatwo nas pouczyć, że ten byk, zbyt ciekawie przez nas badany, jest Jowiszem. Nie rozchylajmy fałd podobnego murom płaszcza groźnych możnowładców. Obojętność jest mądrością. Nie poruszać się jest zdrowo. Udawaj trupa, to cię nie zabiją. Oto mądrość owadu. Ursus się jej trzymał.
Oberżysta, zaciekawiony, zagadnął go pewnego dnia:
— Jakoś nie widać zupełnie Toma-Jim-Jacka? — Aha — odparł Ursus — nie zauważyłem tego wcale.
Mistrz Nicless uczynił półgłosem jakąś uwagę, zapewne na temat niezwykłego zbliżenia Toma-Jim-Jacka z książęcą karocą, spostrzeżenie przypuszczalnie lekceważące i niebezpieczne, którego Ursus starał się nie słyszeć.
Ursus jednak był zanadto artystą, by nie miał żałować Toma-Jim-Jacka. Doznał pewnego rozczarowania. Nie zwierzył się jednak nikomu prócz Homo, jeaynego powiernika, którego dyskrecji mógł być pewien. Szepnął cichutko do ucha wilkowi.
— Odkąd Tom-Jim-Jack nas opuścił, odczuwam pustkę jako człowiek i chłód jako poeta.
To wynurzenie się sercu przyjaciela przyniosło ulgę Ursusowi.
Wobec Gwynplaina zachował zupełne milczenie o tej sprawie. Gwynplaine zaś również nie wspominał o zniknięciu Toma-Jim-Jacka.
Prawdę powiedziawszy, Gwynplainowi Tom-Jim-Jack był na razie mniej więcej obojętny. Myślał jedynie o Dei.
Zaczynał powoli zapominać. Dea nie domyślała się nawet wstrząśnienia, jakiego doznał. Jednocześnie ucichły intrygi i skargi przeciwko Człowiekowi Śmiechu. Nienawiść wypuściła z rąk swą ofiarę. Wszystko uspokoiło się w Green-Boxie i w pobliżu. Ani wędrownych artystów, ani księży. Ucichł pomruk okólny. Zapanowało powodzenie pozbawione groźby. Los miewa nieraz takie nagłe pogody. Pełne blasku szczęście Gwynplaina i Dei było narazie bez chmur. Powoli dosięgło stopnia, poza którym niema już wzrostu, stopnia, który nazywamy szczytem. Szczęście jak morze wzbiera, póki nie dosięgnie swej pełni. Ale ludzie, doznający doskonałego szczęścia, pamiętać muszą o tem, że po przypływie następuje odpływ. Morze znów opada.
By uzyskać niedosięgalność, trzeba być postawionym albo bardzo wysoko, albo bardzo nisko. To ostatnie stanowisko jest conajmniej równie pożądane jak pierwsze. Wymoczek łacniej uniknie zmiażdżenia, niż orzeł strzały. Dwie te istoty, Gwynplaine i Dea, mogły, jakeśmy to już zauważyli, więcej niż ktokolwiek inny na ziemi, cieszyć się bezpieczeństwem, jakie daje niepozorność; ale nigdy jeszcze nie czuli się tak bezpiecznymi, jak teraz. Żyli coraz bardziej jedno dla drugiego, jedno w drugiem, w ekstazie. Serce nasyca się miłością niby boską solą, która je konserwuje; stąd nieskazitelna miłość tych, którzy ukochali się w zaraniu życia, stąd świeżość dawnej długotrwałej miłości. Jest to niejako nabalsamowanie miłością.
Na Filemona i Baucis złożyli się Dafnis i Chloe. Taka to starość, wieczoru podobnego świtowi, była zapewne przeznaczona Gwynptainowi i Dei. Narazie byli młodzi.
Ursus zapatrywał się na tę miłość, jak lekarz na swą klinikę. Miał zresztą to, co w owych czasach zwano „hippokratycznem spojrzeniem“. W patrywał się w Deę, wątłą i bladą, swoją przenikliwą źrenicą i pomrukiwał:
— To szczęście, że jest szczęśliwa!
Czasami znów mówił:
— Szczęście pójdzie jej na zdrowie.
Potrząsał głową i od czasu do czasu odczytywał uważnie w posiadanym starym szpargale Avicenjusza w przekładzie Vopiscusa Fortunatusa, wydanym w Louvain (Lowanjum) w r. 1650, ustęp o „zaburzeniach sercowych“.
Dea, ulegająca łatwo znużeniu, popadała często w poty i senność i co dnia, jak wiemy, odbywała drzemkę popołudniową. Pewnego dnia, gdy zasnęła na skórze niedźwiedziej, a Gwynplaine był nieobecny, Ursus pochylił się ostrożnie i przyłożył ucho do serca Dei. Zdawał się na słuchiwać przez chwilę, a prostując się, szepnął: „Żeby tylko nie doznała jakiego wstrząśnienia. Ta rysa wnetby się powiększyła“.
Publiczność nadal tłoczyła się na przedstawieniach Zwyciężonego Chaosu. Powodzenie Człowieka Śmiechu zdało się być niewyczerpane. Wszyscy tu przybiegali: już nietylko z Southwark, ale nieco i z Londynu. Publiczność była obecnie różnolita; nie sami już tylko majtkowie i stangreci; według opinji mistrza Niclessa, znawcy motłochu, znajdowało się pośród tego tłumu sporo szlachty i baronetów w gminnem przebraniu. Przebieranie się jest jedną z rozkoszy Sumis i było naówczas bardzo w modzie. Ta arystokracja wmieszana w tłum pospolity była pomyślną oznaką, dowodziła, że rosnące powodzenie ogarniało i Londyn. Sława Gwynplaina stanowczo znalazła dostęp do szerokiej publiczności. Tak też było rzeczywiście. Cały Londyn mówił o Człowieku Śmiechu. Mówiono o nim nawet w klubie Mohock, siedlisku lordów.
W Green-Box nie domyślano się tego wcale; zadawalniano się spokojnem szczęściem. Upojeniem Dei było móc co wieczór pogładzić płowe kędziory Gwynplaina. Nawyk ma w miłości przemożne znaczenie. Całe życie się w nim zaśrodkowuje. W schód słońca jest nawykiem wszechświata. Świat jest kochanką, słońce — kochankiem. — Światło jest karjatydą olśniewającą, która podtrzymuje świat. Codziennie przez jedną wzniosłą chwilę, ziemia pokryta nocą wspiera się na wschodzącem słońcu. Dea, niewidoma, odczuwała ponowny napływ ciepła i nadziei w chwili, gdy dłoń jej dotykała głowy Gwynplaina. Dwie istoty ciemne, uwielbiające się nawzajem, pogrążone w miłości i zupełnej ciszy, zgodziłyby się trwać tak przez wieczność.
Pewnego wieczoru, Gwynplaine, w nadmiarze szczęścia, który jak upojenie wonią przyprawia o boską niemoc, wałęsał się swoim zwyczajem po skończonem przedstawieniu po łące w oddaleniu paruset kroków od Green-Boxu. Bywają takie chwile ulgi, w których wylewa się nadmiar serca. Noc była czarna i przezroczysta. Gwiazdy przyświecały jasno. Plac jarmarczny był opustoszały. Sen i zapomnienie zapanowały w barakach porozrzucanych wokół Tarrinzeau-field.
Jedno tylko światło nie było zgaszone; była to latarnia oberży Tadcaster, przy otwartej w oczekiwaniu powrotu Gwynplaina.
Dzwonnice pięciu parafij Southwarku wydzwoniły tylko co jedna po drugiej różnemi głosami północ.
Gwynplaine myślał o Dei. O czemżeby innem miał rozmyślać? Ale tego wieczoru, dziwnie zmieszany, pełen lęku, niepozbawionego uroku, myślał o Dei, jak mężczyzna myśli o niewieście. Czynił sobie wyrzuty. Było to poniżenie. Rozpoczynał w nim swoje działanie głuchy napór małżonka. Słodka a nagląca niecierpliwość. Przekraczał niewidzialną granicę; przed nią znajduje się dziewica, za nią kobieta. Badał sam siebie z niepokojem; możnaby powiedzieć, że oblewał się wewnętrznym rumieńcem.
Gwynplaine z lat pierwszych w nieświadomości tajemniczego w zrastania zwolna przeobraził się całkowicie. Dawny niewinny młodzieniec czuł, że obejmuje go niepokojący zamęt. Posiadamy ucho światła, do którego przemawia duch, i ucho ciemności, do którego przemawia instynkt. Przez to ucho, wzmagające dźwięki, dochodziły go nęcące podszepty nieznanych głosów. Nawet u najczystszego młodzieńca, marzącego o miłości, pewne zgęszczenia ciała stają w końcu pomiędzy nim a jego marzeniem. Zamysły tracą swą przejrzystość. To, do czego się nie przyznajemy, a co stanowi wolę natury, wkracza w obszar naszej świadomości. Gwynplaine odczuwał jakiś apetyt materji, zawierającej wszelkie pokusy, której prawie zupełnie pozbawiona była Dea. W gorączce, która wydawała mu się chorobliwą, przeistaczał Deę w nieco niebezpieczny sposób, starając się za pomocą przesady doprowadzić tę postać seraficzną do ziemskiej kobiecości. Ciebie, kobieto, nam potrzeba.
Miłość znuży się wkońcu nadmiarem raju. Pożąda pałającej skóry, silnego wzruszenia, elektryczności niepowetowanego pocałunku, rozwianych włosów, celowego uścisku.
Gwiazdowość krępuje. Eteryczność cięży. Nadmiar nieba w miłości to nadmiar paliwa w ogniu; cierpi na tem płomień. Dea uchwytna i ogarnięta, zawrotne zbliżenie łączące dwoje istot w twórczej tajemnicy, oto mara rozkoszna, która nawiedziła Gwynplaina. Kobieta! Słyszał wewnątrz siebie ten potężny zew przyrody. Niby Pigmaljon marzenia, z błękitu kształtujący Galateę, poprawiał zuchwale w głębi duszy nieskazitelny zarys Dei; zarys zbyt niebiański i niedość rajski; bowiem raj to Ewa; a Ewa była samicą, matką cielesną, mamką ziemską, świętem łonem pokoleń, niewyczerpaną piersią mleczną, niańką nowonarodzonego świata; a pierś wyłącza skrzydła. Dziewictwo jest jedynie nadzieją na macierzyństwo.
W dotychczasowych marzeniach Gwynplaina Dea zawsze unosiła się wysoko, ponad ciałem. W tej chwili szału usiłował myślą ściągnąć ją na padół, pociągał za ową nić płci, za pomocą której ziemia trzyma na uwięzi każdą młodą dziewczynę. Żadne z tych ptasząt nie może ujść niewoli. Dea na równi z innemi podlegała temu prawu, i Gwynplaine, choć niezupełnie się do tego przyznawał, niewyraźnie pragnął, by mu się poddała. Pragnienie to, mimowolne, powracało nieustannie. Wyobraźnia malowała mu Deę, jako istotę ziemską. Niesłychany obraz: Dea, już nie jako ekstatyczna istota, ale jak o uosobienie lubieżności; głowa Dei na poduszce. Wstydził się sam przed sobą tej zuchwałej wizji; uważał ją za pewną profanację; opierał się temu opętaniu, odwracał się odeń, lecz wizja wracała; zdawało mu się, że popełnia zbrodnię przeciw niewinności. Dea była dlań obłokiem. Z drżeniem uchylał obłok, jak gdyby podnosił koszulę. Był kwiecień.
Stos pacierzowy ma swoje rojenia. Stawiał kroki niepewnie, z roztargnionem wahaniem, jak to bywa, gdy jesteśmy zupełnie samotni. Gdy nie czujemy ludzi wokoło siebie, myśli nasze wędrują samopas. Dokąd biegła myśl Gwynplaina? Nie śmiałby przyznać się do tego sam przed sobą. Czy do nieba? Nie. Do łoża. Wyście nań patrzyły, gwiazdy.
Dlaczego mówi się: zakochany? Powinnoby się raczej mówić: opętany. Być opętanym przez djabła, to wyjątek, być opętanym przez kobietę, to reguła. Każdy mężczyzna podlega napadom takiego obłąkania. Jakąż czarownicą jest każda ładna kobieta!
Prawdziwe imię miłości to niewola.
Bierze nas w niewolę dusza kobiety. I jej ciało. Nieraz bardziej ciało niż dusza. Dusza jest kochanką, ciało — władczynią.
Spotwarzamy szatana. To nie on skusił Ewę. To Ewa jego skusiła. Pochop wyszedł od kobiety. Lucifer przechodził spokojnie. Spostrzegł niewiastę. Stał się Szatanem.
Ciało to powłoka nieznanego. Rzuca wyzwanie swą wstydliwością. Trudno o coś bardziej niepokojącego. Ciało, ta bezczelna powłoka, sroma się.
W danej chwili więził Gwynplaina i targał nim ów straszliwy pociąg do powłoki zewnętrznej. Straszna to chwila, gdy obejmie człowieka pożądanie nagości. Jakże łatwo upaść w tej chwili. Ileż mroków w tej bieli Wenery! Jakiś głos potężny wzywał w nim Dei. Dei dziewki, Dei połowicy mężczyzny, Dei z ciała i płomienia, Dei o piersi obnażonej. Odpychał nieomal anioła. Przełom tajemniczy przeżywany przez każdą miłość i niebezpieczny dla ideału. Twórcza przyroda dąży do swojego celu.
Chwila skażenia niebiańskiego.
Miłość Gwynplaina do Dei stawała się ślubną. Miłość dziewicza jest przejściowa. Nadeszła chwila. Gwynplaine pożądał tej kobiety.
Potrzebna mu była kobieta.
Pochyłość, której kres jest dla nas niewidoczny.
Zew niewyraźny przyrody jest nieubłagany.
Kobieta, jakaż to otchłań! Na szczęście dla Gwynplaina istniała tylko jedna jedyna kobieta, Dea. Jedyna, której pragnął. Jedyna, która go chciała.
Gwynplaina zdjął dreszcz nieokreślony, zew żywotny nie skończoności.
Wiosna to była. Gwynplaine pełną piersią brał w siebie owe bezimienne tchnienia gwiaździstych ciemni. Szedł ciągle, rozkosznym zewsząd opływany obłędem. Błąkające się w powietrzu wonie żywo krążących soków roślinnych, przebłyskujące w cieniach tu i owdzie odblaski, pękania gdzieś daleko kwiatów nocnych, senne szmery, dolatujące z gwiazd kryjących się w gęstwinie, szepty wód i liści, tchnienia tysiąca przedmiotów, powiewy to orzeźwiające, to ciepłe, słowem całe to tajemnicze budzenie się majowych godów, to tylko jedna niezmierna pieśń rozkoszy, wyzwanie uderzające do głowy, pośród którego odchodzi od siebie dusza. Ideał nie wie już wtedy, co sam mówi.
Ktoby był wtedy widział idącego Gwynplaina, byłby pomyślał: — Ten człowiek jest pijany.
W istocie bowiem niemal się on zataczał pod ciężarem wzruszeń swojego serca, a także wrażeń wiosny i nocy.
Osamotnienie miejsca jego przechadzki było tak milczące, że chwilami człowiek ten myślał głośno.
Widząc, że cię nikt słyszeć nie może, chętnie głośno rozmawiasz sam z sobą.
Przechadzał się tak krokiem powolnym, z głową spuszczoną, z rękoma zaplecionemi z tyłu, z rozwartemi palcami.
Nagle uczuł, jakby mu się coś wśliznęło pomiędzy te rozwarte bezwładności palców.
Żywo się odwrócił.
W dłoni swojej ujrzał papier jakiś, przed sobą zaś jakiegoś człowieka.
Ten to człowiek, podsunąwszy się ku niemu z ostrożnością kota, wsunął mu był ten papier między palce.
Papier był listem.
Człowiek, dostatecznie oświetlony gwiaździstym półcieniem, małego był wzrostu, pyzaty, młodziutki, ale poważny, ubrany zaś w odzienie barwy płomienistej, narzucone na wierzch długą czarną opończą, zwaną naonczas capenoche, co znaczy po hiszpańsku okrycie nocne. Na głowie miał czapeczkę karmazynową, w rodzaju krymki, na znak służebnictwa złotem obszytą. Na czapeczce tej zatknięte było pióro czaple.
Stał nieporuszony. Myślałbyś, że to jaki kształt przyśniony.
Gwynplaine poznał w nim pazia księżniczki.
Zanim zdołał wykrzyknąć ze zdumienia, uprzedził go cienki, pół chłopięcy, pół kobiecy głosik pazia, mówiący co następuje:
— Bądź pan jutro o tej samej godzinie u wejścia na most Londyński. Czekać tam na ciebie będę i sam cię zaprowadzę.
— Dokąd? spytał Gwynplaine.
— Tam, gdzie jesteś oczekiwany.
Gwynplaine mimowolnie rzucił okiem na list, który trzymał w drżącej ręce.
Kiedy znowu wzrok podniósł, pazia już przed nim nie było.
Tylko w głębi pustego rynku błąkał się jakiś kształt ciemny, pomniejszający się i mierzchnący coraz niewyraźniej. Był to ów paź, oddalający się szybkim krokiem.
Wreszcie zaszedł za róg ulicy i znikł, jakby go nigdy nie było.
Gwynplaine popatrzał czas jakiś za tem rozpływającem się widziadłem, poczem listowi przypatrywać się począł. Bywają chwile w życiu, w których to, co ci się przytrafia, zdaje się wcale nie było; tak dalece osłupienie w odległości cię trzyma od zaszłego zdarzenia. Gwynplaine przybliżył sobie list do oczu, właśnie jakby go przeczytać chciał; ale wtem spostrzegł zdumiony, że tego uczynić nie może z dwóch nader słusznych powodów: naprzód, że go nie odpieczętował, a następnie, że było zupełnie ciemno. Upłynęło nieco czasu, zanim sobie przypomniał, że jest jeszcze światło w zajeździe. Postąpił parę kroków, ale w stronę całkiem przeciwną, jak człowiek, który ani nawet wie, dokąd idzie. Lunatyk, któremuby widmo list jakiś wręczyło, nie szedłby inaczej.
Opamiętał się wreszcie, podbiegł raczej niż podszedł ku błyskającemu przez drzwi uchylone światłu i przy jego niepewnej jasności raz jeszcze bacznie list obejrzał.
Na pieczątce żadnego nie było wycisku, na odwrotnej zaś stronie był tylko napis: Do Gwynplaina. Drżącą dłonią złamał pieczątkę, list wyjął i, ku światłu go skierowawszy, oto co w nim wyczytał:
„Tyś szkaradny, a ja piękna. Tyś hecarz, a ja wielka dama. Jam pierwsza z pierwszych, tyś najostatniejszy. A jednak chcę być twoją. Kocham cię. Przyjdź!“
Bywają rzuty płomienia, zaledwie drasnąć zdolne ciemności; zdarzają się jednak i takie, które ogień podsadzają pod wybuchy wulkanu.
Bywają iskry ogromnych rozmiarów.
Gwynplaine przeczytał list i znowu go potem odczytał. Tak, tak, były tam wyraźnie słowa: kocham cię.
Poczęły go nawiedzać dziwne strachy.
Naprzód sądził, że oszalał.
Tak jest, oszalał, nic nad to pewniejszego. To, co tylko co widział, nigdy nie istniało. Poprostu naigrawały się tylko z niego omroczne tumany. Czerwony człowieczek był tylko widziadłowym błyskiem. Niekiedy nocą pusty płomyk wędrowny podbiega uśmiać się z ciebie. Po spełnieniu tej uciechy istota przywidziana znikła, zostawiając poza sobą Gwynplaina szaleńcem. Ciemności dopuszczają się nieraz podobnych sprawek.
Nagłe Gwynplaine przekonał się dowodnie, że przecież nie stracił rozumu.
Co, przewidzenie? Ale gdzież tam! No, a list ten przecie? Przecież go trzymam w ręku. Przecież to jest naprawdę papier, naprawdę pismo, pieczątka. A potem, czy on nie wie, od kogo ten list pochodzi? Toż w tem wszystkiem niema nic ciemnego. Wzięto pióro, umoczono je w atramencie i pisano. Zapalono świecę i papier zapisany zapieczętowano lakiem. Czyliż na tym papierze niema jego nazwiska? Do Gwynplaina. Papier pachnie. Wszystko tu jasne, jak na dłoni. Zna Gwynplaine małego posłańca. Jest to paź. Ten błysk to liberja. Paź ten naznaczył schadzkę Gwynplainowi o tej samej godzinie nazajutrz u wejścia na most Londyński. Czyżby i most Londyński miał być przywidzeniem? Nie, nie, wszystko się tu łączy jedno z drugiem. Niema w tem żadnego obłędu. Wszystko tu jest rzeczywistością. Gwynplaine jest najzupełniej przytomny. Nie jest to złuda żadna, któraby mu się nagle rozwiać miała ponad głową; owszem, rzecz to, która mu się istotnie przytrafia. Nie, doprawdy, Gwynplaine nie jest szaleńcem. Nie jest to nawet wcale marzenie. I znowu list odczytywał.
No dobrze, ależ w takim razie?...
W takim razie rzecz to straszliwa!
Jest na świecie kobieta, która chce do niego należeć.
Kobieta, która mu mówi: jam twoja! Ha, w takim razie trzeba będzie usunąć z mowy to wyrażenie: rzecz nie do wiary. Kobieta jakaś chce należeć do niego! Kobieta, która widziała jego twarz! Kobieta, która nie jest niewidomą! I któż to ona jest? Czy brzydka? Nie, przeciwnie, cudownie piękna. Czy jak a dziewczyna z gminu? Nie, przeciwnie, wielka dama.
Cóż jest w tem wszystkiem i co to ma znaczyć? Cóż za niebezpieczeństwo triumf podobny! Ale jak się tu nie rzucić w tę otchłań bez namysłu, choćby na złamanie karku?
Jakto? Ta kobieta, ta syrena, to zjawisko wspaniałe, ta przemożna pani, ta bajeczna królowa w swej loży, ta tajemnicza promienistość! Gdyż to nie kto inny, tylko ona. Tak, to ona.
Trzaskanie zajmującego się zewsząd pożaru zdawało się wybuchać przed jego stopami. Tak, to ta sama dziwna nieznajoma, której widok tyle mu sprawił wstrząśnienia! I oto wszystkie tłumne myśli, jakie kiedy miał o tej kobiecie, wywijały się znowu w jego umyśle, niby zapalając się u tych ogni zewsząd, ponurych. Zapomnienie przyrównać można do palimpsestu. Lada sposobność potemu, a wszystkie zatarcia wybłyskują znowu w międzywierszach, na tle zdumionej pamięci. Zdawało się Gwynplainowi, że już od dawna pozbył się był tej postaci ze swej duszy, a oto odnajdywał ją znowu; widocznie bowiem była tam wyryta, wżłobiwszy się niejako w ten jego mózg utrapiony, który się bezwiednie dopuścił marzenia. W istocie rylec przeznaczenia spełnić musiał tę robotę. Obecnie jakieś zło z tego wynikło. Marzydło to bowiem, nie dające się już odepchnąć, Gwynplaine tym razem witał z uniesieniem.
Co? Kobieta jakaś chce należeć do niego? Co? Wielka pani, zstępująca ku niemu ze swego tronu, bożyszcze ze swego ołtarza, wspaniały posąg ze swego wzniesienia, widziadło promienne ze swego obłoku! Jakto! Z niepodobieństwa krainy marzenie ku niemu spływało! Jakto! Owa bogini podniebna, owa promienistość, owa nereida, cała klejnotami ociekająca, owa piękność najwyższa i przeto niedostępna, ze swej wyżyny, zjeżonej promieniami, sama się ku niemu wychyla? Jakto? Ona ten swój wóz świetlany, jednocześnie przez gołębie i przez smoki ciągniony, nagle zatrzymuje ponad jego głową i, przewieszając się z niego, mówi mu: — Chodź, Gwynplainie! — Jakże! Więc jemu, Gwynplainowi, dana jest ta przerażająca chwała, że się ku niemu w podobny sposób sklepienie niebios zniża? Bowiem ta kobieta, jeśli tylko kształt gwiaździsty kobietą nazwać się godzi, sama mu się wprasza, sama narzuca, sama oddaje! Toż od tego zawrotu głowy dostać można. Olimp się prostytuuje! I dla kogo? Dla niego, Gwynplaina! Jakże! Toż z świetlistego wgórze gdzieś obłoku wydzierają się ku niemu białe ramiona zalotnicy, ażeby go przycisnąć do łona bogini! I łono to pozostanie jednak bez zmazy. Gdyż potęgom podobnym nigdy się skalać nie zdarza. Toż niedarmo w światłości się kąpią bogowie. I jeszcze ta wydzierająca się ku niemu bogini wie dokładnie, co czyni. Poczwarność Gwynplaina wcale jej tajną nie jest. Widziała twarz jego i wcale się przed jej brzydotą nie cofa. Kocha go tedy mimo to wszystko.
Gorzej daleko: kocha go właśnie dla jego brzydoty.Któż zdoła uwierzyć, że mu się rzecz podobna nie śni? Małoż już tego, że Gwynplaine został pokochany, — cóż dopiero pomyśleć, że z całego świata wybrany?
Jakże! Więc w świecie, w którym żyje ta kobieta, w tem świetnem zewsząd otoczeniu, bez najmniejszego ograniczenia potężnem, bez najmniejszej odpowiedzialności swobodnem, pod dostatkiem przecież jest książąt — mogła sobie wybrać księcia; Bóg wie ilu jest lordów — mogła sobie wybrać lorda; bez liku jest ludzi młodych, pięknych, zachwycających, wspaniałych — mogła sobie wybrać Adonisa. Tymczasem zaś kogoż wybrała? Gnafrona! Mogła wybrać z pośród meteorów i piorunów ogromnego sześcioskrzydłego Serafina, a wybrała lichego robaka, czołgającego się w błocie. Po jednej stronie najznakomitsi panowie, wszystko, co tylko jest wielkością, bogactwem, chwałą; po drugiej prosty hecarz. I oto hecarz zwycięstwo odnosił! Cóż to tedy za szale posiadała w swem sercu ta kobieta i jakąż wagą ważyła swą miłość? Brała sobie z głowy koronę książęcą i rzucała ją na deski ulicznej widowni! Odejmowała sobie od skroni promienie i przyczepiała je do najeżonych włosów szpetnego chochlika! Jakiś niby ogólny świata przewrót, rojowisko najniepozorniejszych owadów w górze, najświetniejszych konstelacyj w dole przywalało oszołomionego Gwynplaina rumowiskami zrębów światłości i wytwarzało mu apoteozę w kałuży. Wszechwładna bogini, w rozstroju z pięknością i blaskiem, oddawała się potępieńcowi nocy, przenosiła Gwynplaina nad Antinousa, zniżała się w przystępie ciekawości aż w królestwo ciemnicy; i oto z tego wyrzeczenia się wszelkiej boskości występowało w koronie na głowie i w płaszczu z cudowności królowanie nędzarza! „Tyś szkaradny. Kocham cię“. Słowa te potrącały w Gwynplainie potworną strunę pychy. Pycha bowiem jest piętą Achillesową, w którą każdy bohater zraniony być może. Słowem, łechtało to w Gwynplainie jego próżność, jako poczwary. Bowiem dla swojej potworności to był kochany. I on także tyleż, a może nawet i więcej jeszcze niż Jowisz i Apollon, wyjątkiem był. Czuł się w sobie nadludzkim i tyle już potworem, że się aż bogiem stawał. Cóż za straszliwe olśnienie!
A teraz czemże była ta kobieta? Cóż on o niej wiedział? Wszystko i nic. Była to wielka pani, wiedział o tem; wiedział także, że jest piękna, że jest bogata, że ma przepyszne cugi, liczną służbę, paziów, szybkobiegaczy z pochodniami wokoło swojej ukoronowanej karocy. Wiedział, że się w nim zakochała; przynajmniej tak mu mówiła. A zresztą nie wiedział nic więcej. Znał jej tytuł, ale nie znał nazwiska. Znał jej myśl, ale nie znał życia. Byłaż zamężną, wdową, czy panną? Byłaż wolną? Miałaż jakie obowiązki? Do jakiej też należała rodziny? Nie byłoż wokoło niej jakich zasadzek, jakich czatowisk, niebezpieczeństw? Czem jest zalotność w tych górnych bezczynnych sferach; ile to tam na tych szczytach mieści się pieczar ciemnych, w których marzeniom się oddają bezlitosne syreny, obsypane wokoło stosami kości schrupanych już miłostek; do jakich to wreszcie usiłowań bezwstydnie smutnych doprowadzać może nuda kobietę, która się wyższą ponad człowieka być mniema — wszystkiego tego Gwynplaine ani się domyślał; nie miał nawet z czego w umyśle swoim ukształtować przypuszczenia, wogóle brak do tego zasobów w tem podpomościu społecznem, w którem on żył; widział on przecież ciemności swego położenia. Uważał, że cała ta jasność dziwnie była zamroczona. Ale rozumie łże cośkolwiek? Nie.
Czy choć domyślał się czego? Tem mniej jeszcze. Co się też znajdowało poza tym listem? Drzwi naprzestrzał otwarte, ale jednocześnie i zatrzaśnięcie jakieś niepokojące. Z jednej strony wyznanie, z drugiej zagadką.
Wyznanie to i ta zagadka, dwoje tych ust, jedno wyzywając, drugie grożąc, wymawiają jedno i to samo słowo: śmiej tylko!
Zaiste, nigdy nie obrachowała lepiej swoich środków trafu przewrotność i nigdy w pokusie dzielniej nie dopięła celu. Gwynplaine wzruszony przez wiosnę i przez unoszenie się soków całej natury marzył właśnie sen ciała. Stary, niepokonany człowiek, którego żaden z nas nie zwycięża, budził się w tym spóźnionym efebie, który pozostał młodzieńcem mając dwadzieścia cztery lata. Właśnie w chwili najmocniejszego targania duszy w stronę ciała podsuwano mu wszystkie najmocniej nęcące uroki; właśnie w chwili to podobnej wabiła go ku sobie olśniewająca białością, obnażona pierś sfinksa. Młodość jest to równia pochyła. Gwynplaine zsuwał się po niej, spychany. Czem? Porą roku. Czem? Nocą. Czem? Tą kobietą. Gdyby nie było kwietnia, byłoby się o wiele bardziej cnotliwym. Kwitnące krzaki, tłumy współwinnych! Miłość jest złodziejem, wiosna wspólnikiem.
Gwynplaine odchodził od siebie.
Istnieją właściwe złemu, poprzedzające zaś winę wyziewy, któremi z trudnością oddychać może sumienie. Kuszona uczciwość doświadcza niby wtedy ciemnych mdłości od zalatującej woni piekła. Otwierające się czeluście zioną pewien rodzaj oparu, będący przestrogą dla silnych, odurzeniem zaś dla słabych. Otóż Gwynplaine doświadczał tego tajemniczego zawrotu głowy.
Opływały go zewsząd zagadnienia dziwne, pierzchliwe jednocześnie i uparte. Wina w swem narzucaniu się niepozbyta przybierała tam wyraźne kształty. Jutro, północ, most Londyński, paź? Czy on tam pójdzie? — Pójdzie — mówiło ciało. — Nie pójdzie — szeptała dusza.
Z tem wszystkiem, jakkolwiek dziwnem się to wyda, pytania tego: czy on tam pójdzie? — Gwynplaine ani razu nie zadał sobie wyraźnie. Z czynnością, nagany godną, powoli się tylko oswoić można. Podobna w tem do napoju zbyt mocnego, nie może być wychylona jednym łykiem. Stawiasz nalany kieliszek i zamyślasz się czas jakiś; już samo jego napoczęcie nielada bywa odwagą.
Niemniej pewną jest rzeczą, że czuł się popychanym za ramiona ku temu czemuś nieznanemu.
Ale zarazem dreszcz go przeszywał. Ale zarazem spostrzegał niby przed sobą krawędź przepaści. Więc się znowu wtył cofał, owiany zewsząd trwogą. Przymykał oczy. Usiłował przekonać samego siebie o niebycie całego zdarzenia, to znowu rzucał się w powątpiewanie o przytomności własnych zmysłów. To drugie lepszem było w istocie. W obecnym bowiem razie najrozsądniej może było myśleć, że się jest szalonym.
Dziwnaż to gorączka! Toż każdy zapewne, zaskoczony znienacka, doświadczać musiał w życiu podobnie dramatycznych drgań duszy całej. Zimny spostrzegacz zawsze z trwogą nasłuchiwać będzie odgłosu tych ponurych uderzeń tarana konieczności, walącego przemocą w sumienie.
Niestety! Gwynplaine jednak rozpatrywał sam siebie. Tam, gdzie obowiązek jasno się wykreśla, pytania sobie zadawać już jest porażką.
Zresztą, coprawda, bezwstyd całego tego zajścia, zdolny obudzić uwagę zepsutego człowieka, jego bynajmniej nie raził. On nie wiedział jeszcze, co to bezczelność. Odwaga wyzucia się z godności człowieczej do niego przystępu nie miała. Nie dorósł był jeszcze do zrozumienia podobnej brzydoty. Zanadto czysty był, ażeby się na odpowiednie zdobyć przypuszczenia. Z całej tej kobiety jej wielkość tylko widział. Wielkość ta pochlebstwem mu była. Próżność jego zwycięstwo tylko na jego korzyść mu przedstawiała. Na to, żeby mógł przypuścić, że raczej potwornej żądzy niż miłości był przedmiotem, daleko więcej potrzeba było rozumu, niż go może mieć niewinność. Słowem, obok wyrazu: Kocham cię, nie spostrzegał tej straszliwej poprawki: Chcę być twoją.
Strona zwierzęca bogini całkowicie uchodziła jego uwagi.
I duch ludzki doświadcza napadu barbarzyńców. I dusza miewa swoich Wandalów; są nimi myśli złe, walące się na zniszczenie naszej cnoty. Tysiące wypaczonych wyobrażeń opadało zewsząd Gwynplaina, to jedno po drugiem, to wszystkie razem. Poczem robiło się w nim uciszenie. Wtedy zaciskał sobie głowę rękoma, pełen posępnego wyczekiwania, na podobieństwo wpatrywania się w krajobraz zapuszczony nocą.
Nagle spostrzegł się, że już więcej o niczem nie myśli. Marzenie jego dosięgło wreszcie tego czarnego kresu, u którego wszystko znika.
Spostrzegł także, że nie jest jeszcze w domu. Mogła być już druga po północy.
Włożył list w boczną kieszeń; spostrzegłszy się jednak, że była od strony serca, wyjął go stamtąd i wetknął zmiętoszony w pierwszą lepszą gdzieś indziej, poczem udał się ku zajazdowi, wsunął się do niego cichaczem; nie budząc rozespanego chłopaka, sam drzwi zamknął, zapalił sobie w latarni świecę, pozasuwał rygle, następnie zachowując się machinalnie z ostrożnością człowieka wracającego późno, wśliznął się do Green-Boxu, popatrzał na śpiącego Ursusa, zdmuchnął świecę i usiadł na posłaniu.
Tak upłynęła może godzina. Wreszcie zmęczony, myśląc, że dość się położyć, żeby zasnąć, nie rozbierając się, przytknął głowę do poduszki i spróbował przymknąć oczy; ale opadająca go zewsząd wrażeń burza nie ustawała ani na chwilę. Po raz pierwszy w życiu nie był z siebie zadowolony. Ból skryty przyłączał się do jego miłości własnej sytej siebie. Co tu czynić? Dzień nadciągnął. Gwynplaine usłyszał, jak Ursus wstawał, ale sam powiek nie otworzył. Nie, nie było rady. Wciąż myślał o tym liście. Pośród huczącego zewsząd zamętu wyraźnie jednak dochodziło do niego każde słowo listu. Pod wrażeniem niektórych gwałtownych podmuchów, przychodzących z głębi duszy, myśl staje się niejako płynem. Wpada ona w szał, wzdyma się i wydaje z siebie niby przygłuszony ryk wodnej otchłani. Przypływ, odpływ, targania, wiry, wahania się fali wobec sterczących skał, grady i dżdże, chmury prute blaskami, nędzne pomiatania zbytecznych szumowin; szalone piętrzenia się w oka mgnieniu w przepaść zapadające, niesłychane wysiłki wniwecz idące, widziadłowe zewsząd rozbicia, ciemności i gwałtowne ich rozpierzchania — słowem, wszystko to, co jest morskiej toni udziałem, znajdziesz również w człowieku. Gwynplaine był właśnie pastwą podobnego wyuzdania.
W największem natężeniu owej grozy, z przymkniętemi zawsze powiekami, usłyszał wreszcie słodki głos, mówiący mu:
— Czy śpisz, Gwynplainie?
Ocknął się niby i usiadł na posłaniu. Drzwi od przeciwnego przedziału były uchylone i Dea stała na ich progu. Miała w oczach i na ustach zwykły swój niewysłowiony uśmiech. Stała tak, dziwnie piękna w bezwiednej pogodzie swego promienienia. Był w tem jakiś urok namaszczony błogosławieństwem. Gwynplaine wpatrzył się w nią, drżący, olśniony, rozbudzony. Rozbudzony z czego? Ze snu? Nie, z bezsenności. Była to ona, Dea; i oto nagle uczuł w najdalszych swej istności głębiach nieokreślone jakieś ukojenie burzy, oraz szczytne pognębienie szatana przez anioła; wejrzenie z niebios dopełniało swego cudu, świetlana niewidoma wpływem samej tylko obecności swojej wszelki cień w nim rozpraszała; mgliste osłony rozsuwały się z przed jego umysłu, niby ściągane niewidzialną dłonią, i Gwynplaine — o niebiański zachwycie! — uczuł w sobie niby powrót w lazurowe sfery. Odrazu stał się znowu, tej anielskiej istoty mocą, wielkim i niewinnym dotychczasowym Gwynplainem. Dusza, podobnie jak i wszechstworzenie, doświadcza niekiedy tych zestawień tajemniczych; oboje oni milczeli, ona światłością będąca, on otchłanią, ona niebianka, on ukołysany; i ponad rozbudzonem sercem Gwynplaina Dea zdawała się świtać błogo jakiemś niewysłowionem wrażeniem światła gwiazdy morskiej.
Cudowne to zjawisko jakaż to była zwykła rzecz! Poprostu szło tu o śniadanie, i Dea przychodziła pytać Gwynplaina, dlaczego się ociąga zasiąść do skromnego stołu.
— To ty! — zawołał Gwynplaine i oto wszystkie jego udręczenia pierzchły bezpowrotnie. I nie widział już widnokręgu innego, jak tylko to niebo, którego mieszkanką była Dea.
Kto nie oglądał niemal natychmiast po burzy uśmiechu rozpogodzonej morskiej toni, ani pojęcia mieć nie może o podobnego rodzaju uspokojeniu. Nic się łatwiej nie nastraja do ciszy, jak otchłanie. Jest to właściwością zdolności ich do pochłaniania. Tak bywa z sercem ludzkiem. Wprawdzie nie zawsze.
Dosyć się było Dei pojawić, a oto cała światłość głębi Gwynplaina z niego tryskała i ku niej szła, poza jego zaś olśnieniem tłumnie już tylko pierzchały widma mroczne. Ubóstwienie jakiż to rozjemca!
W chwilę potem siedzieli oboje naprzeciw siebie, Ursus pomiędzy nimi, Homo u nóg ich. Herbatniczka, pod którą mały płomyk tryskał, stała na stole. Fibi i Vinos krzątały się koło posługi.
Śniadanie, równie jak wieczerza, odbywało się w środkowym przedziale. Skutkiem ukośnego kierunku, w jakim stał maleńki stolik z nakryciem, Dea tyłem siedziała do wejścia Green-Boxu.
Dotykały się ich kolana. Gwynplaine nalewał Dei herbatę.
Dea wdzięcznie dmuchała na swoją filiżankę. Ale nagle kichnęła. W tejże bowiem chwili ponad płomykiem dymek się był jakiś rozszedł, i coś, jakby papier spalony, spływało ku ziemi. Ów to dymek zmusił Deę do kichnięcia.
— Co to takiego? — spytała.
— Nic — odpowiedział Gwynplaine.
I uśmiechnął się.
Spalił był list księżniczki.
Anioł stróż ukochanej kobiety to sumienie kochającego człowieka.
Ubytek tego listu dziwnie ulżył Gwynplainowi i wrócił mu świadomość jego uczciwości, że się stał niby orłem, poczuwającym swoje skrzydła.
Wydało mu się, jakby wraz z tym dymem pokusa się rozwiała i jakby jednocześnie z tym świstkiem księżniczka w proch była padła.
Tak zamieniając z sobą filiżanki, pijąc wspólnie to z jednej, to z drugiej, nie przestawali rozmawiać; zwyczajnie miłosne paplanie, świergotanie ptasząt. Dzieciństwo godne bajki o dwóch gołąbkach, a także Homera. Dwoje kochających się serc — pocóż dalej szukać poezji? Dwoje rozmawiających pocałunkami ust — poco innej szukać muzyki?
— Powiem ci jedną rzecz, Gwynplainie.
— No, cóż takiego?
— Śniło mi się, żeśmy oboje byli zwierzętami i żeśmy mieli skrzydła.
— Skrzydła. To znaczy, ptaki — szepnął Gwynplaine.
— Zwierzęta, to znaczy anioły — mruknął Ursus.
Szczebiotanie szło dalej:
— Żeby ciebie na świecie nie było, Gwynplainie...
— To co?
— Toby chyba nie było Pana Boga w niebie.
— Herbata za gorąca. Sparzysz się, Deo.
— To mi ją wystudź.
— Jakaś ty dziś piękna!
— Tyle rzeczy miałabym ci do powiedzenia.
— No mów.
— Kocham cię!
— Ubóstwiam cię!
Na co Ursus mamrotał pod nosem:
— Do djabła! To mi poczciwi ludziska!
W miłości do chwil najmilszych należy milczenie. Wzbiera niby wtedy jakiś nadmiar uczucia, który niebawem słodkiemi słowy wybucha.
Zdarzyła się właśnie podobna chwila przerwy, po której upływie rzekła Dea:
— Czy wiesz? Wieczorem, kiedy razem gramy, w chwili, kiedy ręką dotykam twego czoła... — Ach! Ty masz cudowną głowę, Gwynplainie mój!... — Otóż kiedy uczuję włosy twoje pod palcami, dreszcz mię przeszywa, uciechy rajskiej doznaję, mówię sobie: wpośród tej całej czarności, która mię zewsząd otacza, w tym wszechświecie osamotnienia, w tem niezmiemem zapadlisku, wśród którego się znajduję, w tem przerażającem drżeniu wszystkiego wraz ze mną, mam przecie wsparcie jakieś — tu oto. On jest przy mnie. Ten on — to ty!
— O, ty mię kochasz! — rzekł Gwynplaine. — Ja także ciebie tylko mam na świecie całym. Tyś mi jedna wszystkiem. O Deo! Mów, co uczynić mam. Żądaszże czego? Pragnieszże czego?
Dea szepnęła:
— Nic nie wiem. Jestem szczęśliwa.
— O! — zawołał Gwynplaine — jesteśmy oboje szczęśliwi! Ursus głośniej jeszcze zawołał, i to nader surowo:
— A, szczęśliwi jesteście. A wiecie, że to rzecz zabroniona. Jużem was o tem ostrzegał. A, jesteście sobie szczęśliwi? Proszę mi się z tem nie popisywać. Proszę mi się z tem nie rozszerzać. Szczęście — to się chowa w mysią jamę. Raczcie się zrobić mniejszymi jeszcze, niż jesteście, jeżeli możecie. Wielkość szczęścia Bóg wymierza małością szczęśliwych. Ludzie radzi z siebie ukrywać się winni, jak złoczyńcy. Ach, wy sobie świecić tu będziecie, liche świętojanki? To chyba, żeby się doczekać, aż kto na was nogą nastąpi. I dobrze zrobi. Co znaczą te wszystkie gruchania? Czy to ja stara jejmość od towarzystwa, której obowiązkiem jest patrzeć, jak się młodzi sobie mizdrzą? Już mi kością w gardle stoicie. Idźcie sobie do licha!
Czując jednak, że jego gderliwe gadanie coraz mocniej mięknie w tonie, uważał za stosowne zaostrzyć je znaczącem sapaniem.
— Mój ojcze — rzekła Dea — jak ty dziś ostro przemawiasz.
— Bo nie lubię, żeby kto był nadto szczęśliwy — odrzekł Ursus.
W tem miejscu Homo pospieszył mu z pomocą, warknąwszy znacząco tuż u stóp kochanków.
Ursus pochylił się i położył mu rękę na czole.
— A, i tobie się to także, widzę, nie podoba. I tobie się, na samą myśl o tem, szerść najeża. Nie lubisz miłosnego bałamuctwa. Boś mędrzec. No, ale dość już wreszcie tego marzenia; do porządku, mój panie.
Wilk znowu warknął.
Ursus zajrzał do niego pod stół.
— Ależ cicho, kolego. Stulże tam gębę, panie mędrcze.
Wszakże, nie zważając na to napomnienie, wilk owszem zerwał się na łapy i począł wyszczerzać zęby w stronę wejścia.
— Co ci tam znowu na nos wsiadło? — rzekł Ursus zdziwiony.
Mówiąc to, przytrzymał Homa za skórę na karku.
Dea, nie zwracając nawet uwagi na warczenie wilka, cała myślom swoim oddana, rozkoszując się w duszy dźwiękiem mowy Gwynplaina, milczała, zatopiona w zachwycie właściwym ociemnieniu, który zdaje się budzić w głębi duszy jakiś czarowny śpiew do wysłuchania, zastępując niejako braknącą światłość nadziemskiemi dźwięki. Ociemniałość jest niby podziemiem, z którego słyszy człowiek głęboką przedwieczną harmonję.
Przez czas, kiedy Ursus z Hornem się rozprawiał, Gwynplaine mimowolnie ku drzwiom spojrzał.
Właśnie zbliżał do ust filiżankę, kiedy wtem odbiegła go od tego ochota. Tedy postawił ją nazad na stole z powolnością nienaciskanej sprężyny, tak że nawet palce jego pozostały rozwarte, a on sam w miejsce wryty, ze wzrokiem w jedno miejsce utkwionym, zdawał się tchu już nie mieć w piersi.
We drzwiach bowiem otwartych stał człowiek jakiś, niemal tuż poza Deą.
Człowiek ten od stóp do głowy ubrany był czarno w płaszcz sprawiedliwości. Perukę miał na głowie aż po brwi nasuniętą, w ręku zaś pręt żelazny, mający po dwóch końcach wyrzeźbione korony.
Pręt ten krótki był a ciężki.
Wyobraźmy sobie Meduzę, wytykającą głowę z pomiędzy dwóch gałęzi rajskiego drzewa.
Ursus, poczuwszy nagle nieokreślone wrażenie przybycia kogoś obcego, nie puszczając Homa z ręki, podobnież w tę stronę zwrócił głowę i od pierwszego spojrzenia odgadł, o co chodzi.
Dreszcz go przebiegł od stóp aż do głowy.
Pochyliwszy się ku Gwynplainowi, szepnął mu:
— To wapentake.
Naraz Gwynplaine wszystko sobie przypomniał.
O mało nie wykrzyknął z zadziwienia. Na szczęście się powstrzymał.
Pręt, na dwóch końcach zdobny koronami, był to ów słynny iron-weapon.
Owa to laska, na którą urzędnicy straży bezpieczeństwa, obejmując obowiązki, wykonywali przysięgę, poważną była dawnych angielskich konstablów godności oznaką.
Poza człowiekiem w peruce, nieco w oddali, w półcieniu, widać było bladego ze strachu gospodarza.
Nieznajomy, słowa nie mówiąc, niby uosobienie tak zwanej muta Themis odwiecznych angielskich ustaw, wyciągnął prawą rękę ponad ramię promieniejącej szczęściem Dei i dotknął prętem żelaznym ramienia Gwynplaina, jednocześnie palcem lewej ręki wskazując poza sobą drzwi Green-Boxu. Ruch ten podwójny, tem potężniej rozkazujący, im uroczystsze towarzyszyło mu milczenie, znaczyć miał: — Chodź za mną!
Pro signo exeundi, sursum trahe — tak się wyraża kartelusz normandzki.
Kogo dotknął iron-weapon, temu nie służyło już inne prawo nad obowiązek biernego posłuszeństwa. Nie było wymówki wobec tego niemego rozkazu. Od tego stały na straży twarde karne przepisy.
Pod tem szorstkiem dotknięciem prawa Gwynplaine uczuł naprzód wstrząśnienie, poczem stał się niby skamieniały.
Gdyby, zamiast być poprostu dotkniętym po ramieniu, otrzymał gwałtowne uderzenie w głowę, niewięcej pewnie byłby odurzony. Widział się zmuszonym pójść za tym człowiekiem. Ale dlaczego? Nic pojąć nie mógł.
Ze swej strony Ursus, podobnież dotkliwie strwożony, począł się jednak czegoś dość wyraźnie domyślać. Na pamięć mu przyszły zatargi z predykatorami i współzawodnikami przedsiębiorstw na rynku, w następstwie zaś tego zaskarżenie Green-Bexu przed władzą o posiadanie wilka, i wreszcie własne jego zajście z trzema inkwizytorami Bishops-gate; i kto wie? — ale to było przerażające — nieostrożne i buntownicze słowa Gwynplaina o władzy królewskiej. Bądź co bądź, w niewypowiedzianym był strachu.
Dea się tym czasem uśmiechała.
Bowiem ani Gwynplaine, ani Ursus nie wyrzekli jednego słowa. Przeczuciowo obaj w jednej myśli się zeszli: to jest, żeby nie niepokoić Dei.
Zdaje się, że wilk także do nich przystał, zaniechał bowiem warczenia. Prawda i to, że go Ursus ani na chwilę nie puszczał z ręki.
Homo zresztą w wypadkach pewnych miewał nielada przenikliwość. Któż kiedy nie zauważył owego zmyślnego u zwierząt w podobnych razach zaniepokojenia?
Być może, że w mierze pojęć dostępnych wilkowi czuł się wyjętym z pod prawa.
Gwynplaine wstał.
Ani podobna było myśleć o oporze. Wiedział to, wiedział również, że nawet pytać o nic w tym razie nie było dozwolone.
Stał nieruchomy wobec wapentake’a.
Ten zaś odjął mu od ramienia laskę urzędową i zatrzymał ją prostopadle w ręce, co, jak każdy o tem wiedział w owej epoce, miało następujące znaczenie:
— Tylko ten człowiek ma iść za mną, zresztą nikt. Niech każdy pozostanie na swojem miejscu. Milczenie!
Nikt obcy przypatrywać się temu nie ważył. Policja w takich wypadkach nie znosiła ani świadków, ani ciekąwców.
Rodzaj ten zabrania kogoś w posiadanie oznaczony był nazwą „zajęcia czyjejś osoby“.
Wapentake jednym zwrotem, niby wykręcając się machinalnie na osi, krokiem urzędowym i poważnym skierował się twarzą ku wyjściu z Green-Boxu.
Gwynplaine popatrzał na Ursusa.
Ursus ramionami tylko wzruszył i roztworzył dłonie, zarazem brwi do góry ściągając, jakby powiedzieć chciał: — Niema tu rady, trzeba być posłusznym.
Gwynplaine z kolei spojrzał na Deę. Ona dumała. Uśmiechała się nawet do jakiejś rozkosznej myśli.
On palce do ust przyłożył i przesłał jej w powierzu niewysłowionego wyrazu pocałunek.
Ursus, po odwróceniu się wapentaka ochłonąwszy nieco z przerażenia, skorzystał z tej chwili, żeby szybko podszepnąć Gwynplainowi.
— Jeśli ci życie miłe, nie waż się mówić, zanim cię zapytają.
Gwynplaine z tą wyszukaną ostrożnością, z jaką się człowiek porusza w pokoju, w którym ktoś leży złożony chorobą, zdjął z gwoździa kapelusz i płaszcz i starannie twarz sobie otulił, jak to miał zwyczaj robić zawsze, wśród dnia wychodząc. Ponieważ się nie rozebrał był do łóżka, miał na sobie zwyczajne swoje hecarskie ubranie; popatrzył raz jeszcze w stronę Dei; tymczasem wapentake, przybywszy do drzwi Green-Boxu, z laską zawsze podniesioną w górę, począł zstępować po schodkach, wiodących w podwórze; wtedy Gwynplaine bezwiednie jął iść za nim, zupełnie tak, jakby go skuwał z tym człowiekiem jakiś łańcuch niewidzialny. Ursus wzrokiem go odprowadził; w tejże chwili wilk znowu warczeć począł, tym razem jednak w sposób żałosny, ale go Ursus potrafił poskromić, szepnąwszy mu pocichu: — On wróci.
W dziedzińcu zaś gospodarz Nicless ruchem służalczym zarazem i nakazującym powstrzymywał wykrzyki przerażenia dwóch Cyganek, załamujących ręce na widok Gwynplaina, odchodzącego w towarzystwie człowieka w czarnem odzieniu i z żelazną laską w ręku.
Dwie te dziewczyny skamieniałościami się być wydawały. Miały w istocie postawy stalaktytów.
Pachołek gospody, podobnież od strachu drżący, ani na chwilę nie wyjmował głowy z wychodzącego na tę całą scenę okienka.
Wapentake szedł na kilka kroków przed Gwynplainem, ani się do niego odwracając, ani nań patrząc, z tą lodowatą spokojnością, którą daje przeświadczenie, że się jest przedstawicielem prawa.
Tak, w grobowem milczeniu idąc obaj, przebyli dziedziniec, przeszli ciemną izbę szynkownianą i wreszcie wyszli na rynek. Znajdowało się tam kilku zgromadzonych u drzwi przechodniów, oraz strażnik bezpieczeństwa, na czele oddziału pachołków. Ciekawi, w osłupieniu, słowa nie mówiąc, usunęli się na bok, szykując się w dwie strony, z karnością poszanowania należnego berłu sprawiedliwości; wapentake skierował się ku dzielnicy, zwanej naonczas Little Strand, ciągnącej się wzdłuż wybrzeża Tamizy; i tak Gwynplaine, mając po obu stronach pachołków straży bezpieczeństwa, idących podwójnym szeregiem, blady, bez innego ruchu nad bezwiednie stawiane kroki, w płaszcz zawinięty niby w śmiertelne prześcieradło, oddalił się zwolna od zajazdu, idąc niemy wślad milczącego człowieka, na podobieństwo posągu, prowadzonego przez widmo.
Uwięzienie bez wyjaśnienia powodu, które mocno zdziwiłoby dzisiejszego Anglika, było w owych czasach zabiegiem często stosowanym przez policję Wielkiej Brytanji. Uciekano się do tego sposobu, zwłaszcza gdy chodziło o sprawy szczególnie drażliwe, w których we Francji radzono sobie za pomocą t. zw. „lettres de cachets“. I wbrew istniejącemu prawu habeas corpus, działo się tak jeszcze, nawet za panowania Jerzego II; jednym z zarzutów, przeciwko którym musiał się bronić Walpole, było oskarżenie, iż uwięził czy też pozwolił uwięzić w ten sposób Neuhoffa. Obwinienie to było przypuszczalnie mało uzasadnione, gdyż Neuhoff, król Grecji, został uwięziony przez wierzycieli.
Milczące uwięzienie było dopuszczone przez obyczaj germański, kierujący połową starych praw angielskich, i zalecane w pewnych wypadkach przez obyczaj normandzki, kierujący drugą połową. Dowódca policji sądu Justynjana nosił nazwę Silantiariusza Cesarskiego — „Silantiarius Imperialis“. Sędziowie angielscy, stosujący ten rodzaj uwięzienia, opierali się na licznych tekstach normandzkich — Canes latrant, sergentes silent. — Sergenter agere, id est tacere.
Przytaczali XVI paragraf Landulphusa Sagaxa: Facit Imperator silentium. Przytaczali dekret króla Filipa z r. 1307: Multos tenebimus bastonerios qui, obmutescentes, sergentare waleant. Przytaczali rozdział LIII statutów Henryka I króla Anglji: Surge signo jussus, taciturnior esto. Hoc est esse in captione regis. Wykorzystywali nadewszystko następujący przepis uważany za część dawnych przywilejów Anglji: „Pod wicehrabiów władzą są szpady pachołkowie, którym cnotliwie karać się należy szpadą onych wszystkich w niebezpiecznych towarzystwach udział mających, oraz ludzi zbrodniami różnorakiemi obarczonych, jakoteż zbiegłych i zbrodniczych uczynków... Należy też onych siłą wszelką i dyskrecją przychwytać, co, oby ze spokojem poczciwców w pokoju żyjących, a złoczyńców zagładą, dokonane zostało“. Być aresztowanym w ten sposób znaczyło być schwytanym „ a le glaive de l’épée“, klingą miecza (Vetus Consuetudo Normanniae, MS. I. part. Sect. I, cap. II): Prawodawcy przytaczali nadto in Charta Ludovici Hutini pro Normannis rozdział servientes spathae. Ci servientes spathae w stopniowym rozwoju łaciny pospolitej aż do francuskich narzeczy stali się sergentes spadae.
Uwięzienia milczące były przeciwieństwem „przetrzymań głośnych“ i wskazywały, że należy zachować milczenie dopóki pewne okoliczności nie zostaną wyjaśnione.
Znaczyły zaś: badanie ostrożne.
Wskazywały, że w działaniu policyjnem należy kierować się pewną racją stanu.
Wyrażenie prawa private, oznaczające przy drzwiach zamkniętych, odnosiło się właśnie do tego rodzaju aresztowań.
W ten sposób właśnie Edward III według niektórych dziejopisów kazał przychwycić Mortimera w łóżku jego matki; co jednakowoż także można podać w wątpliwość, ile że Mortimer wytrzymał oblężenie w swem mieście, zanim się poddał. Warwick, Wytwórca Królów, chętnie używał tego sposobu „przywabiania ludzi“.
Cromwell się nim posługiwał, zwłaszcza w prowincji Connaugh; z zachowaniem takiej to właśnie milczącej przezorności został zaaresztowany w Kilmacaugh krewny hrabiego d ’Ormond, — Trailie-Arcklo.
Aresztowania te wykonywane czysto policyjnie, były raczej nakazem stawiennictwa niż nakazem uwięzienia. Nieraz służyły jedynie do otrzymania koniecznych informacyj, a milczenie polecone wykonawcom wskazywało niejako na chęć oszczędzenia osoby aresztowanej.
Lud, nie zdający sobie sprawy z tych odcieni, szczególnie przerażał się tem i aresztowaniami.
Nie należy zapominać, że Anglja z r. 1705, ani nawet znacznie późniejsza, nie była tem, czem jest obecnie. Całość była bardzo zagmatwana i często bardzo gnębiąca. Daniel de Foe, który zakosztował pręgierza, charakteryzuje gdzieś porządek społeczny angielski takiem i słowy: „Żelazne dłonie prawa. Poza prawem była jeszcze samowola rządzących. Przypom nijmy sobie Stielea wygnanego z Parlamentu; Locke’a, pozbawionego katedry; Hobbesa i Gibbona, zmuszonych do ucieczki; Chaerlesa Curchilla, Hume’a, i Prietleya, prześladowanych; Johna Wilkesa, więzionego. A gdybyśmy chcieli wyliczyć ofiary statutu seditious libel, poczet byłby naprawdę niemały.
Inkwizycja rozlała się prawie po całej Europie. Jej praktyki policyjne znajdowały naśladowców. Gwałcenie potworne wszelkich praw stało się możliwe w Anglji. Dość przypomnieć sprawę: „Gazeciarza Pancernego“. W pełni wieku 18-go Ludwik XV kazał pochwycić w Picadilly autorów, którzy mu się narazili. Coprawda Jerzy III schwycił pretendenta we Francji na środku sali Opery. Była to para bardzo długich ramion; ramię Króla Francji sięgało aż do Londynu, ramię Króla Anglji — aż do Paryża. Taka to była wolność.
Dodajmy, że wyroki śmierci skwapliwie wykonywano w obrębie więzień. Sprzątnięcie z przed oczu połączone z kaźnią; wstrętny fortel, ku któremu Anglja obecnie nawraca, dając w ten sposób światu szczególne widowisko wielkiego narodu, który szukając polepszenia wybiera gorsze i który mając z jednej strony przeszłość z drugiej postęp myli się w kierunku i noc za dzień przyjmuje.
Otóż, jak powiedzieliśmy, stosownie do surowych przepisów policyjnych ówczesnych, zawezwanie kogoś przez wapentake’a znaczyło zarazem rozkaz wszystkim obecnym zachowania się biernie.
Kilku jednak ciekawszych sprobowało towarzyszyć orszakowi, prowadzącemu Gwynplaina.
Był i Ursus pomiędzy nimi.
Zrazu całem tem zajściem mocno został odurzony, w błąkającem się jednak swojem życiu niejednokrotnie ze złośliwemi niespodziankami mając do czynienia, posiadał w tym razie uzdolnienie, któreby jedynie z przytomnością umysłu kapitana okrętu, przywołującego całą osadę statku w razie groźnej potrzeby, porównać można. W tej okoliczności osadę statku zastępowały wszystkie zasoby umysłowe Ursusa.
Coprędzej otrzeźwił się z odurzenia i począł się namyślać. Nie było tu czasu na wzruszenia, ale należało się uzbroić na wszelki możliwy wypadek.
Gotowym być na wszystko jest obowiązkiem każdego, komu nie braknie w głowie oleju.
Nie wysilać się nad zrozumieniem położenia, ale działać. Więc też natychmiast Ursus naradzać się z sobą począł.
Co tu było do zrobienia?
Po odejściu Gwynplaina, znajdował się wpośród dwóch obaw, jakby między młotem i kowadłem: jedną z nich była obawa o Gwynplaina, która mu nakazywała iść za nim, drugą zaś obawa o siebie, nakazująca mu zostać.
Ursus niewięcej posiadał nieustraszoności od muchy, tyleż zaś miał obojętności, co czułokrzew. Trudno opisać, jak się trząsł ze strachu. Zdobył się jednak na bohaterstwo postąpienia wbrew prawu, idąc za wapentake, tak go udręczał niepokój z powodu Gwynplaina.
To się dopiero bać musiał, kiedy się zdobył na podobną odwagę!
Do jakich to nieraz cudów waleczności śmiertelny przestrach popycha zająca!
Ścigana sama przeskakuje najstraszliwsze przepaści. Być wystraszonym aż do zuchwalstwa jest tylko jedną z odmian przerażenia.
Gwynplaine raczej porwany został, niż ujęty. Rzecz cała odbyła się tak szybko, że na rynku, mało zresztą zaludnionym w tej porze dnia, zaledwie się na tem spostrzeżono. Niemal nikt na całej przestrzeni Tarrinzeau-fieldu ani się domyślał, że wapentake przyszedł porwać Człowieka Śmiechu. To tłomaczy, dlaczego tak mało tego było świadków.
Przez przechodniów zaś, skutkiem starannego zapuszczenia sobie na twarz kapelusza, oraz otulenia się płaszczem, Gwynplaine także niełatwo mógł być poznany.
Przed udaniem się wślad Gwynplaina, Ursus przedsięwziął w domu niektóre ostrożności. Wziął na bok gospodarza, pachołka szynkowni, również Fibi i Vinos, i zalecił im najściślejsze o wszystkiem przed Deą milczenie; żeby ani się ważono powiedzieć jej cośkolwiek o tem, co zaszło; żeby jej wytłomaczono zajęciami około gospodarstwa nieobecność ich obu; że zresztą była to chwila, w której Dea miała zwyczaj kłaść się na spoczynek, zanim zaś się obudzi, oni już obaj będą z powrotem; wszystko to bowiem jest tylko nieporozumienie jakieś, mistake, jak mówią w Anglji, tedy z całej tej rzeczy łatwo im się przyjdzie zupełnie wytłomaczyć przed władzą. Otóż niech się nikt nie waży pisnąć choć słówka o tem Dei. Tak dopiero rzeczy zarządziwszy, udał się w drogę.
Za Gwynplainem usiłował iść, ile możności nie zwracając na siebie uwagi. Trzymał się ztyłu jak mógł najdalej, w taki jednak sposób, żeby Gwynplaina ani na chwilę nie stracić z oczu. Śmiałość w czatowaniu jest odwagą ludzi nieśmiałych.
Zresztą, jakkolwiek przybory ku temu wielce były uroczyste, Gwynplaine mógł być poprostu zawezwany do stawienia się przed jakąś podrzędną władzą z przyczyny mało znaczącego przekroczenia.
Ursus wmawiał w siebie, że się to zapewne skończy na poczekaniu.
Zresztą zaraz się rzecz wyjaśni samym już kierunkiem pochodu owej towarzyszącej Gwynplainowi straży, w chwili kiedy jej wyjść przyjdzie z rynku, ażeby się zapuścić w ciasne uliczki Little-Strandu.
Jeśliby się zwrócili w lewo, znak to, że sprawa się załatwi w ratuszu Southwarku. W takim razie rzecz to małej wagi, poprostu będzie tu szło o jakie drobne przekroczenie przeciwko miejskim przepisom, za co bura od urzędnika; w najgorszym zaś razie parę szylingów kary, poczem winowajca zostanie puszczony, i przedstawienie „Zwyciężonego Zamętu“ po starem u dzisiejszego jeszcze odbędzie się wieczora. Żywa dusza się nawet na niczem nie spostrzeże.
Jeśliby się zaś straż zwróciła w prawo, ha! — w takim razie kusa rada.
W stronie tej znajdowały się wcale nieprzyjemne miejsca.
W chwili, kiedy wapentake na czele swego oddziału przybył do wejścia w uliczki, Ursus z bijącem sercem wytężył wzrok. Bywają chwile, w których dusza cała w oczy zbiega.
W którą też stronę skręcą?
Skręcili w prawo.
Zadrżały nogi pod Ursusem i zmuszony był oprzeć się o mur, żeby nie upaść.
Nic mniej szczerego jak wyrazy: Chcę się dowiedzieć, co mnie czeka. Rzeczywiście bowiem wcale sobie człowiek prawdy w tym względzie nie życzy. Przeciwnie, lęka się jej jak najbardziej. W skład trwogi wchodzi poczęści nieokreślony wysiłek, wszelką pewność odpychający. Nie przyznałbyś się do tego, ale radbyś się wtedy cofnąć; jeśliś zaś naprzód poszedł, gorzko sobie to wymawiasz.
Właśnie się Ursus w podobnym znalazł wypadku. Pomyślał bowiem, drżąc cały:
— Oj, źle, do djabła! Co mi teraz po tej wiadomości? Nacóż się przyda iść dalej za Gwynplainem?
Wbrew jednak podobnej uwadze, tem bardziej przyśpieszył kroku, ażeby ani na chwilę nie zgubić z oczu orszaku i nie zerwać tym sposobem jedynej nici, jaka go jeszcze łączyła z Gwynplainem.
Gromadka posuwała się powoli, skutkiem uroczystej swej cechy.
Wapentake szedł na jej czele.
Zamykał ją zaś urzędnik straży bezpieczeństwa.
Porządek ten utrudniał pochód.
Niezrównana wspaniałość, na jaką tylko ceklarz zdobyć się może, świetniała zewsząd z owego urzędnika. Ubiór jego trzymał środek pomiędzy przepychem honorowej szaty doktora nauk wyzwolonych z Oxfordu oraz skromnym czarnym przyodziewkiem kandydata teologji z Cambridge. Przystrojony był wcale po pańsku, narzucony zaś z wierzchu płaszczykiem podbitym norweskiemi królikami. Miał w sobie jednocześnie coś gotyckiego i zarazem nowszego, na głowie bowiem jeżyła mu się peruka, jak u Lamoignona, rękawy zaś miał z wylotami od łokci na wzór Tristana Pustelnika. Duże jego okrągłe oczy zdawały się zjadać Gwynplaina swoim sowim wyrazem. Stąpał w sposób miarowy. Niepodobnaby znaleźć na świecie wstrętniejszego poczciwca.
Ursus, na chwilę z tropu zbity, dopędził znowu niebawem orszak, dzięki opóźnieniu, jakiemu ten uległ, zaskoczony na cmentarzu kościelnym przez zgraję psów i dzieci; w tym bowiem właśnie porządku (dogs and boys) wyrażają się o podobnych zbiegowiskach, wielce częstych naonczas w Londynie, stare sprawozdania policyjne z owej epoki.
Że jednak człowiek, prowadzony w ten sposób dokądkolwiek, nie bywał znowu tak rzadkim wypadkiem, a do tego każdy ma jakieś własne czynności do załatwienia, wkrótce tedy i ci nawet, co się byli wraz z Ursusem z miejsca ruszyli, stopniowo się na mieście rozeszli. Tym sposobem Ursus sam pozostał.
Orszak minął dwie kaplice, stojące tuż naprzeciw siebie, to jest Świątynię Religjonistów, oraz Ligi Halleluiah, dwóch sekt ówczesnych, które do dziś dnia istnieją.
Poczem snuł się wężykiem z uliczki w uliczkę, wybierając niezabudowane place, ścieżki porośnięte trawą i puste okolice; idąc jak najbardziej krętemi drogami.
Wreszcie nagle się zatrzymał.
Było to w bardzo ciasnym jakimś zaułku. Nigdzie domu; u wejścia tylko w tę uliczkę sterczało parę odwiecznych ruder. Po jednej zaś i po drugiej stronie ciągnął się nieprzerwany szereg murów, niski po lewej, wysoki zaś z prawej strony. Mur wyższy brudno wyglądał, architektury zaś był saksońskiej, z wyzębieniami, strażnicami, oraz ogromnemi kratami, oplatającemi ciasne otwory. Zato nigdzie okna; gdzieniegdzie tylko szczeliny, będące staremi strzelnicami od śmigownic i kusz ręcznych. U stóp tego muru, niby wejście do kretowiska, dostrzegać się dawały drzwiczki niewielkie, a zwłaszcza bardzo niskie.
Furtka ta, oprawna w ciężkie kamienne odrzwia łukowe, posiadała zakratowane okienko, żelazną kołatkę, szeroki zamek, grube i węzłowate wrzeciądze, do tego nabita była zewsząd gwoździami, oraz wzmocniona tęgiemi blachami i szynami, tak że się wydawała raczej z żelaza, niż z drzewa.
W całym zaułku nie było żywego ducha. Nigdzie też przechodniów. Słychać było tylko tuż obok zgiełk nieustający, właśnie jakby zaułek sąsiadował z jakim potokiem. Był to jednak poprostu hałas ulicznego tłumu i przejeżdżających powozów. Prawdopodobnie po drugiej stronie ciemnej budowli znajdowała się wielka jakaś ulica, zapewne główna w dzielnicy Southwarku, ta sama, co to jednym końcem wychodzi na drogę ku Canterbury, drugim zaś przytyka do Londyńskiego mostu.
Przez całą tedy długość pomienionego zaułka czatownik, oprócz orszaku prowadzącego Gwynplaina, z pewnością nie ujrzałby innej ludzkiej twarzy, jak pobladłe rysy Ursusa, czającego się ostrożnie w cieniu przez mur rzucanym i patrzącego ciekawie, jakkolwiek dziwnie się bał swej ciekawości. Przez ostrożność schronił się był Ursus w jedno z zapadłych wgłębień, w zakrętach uliczki.
Tymczasem orszak uszykował się w porządku przed opisanemi powyżej drzwiczkami.
Gwynplaine, jak wprzódy, znajdował się pośrodku, tylko że tym razem wapentake z laską swoją stał za nim.
Urzędnik straży bezpieczeństwa podniósł kołatkę i uderzył nią trzy razy.
Na ten znak otworzyło się okienko.
Wtedy urzędnik straży rzekł:
— W imieniu Panującego!
W tej chwili ciężkie dębowe drzwiczki ze zgrzytem wykręciły się na zawiasach, i ukazał się w głębi otwór ziejący zimnem i wilgocią, na podobieństwo wejścia do podziemnej pieczary. Straszliwe jakieś sklepienie gubiło się tam wśród mrocznej dali.
Niebawem Gwynplaine znikł pod tem sklepieniem.
Wapentake wszedł tuż za Gwynplainem.
Po nim urzędnik straży bezpieczeństwa.
Następnie reszta orszaku.
Poczem drzwiczki się zamknęły.
Ciężka ta fu rta wróciła szczelnie się przyczepić do kamiennej swojej oprawy tak, że nie widać było ani kto ją otworzył, ani kto zamknął. Rygle nawet zdawały się tam same się zasuwać. Kilka tych mechanizmów, wymyślonych przez starożytną grozę, istnieje jeszcze w bardzo starych więzieniach. Bramy, w których nie widać odźwiernego. Upadabniało to próg więzienia do progu grobu.
Furta, o której mowa, była wejściem do ciemnic Southwarku.
Zresztą, coprawda, sama już powierzchowność tych murów opleśniałych i ponurych zgóry zdawała się zapow iadać ich przeznaczenie.
Świątynia pogańska, zbudowana przez starych cattienchlans dla Mogonów, którzy są dawnemi bogami angielskiemi, przemieniona na pałac dla Etheluta i na twierdzę dla świętego Edwarda, a podniesiona do godności więzienia w 1199 r. przez Jana bez Ziemi, oto była Katownia Southwarku. To więzienie, przez które przechodziła ulica, tak jak przez Chenouceaux przechodzi rzeka, było przez jeden czy dwa wieki tak zwaną gate, to znaczy bramą przedmiejską; potem zamurowano przejście. Jest jeszcze w Anglji kilka więzień tego rodzaju; w Londynie, Newgate, w Canterbury, Westgate; w Edynburgu, Conougate. We Francji Bastylja była początkowo bramą.
Prawie wszystkie więzienia Anglji wyglądały podobnie: wielki mur nazewnątrz, w środku ul cel więziennych. Nic niema tak grobowego, jak te gotyckie więzienia, w których pająki i sprawiedliwość nastawiają swoje sieci; do których John Howard, ten promień światła, jeszcze nie był przeniknął. Wszystkie, tak jak starożytna gehenna brukselska, mogłyby być nazwane Treurenberg, domami łez.
Na sam już widok takich budowli dzikiego i niemiłosiernego pozoru, podobna ogarniać musiała trwoga, jakiej doznawali pewnie starożytni żeglarze, kiedy im płynąć przyszło obok tych kaźni, zgrzytających żelazem, ferricrepiditae insulae, jak je Plaut nazywa, a które były piekłem niewolników.
Katownia Southwarku zrazu wyłącznie przeznaczona była na więzienie i badanie czarowników, jak o tem przekonywał dwuwiersz następujący, nieco już zatarty w kamieniu ponad głównem wejściem:
Sunt arreptitii vexati daemone multo,
Est energumenus quem daemon possidet unus[29].
Ponad tym napisem przybita była napłask przy murze, jako znak najwyższego sądu, drabina kamienna, właściwie nawet drewniana, tylko że nurzana aż do skamienienia w słynnem z wapiennych pierwiastków trzęsawisku Aspley-Gowis, znajdującem się wpobliżu opactwa Woburnui.
Więzienie Southwarku, dziś już zburzone, jako brama miejska łączyło z sobą dwie ulice i z tego powodu miało dwa wejścia: jedno od strony wielkiego przejazdu, służące wyłącznie dla osób znakomitych i przeto bardzo okazałe; drugie od zaułka, istne wrota boleści, przeznaczone dla reszty żyjących. A także i dla zmarłych, tędy bowiem wywożono i trupy.
Śmierć to rozszerzenie się w nieskończoność.
Otóż Gwynplaine wszedł był do tego gmachu przez wrota boleści.
Uliczka była poprostu szczupłą drożyną, zaciśniętą pomiędzy dwoma z obu stron murami. W podobnym do niej rodzaju istnieje w Brukseli zaułek, noszący nazwę: Ulicy na jedną osobę. Mury, jak powiedzieliśmy, nierównej były wysokości; wyższy należał do więzienia, niższy stanowił otoczenie cmentarza. Ten ostatni nie przechodził wysokości człowieczego wzrostu. Przecinały go drzwi, znajdujące się wprost wejścia więziennego. Umarli tedy, jak widzimy, z mąk więziennych niedaleką mieli ku wiecznemu spoczynkowi drogę. Dość im było tylko przebyć szerokość uliczki. Podczas kiedy po jednej stronie przygwożdżona była nad drzwiami szubieniczna drabina, po drugiej, u wejścia na cmentarz, wyszczerzała zęby z kamienia wykuta trupia głowa. Jedno nie rozweselało drugiego.
Gdyby ktoś w tej chwili spojrzał na drugą stronę więzienia w kierunku fasady, zauważyłby niechybnie na ulicy Southwark przed monumentalnemi urzędowemi wrotami więzienia kolasę podróżną co poznać można było po „loży“ karocowej, którąby dziś nazwano kabrjoletem. Krąg ciekawych otaczał tę karocę. Zdobiły ją herby: widziano, jak wysiadła z niej osobistość, która weszła do więzienia: tłum domyślał się w niej jakiegoś sędziego; w Anglji sędziowie często bywali ze szlachty i prawie zawsze posiadali „prawo herbu“. We Francji herb i toga sądownicza wykluczały się prawie: książę St. Simon, mówiąc o sędziach wyraża się: „Ludzie tego stanu“. W Anglji pełnienie funkcji sędziego nie hańbiło szlachcica.
W Anglji istnieją sędziowie wędrowni. Noszą oni nazwę sędziów okręgowych, i nietrudno było domyślać się w owej karocy objazdowego wehikułu jakiegoś sędziego. Znacznie trudniej było domyśleć się, dlaczego ów przypuszczalny sędzia wysiadł nie z samej karocy, lecz z budki na przedzie, która nie jest zwykłem miejscem właściciela. Zwracał też uwagę inny szczegół. W owych czasach podróż w Anglji odbywała się w dwojaki sposób: karocą dyliżansową po szylingu za każde 5 mil i pocztą pospieszną po trzy susy za milę i 4 susy pocztyljonowi za każdą stację. Ludzie pozwalający sobie na fantazję podróży pojazdem własnym rozstawnymi końmi płacili od konia tyle szylingów za milę, ile podróżny pocztowy płacił susów. Otóż karoca stojąca przed więzieniem była zaprzężona aż w cztery konie i miała dwóch pocztyljonów, zbytek iście książęcy. Nakoniec okoliczność najbardziej podniecająca i zbijająca z tropu wszelkie domysły, karoca była szczelnie zamknięta, boki były podniesione, szyby zasłonięte okiennicami, wszelkie otwory, przez które oko mogłoby się przedostać, były pozatykane z zewnątrz, niepodobna było zajrzeć do wnętrza, prawdopodobnie też i z wnętrza nie można było nic widzieć z tego, co się nazewnątrz dzieje. Zresztą zdawało się, że w karocy niema nikogo.
Ponieważ Southwark leży w Surrey, więzienie to podlegało władzy szeryfa hrabstwa Surrey. Takie oddzielne jurysdykcje były częstem zjawiskiem w Anglji. Tak naprzykład Wieża londyńska uważana była za nienależącą do żadnego hrabstwa, t. j. prawnie była niejako zawieszona w powietrzu. Wieża nie uznawała żadnej władzy sądowej prócz swego konstabla, noszącego tytuł custos turris. Wieża miała własną jurysdykcję, kościół, sąd i rząd oddzielny. Władza kustosza, czyli konstabla, sięgała poza Londyn i rozpościerała się na 20 hamlets, t. j. wiosek. Ponieważ w Wielkiej Brytanji dziwactwa prawne narastają jedno na drugiem, urząd wielkiego ogniomistrza Anglji podlegał Wieży Londyńskiej.
Inne zwyczaje prawne są jeszcze dziwaczniejsze. Tak naprzykład: Admiralicja angielska kieruje się prawami Rhodes i Oleron (wyspy francuskiej, która ongiś należała do Anglji).
Szeryf prowincji był osobą bardzo znaczną, był zawsze szlachcicem, a czasami nawet kawalerem orderu. W starych kartach konstytucyjnych określano go wyrazem „Spectabilis”: „Człowiek którego należy szanować“. Tytuł pośredni między illustris i clarissimus, niższy od pierwszego, wyższy od ostatniego. Szeryfowie hrabstw byli ongi obierani przez lud, ale gdy Edward II a po nim Henryk VI odebrali prawo nominacji na rzecz korony, szeryfowie stali się nominatami królewskimi. Wszyscy otrzymali swoje mandaty od Jego Królewskiej Mości z wyjątkiem szeryfa West Morelandu, którego tytuł był dziedziczny, i szeryfów Londynu i Middlesex, obieranych przez cechy w Ratuszu. Szeryfowie z Wales i Chester mieli pewne prerogatywy fiskalne. Wszystkie te urzędy istnieją dotychczas w Anglji, lecz z biegiem czasu pod wpływem ścierania się idej i obyczajów podległy nieuniknionej odmianie. Szeryf hrabstwa miał obowiązek towarzyszenia „sędziom wędrownym“ i opiekowania się nimi. Nakształt dwojga ramion dwóch urzędników, ramię prawe — podszeryfa i ramię lewe — sądownika dopełniającego Justicier quorum. Ten ostatni przy pomocy setnika zwanego „wapentake“ chwytał, badał i na odpowiedzialność szeryfa więził, by oddać pod sąd sędziów okręgowych złodziei, morderców, buntowników, włóczęgów i wszelkich łotrzyków. Różnica pomiędzy podszeryfem i urzędnikiem quorum w ich stosunku hierarchicznym do szefyra polegała na tem, że podszeryf towarzyszył, a urzędnik pomagał. Szeryf sprawiał sądy dwojakie: sąd stały centralny hrabstwa i sąd wędrowny okręgowy. Reprezentował w ten sposób jedność i wszechobecność. Mógł jako sędzia zażądać pomocy i objaśnień, od któregokolwiek z pachołków czepcowych zwanych Sergens Coifae, którzy są pachołkami prawa i którzy noszą pod czarną mycką czepiec z białego płótna cambrai.
Szeryf opróżniał domy kary; gdy przybywał do jakiegoś miasta w swojej prowincji, miał prawo w uproszczonym trybie wyprawić więźniów, co się kończyło albo na uwolnieniu ich, albo na powieszeniu, co się nazywało „uwolnić więzienie“, Goal delivery. Szeryf przedstawiał akt oskarżenia 24 ławnikom oskarżenia; jeżeli się na nie zgadzali, pisali na nim billa vera; jeżeli je odrzucali pisali ignoramus; wówczas oskarżenie było uważane za niebyłe i szeryf mógł akt podrzeć. Jeżeli podczas rozprawy jeden z ławników umierał, co z mocy prawa uwalniało oskarżonego i uniewinniało go, szeryf, który miał przywilej aresztowania oskarżonego, miał także prawo wypuścić go na wolność. To, że szeryf wykonywał wszystkie rozkazy Jego Królewskiej Mości, kazało go specjalnie czcić i się obawiać.
Despotyzm mieści się w takich ujęciach. Oficerowie t. zw. Verdeor i Coroner towarzyszyli szeryfowi a urzędnicy miejscy przychodzili mu z pomocą; pozatem miał dość liczny orszak konnych i pachołków. Szeryf, jak powiada Chamberlayne, „jest życiem sprawiedliwości prawa“.
W Anglji niewidoczne burzenie niszczy i wiecznie przemienia prawa i zwyczaje. W naszych czasach, należy na to położyć nacisk, ani szeryf ani wapentake nie pełniliby swoich funkcyj, tak jak to wówczas czynili. W dawnej Anglji było pewne pomieszanie władz i źle określone uprawnienia wyrażały się w wykroczeniach dzisiaj nie do pomyślenia. I znikło już pomięszanie policji ze sprawiedliwością. Nazwy pozostały, czynności się zmieniły. Wydaje się nam nawet, że słowo wapentake zmieniło znaczenie. Oznaczało urząd, teraz oznacza podział terytorjalny. Określało setnika, teraz określa kanton (centum).
Zresztą w owej epoce szeryf hrabstwa łączył mniej więcej w swej władzy zarazem królewskiej i municypalnej obu urzędników, których nazywano kiedyś we Francji Porucznikiem cywilnym Paryża i Porucznikiem policji. Porucznik cywilny Paryża jest dosyć dobrze określony przez następującą notatkę policyjną: „Pan porucznik cywilny nienienawidzi kłótni domowych, łupy idą bowiem zawsze na jego korzyść“ (22 lipca 1704). Co się zaś tyczy porucznika policji, osobistości niepokojącej, wszechobecnej i mętnej, streszcza się cały w jednym ze swoich najlepszych typów, Rene d ’Argenson, który, jak mówi Saint-Simon, łączył na swej twarzy wszystkich trzech sędziów piekielnych.
Ci trzej sędziowie piekielni znajdowali się, jakeśmy to widzieli, w londyńskiej Bishopsgate.
Usłyszawszy, jak drzwiczki ze zgrzytem się za nim zatrzaskiwały, Gwynplaine zadrżał. Wydało mu się, jakby drzwi te były stanowczym przedziałem pomiędzy światłem i ciemnością, zwrócone jedną stroną ku wrzawie ziemskiej, drugą na świat umarłych; że obecnie wszystko, co tylko słońce blaskiem obrzuca, poza nimi już zostało, słowem, że przebył granicę wszystkiego, co jest życiem, i obecnie nie ma już z tem ostatniem nic wspólnego. Dziwnie mu się serce ścisnęło. Co się z nim odtąd stanie? Co ma znaczyć to wszystko?
Kędyż się znajdował?
Wkoło siebie nic rozpoznać nie mógł; znajdował się w najzupełniejszej ciemności. Z zatrzaśnięciem się drzwi, chwilowo niby całkiem zaniewidział. Okienko również się było zamknęło. Nigdzie ani latarni, ani choćby szpary światła. Znana to była w owych czasach przezorność. Surowo bowiem zabronione było w jakikolwiek sposób oświecać wnętrze przystępu do więzień, aby nikt świeżo tam przybywający nie mógł robić spostrzeżeń.
Namacawszy ściany po obu stronach siebie, przekonał się Gwynplaine, że się znajduje w korytarzu. Powoli jednak, oswoiwszy się z ciemnością, przy tem niewyraźnem a jednak wciskającem się do najciemniejszego podziemia półświetle rozróżnił wzrokiem tu i owdzie niepewne zarysy ciasnego, ginącego w oddaleniu przejścia.
Nieinaczej znając surowość karną, jak z przesadnych opowiadań Ursusa, uczuł się niejako schwytanym za kark ogromną i wielce groźną w swej ciemności ręką. Zaiste, w mocy być nieznanych potęg prawa, rzecz to przerażająca. Można być dzielnym wobec największego niebezpieczeństwa, a przecież stchórzyć w obliczu sprawiedliwości. Dlaczego? Gdyż sprawiedliwość ludzka mieszka w półcieniach, sędzia zaś słania się tam omackiem.
Gwynplaine przywodził sobie na pamięć wszystko, co mu Ursus mówił o konieczności milczenia; pragnął oglądać jeszcze kiedy Deę; w położeniu jego zdawało mu się najwłaściwszem zdać się na łaskę. Niekiedy bowiem rzecz wyjaśnić, bywa zarazem wielce sobie zaszkodzić. Z drugiej jednak strony, tyle mu zdarzenie to całe dopiekać zaczęło, że nie mógł powściągnąć chęci zapytania nareszcie:
— Ależ dokądże mię to prowadzicie, panowie?
Słowa mu na to nie odpowiedziano.
Takie bowiem było w tym względzie wyraźne brzmienie starego prawa Normandzkiego: A silentiariis ostio praepositis introduch sunt.
Milczenie to zmroziło krew w żyłach Gwynplaina. Aż dotąd czuł się jeszcze silnym; umiał wystarczać sobie; a wystarczać sobie zawszeć to potęga. Przywykły do odosobnienia, mniemał, że go to niezwalczonym czyniło. A oto nagle znalazł się pod przeważnym naciskiem okropnej jakiejś zbiorowej mocy. Jak tu walczyć z tym bezimiennym nieprzyjacielem, któremu prawo służy? Upadał pod ciężarem tej zagadki. Bojaźń nieznanej mu dotąd natury wypatrzyła słabą stronę w jego zbroi. Do tego, całą noc oka nie zmrużył, od dawna także nic nie jadł; zaledwie siadł do śniadania, kiedy go wzięto. Z bezsenności dużo mu jeszcze zostało gorączki. Czuł ogromne pragnienie, był głodny. Niezadowolony żołądek wszystko osłabia. Od wczora ileż dziwnych doświadczył wypadków! Ale gwałtowne wzruszenia podtrzymywały w nim przynajmniej siłę ducha; bez orkanu żagiel byłby zwyczajną szmatą. Otóż w obecnej chwili czuł on już w duszy tę rozpaczliwą słabość płócienną, którą do walki wiatr wyzwawszy wkońcu w łachmany obróci. Zbliżało się osłabienie sążnistemi kroki. Może bezprzytomny na ziemię padnie? Tylko że sił się pozbyć bywa ratunkiem dla kobiety, ale upokorzeniem dla mężczyzny. Więc walczył z sobą, z dreszczem się nawet pasując.
Doświadczał uczucia człowieka, którem u się ziemia usuwa z pod stóp.
Po zatrzaśnięciu drzwi poczęto iść dalej.
Droga szła korytarzem.
Nie zatrzymano się nigdzie u wstępu. W owych czasach nie znano żadnych kancelaryj. Więzienia wtedy nie bawiły się w bazgraniny. Poprostu zamykały się za kimś, często nawet same nie wiedząc czemu. Dosyć im było być więzieniami i mieć zawsze pełno więźniów.
Stosownie do wymagań miejsca, orszak zmuszony był mocno się przedłużyć. Szli prawie gęsiego; wapentake na czele, potem Gwynplaine, potem urzędnik straży bezpieczeństwa, następnie pochołkowie miejscy, idący szykiem ściśniętym i niejako szczelnie zatykając sobą korytarz poza Gwynplainem. Przejście się zwężało; wkrótce Gwynplaine obiema łokciami ścian dotykał; sklepienie z kamieni, silnie osadzanych w wapno, miejscami zaokrąglało się w łukowatości z granitowej oprawy; wtedy trzeba było schylać czoło z ostrożnością; aniby tu podobna biegiem się puścić; najbystrzejsza ucieczka krok za krokiem iśćby musiała; kiszka ta miała liczne skręty; wogóle wnętrzności wszelkie, tak więzienne jak i ludzkie, są zawiłe; tu i owdzie, raz z prawej, drugi raz z lewej strony, czworoboczne i okratowane w murze przecięcia dozwalały widzieć schody, jedne wgórę, drugie wdół się zapuszczające. Przybyli wreszcie do jakichś drzwi zamkniętych, te się otworzyły, przeszli przez nie, znowu się zamknęły. Następnie dwoje jeszcze innych otworzyło się i zamknęło na ich drodze, nigdzie nie dając znaku ludzkiej pomocy. Jednocześnie, w miarę zaciskania się przejścia, opuszczało się również sklepienie, tak że wkrótce niepodobna było iść inaczej jak ze spuszczoną głową. Ściany ociekały wilgocią; od sklepienia spadały raz wraz chłodne krople; podłoga przejścia była śliska jak wnętrzności. Ów półcień pierzchliwy, będący dotąd jedyną w tem miejscu światłością, coraz nieprzenikliwszym się stawał; powietrza wreszcie zaczynało braknąć. Ale co w tem było najmocniej przerażającego, to, że droga ciągle wdół zstępowała.
Aby się jednak na tem spostrzec, trzeba było pewnego skupienia uwagi. W ciemnościach wszelka łagodna pochyłość dziwnie bywa złowroga. Nic okropniejszego jak nieświadomość celu, ku którem u prowadzą nieznaczne obniżenia.
Zstępować jest to wstępować w grozę rzeczy nieznanych.
Jak długo szli w ten sposób, Gwynplaine określićby nie umiał. Płaszczone w tej niemiłosiernej prasie hydraulicznej, jaką jest trwoga, chwile do nieskończoności się wyciągają.
Nagle zatrzymano się.
Ciemności były nie do przebicia.
Przejście w tem miejscu zdawało się nieco szersze.
Gwynplaine usłyszał nagle tuż obok siebie dźwięk jakiś, z którymby tylko brzęk chińskiego gongu porównać można; niby rozgłośne uderzenie w pokrywę otchłani.
To wapentake żelazną laską swoją drugie jakieś żelazo potrącił.
Żelazo to było drzwiami.
Nie drzwiami wykręcającemi się na zawiasach, ale tylko czemś, co się podnosi i spuszcza, na podobieństwo brony zwodowej.
Natychmiast coś zgrzytnęło przeraźliwie i Gwynplaine ujrzał nagle czworoboczny kawałek światła. Zgrzyt ten sprawiała blacha żelazna, wsuwająca się zwolna w sklepienie w sposób, w jaki się podnosi deszczułka od pułapki.
I oto okazał się wyłom w ciemności.
Światłość ta nie była jeszcze światłością, był to zaledwie słaby brzask. Dla rozszerzonej jednak źrenicy Gwynplaina blada ta, ale nagła jasność była zrazu niby uderzeniem błyskawicy.
Czas jakiś nic rozróżnić nie mógł.
Rozpatrzyć się w olśnieniu tak samo jest trudno, jak widzieć w nocy.
Poczem stopniowo, kiedy źrenicę jego, oswojoną z nowem wrażeniem, światłość ta, zrazu nazbyt żywa, razić już przestała, spróbował zapuścić wzrok swój w ten ziejący przed nim otwór więzienny, i oto co ujrzał przy świetle bardzo bladej jasności.
U stóp jego może z jakich dwadzieścia wysokich, ciasnych, stromych, zaledwie zgruba ociosanych i bez żadnej poręczy schodów zapuszczało się w głąb jakiejś pieczary dosyć rozległej.
Pieczara ta była okrągła, o sklepieniu ostrołukowem przyduszonem, jak bywa w podziemiach, ponad któremi natłoczono nazbyt ciężkie budowle.
Wycięcie, w którem odsunęły się były w górę owe drzwi żelazne, znajdowało się już w samem sklepieniu, tak, że z wysokości tej wzrok zagłębiał się w pieczarę, jakby w wnętrze studni.
Jak powiedzieliśmy, pieczara bardzo była rozległa, i gdyby to być miała cembrowina studni, podobną studnię wyżłobiliby chyba cyklopi. Gdyby zaś ją nazwać dołem, mógł to być tylko potrzask na lwy lub tygrysy.
Pieczara nie miała żadnej podłogi. Zewsząd ziemia tylko wilgotna i zimna, jak w przepaścistych głębiach.
Pośrodku tej pieczary cztery grube ciężkie słupy podtrzymywały rodzaj ostrołukowego sklepienia, którego wiązadła, zbiegając się u szczytu, zarysowywały niby wnętrze mutry. Przysionek ów, podobny do podniebień, pod któremi umieszczano sarkofagi, wzbijał się aż do szczytu pieczary i stanowił w niej niby rodzaj środkowej komnaty, o ile komnatą nazwać można oddzielenie otwarte na wszystkie strony, zamiast zaś czterech murów, czterem a tylko słupami odgraniczone.
Od szczytu tego sklepienia zwieszała się mosiężna latarnia, krągła i okratowana, jakby okno więzienne. Padała z niej na słupy, na sklepienia i na kolisty mur, niewyraźnie wokoło widniejący, bladawa światłość poprzecinana snopami cieniów.
Ta to światłość zrazu olśniła była Gwynplaina. Obecnie wydawała mu się już tylko zakopconą ledwie czerwonością.
Zresztą nie było innego światła w tem podziemiu. Nigdzie ani okna, ani drzwi, ani choćby jakiego takiego otworu.
Pośród czterech słupów, właśnie tuż pod latarnią, w miejscu, gdzie padało światła najwięcej, na ziemi, wykreślało się coś białego i dziwnie przerażającego.
Było to coś leżącego na grzbiecie. Widać tam było głowę ludzką z przymkniętemi oczyma, dalej ciało, którego piersi i brzuch okrywała jakaś kupa bezkształtna, i wreszcie dwoje rąk i nóg wyciągniętych na sposób rozkrzyżowania świętego Andrzeja ku czterem słupom, wspierającym sklepienie za pomocą silnie przytwierdzonych u pierścienia ich łańcuchów. Postać ta ludzka, ułożona jakby do poćwiartowania, śnieżyła się lodowatą białością trupa. Ciało było zupełnie nagie.
Gwynplaine, skamieniały z przerażenia, spoglądał na to z wysokości schodów.
Nagle usłyszał rzężenie.
Trup ten był żyjącym człowiekiem.
Tuż obok tego widziadła, pod jednym z łuków przysionka, na wyniosłem krześle, mającem podstawę z szerokiej kamiennej płyty, siedział starzec jakiś w szacie czerwonej, blady, nieporuszony, złowrogi, z pękiem róż w ręku, a po jego dwóch stronach dwaj jacyś inni ludzie okryci długiemi czarnemi opończami.
Ów pęk róż wcale niewłaściwie zadziwił Gwynplaina. Wszystkim bowiem wiadomo, że prawo sądzenia z kwiatami w ręku jest oznaką urzędu, zarazem królewskiego i miejskiego. Toż lord major Londynu do dziś dnia jeszcze zasiada na sądy w sposób podobny. Dopomagać sędziom do sądzenia z dawien dawna bywało w Anglji obowiązkiem najwcześniejszych róż wiosennych.
Otóż starzec, siedzący w owem krześle, był poprostu potężnym szeryfem hrabstwa Surrey.
Rzeczywiście, w postawie swojej posiadał on wspaniałą sztywność Rzymianina, powołanego do najwyższych godności.
Krzesło też jego było jedynem siedzeniem, jakie się znajdowało w podziemiu.
Tuż obok krzesła stał stół, zarzucony papierami i księgami, na którym także leżał długi, biały pręt szeryfa.
Ludzie, stojący po dwóch bokach szeryfa, byli to dwaj doktorzy, jeden medycyny, drugi prawa, ten ostatni, na pierwszy rzut oka odznaczający się sposobem urządzenia peruki w czepiec. Obadwaj czarne mieli szaty, jeden sędziego, drugi doktora medycyny. Podobni ludzie bowiem zawczasu już nosić mogą żałobę po tych, których uśmiercają.
Poza szeryfem, na zrębie kamiennej płyty, siedział zgięty pisarz w okrągłej peruce, z piórem w ręku, w postawie człowieka gotowego do pisania; kałamarz stał obok niego na płycie, grubą plikę miał na kolanach, na niej zaś szeroką pergaminową kartę.
U nóg jego leżał na ziemi worek z aktami; podobnych do dziś dnia używają w Anglji adwokaci.
Opodal stał plecami o słup oparty, z rękoma na piersiach skrzyżowanemi, człowiek w ubraniu z bawolej skóry. Był to katowski pachołek.
Ludzie ci wszyscy w nieruchomych swoich a groźnych postawach zdawali się być niejako w głaz zaklęci wokoło spętanego łańcuchami nędzarza. Milczenie było tak głębokie, że usłyszałbyś przelatującą muchę.
Ponad tem wszystkiem unosił się w powietrzu spokój jakiś potworny.
Krypta Beauchamp Tower długo służyła do tego celu, podobnie jak podziemie więzienia Lollard’s. Istniało także podobne miejsce, które dzisiaj jeszcze można zobaczyć w Londynie, zwane „les vault de Lady Place“. W tej komnacie znajduje się komin do rozpalania żelaza.
Obraz, który Gwynplaine miał przed oczyma, był nie czem innem, jak podziemną katownią. Podziemi podobnych mnóstwo było w Anglji.
Wszystkie więzienia z czasów króla Jana, a do takich i Southwark się liczył, miały swoje podziemne katownie.
To, co teraz nastąpi, działo się często w Anglji, i mogłoby, w ostateczności, w postępowaniu kryminalnem, znaleźć miejsce nawet dzisiaj; gdyż wszystkie te prawa jeszcze istnieją. Anglja daje dziwne widowisko barbarzyńskiego kodeksu żyjącego w zgodzie z wolnością. Pożycie to jest zresztą doskonałe.
Jednakże pewna nieufność byłaby na miejscu. Gdyby nadeszło jakieś przesilenie, obudzenie się kar nie byłoby niemożliwe. Prawodawstwo angielskie jest oswojonym tygrysem. Łasi się, ale chowa jeszcze pazury.
Mądrze jest obcinać prawom paznogcie.
Prawo nie zna prawie ludzkich praw. Z jednej strony jest prawodawstwo, z drugiej ludzkość. Filozofowie protestują; ale wiele czasu jeszcze przejdzie zanim sprawiedliwość ludzka połączy się ze sprawiedliwością.
Poszanowanie prawa; to wyrażenie angielskie. W Anglji do tego stopnia czci się prawa, że się ich nie znosi. Objawia się tę cześć, nie wykonywując ich. Stare prawo popada w zgrzybiałość tak, jak stara kobieta; ale się tych staruszków nie zabija. Przestaje się je wykonywać, oto wszystko. Wolno im myśleć, że są zawsze piękne i młode. Pozwala się im marzyć, że istnieją. Ta grzeczność nazywa się szacunkiem.
Obyczaj normandzki jest już bardzo pomarszczony; nie przeszkadza to niejednemu sędziemu angielskiemu mizdrzyć się do niego. Miłośnie chowa się okrutny stary grat, jeżeli jest normandzki. Cóż okrutniejszego nad szubienicę? W 1867 r. skazano człowieka[30] na poćwiartowanie; ćwierci jego miały być wręczone kobiecie, królowej.
Ale tortura nigdy w Anglji nie istniała. Tak przynajmniej twierdzą dzieje; przecież powaga to nielada.
Maciej z Westminsteru zaznacza, iż „prawo saksońskie, wielce łaskawe i dobroduszne“, nigdy zbrodniarzy śmiercią nie karało, dodając przytem: „poprzestawano tylko na ucięciu nosa, wyłupieniu oczu i wyrwaniu części odznaczających płeć“. Tylko!
Gwynplaine osłupiały u szczytu schodów począł drżeć od stóp do głowy. Czuł wszelkie możliwe dreszcze. Jednocześnie szukał w myśli, jaką też mógł popełnić zbrodnię. Po przerażającem milczeniu wapentake’a przyszło z kolei katowni widowisko. Był to krok naprzód, ale krok pełen grozy. Widział, jak coraz mocniej zaciemnia się ponura zagadka tajemniczych potęg, którą się czuł oplątany.
Postać ludzka, leżąca na ziemi, jęknęła raz powtórny.
Gwynplaine uczuł, jakby go zlekka popchnięto za ramię. Pochodziło to od wapentake’a.
Gwynplaine zrozumiał, że trzeba zejść na dół.
Usłuchał.
Powoli zaczął zstępować po schodach. Stopnie te były bardzo wąskie, miały zaś z jakie dziewięć cali wysokości. Do tego, jak powiedzieliśmy, nie było nigdzie poręczy. Należało tedy schodzić z wielką ostrożnością. Poza Gwynplainem, o dwa stopnie dalej, szedł wapentake ze swoją laską w ręku, za nim zaś, w podobnej odległości, urzędnik od straży bezpieczeństwa.
Gwynplaine, schodząc po tych stopniach, czuł jakby zapadanie w otchłań wszelkiej nadziei.
Była to niby śmierć powolna. Każdy stopień nowoprzebyty zdawał się po jednem świetle w nim przygaszać. W ten sposób, coraz bledszy, przybył wreszcie aż na sam dół.
Nawznak powalone i łańcuchami do czterech słupów przygwożdżone widmo nie przestawało rzęzić w sposób śmiertelny.
Z mglistego cienia dał się słyszeć głos:
— Zbliż się.
To szeryf przemawiał do Gwynplaina.
Gwynplaine postąpił krokiem.
— Bliżej — rzekł głos.
Postąpił jeszcze.
— Tu, blisko — rzekł znowu szeryf.
W tem miejscu urzędnik straży bezpieczeństwa poważnie i uroczyście szepnął w ucho Gwynplaina:
— Stoisz przed obliczem szeryfa hrabstwa Surrey.
Gwynplaine podszedł aż ku delikwentowi, rozkrzyżowanemu w środkowej nawie. Wapentake i jego towarzysz zatrzymali się opodal, dozwalając Gwynplainowi iść, gdzie mu kazano.
Kiedy on, doszedłszy do środkowego przysionka, ujrzał nareszcie zbliska ów przedmiot okropny, który się żyjącym człowiekiem okazał, przestrach jego do najwyższej doszedł potęgi.
Rozkrzyżowany człowiek najzupełniej był nagi, z wyjątkiem tylko wstydliwego łachmana, którym był niżej pasa przewiązany. Możnaby to nazwać liściem figowym tortury. Skromny ten kawałek płótna u Rzymian succingulum się nazywał, christipannus zaś w obyczaju gockim, z czego stary żargon galijski zrobił cripagne. Jezus nagi na krzyżu miał tylko ten łachman.
Nieszczęśliwy, któremu się Gwynplaine bacznie przypatrywać począł, zdawał się mieć z jakie lat sześćdziesiąt. Łysy był. Białawe włosy jeżyły mu się na brodzie. Zamykał on oczy, a otwierał usta. Wtedy widać było wszystkie jego zęby. Twarz jego chuda i koścista była już podobna do trupiej głowy. Ręce jego i nogi, przykrępowane łańcuchami do czterech kamiennych słupów, wyobrażały niby głoskę X. Na piersiach jego i brzuchu położona była gruba blacha żelazna, a na niej kilka potężnych kamieni. Rzężenie, wychodzące z płuc tego człowieka, niekiedy było tylko tchnieniem, ale niekiedy znowu wybuchało rykiem.
Szeryf, nie porzucając swojej wiązanki róż, wziął ze stołu biały pręt i, trzymając go prostopadle, rzekł uroczyście:
— Posłuszeństwo panującemu!
Poczem znowu położył pręt na stole.
Następnie, z powolnością dzwonu, bijącego podzwonne, bez najmniejszego uniesienia, tak nieruchomy, jak sam delikwent, podniósł głos głęboko brzmiący pod sklepieniem.
Mówił on co następuje:
— Człowiecze, który tu leżysz łańcuchami spętany, posłuchaj po raz ostatni głosu sprawiedliwości. Wyprowadzony zostałeś z twojego dotychczasowego więzienia i tu przed moje oblicze przywiedziony. Zapytywany w sposób prawem zalecony, formaliis verbis presus, na wszelkie po wielekroć powtórzone ostrzeżenia i uwagi najmniejszego nie mając względu, podając raczej ucho niegodziwym podszeptom zawziętej przewrotności, zaciąłeś sobie usta uporczywem milczeniem i ani chciałeś dotąd dawać odpowiedzi. Zaprawdę niegodziwa to jest swawola, stanowiąca, jak wszystkim wiadomo, pośród karygodnych czynów cashlitu występek a nawet zbrodnię oversenessy.
W tem miejscu czepcowy urzędnik, stojący po prawym boku szeryfa, wtrącił obojętnym tonem, mającym w sobie coś dziwnie grobowego:
— Overhemessa. Statut Alfreda i Godruny. Rozdział szósty.
Szeryf ciągnął dalej:
— Wszelki człowiek szanuje prawo, z wyjątkiem tylko zbójców czyhających po lasach, kędy daniele płodzą swoje małe.
Niby dzwon, uderzający wślad drugiego dzwonu, urzędnik czepcowy wtrącił znowu w tem miejscu:
— Qui faciun vastum in foresta, ubi dammae solent fauninare.
— Ten, kto odmawia odpowiedzi wobec rządu — mówił znowu szeryf — jest podejrzewany o każdego rodzaju występki. Przypuszcza się o nim, że jest zdolny do wszelkiego złego.
Tu znowu wtrącił urzędnik czepcowy:
— Prodigas, devorator, profusus, salax, ruffinus, ebriosus luxuriosus, simulator, consumptor patrimonii, elluo, ambro et gluto.
— Wszelkie występki — ciągnął dalej szeryf — przypuszczać dozwalają wszelkiej zbrodni. Kto się do niczego nie przyznaje, ten wszystko wyznaje. Kto wobec pytań sędziego w uporczywem trwa milczeniu, już tem samem kłamcą jest i ojcobójcą.
— Mendax et parricida — wtrącił urzędnik.
Szeryf mówił znowu:
— Wiedz, człowiecze, iż nie wolno jest nieobecnym się czynić przez milczenie. Kto wykrętnie zaocznym się staje, ranę prawu zadaje. Podobny jest w tym razie do Djomeda, śmiejącego skaleczyć boginię. Niechęć mówienia przed obliczem sprawiedliwości jest tylko jedną z odmian buntu. Obraza sprawiedliwości jest jednocześnie obrazą majestatu. Nic zuchwalszego i nic też karygodniejszego. Kto się od badania uchyla, prawdę okrada. Na szczęście prawo tu stoi na straży. W wypadkach podobnych z dawien dawna używano przymusowych środków: wtrącania do osobnego dołu, zamknięcia w dyby i spętania łańcuchami.
— Anglica charta pod rokiem 1088 — rzekł urzędnik.
I zawsze z tą samą swoją machinalną powagą dodał:
— Ferrum, et fossam, et furcas, cum aliis libertatibus.
Szeryf ciągnął dalej:
— Zączem, człowiecze, ponieważ nie chciałeś się wyrzec milczenia, jakkolwiek zdrów na ciele i umyśle, i najzupełniej świadomy tego, czego od ciebie sprawiedliwość żąda, ponieważ, słowem, po szatańsku jesteś krnąbrny, musiałeś zostać wtrącony do gehenny, a następnie, stosownie do brzmienia ustaw karnych, skazany na męczarnię, oznaczoną nazwą „ciężkiej i twardej kaźni“. Oto co ci tedy uczynione zostało. Wyraźnie chce mieć prawo, ażebym cię powiadomił o tem przy świadkach. Przyprowadzony zostałeś do tej tu pieczary, zwleczony z odzienia i położony nagim na ziemi twarzą w górę; ręce i nogi przytwierdzono ci do czterech słupów, dźwigających wyobrażenie prawa; żelazną deskę przyłożono ci do brzucha, a na niej tyle kamieni, ile ich dźwignąć zdołasz. „A nawet więcej“, według brzmienia prawa.
— Plusque — potwierdził urzędnik.
Szeryf ciągnął dalej:
— W położeniu tem, zanim ci męczarnia przedłużona zostanie, ja, szeryf hrabstwa Surrey, wezwałem cię niniejszem do odpowiedzenia i mówienia, a ty po szatańsku trwasz w twojem milczeniu, jakkolwiek wiesz dobrze, żeś jest w mocy dyb, łańcuchów, klamer i rozlicznych przytwierdzeń.
— Attachiamenta legalia — rzekł urzędnik.
— Skutkiem odmowy twojej i zatwardziałości, — mówił dalej szeryf — ponieważ godziwem jest, ażeby upór ze strony prawa dorównał uporowi zbrodniarza, męczarni nadano dalsze trwanie, stosownie do tego, jak to nakazują edykty i wyraźne artykuły. Dnia pierwszego nie dano ci ani jeść, ani pić.
— Hoc est superjejunare — rzekł urzędnik.
Nastąpiła chwila milczenia. Słychać było tylko świszczący oddech człowieka ugniatanego ciężarem kamieni.
Urzędnik sądowy ciągnął dalej swoje objaśnienie:
— Adde augmentum abstinentiae ciborum diminutions. Consuetudo britannica, artykuł pięćsetny czwarty.
Dwaj ci ludzie wzajemnie się niby przeplatali; nic posępniejszego, jak ta nieporuszona monotonja; głos grobowy zdawał się echem wtórować złowrogiemu; powiedziałbyś, że to kapłan i djakon tortury odprawiają, dziką mszę prawa.
Szeryf znowu rozpoczął swoje:
— Otóż pierwszego dnia odmówiono ci pożywienia i napoju. Drugiego jeść ci dano, ale ani kropli wody, to jest włożono ci w gębę trzy kęsy owsianego chleba. Dnia trzeciego dano ci pić, ale znowu ani kawałka chleba, to jest wlano ci w usta w trzech razach szklankami trzema miarę wody, zaczerpniętą w rynsztoku więziennym.
Nareszcie nadszedł dzień czwarty. Jest to dziś. Tedy, jeżeli i teraz nie zechcesz odpowiadać, pozostawiony będziesz w tem położeniu, dopóki ducha nie wyzioniesz.
Tak sprawiedliwość mieć chce.
Tu urzędnik, zawsze gotowy do wtóru, dodał:
— Mors rei homagium est bonae legi.
— Podczas zaś kiedy będziesz czuł, jak nędznie giniesz, nikogo przy tobie nie będzie, nawet gdyby ci krew buchnęła gardłem, gdyby ci wyszła brodą i pachami i wogóle wszystkiemi otworami ciała, od ust aż do lędźwi.
— A throtebolla — wyrzekł urzędnik — et pabus et subhircis, et a grugno usque ad crupponum.
Szeryf mówił dalej:
— Człowiecze, zbierz całą twą uwagę. Bowiem wybór skutków, o których ci powiem, do ciebie należy. Jeżelibyś się jeszcze wyrzec zechciał krnąbrnego milczenia i jeślibyś wyznał wszystko, zostaniesz tylko powieszony, i będziesz miał prawo upomnieć się o meldefeoh, który jest pewną kwotą pieniężną.
— Damnum confitens — rzekł urzędnik — habeat meldefeoh. Leges Inae, rozdział dwudziesty.
— Ta to kwota — ciągnął dalej szeryf — wypłacona ci zostanie w doitkinsach, suskinsach i galihalpensach. Jedyny to bowiem wypadek, w którym podobny pieniądz może być użyty, jak o tem wyraźnie stanowi ustawa, unieważniająca jego wartość obiegową, co rzeczywiście miało miejsce w roku trzecim panowania Henryka V. Następnie prawo mieć będziesz i użycie scorti ante mortem, poczem zostaniesz zdławiony na szubienicy. Oto korzyść szczerego wyznania. Czy zechcesz teraz być posłusznym?
Powiedziawszy to, umilkł i czekał. Delikwent ani się ruszył.
Szeryf mówił dalej:
— Człowiecze! W milczeniu ucieczki szukać daleko więcej niebezpieczeństwem jest, niż ocaleniem. Uporczywość zbrodnicza jest i potępienia godna. Kto przed sprawiedliwością usta zamyka, wiarołomcą jest wobec państwa. Nie trwaj dłużej w nieposłuszeństwie pasierbiem. Zastanów się nad tem, żem tu monarchy wyobrazicielem.
Na pytania moje jemu odpowiedzieć chciej. Wiernym poddanym bądź.
Nieszczęśliwy jęknął głucho.
Szeryf prawił dalej:
— Otóż, po upływie siedem dziesięciu dwóch pierwszych godzin próby, znajdujemy się wreszcie w dniu czwartym. Człowiecze! Chwila to dla ciebie stanowcza. W dniu to dzisiejszym, stosownie do przepisów prawa, przypada dla ciebie stawienie na oczy.
— Quarta die, frontem ad frontem adduce — mruknął urzędnik.
— Mądrość prawodawcy — ciągnął dalej szeryf — wybrała z umysłu tę chwilę ostateczną, ażeby za jej współdziałaniem osiągnąć to, co przodkowie nasi nazywać zwykli „sądem z śmiertelnego zimna“, zważywszy zwłaszcza, że to jest pora, w której ludziom zawierzyć można na słowo. Tedy dość tu jest wymówić tak lub nie.
Urzędnik sądowy ze swej strony poparł to twierdzenie.
— Judicium pro frodmortell, quod homines credendi sint per suum ya et per suum na. Ustawa króla Adelstana, w tomie pierwszym, na stronicy setnej siedemdziesiątej trzeciej.
Była chwila przerwy, w czasie której szeryf pochylił ku nieszczęśliwemu surowe oblicze.
— Dalej, człowiecze rozkrzyżowany na ziemi...
Wstrzymał się nieco.
— Człowiecze — zawołał — czy słyszysz?
Delikwent ani się ruszył.
— W imieniu prawa wzywam cię — rzekł szeryf — otwórz oczy.
Powieki nieszczęśliwego ani drgnęły.
Szeryf zwrócił się ku doktorowi, stojącemu po jego lewicy.
— Doktorze, opatrz go.
— Probe, da diagnosticum — dodał urzędnik.
Na to wezwanie lekarz zszedł z płyty z właściwą urzędowi swemu sztywnością, przybliżył się do rozkrzyżowanego na ziemi człowieka, pochylił się nad nim, przyłożył mu ucho do ust, pomacał mu puls przy kostce od ręki, pod pachami i na udach, poczem się znów wyprostował.
— No i cóż? — spytał szeryf.
— Jeszcze słyszy — rzekł lekarz.
— A czy widzi?
Doktór pomyślał chwilę, potem rzekł:
— Może jeszcze widzieć.
Na znak, dany przez szeryfa, zbliżył się wapentake i urzędnik od straży. Pierwszy stanął przy głowie delikwenta, drugi poza Gwynplainem.
Lekarz cofnął się krokiem pomiędzy słupy.
Natenczas szeryf, wynosząc niby kropidło swoją różaną wiązkę kwiatów, zwrócił się znowu ku delikwentowi, tym razem już gromkim, nawet straszliwym upominając go głosem:
— Mów, odezwij się, nędzny! Prawo błaga cię o to, zanim cię w proch zmiażdży. Niemego chciałbyś udać, ale pomyśl o grobie, który również niemy jest; głuchym się wydawać pragniesz, ale pomyśl o potępieniu, które również jest głuche. O śmierci także pomyśl, uporczywsza ona jeszcze od ciebie. Zastanów się sam nad sobą — na boskiej opatrzności pozostawiony zostaniesz w tem podziemiu. Posłuchaj, człecze, podobnego sobie człowieka! Posłuchaj, bracie, chrześcijanina! Posłuchaj, synu, starca, może nad grobem stojącego! Nareszcie strzeż się mnie, bom jest panem twego cierpienia i lada chwila strasznym się tobie stanę. Groza praw stanowi majestat sędziego. Pomyśl tylko, że ja sam drżę przed sobą. Własna moja władza krew mi ścina w żyłach. Nie popychaj mię do ostateczności. Czuję, że wzbiera we mnie święte kary szaleństwo. Miej więc, nieszczęsny, zbawienną i uczciwą obawę wymiaru sprawiedliwości, i bądź mi posłuszny. Oto chwila stawienia ci na oczy twojej ofiary. Winieneś odpowiadać. Nie trwaj dłużej w oporze. Nie stawiaj stopy w to, co dla ciebie nieodwołalnem będzie. Pomyśl, że dokończenie jako prawo mi służy. Człowiecze, trupem się stawać poczynający, słuchaj mnie! Jeśli nie pragniesz konać tu godziny całe, dni i tygodnie, straszliwem konaniem głodu i gnojowiska, pod brzemieniem tych głazów, sam jeden w tem podziemiu, opuszczony, zapomniany, wykreślony z życia, oddany na pastwę szczurom, szarpany żywcem przez zwierzęta ciemności, podczas gdy ponad tobą, wgórze, ludzie chodzić będą i wracać, kupować i sprzedawać, podczas kiedy turkot jeżdżących po ulicy powozów głucho dolatywać do ciebie będzie; jeśli nie pragniesz jęczeć bez ratunku na samem dnie tej rozpaczy, zgrzytając, płacząc, bluźniąc, bez lekarza, któryby ci rany opatrzył, bez kapłana, któryby szklankę wody niebiańskiej podał twojej duszy; och! — jeżeli nie chcesz czuć powolnie, jak na ustach wykwitać ci będzie straszliwa piana grobowiska, och! — zaklinam cię i błagam, posłuchaj mię! Zwracam się w tym razie ku własnemu twemu ocaleniu, litość miej sam nad sobą, zrób, czego od ciebie żądają, bądź uległy sprawiedliwości, usłuchaj, głowę zwróć, oczy otwórz i powiedz, czy poznajesz tego człowieka?
Nieszczęśliwy ani głowy nie zwrócił, ani nie otworzył oczu.
Szeryf spojrzał z kolei na urzędnika straży i na wapentake’a.
Na ten znak, urzędnik straży zdjął z Gwynplaina kapelusz i płaszcz i, wziąwszy go za ramiona, odwrócił ku światłu, wprost w stronę rozkrzyżowanego człowieka. Wtedy twarz Gwynplaina, całkowicie światłem obrzucona, zarysowała się dokładnie z całym swoim dziwnym wyrazem w tym niepewnym zewsząd półcieniu.
110 Jednocześnie, pochyliwszy się, wapentake schwycił w dwie ręce skronie delikwenta, wykręcił mu głowę wprost ku Gwynplainowi, poczem wskazującemi palcami uniósł mu poprzymykane powieki. Wtedy błysnęły nagle dzikie źrenice tego człowieka.
Zrobiwszy niejaki wysiłek, ujrzał nareszcie Gwynplaina.
Wtedy, o własnej już mocy podnosząc głowę i roztwierając oczy, począł się w niego wpatrywać.
Nagle dreszcz go przebiegł, o ile dreszczem nazwać można targnięcie, od którego zdawały się chrzęścić głazy, gniotące mu piersi, i zawołał.
— To on! Tak, to on!
Co wyrzekłszy, okropnie się roześmiał.
— To on! — powtórzył raz jeszcze.
Poczem opadła mu głowa i przymknęły się oczy.
— Mości pisarzu, pisz — rzekł szeryf.
Gwynplaine, jakkolwiek do głębi przerażony, nieźle się jeszcze jakoś dotąd trzymał. Ale ów wykrzyk delikwenta: — To on! — całkowicie wszystko w nim zburzył.
Następnie ów rozkaz, dany pisarzowi, szpik mu zmroził w kościach. Zdało mu się rozumieć, że zbrodniarz niewiadomo czemu pociągał go wślad za swojem przeznaczeniem, i że niepojęte mu wyznanie tego człowieka zaciskało się na nim, jakby obroża pręgierza. Wystawiał sobie, że jest wspólnie z nim przykuty do dwóch bliźniaczych słupów. Stopniowo stracił przytomność w tem przerażeniu i, sam nie wiedząc o tem, jąkać począł wyrazy bez związku, z dziwnem zalęknieniem zrozpaczonej niewinności. Wyrazy takie w chwilach podobnych wyglądają, jak pociski rzucone naoślep.
— To nie jest prawda. To nie ja. Ja nie znam tego człowieka. I on mnie znać nie może, tak jak ja go nie znam. Wystąpić mam na scenie dzisiejszego wieczora, i ludzie już tam czekają. Czego tu chcą ode mnie? Żądam, ażeby mnie wypuszczono na wolność. Człowiek ten kłamie. Poco mnie sprowadzono do tej ciemnicy? Chyba już prawa na świecie niema! Panie sędzio, powtarzam, że to nie ja. Jestem najzupełniej niewinny; o niczem nie wiem, mogę na to przysiąc. Proszę mnie stąd puścić. Same tu widzę fałsze. Niema nic wspólnego pomiędzy mną a tym człowiekiem. Można się przecież rozpytać. W życiu mojem niema nic skrytego. Przyszli mnie porwać jakby złodzieja. Dlaczego tak zrobiono? Ten człowiek, czy ja wiem, co on za jeden? Jestem komedjant wędrowny, który odgrywa sztuki na targowiskach i kiermaszach. Nazywają mnie Człowiekiem Śmiechu. Mnóstwo ludzi mnie widziało. Mieszkamy w Tarrinzeau-fieldzie. Lat już piętnaście, jak uczciwie na mój chleb zarabiam. Mam lat dwadzieścia pięć. Mieszkam w zajeździe Tadcasteru. Nazywam się Gwynplaine. Raczcie mnie kazać, panie sędzio, co najprędzej stąd wyprowadzić. Nie należy nadużywać słabości ludzi nieszczęśliwych. Zmiłujcie się nad człowiekiem, który nikomu nic złego nie zrobił i który jest bez opieki żadnej i obrony. Macie przed sobą poprostu biednego hecarza.
— Mam przed sobą — rzekł szeryf — lorda Fermaina Clancharlie, barona Clancharlie i Hunkerville, margrabiego Corleone w Sycylji, para Anglji.
Poczem, wstawszy z miejsca i ukazując mu swoje krzesło, dodał:
— Milordzie, racz wasza łaskawość zasiąść.
Przeznaczenie daje nam niekiedy szklankę szaleństwa do wypicia. Ręka wysuwa się z chmury i podaje nam nagle ciemną czarę, w której się znajduje nieznane upojenie.
Zrazu Gwynplaine nie zrozumiał ani słowa.
Spojrzał poza siebie dla dowiedzenia się, do kogo też mówiono?
Ucho nie rozróżnia zbyt ostrego dźwięku; umysł nie wchłania zbyt ostrego wzruszenia. Jest granica w rozumieniu, tak jak w słyszeniu.
Wapentake i dowódca straży, jednocześnie zbliżywszy się do Gwynplaina, pod ręce go wzięli, i uczuł wyraźnie, jak go sadzano w krześle, z którego właśnie szeryf był ustąpił.
Nie opierał się temu, nie usiłując nawet zrozumieć, dlaczego się to stało.
Kiedy już Gwynplaine siedział, dowódca straży i wapentake cofnęli się o kilka kroków i stanęli obaj nieruchomi, jak posągi, poza poręczą krzesła.
Wtedy szeryf złożył swoją wiązankę róż na kamiennej płycie, włożył na nos podane sobie przez pisarza okulary, wziął z pomiędzy rozlicznych szpargałów, leżących na stole, kawałek pergaminu poplamiony, pożółkły, pozieleniały, miejscami pobutwiały i spękany (zdawał się być bowiem długo połamany w nader ciasne składy) i zapisany z jednej strony, i przybliżywszy go ku światłu latarni, stojąc i najuroczystszym jak być może głosem, czytał co następuje:
„W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego“.
„Dnia dzisiejszego, który jest dwudziestym dziewiątym stycznia, tysiącznego sześćsetnego dziewięćdziesiątego roku Pańskiego narodzenia.
„Na pustem wybrzeżu Portlandzkiem, w zamiarze uśmiercenia głodem, zimnem i osamotnieniem, złośliwie porzucone zostało dziecko w wieku lat dziesięciu.
„Dziecko to, lat dwa mając, sprzedane zostało z wyraźnego rozkazu Jego Królewskiej Mości Jakóba II.
„Dzieckiem tem jest lord Fermain Clancharlie, prawy i jedyny syn lorda Linnaeusa Clancharlie, barona Clancharlie i Hunkerville, margrabiego Corleone we Włoszech, para Anglji, obecnie już nieżyjącego, oraz Anny Bradshaw, jego małżonki, podobnież już nieżyjącej.
„Dziecię to dziedzicem jest równie posiadłości, jak i tytułów swojego ojca. I oto przyczyna, dlaczego zostało sprzedane, okaleczone, spotworzone i wreszcie zatracone za wolą najłaskawszą Jego Królewskiej Mości.
„Dziecko to wychowane zostało i wykształcone na hecarza po rynkach i kiermaszach.
„Sprzedane zostało w wieku lat dwóch, zaraz po śmierci ojca; dziesięć zaś funtów szterlingów wniesionych zostało gdzie należy, za rozmaite w tym razie ustępstwa, patrzenie przez szpary i bezkarności.
„Lord Fermain Clancharlie, mający wówczas lat dwa, kupiony został przez niżej podpisanego, który też i całe to pismo kreśli, następnie okaleczony i urobiony stosownie przez niejakiego Hardquanonna, z urodzenia Flamanda, który sam jeden tylko posiada tajemnicę i sposoby postępowania w tym razie doktora Conquesta.
„Dziecko przeznaczone było przez nas mieć twarz roześmianą. Masca ridens.
„W tym celu Hardquanonne wykonał mu cięcia Bucca fissa usque ad aures, utrwalające na twarzy śmiech wiekuisty.
„Ponieważ dziecko, sposobem Hardquanonnowi tylko znanym, przy robocie tej całej uśpione i znieczulone zostało, zupełnie tedy nie wie o operacji, której uległo.
„Nie wie także, że jest lordem Clancharlie.
„Imię mu dano Gwynplaine.
„Stało się to dzięki jego młodemu wiekowi i małej pamięci w czasie, gdy został sprzedany i kupiony, w wieku lat dwóch.
„Hardquanonne jest jedynym człowiekiem, który robić umie Bucca fissa; dziecię zaś to — jedynem żyjącem, któremu operacja ta została zrobiona.
„Robota ta jest jedyna w swoim rodzaju, i do tego stopnia osobliwa, że nawet po wielu latach, kiedy dziecię to starcem już będzie, włos zaś jego siwym, Hardquanonne jednak niezwłocznie je rozpoznać potrafi.
„W chwili, kiedy te wyrazy spisujemy, Hardquanonne, jedyny tego wszystkiego sprawca, trzymany jest w więzieniach Jego Wysokości Księcia Oranji, pospolicie nazywanego królem Wilhelmem III. Jest on z tych, na których padło podejrzenie, że są comprachicosami. Uwięziony jest w wieży Chatham.
„W Szwajcarji to, w pobliżu jeziora Genewskiego, pomiędzy Vevey i Lozanną, właśnie w domu, w którym rodzice jego pomarli, dziecię to, stosownie do zaleceń króla, sprzedane nam i wydane zostało przez ostatniego domownika zmarłego lorda Linnaeusa, który podobnież niebawem zeszedł z tego świata, tak, że sprawa ta dziwnie drażliwa a tajemnicza nikomu więcej już dziś nie jest znana, tylko Hardquanonnowi, uwięzionemu w Chatham, i nam, którzy za chwilę umrzemy.
„My, niżej podpisani, wychowywaliśmy dla naszego przemysłu całe lat osiem małego kupionego przez nas od króla panicza.
„Aż wreszcie w dniu dzisiejszym, uciekając z Anglji, aby uniknąć losu Hardquanonna, zdjęci obawą z powodu surowych kar, zapowiedzianych edyktami parlamentu, przy schyłku dnia, na pustem Portlandzkiem wybrzeżu pozostawiliśmy własnemu losowi pomienione dziecię, zwane Gwynplainem, będące zaś w rzeczywistości lordem Fermainem Clancharlie.
„Otóż, ponieważ zaprzysięgliśmy tajemnicę królowi, ale bynajmniej nie Bogu.
„Nocy tej, na morzu, z woli Opatrzności straszliwą burzą opętani, w ostatniej rozpaczy a niedoli, na klęczkach wobec Tego, który ocalić może nasze życia, a który zechce chociaż dusze nasze zbawić, nie mając już nic do wyczekiwania od ludzi, od Boga zaś bojąc się wszystkiego, za jedyną kotwicę i ucieczkę żal naszych niegodziwych czynów mając, gotowi umrzeć i radzi w pokorze, ażeby sprawiedliwość się stała, w skrusze i pokucie w piersi się bijąc, niniejszem składamy to oświadczenie, powierzając je i oddając morzu rozszalałemu, ażeby użytek z tego uczyniło dla ludzkiego dobra i przez posłuszeństwo ku Bogu. I oby Najświętsza Panna Orędowniczką nam była. Amen. I oto podpisujemy“.
W tem miejscu, przerywając sobie, szeryf rzekł:
— Oto podpisy. Każdy innej ręki.
Poczem czytać począł:
— „Doktór Gernardus Geestemunde. — Asuncion. Krzyżyk i tuż obok: Barbara Fermoy z wyspy Tyrryf, w archipelagu Ebudów. — Gaizdorra Captal. — Giangirate. — Jakób Quatourze, z przydomkiem Narboneńczyka. — Łukasz Piotr Capgaroupe, galernik z Mahoń“.
W tem miejscu szeryf, przerywając znowu, rzekł:
— Tu następuje dopisek, skreślony tą samą ręką, co reszta pisma i co pierwszy podpis.
I czytał dalej:
— „Z pomiędzy trzech ludzi, należących do osady statku, ponieważ patron zginął wpośród burzy, pozostaje zatem tylko dwóch wszystkiego, i ci własnoręcznie podpisali: — Galdeazun. — Ave Maria, złodziej“.
Poczem, przeplatając czytanie uwagami, szeryf ciągnął dalej:
— U spodu karty dopisano jest: „Na morzu, na pokładzie Matutiny, orki biskajskiej, pochodzącej z zatoki Passages“.
— Karta ta — dodał szeryf — jest pergaminem, widocznie pochodzącym z królewskiej kancelarji, nosi bowiem znak wodny z herbami Jakóba II. Na brzegu niniejszego oświadczenia temże samem co reszta pismem dodany jest jeszcze ten dopisek: „Świadectwo to skreślone jest przez nas na odwrotnej stronie królewskiego rozkazu, który nam został do rąk oddany, dla oczyszczenia z winy od zarzutu kupienia owego dziecka. Odwróciwszy stronicę, rozkaz ten wyczytać można“.
Przeczytawszy to, szeryf odwrócił pergamin i uniósł go w górę, wystawiając tę stronę na światło. Ukazała się kartka całkiem biała, jeżeli tylko białem nazwać można coś podobnie zbutwiałego; w pośrodku zaś karty trzy wyraźnie wypisane słowa; z tych dwa łacińskie: jussu regis, trzeci zaś podpis: Jefferies.
— Jussu regis, Jefferies — rzekł szeryf, zmieniając głos z poważnego na donośny.
Gwynplaine wydawał się być człowiekiem, któremuby na głowę spadła dachówka marzeń pałacu.
Począł mówić bez związku, nie bardzo nawet wiedząc, co mówi:
— Gernardus — tak, ów doktór. Człowiek stary i posępny. Bałem się go okropnie. Gaizdorra, Captal, to znaczy wódz. Były tam i kobiety. Asuncion i jeszcze druga. I także Prowansalczyk. Nazywał się Capgaroupe. Pijał on z płaskiej flaszy, na której było imię wypisane czerwono.
— Oto właśnie ta flasza — rzekł szeryf.
Mówiąc to, kładł na stole jakiś przedmiot, który pisarz wyciągnął był z worka sprawiedliwości.
Była to flasza z uszami, opleciona słomą. Flasza ta widocznie doznawała przygód rozlicznych. Musiała długo być w wodzie. Różne muszle i porosty ją obiegły, pordzewiała była wszelkiego rodzaju rdzami morza. Korek jej stanowił szczelną zatyczkę, dokładnie zalaną smołą. Flasza ta obecnie była odkorkowana i otwarta. Jednakże włożono zpowrotem w szyjkę rodzaj korka z pakuł zalanych smołą.
— W tej to flaszy — rzekł szeryf — zamknięte było przez gotujących się na śmierć ludzi oświadczenie, które tylko co przeczytałem. Przesyłka ta pod adresem sprawiedliwości wiernie jej przez morze doręczona została.
Szeryf zwiększył majestat intonacji swojego głosu i ciągnął dalej:
— Podobnie jak góra Harrow jest urodzajna w zboże i dostarcza najprzedniejszej mąki, z której się piecze chleb na stół królewski, podobnie morze oddaje Anglji wszystkie usługi, do których jest zdolne, i gdy jakiś lord się gubi, odnajduje go i odnosi.
Po chwili rzekł znowu:
— Na flaszy tej rzeczywiście znajduje się imię wypisane czerwono.
Tu, natężając znowu głos, zwrócił się ku nieporuszonemu delikwentowi.
— Twoje to imię, złoczyńco tu obecny. Takie są bowiem skryte drogi, któremi prawda, pogrążona w otchłani złości ludzkich, wypływa prędzej czy później od dna na powierzchnię.
Tu, wziąwszy flaszę, wystawił na światło jedną jej stronę, starannie oczyszczoną, zapewne na potrzebę sprawiedliwości. Widać było w tem miejscu przebiegający wężykiem w ołowianej plecionce wąski sznureczek czerwonego sitowia, który skutkiem wpływu wody i czasu miejscami stał się już czarnym. Sznureczek ten, jakkolwiek w wielu miejscach poprzerywany, wyraźnie jeszcze jednak przedstawiał napis: Hardquanonne.
W tedy szeryf, wracając powtórnie do tego osobliwszego dźwięku, który jest niejako wyłącznie brzmieniem sprawiedliwości, zwrócił się znowu ku nieszczęśliwemu:
— Hardquanonne, słuchaj. Kiedy ci po raz pierwszy flasza ta, na której wypisane jest twoje imię, przez nas została ukazana, przedstawiona i podana, od razu z najlepszej woli rozpoznałeś ją jako swoją; kiedy zaś przeczytano ci wszystko, co zawierał w sobie pergamin, we flaszy tej złożony i zamknięty, nie chciałeś dać w tym względzie żadnego wyjaśnienia, owszem, w nadziei, że dziecko, puszczone na zgubę, nigdy odnalezione nie zostanie, i że tym sposobem unikniesz słusznej kary, stanowczo odmówiłeś nawet wszelkiej odpowiedzi. Naskutek której to odmowy poddany zostałeś ciężkiemu i twardemu ukaraniu, poczem po raz drugi przeczytany ci został pomieniony pergamin. Ale i to daremne było. Nareszcie w dniu dzisiejszym, który, jako czwarty z rzędu, prawnie przeznaczony jest do stawienia na oczy, kiedy ci przedstawiono tego oto, który dwudziestego dziewiątego stycznia 1690 roku w Portlandzie opuszczony został, szatańska otucha nagle w tobie osłabła, i oto przerwałeś milczenie, ażeby głośno uznać tożsamość twojej ofiary...
W tem miejscu nieszczęśliwy otworzył oczy, podniósł głowę i głosem, w którym obok dziwnego jakiegoś spokoju zdawało się brzmieć już rzężenie konania, z pod tej kupy głazów począł przemawiać z wysiłkiem, unoszącym dla każdego wyrazu to niejako pokrywające go już przedwcześnie wieko trumny.
— Zaprzysiągłem tajemnicę i dotrzymałem jej, dopóki tylko mogłem. Ludzie, w cieniach żyjący, wiernymi bywają, i nawet w piekle istnieje uczciwość. W obecnej chwili milczenie niepotrzebnem się stało. Tak jest. I oto dlaczego mówię. No, więc prawda. To on sam. Zrobiliśmy go we dwójkę z królem; król swoją wolą, ja swoją sztuką.
I spoglądając na Gwynplaina, dodał:
— Teraz śmiej się na wieki.
I począł sam się śmiać znowu.
Drugi ten śmiech, o wiele dzikszy jeszcze od pierwszego, mógł być poczytany za łkanie.
Wprędce śmiech ustał, i człowiek wyciągnął się, jak wprzódy. Powieki jego podobnież się przymknęły.
Szeryf, wysłuchawszy tych słów delikwenta, rzekł w dalszym ciągu:
— Co wszystko dokładnie spisane zostało.
Chwilę dał czasu pisarzowi do dokończenia jego roboty, poczem rzekł znowu:
— A teraz, Hardquanonne, stosownie do brzmienia prawa, po stawieniu na oczy i sprawdzeniu, po przeczytaniu ci wyznania twoich współsprawców po raz trzeci, obecnie również szczerem wyznaniem twojem stwierdzonego, słowem po dopełnieniu wszystkiego, czego od ciebie wymagano, oto niebawem wyswobodzony zostaniesz z twoich więzów i jednocześnie oddany na łaskę Jej Królewskiej Mości, ażebyś stryczkiem ukarany został jako plagjator.
— Plagjator — rzekł urzędnik czepcowy — to znaczy kupiec i sprzedawca dzieci. Prawo wizygockie, księga siódma, rozdział trzeci, paragraf Usurpaverit; i Prawo salickie, rozdział czterdziesty i pierwszy, paragraf drugi; i Prawo Frisonów, rozdział dwudziesty pierwszy, De Plagio. I Aleksander Nequam mówi:
Qui pueros vendis, plagiarius est tibi nomen[31].
Tu szeryf złożył pergamin na stole, zdjął okulary, wziął znowu kwiaty w rękę i rzekł:
— Oto i koniec ciężkiej i twardej kary. Hardquanonne! Podziękuj Jej Królewskiej Mości.
Przywódca straży dał znak człowiekowi w bawolim kaftanie.
Katowski ten pachołek, „szubieniczny posługacz“, jak się stare wyrażają ustawy, podszedł ku delikwentowi, zdjął mu jeden po drugim kamienie, które mu brzuch przygniatały, następnie żelazną deskę, co dozwoliło widzieć spłaszczone zupełnie żebra nędzarza, poczem poodczepiał mu również od słupów ręce i nogi.
Ten tym czasem pozostał, jak i wprzódy, grzbietem ku ziemi, z przymkniętemi oczyma i rozkrzyżowanemi członkami, właśnie jakby tortura w najlepsze jeszcze trwała.
— Hardquanonne — rzekł szeryf — wstań!
Ten ani się ruszył.
Szubieniczny posługacz wziął jedną jego rękę i puścił ją; ręka bezwładnie opadła. Wziął drugą — to samo. Z kolei za nogi go pochwycił — pięty wróciły do ziemi z głuchym tupotem. Palce tych nóg wyglądały jakby zdrewniałe. Nagie stopy leżącego ciała już i tak mają w sobie coś zjeżonego.
Zbliżył się doktór, wyjął z kieszeni zwierciadełko stalowe i przytknął je do rozwartych szeroko ust Hardquanonna; poczem palcami uniósł mu powieki. Powieki te nie opuściły się więcej. Szkliste źrenice pozostały w jedno miejsce wryte.
Lekarz zaniechał dalszego badania i rzekł:
— On już umarł.
I dodał:
— Śmiech go zabił.
— Mniejsza o to — rzekł szeryf.
— Po wyznaniu, czy żyje, czy umarł przestępca, wszystko to już jedno.
Poczem, ukazując Hardquanonna nieodstępną swoją wiązką róż, rzekł do wapentake’a:
— Każesz to uprzątnąć dzisiejszej nocy.
Wapentake skłonił głową w milczeniu.
Szeryf dodał:
— Cmentarz więzienny znajduje się naprzeciwko.
Wapentake znowu skłonił głową.
Przez ten czas pisarz spełniał swój obowiązek.
Szeryf, trzymając, jak i wprzódy, w lewej ręce swoje kwiaty, ujął w prawicę urzędowy pręt biały, podszedł ku Gwynplainowi, ciągle w krześle siedzącemu, złożył mu ukłon głęboki, poczem z głową wtył przechyloną, w twarz mu patrząc, rzekł z pełnym powagi wyrazem.
— Wam zaś, wysoko urodzony, tu zaś obecny panie, ja, Filip Denzill Parsons, kawaler, szeryf hrabstw a Surrey, w asystencji Aubrie Docminiqua esq., sekretarza naszego i pisarza, oraz zwyczajnych naszych przybocznych urzędników, należycie zaopatrzony w bezpośrednie i specjalne rozkazy Jej Królewskiej Mości, na mocy mojego polecenia, i praw, i obowiązków mojego urzędu, i za pozwoleniem lorda kanclerza Anglji, po wystawieniu protokółów i spisaniu aktów, po zobaczeniu aktów przesłanych z admiralicji, po sprawdzeniu świadectw i podpisów, po przeczytaniu i wysłuchaniu deklaracyj, po stawieniu na oczy, po uzupełnieniu wszelkich legalnych stwierdzeń i informacyj, po wyczerpaniu ich i doprowadzeniu ich do dobrego i słusznego końca, obwieszczam i oświadczam niniejszem, ażeby się tym sposobem słusznemu prawu zadość stało, że niezaprzeczone nazwisko wasze jest Fermaine Clancharlie, baron Clancharlie i Hunkerville, margrabia Corleone w Sycylji, par Anglji, i oby Bóg łaską swoją otaczał waszą dostojność!
To powiedziawszy, raz jeszcze skłonił się głęboko.
Poczem z kolei urzędnik czepcowy, lekarz, urzędnik straży bezpieczeństwa, wapentake, pisarz, słowem wszyscy obecni, z wyjątkiem wszakże kata, powtórzyli ten ukłon, tylko że głębszy jeszcze daleko, gdyż niemal sięgający ziemi.
— Ależ — zawołał Gwynplaine — obudźcież mnie z tego wszystkiego.
I wstał ze swego siedzenia, jak śmierć blady.
— Właśnie przychodzę w tym celu — odezwał się na to głos jakiś, którego dotąd jeszcze nie słyszano.
I oto człowiek jakiś wystąpił z poza słupów.
Ponieważ nikt więcej prócz tych, co przyszli z Gwynplainem, nie dostał się był do podziemia poprzez wyżej już wspomnianą żelazną zasuwę, widocznem tedy było, że człowiek ten trzymał się w cieniu zapewne jeszcze przed wprowadzeniem tu Gwynplaina; a zarazem, że powołaniem jego było zostawać niewidzialnym świadkiem wszystkiego, co tu zajść miało. Jegomość to był grubopłaski, w peruce dworskiej i podróżnym płaszczu, raczej stary niż młody, i wielce ogładzonej powierzchowności.
Pokłonił on się Gwynplainowi z uszanowaniem, ale z pewną swobodą, stanowiącą sprzeczność z niezbyt zgrabnemi pokłonami urzędników.
— Tak jest — rzekł — ja to przychodzę Waszą Dostojność ze snu zbudzić. Bowiem trwa on już od lat dwudziestu pięciu. Rzeczywiście, czyste to było przywidzenie, z którego przecie raz wyjść trzeba. Sądzisz Wasza łaskawość, żeś Gwynplainem, tymczasem zaś jesteś rodowity Clancharlie. Sądzisz, żeś z ludu, a jesteś panem.
Sądzisz, żeś ostatni w rzędzie, a jesteś pierwszy. Sądzisz, żeś skoczek hecowy, a jesteś senatorem. Sądzisz, żeś ubogi, a posiadasz ogromne dostatki. Sądzisz, żeś mały, a jesteś wielki. Zaczem zbudź się, milordzie.
Na to Gwynplaine cichym, pełnym jeszcze trwogi głosem wyszeptał:
— Cóż to wszystko ma znaczyć?
— To ma znaczyć, milordzie — odpowiedział na to nieznajomy — że nazwisko moje jest Barkilphedro; żem jest urzędnikiem admiralicji; że ta flasza, znaleziona na brzegu morskim, przyniesiona mi została do odpieczętowania, jak to jest wyłącznie służącem mi prawem; żem ją otworzył w obecności dwóch przysięgłych władzy Jetson, którzy są obaj członkami parlamentu, a mianowicie Wiliam a Blathwaith, wybranego przez miasto Bath, oraz Tomasza Jervoise, od Southamptonu; że dwaj ci przysięgli szczegółowo opatrzyli i opisali to, co znaleziono we flaszy, a następnie wspólnie ze mną podpisali protokół jej otwarcia; żem z tego wszystkiego zdał sprawę Jej Królewskiej Mości; że następnie, z wyraźnego Jej rozkazu, wszystkie niezbędne ku tem u formalności spełnione zostały z przezornością wymagalną w podobnie drażliwym przedmiocie; że wreszcie sprawdzenie naoczne, stwierdzające rzecz tę całą, tylko co dopełniło się w mojej obecności; to ma znaczyć, że wasza dostojność posiadasz miljon rocznego dochodu; to ma znaczyć, żeś jest lordem połączonych królestw Wielkiej Brytanji, prawodawcą i sędzią, sędzią nieodwołalnym, prawodawcą najwyższym, z urodzenia mającym prawo nosić na barkach purpurę i gronostaje; żeś równy książętom, podobny królom; że wreszcie na głowie twojej spoczywa korona parowska; i że przeznaczeniem twojem jest poślubić księżniczkę, córę królewską.
Pod tem przeobrażeniem, walącem się na niego, niby błyskawiczne uderzenie gromu, Gwynplaine padł na ziemię zemdlony.
Sprężyną całego tego zdarzenia był prosty żołnierz który przypadkiem znalazł flaszę na morskim brzegu.
Należy rzecz tę opowiedzieć.
Okoliczność każda z innem i zwykle okolicznościami się splata.
Dnia pewnego jeden z kanonierów, należących do załogi zamkowej w Calshor, podniósł był z piasku pozostawioną tam przy odpływie morskim flaszę w słomę oplecioną. Flasza ta, dziwnie opleśniała, szczelnie była zatkana i zalana smołą. Żołnierz odniósł ją do swego pułkownika, który z kolei zawiadomił o tem admirała. Admirał jest zarazem admiralicją; dla rzeczy zaś, wyrzucanych przez morze, admiralicją, jak wiemy, był Barkilphedro. Ten, otworzywszy flaszę, zaniósł ją wprost do królowej.
Ta znowu zaraz nader żywo rzecz całą wzięła do serca. Niezwłocznie powołano do narady dwóch wielce znakomitych dostojników: lorda kanclerza, który z prawa już jest „stróżem sumienia królów Anglji“, oraz lorda marszałka, stanowczo rozstrzygającego w przedmiocie „spraw, tyczących się klejnotu i pochodzenia szlachty“. Tomasz Howard, książę Norfolku, par katolicki, dziedziczny wielki państwa marszałek, zgóry oświadczył przez swego zastępcę, Henryka Howarda, hrabiego Bindon, że najzupełniej dzielić będzie w tym względzie przekonanie lorda kanclerza. Ten zaś ostatni nazywał się William Cowper. Nie należy mylić tego kanclerza z jego homonimem i współczesnym Williamem Cowper, anatomem komentatorem dzieła Bidloo, który opublikował w Anglji Traktat muskułów prawie w tym samym czasie, gdy Etienne Abeille publikował we Francji Historję kości; jest różnica między chirurgiem a lordem. Lord William Cowper słynny był z tego, że z powodu sprawy Talbota Yelverton, wice-hrabiego Longueville, dał się niegdyś słyszeć z następującem zdaniem: „Ze względu na wysoką godność konstytucji angielskiej, przywrócenie para do praw mu przynależnych nierównie większej jest wagi, niż przywrócenie na tron króla“. Otóż z okoliczności podobnej flasza, w Calshor znaleziona, do najwyższego stopnia obudziła jego uwagę. Kto raz wygłosił jakąś zasadę, rad jest ją w zastosowanie wprowadzić. A właśnie nadarzała się tu sposobność przywrócenia do praw swych para. Zaczem skrzętnie poszukiwania robić zaczęto. Gwynplaine, nie tający się z swojem nazwiskiem, nie trudno się dął odszukać w zajeździe Tadcasteru. Podobnież i Hardquanonne. Ten żył jeszcze. Więzienie powoli rozkłada człowieka, ale go zarazem i zachowuje. Ma się rozumieć, o ile zachowywaniem nazywać można przechowywanie. Wogóle ludzie, raz podziemiom powierzeni, rzadko tam bywali z miejsca ruszani. Niewięcej niemal zmieniano więzienia, jak się zmienia trumnę. Otóż Hardquanonne znajdował się po staremu w wieżycy Chithamu. Dość go było tam namacać. Po wyszukaniu, przeniesiono więźnia z Chathamu do Londynu. Jednocześnie wywiadywano się w Szwajcarji. Wypadki bardzo zgodnie schodzić się z sobą poczęły. Wypisano z aktów miejscowych Veveyu i Lozanny metrykę ślubną lorda Linnaeusa, takąż urodzenia dziecięcia, następnie dowody zejścia obojga rodziców i zatrzymano je w podwójnych, stosownie potwierdzonych egzemplarzach, jako „dowody w razie potrzeby“. Wszystko to wykonano w najściślejszej tajemnicy, z tak zwanym na one czasy królewskim pośpiechem, a zarazem „w kreciem milczeniu“, tak poważnie zalecanem i spełnianem przez Bakona, w następstwie zaś przez Blackstona przemienionem w obowiązujące prawo dla wszelkiego rodzaju spraw stanu, a nawet poprostu rozmaitych ważniejszych choćby i prywatnych.
Następnie podpis jussu regis, podznaczony nazwiskiem Jefferies, został dokładnie sprawdzony. Dla tego, który patologicznie studjował kaprysy królewskie, zwane „łaskawem życzeniom“, to jussu regis jest bardzo proste. Dlaczego Jakób III, który, jak się zdaje, powinien był ukrywać podobne uczynki, zostawiał z nich ślady pisane, ryzykując nawet powodzenie przedsięwzięcia? Cynizm. Pyszna obojętność. A! Myślicie, że tylko dziewki są bezwstydne! Konieczność państwowa jest nią także. Et se cupit ante videri. Popełnić zbrodnię i okryć się nią niby tarczą herbowną, oto cała historja. Król się tatuuje tak, jak galernik. Ma się korzyść w ujściu policjantowi i historji; byłoby się z tego bardzo niezadowolonym, chce się być znanym i poznanym. Spójrzcie na moje ramię, obejrzyjcie ten rysunek: świątynia miłości i serce płonące przekłute strzałą, ja jestem Lacenairem. Jussu regis. Ja jestem Jakóbem II. Popełnia się zły uczynek, kładzie się na nim swój znak. Dopełnić się bezczelnością, zadenuncjować się samemu, zrobić swoje przestępstwo niezaginionem, oto bezwzględna czelność zbrodniarza. Krystyna chwyta Monaldeschiego, każe mu się spowiadać, morduje go i mówi: „Jestem królową Szwecji u króla Francji.“ Istnieje tyran, który się chowa, jak Tyberjusz, i tyran, który się chwali, jak Filip II. Jeden jest bardziej skorpjonem, drugi bardziej lampartem. Jakób II należał do tego ostatniego gatunku. Miał, jak o tem wiemy, twarz otwartą i wesołą, czem się różnił do Filipa II. Filip był ponury, Jakób jowialny. W ten sposób także można być okrutnym. Jakób II był to dobroduszny tygrys. Miał, tak jak Filip II, spokój swoich zbrodni. Był potworem z łaski bożej. A więc nie miał nic do ukrywania i do zmniejszania, i jego morderstwa opierały się na prawie boskiem. Z chęcią zostawiłby za sobą swoje archiwa z Simancas ze wszystkiemi swojemi zbrodniami ponumerowanemi, datowanemi, opatrzonemi kartkami i uporządkowanemi, każda w swoim przedziale, tak jak trucizny u aptekarza. Podpisywać swoje zbrodnie, to czyn królewski.
Każdy czyn spełniony jest pożyczką zaciągniętą u wielkiego nieznanego płatniczego. Termin tej oto przyszedł; na odwrocie miała ponure Jussu regis.
Królowa Anna, niepodobna do kobiety w tem, że umiała dochować sekretu, żądała, w tej ważnej sprawie, od lorda kanclerza poufnego raportu z rodzaju nazwanych „raportem do ucha królewskiego“. Tego rodzaju raporty były zawsze w powszechnem użyciu w monarchjach. W Wiedniu istniał radca ucha, osoba nadworna. Była to stara godność z czasu Karolingów auricularius starych praw palatyńskich. Ten, który mówi szeptem do cesarza.
William baron Cowper, kanclerz Anglji, któremu królowa wierzyła, ponieważ był krótkowidzem, tak jak ona i bardziej niż ona, napisał memorjał, zaczynający się od słów: „Dwa ptaki były pod rozkazami Salomona: dudek „hudbud“, który mówił wszystkiemi językami, i orzeł „simourganka“, który cieniem swoich skrzydeł pokrywał karawanę z dwudziestu tysięcy ludzi. Podobnie, pod inną postacią, opatrzność“, etc.
Lord kanclerz stwierdzał okoliczność porwania, okaleczenia, a następnie odnalezienia dziedzica znakomitego rodu. Nie ganił w tem bynajmniej Jakóba II, ze względu, iż ten był ojcem królowej. Usiłował nawet dać temu pewne usprawiedliwiające przyczyny. Naprzód, że rzeczy podobne nieraz się już działy, stosownie do odwiecznie istniejących zasad, jak naprzykład: e senioratu eripimus; in roturagio cadat. Powtóre, że nawet i prawa pewne potemu istnieją. Stwierdza to Chamberlaine następującemi słowami Jakóba I: „Corpora et bona nostrorum subjectorum nostra sunt“[32] Wykluwano oczy książętom krwi królewskiej dla dobra królestwa. Pewnych książąt, zbyt bliskich tronu, pożytecznie uduszono między dwoma materacami, co uszło za apopleksję. A przecież udusić to więcej niż okaleczyć. Król Tunisu wykłuł oczy swojemu ojcu, Muley. Assemowi, niemniej jego ambasadorowie zostali przyjęci przez cesarza. A więc król może nakazać pozbawienie człona, tak jak pozbawienie państwa, etc., dzieje się to prawnie, etc. Ale jedna legalność nie niszczy drugiej. „Jeżeli topielec wyjdzie na powierzchnię wody i nie jest martwy, to Bóg poprawia czyn króla. Jeśli tedy dziedzic się odnajduje, słuszną jest rzeczą, ażeby mu zwrócono przynależną mu koronę. Tak właśnie zrobiono dla lorda Alla, króla Northumbrji, który także był hecarzem. Toż samo stać się powinno i dla Gwynplaina, który także jest królem, to jest lordem. Spełnianie choćby najpodlejszego rzemiosła, jeśli wymuszone zostało, nie może bynajmniej przyćmiewać blasku tarczy herbowej; za przykład posłużyć tu może Abdolonim, który był razem królem i ogrodnikiem, podobnież Józef, który był świętym i zarazem cieślą, niemniej także Apollon, który był bogiem a zarazem pasterzem“. Krótko mówiąc, uczony kanclerz, wnosił całkowite powrócenie dóbr i godności Fermainowi lordowi Clancharlie, fałszywie przezwanemu Gwynplainem, „pod warunkiem wszakże, ażeby takowy, stawiony na oczy złoczyńcy Hardquanonnowi, stanowczo przez niego był poznany“. Co wszystko wypowiedziawszy, konstytucyjny strażnik królewskiego sumienia sumienie to najzupełniej uspakajał.
W przypisku jednak przypominał, że jeśliby Hardquanonne krnąbrnie odmawiał odpowiedzi, ma być do niego zastosowane „ciężkie i twarde ukaranie“, w którym to wypadku, dla wprowadzenia obwinionego w stan, zwany frodmortell, jak tego wymaga ustawa króla Adelstana, stawienie na oczy odbyć się ma dnia czwartego, co ma wprawdzie tę niedogodność, że jeśliby delikwent chwili tej nie dożył, w takim razie sprawdzenie trudnem stać się może; z tem wszystkiem prawo dosłownie wykonane być musi. Tak więc niedogodność prawa stanowiła w tym razie część jego nieodłączną.
Zresztą, coprawda, w umyśle lorda kanclerza, sprawdzenie tożsamości Gwynplaina przez Hardquanonna z góry najmniejszej nie ulegało wątpliwości.
Anna, bardzo szczegółowo powiadomiona o poczwarności Gwynplaina, nie chcąc ani na jotę uchybić swojej siostrze, której to, jak wiemy, przekazane zostały dobra Clancharlie, z uniesieniem szczęścia ułożyła, że księżniczka Jozyana zaślubiona zostanie przez nowego lorda, to jest przez Gwynplaina.
Przywrócenie na właściwe mu stanowisko lorda Fermaina Clancharlie było zresztą bardzo prostą rzeczą; dziedzic bowiem i prawy był i bezpośredni. Dla pokrewieństw wątpliwych albo dla parostw „in abeyance“, których domagają się dalsi krewni, izba lordów musi wypowiedzieć swoje zdanie. Ta naprzykład, nie sięgając zbyt daleko, w 1782, dla baronji Sidney, której się domagała Elżbieta Perry; w 1798, dla baronji Beaumont, której się domagał czcigodny Thomas Stapleton; w 1803, dla baronji Claudos, której się domagał czcigodny Tymewell Brydges; w 1813, dla parostwa-hrabstwa Banbury, którego się domagał generał-porucznik Knollys, etc: ale tu, nic podobnego. Znikąd najmniejszego sporu; owszem, najwidoczniejsza zewsząd prawowitość, cały przebieg sprawy pewny i jasny, jak na dłoni; nie było tedy potrzeby izby zwoływać; i królowa, w asystencji lorda kanclerza, sama, własną swoją wolą, równie uznać, jak i przyjąć mogła pomiędzy parów nowego lorda.
Barkilphedro wszystko to prowadził.
Rzecz cała, dzięki niemu, tak dalece odbyła się pod ziemią, tajemnica tak szczelnie dochowana została, że ani Jozyana, ani lord Dawid nie mogli mieć najmniejszego nawet podejrzenia podkopów, które się pod niem i wydrążyły. Jozyana, wielce dumna, jak to wiemy, takie strome miała przystępy, że już tem samem dobrowolnie się była odosobniła. Co zaś do lorda Dawida, tego wysłano do morskiej służby na wybrzeżach Holandji. Tam utracić miał swoje lordostwo; a ani się tego domyślał. Warto tu zaznaczyć pewien szczegół. Stało się jednym razem, że w odległości mil dziesięciu od morskiego stanowiska, dowodzonego przez lorda Dawida, kapitan niejaki, Halyburton nazwiskiem, pobił flotę francuską. Hrabia Pembroke, przewodniczący w radzie, przedstawił był za to Halyburtona tego na kontradmirała. Gdy jednak przyszło do zatwierdzenia, Anna poprostu zasługę zwycięstwa przyznała Dawidowi, aby na wiadomość, że już nie jest parem, miał przynajmniej pociechę być kontradmirałem.
Tym sposobem i wilk miał być syty i koza cała. Dla siostry najszpetniejszy mąż w świecie, świetny zaś stopień dla Dawida. Było w tem tyleż przynajmniej złośliwości, co dobroci. Anna zawczasu bawiła się swoim pomysłem. Zresztą, coprawda, wmawiała w siebie, że tym sposobem naprawia niezbyt szlachetny postępek własnego ojca, że przywraca izbie brakującego para, że działa w tym razie jako wielka królowa, że użycza swej opieki niewinności, stosownie do niebieskich wyroków. Słodko jest zrobić dobry uczynek, nieprzyjemny dla kogoś, kogo się nie lubi.
Zresztą dość jej było wiedzieć, że przyszły mąż jej siostry potwornie jest brzydki.
W jaki sposób ten Gwynplaine jest potworny, jaki to rodzaj brzydoty? Barkilphedrowi nie zależało na poinformowaniu królowej w tym względzie, a Anna nie raczyła się dowiadywać. Głęboka pogarda królewska. Zresztą co za różnica? Izba lordów mogła być tylko wdzięczna. Lord kanclerz, wyrocznia, przemówił. Odbudować para, to odbudować całe parostwo. Królowa w tym wypadku ukazywała się jako dobra i pełna poszanowania stróżka przywileju parostwa. Jakakolwiekby była twarz nowego lorda, twarz nie może być przeszkodą prawną. Anna mniej więcej to sobie pomyślała i poszła prosto do celu, do tego wielkiego celu kobiecego i królewskiego, zadowolić się.
Anna przebywała naonczas w Windsorze, co zaprowadzało pewną odległość pomiędzy dworskiemi zabiegami i ogółem narodu.
Osoby tylko niezbędnie potrzebne posiadały tajemnicę tego, co się niebawem stać miało.
Co do Barkilphedra, ten chodził rozpromieniony, co twarzy jego dodawało jeszcze posępnego wyrazu.
Na świecie tym najohydniejszą ze wszystkiego postać radość czasem miewa.
Dla Barkilphedra niemałą było rozkoszą, że on najpierwszy zwąchał flaszę Hardquanonna. Zrazu wcale go to niby nie zdziwiło, zdziwienie bowiem pospolitych tylko dusz jest udziałem. I zresztą czyż mu się co podobnego nie należało? Jemu, który od tak dawna czyhał na dobrą sposobność u drzwi ślepego trafu! Kto czeka, ten i wyczeka.
Owo nil mirari stanowiło część nieodłączną jego powagi. W gruncie bowiem, coprawda, był on mocno zachwycony. Ktoby zdołał zdjąć mu z sumienia maskę, którą przywdziewał nawet w obecności Boga, dowiedziałby się z tego, co następuje: właśnie w obecnej chwili Barkilphedro poczynał nabywać przekonania, że rzeczywiście ani mu podobna będzie zaszkodzić kiedy w jakikolwiek sposób Jozyanie. Stąd wściekły przystęp biernej zajadłości. Owocem jego było wreszcie zniechęcenie. I to tem szaleńsze, im więcej rozpaczliwe. Gryźć wędzidło, bolesneż to, ale jak prawdziwe wyrażenie! To niby zły człowiek, przeżuwający bezowocnie niemoc własną. Barkilphedro znajdował się może w chwili wyrzeczenia się nietyle nadziei, ile raczej możności szkodzenia Jozyanie; nietyle chęci kąsania, ile samego ukąszenia. Co? Wyrzec się swojej zdobyczy? Schować jednym razem nienawiść swoją do pochwy, jakby sztylet już nie do użycia? — Cóż za srogie upokorzenie!
Nagle, jakby na wyzwanie (ogromna przypadkowość wszechrzeczy lubi takie zestawienia), flasza Hardquanonna, przerzucana z fali na falę, przychodzi wreszcie spłynąć mu w ręce. W rzeczach nieznanej natury zdarza się niekiedy niby rodzaj niepojętej zmowy, która zdaje się pozostawać na usługach złego. Barkilphedro, w asystencji pierwszych lepszych dwóch świadków, odpieczętowywa flaszę, znajduje w niej pergamin, rozwija go, czyta... — Proszę sobie wyobrazić potworne człowieka tego rozpromienienie.
Dziwnie to jest pomyśleć, że morze, wiatry, przestrzenie, przypływy i odpływy, burze, cisze, podmuchy tyle sobie zadają trudu, ażeby ziścić szczęście jednego niegodziwca. A jednak pomocnicze to działanie trwało całe lat piętnaście. Co za dzieło tajemnicze. Przez cały przeciąg tych lat piętnastu ocean ani na chwilę nie przestawał nad tem pracować. Fale podawały jedna drugiej tę flaszę płynącą wierzchem, podwodne rafy strzegły się potrącić szkło jej kruche, najmniejsza rysa jej nie uszkodziła, najmniejsze tarcie nie zużyło korka, pleśnie nie przejadły oplecenia, skorupiaki ani na jotę nie nadgryzły napisu Hardquanonne; woda nie przesiąkła do wnętrza, zbutwienie nie rozłożyło pergaminu, wilgoć nie wypłukała, pisma; jakże ostrożnie sobie w tym razie otchłań musiała poczynać! I oto tym sposobem to, co Gernardus ciemnościom powierzył, ciemności doręczyły Barkilphedrowi, i przesyłka, do Boga wyprawiona, dostała się w ręce szatana. Było w tem niejakie nadużycie zaufania ze strony ogromu, bowiem mroczne szyderstwo, mieszające się do rzeczy tego świata, skojarzyło prawy triumf odrodzenia dziedzica świetnego rodu z jadowitem zwycięstwem spełnienia w dobrym celu złego czynu i zaprzedania sprawiedliwości w służbę niegodziwca. Ofiarę wydrzeć Jakóbowi II było to jednocześnie dostarczyć pastwy Barkilphedrowi. Wydźwignąć Gwynplaina było to wydać na łup Jozyanę. Barkilphedro wygrywał; i nie dla czego innego to przez lat tyle tonie, fale, bałwany niosły, kołysały, wstrząsały, popychały, targały i szanowały tę bańkę szklaną, w której się tyle istnień spotykało! Nie dla czego innego to tak cudowna panowała w tym razie zgoda pomiędzy wiatrami, prądami i burzami! Toż dopiero szerokie rozbujanie się cudu przez uprzejmość dla jednego nędznika! Nieskończoność współpracownicą tu była glisty lichej! Przeznaczenie miewa podobnie ponure zachcenia.
Z duszy Barkilphedra uniósł się błysk tytanicznej pychy. On powiedział sobie, że się to wszystko wyłącznie stało dla niego. Mniemał się być środkiem i celem.
A jednak mocno się mylił. Przywróćmy cześć trafowi. Nie takie było właściwe znaczenie osobliwszego zdarzenia, z którego korzyść odniosła nienawiść Barkilphedra. Ocean, przyjmujący na siebie obowiązki rodziców sieroty, zsyłający nawałnicę na jego oprawców, rozbijający statek, który dziecko odepchnął, pochłaniający wzniesione ku niebu ręce rozbitków, zatykający uszy na ich błagania i zaledwie skruchę od nich przyjmujący; burza, biorąca z rąk śmierci wzamian za krzepki statek, na którym zbrodnię popełniono, kruchą bańkę szklaną, w której zamknięto zadosyćuczynienie; morze, zmieniające swe zadanie, niby pantera, któraby się mamką stała, i zabierające się kołysać przeznaczenie dziecięcia, podczas kiedy to dziecię podrasta, ani wiedząc, co dla niego otchłań czyni; bałwany, którym rzucona została flasza, czuwające nad tą mającą w sobie przyszłość przeszłością; orkan, z łagodnością na to wszystko dmący; prądy, kierujące lichy przedmiot ocalony poprzez niezgłębione szlaki wodne; oględności morskich porostów, przepływów, skał podwodnych, cała bezmierna szumowina przepaści, biorąca pod swoją opiekę niewinnego; toń, stająca się niejako sumieniem, zamęt, przywracający porządek, świat ciemności, wyprowadzający na światło wszystkie potęgi cieniów, wiodące w prawdy brzask; wywołaniec pocieszony w swojej mogile, dziedzic wprowadzony w posiadanie swego mienia, skutki zbrodni zniweczone, spełniony rozmysł Boży; istota drobna, słaba, opuszczona, przez nieskończoność w pieczę wzięta; — oto co Barkilphedro mógł był widzieć w wydarzeniu, z którego tak szeroko korzystał, i oto czego nie dostrzegł. Nie powiedział sobie bynajmniej, że wszystko to stało się dla Gwynplaina; przeciwnie, powiedział sobie, że się to wszystko stało dla Barkilphedra, i że on godzien był tego. Takimi to już są szatani.
Zresztą, by się dziwić, że krucha łupina mogła płynąć piętnaście lat bez uszkodzenia, trzebaby nie znać głębokiej łagodności oceanu. Piętnaście lat, to nic. 4 października 1867 r. w Morbihan, między wyspą Groix, cyplem półwyspu Gavres a skałą Błądzących, rybacy z Port-Louis znaleźli amforę rzymską z czwartego wieku, pokrytą arabeskami przez inkrustacje morza. Ta amfora pływała piętnaście wieków.
Jakkolwiek zimną krew usiłował udawać Barkilphedro, zdumienie jego jednak dorównywało niemal radości. Wszystko samo szło w ręce, wszystko zdawało się niby zgóry przygotowane. Rozpierzchłe części wydarzenia, które miało nasycić jego nienawiść, same z siebie zbliżyły się były ku niemu niedalej, jak na odległość ramienia. Nie pozostawało, jak je pozbliżać i posklejać. Robota wielce mu powabna.
Gwynplaine! On znał to imię Masca ridens! Podobnie jak wszyscy, i on także chodził oglądać Człowieka Śmiechu. Kiedyś, przechodząc ulicą, czytał ów napis, uczepiony nad oknem Tadcasteru tak, jak się czyta ogłoszenie widowiska, które przyciąga tłumy; zauważył go; natychmiast go sobie przypomniał w najdrobniejszych szczegółach, łatwych zresztą do sprawdzenia; napis ten w wyzwaniu elektrycznem, które się w nim odbyło, nagle ukazał się znowu przed wewnętrznym jego wzrokiem i przyszedł umieścić się tuż przy zapleśniałym pergaminie rozbitków, niby odpowiedź obok zapytania, niby wyjaśnienie obok zagadki; i wyrazy te: „Tu oglądać można Gwynplaina, porzuconego w wieku lat dziesięciu w nocy 29 stycznia 1690 r. na brzegu morza w Portlandzie“, nagle przed oczyma jego rozbłysnęły jasnością objawienia. Miał tę wizję, płomienienie Mane Tekel Fares na ogłoszeniu jarmarcznem. I oto z trzaskiem zapadało się rusztowanie, stanowiące całe istnienie Jozyany. Odnajdowało się zatracone niegdyś dziecko. Zjawiał się nagle lord Clancharlie. Dawid Dirry-Moir stawał się pustym czerepem. Parostwo, bogactwa, potęga, dostojeństwa, wszystko to wymykało się z Dawida, ażeby wejść w Gwynplaina. Wszystko, co się nazywa, zamki, zwierzyńce, lasy, pałace, posiadłości, nie wyłączając Jozyany, przechodziło obecnie do Gwynplaina. I ta Jozyana, ktoby był przewidział! Do kogoż ona teraz należeć będzie? Dostojna i wyniosła — do hecarza; piękna i wytworna — do poczwary. Możnaż się było czegoś takiego spodziewać? Oto dlaczego Barkilphedro przepadał w zachwycie. Niema tyle nienawistnych rojeń, którychby o wiele jeszcze nie przeszła piekielna rozrzutność niespodzianek przeznaczenia. Rzeczywistość, jeśli chce, prawdziwych arcydzieł dokonywa. Barkilphedro znajdował teraz nędznemi najwybujalsze swoje marzenia. To, co dostał, o wiele lepszem było.
Gwałtowny ów przewrót dopełniony z jego powodu, gdyby się był nawet przeciw niemu zwrócił, jeszczeby mu był równie pożądany. Istnieją na świecie okrutne owady, kąsające, jakkolwiek wiedzą, że ukąszenie ich jest zarazem im samym śmiercią. Barkilphedro był jednem z takich stworzeń.
Tym razem jednak nie miał zasługi bezinteresowności. Lord Dawid nic mu winien nie był, ale lord Fermain miał mu wszystko zawdzięczać. Z protegowanego Barkilphedro stać się miał protegującym. I kogo to? Para Anglji. Będzie tedy miał swojego własnego lorda, lorda swojego wyłącznie utworu; pierwsze jego popchnięcie w świat Barkilphedro stanowczo zachowywał sobie. I jeszcze lord ten stanie się morganatycznym szwagrem królowej. Z całą swoją okropną szpetotą tyleż się on niezawodnie Annie podoba, ile wstrętu obudzi w Jozyanie. Korzystając umiejętnie z tego położenia, nie upędzając się do tego za jaskrawością oznak zewnętrznych, Barkilphedro z czasem stać się może bardzo ważną osobą. Zawsze przeznaczał się do kościoła. Miał niejasną chęć zostania biskupem.
Tymczasem zaś był najszczęśliwszym z ludzi.
Cóż za przepyszne powodzenie! I jak ta cała ogromna robota trafu dokładnie była wykończona! Wyczekiwana pomsta, gdyż on to pomstą sobie nazywał, najnieznaczniej w świecie na fali mu do rąk spłynęła. Nienapróżno to czatował on tak długo.
Był niby podwodnym hakiem. Jozyana zaś płynącym swobodnie okrętem. Otóż Jozyana nagle rozbija się na Barkilphedrze. O głęboki zachwycie zbrodniczy!
Wielce był biegły w tej sztuce poduszczania, polegającej na zrobieniu w umyśle czyim drobnego nacięcia, w które wkładasz myśl swoją; najzupełniej się tedy trzymając na uboczu i niby nie mieszając do niczego, tak jednak nakierował okoliczności, że razu pewnego Jozyana sama z siebie udała się na widowisko Green-Boxu i tam ujrzała Gwynplaina. Szkodzić to w żadnym razie nie mogło. Widzieć hecarza z całem jego upodleniem wielce owszem mogło w przyszłości dodać przyprawy rzeczy całej. Na później smaku jej to przysporzy.
Cichaczem wszystko ukartował zgóry. Czego sobie osobliwie życzył, to całkiem nagłego w tem wszystkiem wybuchu. Praca, którą podjął, określićby się tylko dała tem i bardzo dziwnemi w sobie słowy: wybudować cios gromu.
Ukończywszy przedwstępne przygotowania, bacznie już odtąd czuwał nad tem, ażeby się reszta dopełniła w nieposzlakowanie prawnych formach. Tajemnica na tem ani joty nie ucierpiała, milczenie bowiem stanowiło tu warunek ściśle wszystkich obowiązujący.
Nastąpiło sprawdzenie tożsamości Gwynplaina. Jak widzieliśmy, Barkilphedro nie omieszkał być mu obecnym.
Tegoż dnia pocztowa dworska karoca z rozkazu królowej zajechała nagle po Jozyanę, ażeby ją zawieźć do Windsoru, kędy naonczas Anna przebywała. Jozyana niekoniecznie rada była tej nagłej potrzebie, wolałaby nawet, z wiadomych sobie tylko powodów, odłożyć podróż tę do jutra; ale etykieta żadną miarą nie uznaje w tym względzie oporu. Wypadło tedy natychmiast opuścić Hunkerville-house w Londynie, dla przeniesienia się coprędzej do Corleone-lodge w Windsorze.
Stało się to właśnie w tej samej chwili, kiedy w Inn Tadcasterze zjawił się wapentake dla porwania Gwynplaina i poprowadzenia go do podziemnej katowni w Southwarku.
Kiedy Jozyana przybyła do Windsoru, królewski odźwierny, strzegący podwoi poufnej komnaty, oznajmił jej, że Jej Królewska Mość w obecnej chwili udziela posłuchania lordowi kanclerzowi, i że z tego powodu dopiero nazajutrz przyjąć ją może; że jednak Jozyana pozostać ma koniecznie w Corleone-lodge, monarchini bowiem przy ubieraniu się porannem wprost jej od siebie prześle dalsze rozkazy. To usłyszawszy, Jozyana wróciła do siebie mocno skwaszona; nie chciała nic jeść wieczorem, rozchorowała się na migrenę, wcześnie wyprawiła od siebie wszystkich z wyjątkiem pazia, któremu także wkrótce precz pójść kazała, poczem położyła się do łóżka, kiedy jeszcze wieczór nie zapadł.
Tegoż wieczora dowiedziała się także, że lord Dawid Dirry-Moir, odebrawszy rozkaz niezwłocznego przybycia, również nazajutrz oczekiwany był u dworu.
Nic niema dziwnego w omdleniu człowieka nawet najsilniejszego i najenergiczniejszego pod nagłem uderzeniem maczugi losu. Niespodziane ogłusza człowieka, tak jak obuch byka. Franciszek Albescola, ten sam, który wyrywał tureckim portom ich żelazne łańcuchy, pozostał, gdy go wybrano papieżem, dzień cały bez przytomności. A przecież od kardynała do papieża skok jest mniejszy niż od hecarza do para Anglji.
Nic tak gwałtownego, jak strata równowagi.
Kiedy Gwynplaine, przyszedłszy do siebie, oczy otworzył, noc była. Znalazł się siedzącym w głębokiem krześle, w pośrodku obszernej komnaty, mającej wybite ściany, sufit i posadzkę szkarłatnym aksamitem. Tak jest, stąpało się tam po aksamicie. Stał obok niego z gołą głową ten sam brzuchaty człowiek w podróżnym płaszczu, który był wyszedł z poza słupa w katowni Southwarku. Prócz niego nie było więcej nikogo. Tuż obok siedzenia znajdowały się dwa stoły, a na nich sześcioramienne płonące świeczniki. Na jednym z nich leżała szkatułka i różne papiery, na drugim zimne wykwintne przekąski na złocistym półmisku, oraz napoje w kryształowych flaszach.
Poprzez szyby długiego, idącego od posadzki aż po sufit okna, na tle pogodnego nieba nocy kwietniowej, zarysowywała się zewnątrz półkolista kolumnada, otaczająca dziedziniec z krużgankiem o trzech bramach; z tych środkowa, jako wjezdna, była najobszerniejsza; po prawej, przeznaczona dla konno przyjeżdżających, o wiele już mniejsza; po lewej zaś, dla pieszo przychodzących, bardzo już mała. Bramy te były pozamykane kratami, których złocone końce iskrzyły się w ciemności, ponad najwyższą zaś znajdowały się rzeźby wyniosłe. Kolumny, jak się zdaje, były z białego marmuru, podobnież jak i posadzka dziedzińca, błyszczały bowiem śnieżnemi zarysami na ciemnem tle nocy. Środkiem posadzki kunsztownie poukładane płyty stanowiły rodzaj mozajki, której przedmiotu niepodobna było odgadnąć w pomroku; przy dziennem jednak świetle byłaby się tam ukazała olbrzymia tarcza herbowa, troskliwie wypracowana na sposób florencki. Tu i owdzie krzyżowały się gzygzaki poręczy, należące do rozlicznych schodów, prowadzących, bądź na krużganki, bądź w głąb ogrodu. Ponad dziedzińcem piętrzyły się. niewyraźnie, ginąc w mgłach nocnych, najrozmaitszych kształtów szczyty. W ich tylko przerwach widniejące w dali niebo gwiaździste zlekka uwydatniało ogólne zarysy gmachu. Spostrzegało się dach niezmiernej wielkości, kapitele z wolutami, mansardy o przyłbicach jak szyszaki, kominy podobne do wież i powały pokryte nieruchomemi bogami i boginiami. Pośród kolumnady tryskało jedno z tych bajkowych źródeł, łagodnie szemrzących, spływających z basenu w basen, podobnych do deszczu i do wodospadu, wyglądających jak rozrzucenie drogich kamieni, które rozdają lekkomyślnie wiatrom swoje djamenty i perły, jakby dla rozerwania okalających je posągów. Długie rzędy okien ciągnęły się, poprzedzielane herbami ułożonemi okrągło i posągami na piedestałach. Na balustradzie nad kolumnadą trofea i szyszaki o kamiennych pióropuszach przeplatały się z bogami.
W komnacie, w której Gwynplaine się znajdował, w głębi, naprzeciw okna, widziało się z jednej strony kominek tak duży, jak ściana, a z drugiej, pod baldachimem, jedno z tych szerokich łóżek feodalnych, na które się wchodzi po drabinie i na których można się położyć wpoprzek. Przy łożu stał stołek. Rząd foteli pod ścianami i rząd krzeseł przed fotelami dopełniały umeblowania. Sufit miał kształt owalny; wielki francuski ogień płonął w kominku; po bogactwie płomieni i po ich kolorach różowych i zielonych, znawca poznałby, że palono tu drzewo jesionowe, co było wielkim zbytkiem; komnata była tak wielka, że oba żyrandole nie mogły jej rozświetlić. Tam i sam opuszczone portjery wskazywały połączenia z innemi pokojami. Całość miała wygląd kwadratowy i masywny z czasów Jakóba I, moda podstarzała i wspaniała. Tak jak dywan i obicie, baldachim, łoże, stołek, firanki, kominek, pokrycia stołów, fotele i krzesła, wszystko było z czerwonego aksamitu. Złoto tylko na suficie. Tu w równej odległości od czterech rogów, świeciła, płasko przylepiona, tarcza olbrzymia, okrągła, z metalu, na której jaśniały wypukłe herby; rozróżniało się tam na dwóch złączonych herbownych tarczach sznurek pereł barona i koronę markiza; czy był to bronz pozłacany, czy pozłacane srebro, niewiadomo. Wyglądało to jak złoto. A w środku tego książęcego sufitu, niby na wspaniałem ciemnem niebie, ta płonąca tarcza miała ponury blask słońca wśród nocy.
Człowiek dziki, w którym się mieści człowiek wolny, jest prawie tak niespokojny w pałacu jak w więzieniu. To miejsce-wspaniałe niepokoi. Z każdej okazałości wydziela się przerażenie.
Któż mógł zamieszkiwać tę wspaniałą siedzibę? Jakiegoż olbrzyma własnością była ta wielkość cała? Jakiegoż lwa pałac ten był jaskinią? Gwynplaine, niecałkiem jeszcze ze snu ocucony, czuł, że mu się serce boleśnie ściska.
— Gdzież to ja jestem? — spytał.
Na to stojący przed nim człowiek rzekł z ukłonem:
— W twoim własnym domu, milordzie.
Do powrócenia na powierzchnię, czasu pewnego potrzeba.
A Gwynplaine strącony został na samo dno osłupienia.
Nieodrazu też! człowiek oswaja się z tem, co mu jest nieznane. Istnieją popłochy myśli, tak jak istnieją popłochy wojsk; nie można natychmiast zrobić zbiórki. Jest się jakby rozrzuconym. Jest się obecnym przy dziwnem rozproszeniu samego siebie. Bóg jest ramieniem, traf jest procą, człowiek jest kamykiem. Spróbuj się zatrzymać, gdyś raz został wyrzucony.
Gwynplaine, powiedziećby można, odbijał się, jak piłka, od jednego zdziwienia ku drugiemu; po miłosnym liście księżniczki zjawisko katowni w Southwarku. W życiu, gdy zaczyna się nieoczekiwane, przygotuj się na to: raz po raz. Gdy się raz otworzy ta dzika brama, niespodzianki tłoczą się jedna przez drugą. Nadzwyczajność nie przychodzi na raz jeden.
Nadzwyczajność to ciemność. Ciemność ta rozpościerała się nad Gwynplainem. To, co go spotykało, zdawało mu się niezrozumiałe. Widział przez tę mgłę, że głębokie wzruszenie pozostawia w umyśle jakby pył zawalenia. Wstrząs sięgnął aż do głębi. Nic jasnego nie widział. Jednakże przejrzystość powoli wracała. Pył opadał. Z minuty na minutę gęstość zadziwienia się zmniejsza. Gwynplaine był jak ktoś, ktoby miał oko otwarte i wpatrzone w marzenie i starałby się przejrzeć to, co się tam znajduje. Rozkładał tę chmurę i składał zpowrotem. Miał chwile obłędu. Podlegał tym wahaniom nieznanego, które prowadzą raz w znane, raz w nieznane dziedziny. Któż nie doświadczał tego uczucia?
Stopniowo, w myśli jego wyrabiać się poczęło rozszerzenie pojęć pośród tych ciemności trafu, podobnie jak się niedawno rozszerzyła źrenica jego w ciemnościach podziemi Southwarku. Największą trudnością tu było zaprowadzić jakieśkolwiek rozwikłanie pomiędzy tylu naplątanemi wrażeniami. Na to, ażeby dopełnić można tego oczyszczenia ogniem zmąconych myśli, które się zrozumieniem zowie, potrzeba wprowadzić powietrze w zacieśnione podziemie wzruszeń. Tu w istocie powietrza brakło. W wypadkach tych, coprawda, oddychać nie było podobna. Wchodząc w przerażającą katownię Southwarku, Gwynplaine wyczekiwał wtłoczenia sobie na kark obroży kajdaniarza; a tu mu na głowę włożono parowską koronę. Jakże się to stać mogło? Nie było dosyć miejsca pomiędzy tem, czego się obawiał, a tem, co mu się wydarzyło; jedno po drugiem nazbyt szybko przyszło; przestrach jego nazbyt nagle w co innego się zmieniał, ażeby to wszystko jasnem być mogło. Dwa przeciwieństwa nazbyt się do siebie zacisnęły. Gwynplaine nadludzkie robił wysiłki, ażeby wyciągnąć swój umysł z tych kleszczy.
Milczał. Takim jest mimowolny objaw owych wielkich osłupiałości, które mocniej się mają na ostrożności, niżby się to zdawało.
Kto nic nie mówi, wszystkiemu stawia czoło. Słowo, które ci się wymknie, pochwycone w nieznane tryby, może cię całego pociągnąć pod niewiedzieć jakie koła.
Zmiażdżenie, to strach maluczkich. Tłum boi się zawsze, że się nań nadepnie. A Gwynplaine długo należał do tłumu.
Dziwny stan duszy wyraża to słowo: biernie czekać. Gwynplaine był w tym stanie. Nie czujesz się jeszcze w równowadze wobec nadchodzącej sytuacji. Śledzisz jakąś rzecz, która ma ciąg dalszy. Jesteś niejasno skupiony. Czekasz biernie. Czego? Nie wiesz. Kogo? Patrzysz.
Gruby człowiek powtórzył znowu:
— Jesteś u siebie, milordzie!
Gwynplaine się pomacał. Gdy nadejdzie coś niespodziewanego, patrzysz, żeby się upewnić, że rzeczy istnieją, potem się macasz, żeby się upewnić, że sam istniejesz.
Do niego to mówiono; ale on sam był kimś innym. Nie miał już na ramionach swojej opończy, ani na szyi skórzanego fartucha. Ubrany był w kamizelkę przetykaną srebrem, oraz w jedwabną suknię zwierzchnią, której dotykając, uczuł, że jest haftowana; czuł także sporą sakiewkę pełną w kieszonce od kamizelki. Szerokie a krótkie aksamitne majtki pokrywały obcisłe jego hecarskie spodnie: na nogach miał trzewiki o wysokich czerwonych napiętkach. Jednocześnie z przeniesieniem go do tego pałacu, zmieniono mu zarazem ubranie.
Człowiek mówił dalej:
— Niech wasza dostojność raczy pamiętać, co następuje: ja to nazywam się Barkilphedro. Jestem urzędnikiem admiralicji. Ja to otworzyłem flaszę Hardquanonna i wyprowadziłem stamtąd na światło przeznaczenie waszej dostojności. Podobnie w arabskiej powieści rybak wyprowadza z ciasnej flaszy olbrzyma.
Gwynplaine utkwił oczy w uśmiechającą się twarz, która do niego przemawiała.
Barkilphedro ciągnął dalej:
— Oprócz tego pałacu, milordzie, posiadasz jeszcze Hunkerville-House, który jest o wiele większy. Własnością twoją jest także Clancharlie-Castle, na którem oparte jest twoje parostwo i które jest twierdzą z czasów jeszcze Edwarda Starego. Posiadasz na własność dziewiętnaście wójtostw z przynależnemi im wsiami i ich osadą. Co razem zgarnia pod jedną twoją lordowską chorągiew około osiemdziesięciu tysięcy wasali i czynszowników. W Clancharlie jesteś sędzią, i to sędzią wszystkiego, to jest równie rzeczy jak osób; służą ci bowiem prawa baronji. Król jedno tylko prawo ma od ciebie więcej, to jest prawo bicia monety. Królowi bowiem, którego prawa normandzkie nazywają chief-signor, służy prawo miecza, sądu i stempla. Stempel znaczy tu monetę. To jedno wyjąwszy, królem jesteś w swoich posiadłościach, podobnie jak on w swojem państwie. Jako baron, prawo masz do szubienicy o czterech słupach w Anglji, a jako margrabia, do szubienicy o siedmiu belkach w Sycylji; prawo miecza bowiem zwyczajnego pana z dwóch tylko słupów korzysta, trzy służą zamkowemu panu, osiem zaś księciu. Nazwany jesteś księciem w starych Northumbryjskich nadaniach. Pokrewny jesteś wice-hrabiów irlandzkich Valentia, którzy są Power, oraz hrabiów szkockich Umfraville, którzy są Angus. Jesteś wodzem klanu, podobnie jak Campbell, Ardmannach i Hac-Callumore. Posiadasz osiem zamków obronnych, Reculver, Buxton, Hell-Kerters, Homble, Movicambe, Gumdraith, Trenwardraith i inne jeszcze. Posiadasz służebności na torfowiskach Pillinmoru, oraz na łomach alabastrowych Trentu; do tego właścicielem jesteś całej krainy Pennethchase, do ciebie też należy góra z odwiecznem miastem na niej będącem. Miasto nazywa się Vinecaunton; góra zaś nosi miano Moil-Enlly.
Wszystko to razem przynosi ci dochód czterdziestu tysięcy funtów szterlingów, to jest czterdzieści razy po dwadzieścia pięć tysięcy franków, które aż nadto pwystarczają na całoroczne potrzeby francuskiego pana.
W miarę, jak Barkilphedro wypowiadał to wszystko, Gwynplaine ze w zrastającem osłupieniem dokładnie sobie przypominał. Toż te nazwy wszystkie, przez Barkilphedra wyszczególnione, Gwynplaine znał dokładnie. Wypisane one były ku końcowi karty przylepionej na ścianie budy, w której upłynęło jego dzieciństwo, i tyle razy machinalnie po nich oczyma błądząc, wszystkiego wreszcie nauczył się na pamięć. Gdy przyszedł, opuszczony sierota, do budy na kołach w Weymouth, znalazł tam spisane swoje dziedzictwo, i rano, gdy się budził, pierwszą rzeczą jaką sylabizował wzrokiem nieuważnym i beztroskim, były jego posiadłości, jego parostwo. Dziwny szczegół, który się łączył z temi wszystkiemi niespodziankami, przez piętnaście lat, błądząc po drogach rozstajnych, klown wędrownej budy, zarabiając z dnia na dzień na chleb, podnosząc groszaki i żyjąc z okruchów, włóczył się ze swoim majątkiem wypisanym na swojej nędzy.
Barkilphedro, dotknąwszy wskazującym palcem szkatułki, stojącej na stole, rzekł:
— Milordzie, szkatułka ta zawiera dwa tysiące gwinej, które Jej Królewska Mość najłaskawsza nasza monarchini przysyłać ci raczy na pierwsze twoje potrzeby.
Gwynplaine zawołał żywo:
— To dla mojego ojca, Ursusa.
— Dobrze, milordzie, skoro tak każesz — rzekł Barkilphedro. — Ursus w Inn-Tadcasterze. Wiem, czepcowy urzędnik, który tu przybył z nami i który niebawem odjeżdża, pieniądze te według wskazania wręczy. A może ja sam mam to załatwić w Londynie? Chętnie się tego podejmę.
— Ja mu te pieniądze zawiozę — rzekł Gwynplaine.
Barkilphedro przestał się uśmiechać i odpowiedział:
— To niepodobna.
Bywają dźwięki głosu, zdwajające znaczenie wyrazów. Właśnie podobnym sposobem wyrzekł te dwa słowa Barkilphedro. Chwilę się zatrzymał, jakby kropkę kładąc po ostatniem, poczem znowu ciągnął dalej z uszanowaniem, ale zarazem stanowczością sługi, czującego się panem.
— Pozwól sobie zrobić uwagę, milordzie, że znajdujesz się o dwadzieścia trzy mile od Londynu, w Corleone-Lodge, dworskiej twojej siedzibie, przytykającej do królewskiego zamku w Windsorze. Nikt tu nie wie o twoim pobycie. Przywieziony zostałeś w zamkniętym powozie, który czekał na ciebie przed bramą więzienia Southwarku. Ludzie, którzy cię wprowadzili do twego pałacu, ani wiedzą, kto jesteś; ale znają mnie i tego im dosyć. Wprowadzony zostałeś do tych pokoi za pomocą tajemnie powierzonego mi klucza. W domu tym śpią już wszyscy, i nie jest to stosowna godzina do budzenia służby. Z tych względów mamy wszelką porę do porozumienia się wzajemnego, co zresztą nie potrwa długo. Winienem waszej dostojności niejakie wyjaśnienie. Mam na to wyraźne zlecenie od Jej Królewskiej Mości.
Mówiąc to wszystko, począł przerzucać między papierami, porozkładanemi obok szkatułki.
— Milordzie, oto pergamin świadczący, żeś jest parem. Oto nadanie margrabstwa Sycylijskiego. Oto dokumenty i dyplomaty, tyczące się ośmiu twoich baronij, z pieczęciami jedenastu królów, poczynając od Baldreta, króla Kentu, aż do Jakóba I, króla Anglji i Szkocji. Tu są znowu dowody twoich praw przodkowania. Tu nareszcie rozmaite nadania dochodów, oraz tytuły i szczegółowe opisy twoich posiadłości, wyliczenie lennych obszarów i określenie służących im przywilejów. Na tej oto tarczy, zwieszonej ponad twą głową, dwie należące do ciebie korony błyszczą: baranowska taśma perłami tkana, oraz przepaska margrabiowska z kwiatonami. Tuż obok, w szatni, znajdziesz powłóczystą szatę parowską z szkarłatnego aksamitu, bramowaną gronostajami. Niedalej jak dziś, niedalej jak kilka godzin temu, lord kanclerz, oraz wielki marszałek Anglji, zawiadomieni o skutku sprawdzenia tożsamości twej osoby przez comprachicosa Hardquanonna, zbadali w tym względzie wolę naszej monarchini. Najjaśniejsza pani zaraz rzecz całą zatwierdzić raczyła, co, jak wiadomo, ma powagę prawa. Wszystkiego tedy, co niezbędne było, już dopełniono. Zaczem, niedalej jak jutro, wasza dostojność do izby lordów wprowadzony zostaniesz. Od niejakiego czasu toczą się tam rozprawy nad billem, wniesionym od korony, mającym zaś za przedmiot powiększenie o sto tysięcy funtów szterlingów (co wynosi dwa miljony pięćkroć sto tysięcy liwrów na francuską monetę) rocznego uposażenia księcia Kumberlandu, małżonka królowej; zdanie w tym względzie waszej dostojności niemniej od drugich potrzebne będzie.
Tu zatrzymał się chwilę, pomyślał, poczem rzekł znowu:
— Jednak nie wszystko tu już za załatwione uważać należy. Niepodobna zostać parem Anglji wbrew własnej woli. Rzecz cała odrobić się znowu i nawet całkiem zniknąć może, jeślibyś wasza dostojność położenia twego na uwagę wziąć nie chciał. W polityce nierzadko widzieć można rozpierzchające się jeszcze przed zupełnym rozwojem wypadki. Milordzie, w chwili tej milczenie jeszcze cię osłania. Izba lordów dopiero jutro zawiadomiona o wszystkiem zostanie. Tajemnica twoich losów ściśle jest dotąd chowana, z przyczyn interesu państwowego, który jest tak ogromnej doniosłości, że szczupłe grono dostojnych osób jedynie w tej chwili o istnieniu twojem i prawach powiadomione, niezwłocznie o całej tej sprawie zapomni, jeśliby tego dobro kraju wymagało. Co z nocy wyszło, w nocy też pozostać może. Nic łatwiejszego, jak cię jeszcze zniweczyć. Tem snadniejby się to stać mogło, że wasza dostojność posiadasz brata, naturalnego syna twego ojca i pewnej kobiety, która przez czas wygnania jego długo doznawała względów Karola II, z czego wypada, że syn jej dobrze jest widziany na dworze; otóż jemu to, jakkolwiek nieprawemu, uśmiecha się w tej chwili twoje parostwo. Chciałżebyś się go wyrzec? Nie zdaje mi się. Wszystko tedy od ciebie tu zależy. Trzeba być posłusznym królowej. Dlatego nie wyjdziesz stąd aż jutro, i to, aby wsiąść do własnego Jej Królewskiej Mości powozu, który cię prosto zawiezie do izby lordów. Milordzie, czy chcesz być parem Anglji? Wolno ci jeszcze nie chcieć tego, Królowa mocno się zaprząta twoim losem. Przeznacza ci związek niemal królewski. Lordzie Fermainie Clancharlie, zastanowić się chciej! Chwila to ze wszech miar stanowcza. Przeznaczenie wtedy tylko jedne drzwi odmyka, kiedy już drugie zatrzasnęło. Bywają kroki naprzód, po których ani już podobna się cofnąć. Kto w przeobrażenie wkracza, poza sobą zamknięcie zostawia. Milordzie — Gwynplaine umarł.
Czy mię rozumiesz? Gwynplaine zadrżał od stóp do głowy, poczem nieco się opamiętawszy:
— Rozumiem — głucho wyszeptał.
Barkilphedro uśmiechnął się, skłonił nisko, wziął pod płaszcz szkatułkę i wyszedł.
Czem są te dziwne, nagłe zmiany, zachodzące w duszy ludzkiej?
Gwynplaine został w jednej chwili podniesiony aż do szczytu i rzucony w przepaść.
Doznawał zawrotu.
Podwójnego zawrotu.
Zawrotu wznoszenia się i zawrotu spadania.
Straszne zamieszanie.
Czuł jak się wznosił a nie czuł jak spadał.
Groźnie jest widzieć nowy horyzont.
Perspektywa daje rady. Niezawsze dobre.
Miał przed sobą bajkowy otwór, sidła może, chmury, która się rozdziera i ukazuje błękit głęboki.
Tak głęboki, że aż ciemny.
Był na górze, z której widać królestwa ziemi.
Góra tem straszliwsza, że nie istnieje. Ci, którzy są na tym szczycie, są we śnie.
Pokuta jest tam otchłanią i tak potężną, że piekło ma nadzieję skusić na tym szczycie niebo, i że djabeł tam Boga przynosi.
Oczarować wieczność, cóż za dziwna nadzieja!
Tam, gdzie Szatan kusi Jezusa, jakżeż człowiek ma walczyć?
Pałace, zamki, potęga, bogactwo, wszystkie szczęśliwości ludzkie hen, wokoło siebie, mapa rozkoszy rozłożona na widnokręgu, rodzaj radosnej geografji, której jesteś środkiem; niebezpieczne obrazy.
Gwynplaine, sam pozostawszy, począł się przechadzać wielkiemi krokami. Wrzenie zwykle poprzedza wybuch.
Poprzez ten ruch niespokojny, w tej niemożności usiedzenia na miejscu, dumał burzliwie. Wrzenie to było ogólnym jakimś porachunkiem. Zwoływał wszystkie swoje wspomnienia. Rzecz dziwna, jak to się nieraz wybornie słyszało to, co się zdaje, że zaledwie uszu doszło! Zeznanie rozbitków, czytane przez szeryfa w katowni Southwarku, budziło się w umyśle Gwynplaina całkiem jasno i zrozumiale; pamiętał najdrobniejsze jego słowa; przy jego pomocy odtwarzał sobie w pamięci całe swoje dzieciństwo.
Nagle stanął w miejscu z rękom a zaplecionemi poza sobą, wzrok wlepiając w sufit, w niebo, w cobądź, dość, że dziwnie wysoko.
— Teraz na mnie kolej! — zawołał.
Stało się z nim, jakby naraz głowę ponad wodę wychylił. Zdało mu się, że, skąpany w nagłej światłości, widzi wszystko: również przeszłość, przyszłość, jak i teraźniejszość.
— Ach! — wykrzyknął, gdyż i myśl miewa swoje wykrzyki — ach, więc to tak było? To ja byłem lordem? Wszystko się teraz rozświeca. Ach, okradziono mnie, zdradzono, zgubiono, wydziedziczono, opuszczono, zamordowano! Trup mego przeznaczenia piętnaście lat po morzu się tułał, aż nagle brzegu dosięgnął, i oto dźwiga się z martwych żyjący! Odradzam się! Rodzę się! Toż ja niedawno czułem pod łachmanami inne jakieś tętno od udręczeń serca nędzarza, i ile razy ku ludziom się zwróciłem, czułem zawsze, że to tylko trzoda, a jam nie psem jej, lecz pasterzem! Pasterze ludów, przywódcy tłumów, przewodnicy i panowie — oto czem ojcowie moi byli; a czem oni byli, tem i ja jestem! Szlachcic jestem i mam miecz; baronem jestem i mam hełm; margrabią jestem i mam pióropusz; parem jestem i mam koronę! A! Wszystko mi to wzięto! Mieszkańcem byłem światłości, a odepchnięto mnie w cienie. Ci, którzy ojca wygnali, sprzedali dziecko. Kiedy ojciec mój skonał, wyciągnięto mu z pod głowy kamień wygnania, na którym sypiał, i ten kamień u szyi mi przywiązawszy, rzucono mię w kałużę! Tak jest, niegodziwcy, którzy udręczyli lata moje dziecinne, poruszają się i wstają w tej chwili w pomroce moich wspomnień, i patrzę na nich, jakby się to dziś działo. Byłem wyrwanym kawałem ciała, dziobanym na mogile przez zgraję kruków. Krwią opływałem i krzyczałem w niebogłosy pod ciosami tych czarnych napastników. Ha! Więc tam mię strącono, pod depczące stopy lada przechodnia, na sam spód ostatniej warstwy rodu ludzkiego, niżej od poddańca, niżej od służalca, niżej od zaprzedańca, niżej od niewolnika, w miejsca, kędy zamęt staje się smrodliwem śmietniskiem, w samą głąb zaprzepaszczenia? I oto skąd ja wychodzę, i oto skąd występuję, i oto skąd zmartwychwstaję! Koniec końcem, jestem znowu! Teraz na mnie kolej!
Usiadł na chwilę, ale zaraz wstał, zacisnął sobie głowę rękami, począł się znów przechadzać gorączkowo i w ten sam burzliwy sposób ciągnął dalej:
— Gdzież ja jestem? U szczytu! Ów wierzch niebotyczny, wielkość, owo sklepienie świata, wszechmoc, to dom mój! W powietrznej tej świątyni jam jest jednym z bogów! Niedościgłe strefy gniazdem są mojem. Na tę wyniosłość, na którą spoglądałem niegdyś zdołu, i z której tyle promieni padało, żem aż przymykał oczy od ich blasku, w tę niezdobytą panowania siedzibę, do tej niedostępnej szczęśliwych twierdzy sam dziś wstępuję. Tam jestem. Tamtejszy jestem. O, stanowczy koła obrocie! Na dole byłem, w górze jestem. W górze na zawsze. Otom jest lordem, płaszcz szkarłatny mieć będę, złocistą przepaskę na głowie, obecny będę koronowaniu królów, przysięgę w moje ręce składać będą, dostojników sądzić będę! Będę żył! Z głębi, w które mnie rzucono, wytryskam aż do zenitu. Mam pałace po miastach i na wsi, zamki, ogrody, zwierzyńce, lasy, karoce, miljony, uczty wydawać będę, prawa stanowić, przebierać w szczęściach i uciechach; i oto włóczęga Gwynplaine, któremu nie wolno było kwiatu uszczknąć w trawie, będzie mógł odtąd zrywać gwiazdy z nieba.
O smutny powrocie cienia w duszę człowieka!
W ten sposób w Gwynplainie owym, który był dotąd bohaterem i który nawet może być nim nie przestał, wielkość zmysłowa zastępować poczynała duchową podniosłość. Posępneż to przejście! Gwałtowne niby włamanie się do cnoty przez zgraję przelatujących szatanów. Niespodzianka wyrządzona słabej stronie człowieczej.
Wszystkie uczucia niższego rzędu, które świat uparcie wyższemi mieni, popędy pychy, wykrętne zachcianki samolubstwa, namiętności, pożądliwości, odganiane dotąd od Gwynplaina uzdrawiającem powietrzem niedoli, tłum nie obejmowały znowu w posiadanie to szlachetne serce. I czemże się to stało? Oto odnalezieniem szmaty pergaminu w czerepie, wyplutym przez morze. Pogwałcenie sumienia przez traf, czy też się rzecz ta nie zdarza?
Gwynplaine grubemi łykami wchłaniał pychę; stopniowo zaciemniało mu to duszę. Taka jest siła tego straszliwego napoju.
Upojenie to zewsząd go ogarniało; nietylko nie odpychał go, ale w niem smakował. Bywa to po długiem upragnieniu. Jestże człowiek wspólnikiem czary, w której rozum pozostawił? Coprawda, wiecznie Gwynplaine czegoś lepszego pożądał. Wiecznie w stronę możnych spozierał; spozierać bywa życzyć sobie. Nienadarmo orlę w niebotycznem gnieździe się wylęga.
Lordem być! Obecnie, chwilami, wydawało mu się to rzeczą całkiem prostą.
Niewiele godzin upłynęło, a jednak przeszłość wczorajsza jakże już daleka była!
Gwynplaine napotkał był zasadzkę lepszego, wroga dobrego.
Biada temu, o którym mówią: „Toż dopiero szczęśliwy“.
Łatwiej się oprzeć przeciwności, niż powodzeniu. Łatwiej wyjść całym ze złej doli, niż z dobrej. Charybdą jest nędza, ale Scyllą bogactwo. Tych, którzy dotrzymywali piorunowi, poraziła błyskawica. Jeśliś odważny wobec przepaści, to strzeż się jednak skrzydlatych orszaków mgły i snu. Porwanie w górę wznosi, ale i pomniejsza.
Uwieńczenie posiada złowrogą potęgę osłabienia ducha.
Znać się na szczęściu niełatwo. Traf bywa tylko przebraniem. Nic zawodniejszego, jak jego twarz zagadkowa. Jestże on opatrznością? Lub może tylko ślepem zrządzeniem?
Niekażda jasność jasnością bywa. Bowiem światłością jedyną jest prawda; błysk zaś może kryć zdradę. W chwili kiedy sądzisz, że oświeca, on tym czasem pożogę szerzy.
Noc jest; a oto jednym razem ręka jakaś świecę stawia — lichą łojówkę, która się gwiazdą stała — na samym zrębie otworu w ciemności. Ćma tam natychmiast przylata.
Czy można ją o to winić?
Błysk płomienia w podobnyż sposób ćmę oczarowuje, co błysk spojrzenia wężowego, przywabiający ptaki.
Chcielibyście, żeby ćma i ptak nie leciały ku swej zgubie — ale czy to podobna? Podobnaż wymagać, ażeby liść odmówił posłuszeństwa wiatrowi, albo kamień prawom ciążenia?
Względy to są pod zmysły podpadające, ale w których niemało też jest udziału ducha.
Po odebraniu listu księżniczki, Gwynplaine się był opamiętał. Niejedno w nim wiązadło wytrzymało natarcie. Ale nawałnice, po zużyciu wiatru od jednej strony widnokręgu, chętnie się przerzucają ku drugięj, i przeznaczenie, podobnie jak przyroda, miewa swoje zaciekłości. Pierwsze uderzenie wstrząsa do głębi, ale drugie już wyrywa z korzeniem.
Oto w jaki sposób dęby nawet padają!
Tak i ten, który dzieckiem dziesięcioletniem sam jeden na opustoszałem wybrzeżu, do walki gotów, śmiało patrzał w oczy przeciwnikom: wezbranej fali, unoszącej całe jego na ziemi schronienie, otchłani, która mu z pod stóp wychwytywała jedyną deskę ocalenia, ziejącej próżni, groźnie się zewsząd rozsuwającej w bezmiary, ziemi, odmawiającej mu przytułku, zenitowi, który mu gwiazd nawet pozazdrościł, samotności wyzutej z miłosierdzia, ciemności pozbawionej wzroku, oceanowi, niebu, wszystkim gwałtom jednej nieskończoności i wszystkim zagadkom drugiej; który ani zadrżał, ani na duchu upadł wobec nieprzyjaźni nieznanego ogromu; który, wielce drobnym będąc, podobnie placu nocy dotrzymał, jak niegdyś Herkules śmierci; który w tych zapasach z ciemnościami i wyuzdaniem przyrody, choć sam dzieciak, pochód sobie jeszcze utrudniając, znalezione dziecko za swoje przyjął, i choć strudzony i wątły, dobrowolne brzemię na kark sobie wtłaczając, niejako sam na siebie rozpętał czające się wokoło potwory ciemności; który, wojowniczym popychany duchem, niemal prosto z kołyski za bary się wziął z przeznaczeniem; który, wysokości walki nie dorósłszy, walczyć się jednak nie wahał; który, nagle straszliwe pociemnienie rodu ludzkiego wokoło siebie widząc, pogodzić się z niem potrafił, a następnie śmiało iść przed siebie; który zimno, pragnienie, głód dzielnie znosić umiał; który, karłem będąc, duszą był olbrzymem; słowem, ów Gwynplaine, który zmógł był niegdyś niezmierną klęskę otchłani w podwójnem jej wcieleniu, to jest Burzy i Nędzy — obecnie zachwiał się od jednego lichego powiewu... próżności!
Tak to, wyczerpawszy zrozpaczenia, niedostatki, nawałnic wycia, ciężkie przejścia, konania i nie zdoławszj wszystkiem tem złamać duszy ludzkiej, los prześladowczy uśmiechać się poczyna, i oto człowiek, nagle pijanym się stawszy, na nogach się chwieje.
Uśmiech klęski! Możnaż sobie wyobrazić coś straszniejszego? Toż ostatni wybieg niemiłosiernego dusz probierza, doświadczającego ludzi. Tygrys, przyczajony w przeznaczeniu, chowa niekiedy pazury. Groźna to zapowiedź podobnie ohydna słodycz poczwary.
Jak to dalece osłabnięcie bywa w związku z wywyższeniem, mniej więcej każdy człowiek mógł to uważać na sobie. Nagłe podrośnięcie rozstraja i nabawia gorączki.
Gwynplaine czuł w mózgu zawrotne wirowanie Bóg wie ilu nowych wrażeń, cały światłocień przeistoczenia, dziwne zaprawdę zestawienia! Starcia się przeszłości z przyszłością, to jest dwóch Gwynplainów; niby on sam w dwóch osobach; z tyłu dziecię w łachmanach, z pomroki wyszłe, błąkające się, trzęsące się od zimna, wygłodniałe, huczny śmiech budzące; na przodzie zaś pan świetny, zbytkowny, wspaniały, olśniewający Londyn cały. Zwlekał niby z siebie pierwsze istnienie, a przebierał się w drugie. Wychodził niby z hecarza, a wstępował w lorda. Przemiany skóry, będące niekiedy duszy przemianą. Chwilami zanadto to było do snu podobne. Tak dalece niejednolite, bo zarazem i złe, i dobre. O ojcu swoim myślał. Rzecz dotkliwa ojciec, będący nieznajomym. Probował go sobie wyobrazić. Myślał o tym bracie, o którym tylko co mu wspomniano. Tak więc ma jakąś rodzinę. Co, Gwynplaine miałby rodzinę? Gubił się wpośród widziadłowych napiętrzeń. Przesuwały mu się przed oczyma rozlicznych wspaniałości zjawiska, nieznane uroczystości mglisto przed nim się przemykały, mniemał słyszeć trąb dźwięki.
— Do tego — mówił sobie — jakże ja będę wymowny!
I oto wyobrażać sobie począł wspaniałe swoje wejście do izby lordów. Przybywał tam pełen rzeczy całkiem nowych. Czegóż on nie miał do powiedzenia? Jakież w tym przedmiocie porobił był zapasy! Co za wyższość ponad nimi wszystkimi, być wpośród nich człowiekiem, który widział, dotykał się, doświadczał, cierpiał, i który powiedzieć im może: „Jam był dziwnie blisko tego, od czegoście wy bardzo dalecy.“ Patrycjuszom tym, wielce przeładowanym złudzeniami, rzeczywistość w twarz rzuci; i oto zadrżą przed prawdą jego słów, i oto przyklasną jego wielkości. Dźwignie się pośród tych wszechmocnych, sam potężniejszy od nich wszystkich razem. Ukaże się im jako pochodnię niosący, bowiem prawdę im odsłoni, i zarazem jako miecz dzierżący w ręku, bowiem sprawiedliwość im ukaże. Cóż za triumf!
I tak piętrząc te wszystkie budowy w swoim umyśle, jednocześnie jasno rzeczy widząc i mętnie, doznawał szaleństwa podrzutów, upadania z niemocy w pierwsze lepsze krzesło na drodze, to raz omdlenia, to znowu potargiwania. Przechadzał się tu i tam, w sufit spoglądał, rozpatrywał korony, uczył się na pamięć hieroglifów tarczy herbowej, dotykał aksamitu ścian; poruszał z miejsc krzesła, przerzucał pergaminy, odczytywał nazwiska, powtarzał sobie tytuły, Buxton, Homble, Gumdraith, Hunkerville, Clancharlie, porównywał pieczęcie i wyciski, bawił się jedwabnemi zwieszonemi od nich sznurami, podchodził do okna, nasłuchiwał tryskania wodozbioru, przypatrywał się posągom, liczył z cierpliwością godną jasnowidza marmurowe kolumny krużganków i mówił sobie: — To wszystko przecież istnieje!
Poczem dotykał atłasowego ubrania na sobie i zapytywał:
— Czy to ja? — Tak, to ja.
Znajdował się w samym środku burzy wewnętrznej.
Wpośród tego upracowania czułże on utrudzenie jakie lub osłabnięcie? Czy jadł, czy pił cokolwiek, czy spał choć chwilę? Jeśli uczynił co takiego, ani o tem wiedział. Bywają pewne gwałtowne położenia, w których wrodzone popędy zaspokajają się, jak im się podoba, jakkolwiek myśl najmniejszego nie ma w tem udziału. A zresztą myśl Gwynplaina była już raczej tumanem, niż myślą. W chwili, kiedy płomienie wybuchu, zadławiwszy się w gardle wulkanu, strumieniami lawy trysnąć mają, czyż on myśli wtedy o trzodach, pasących się spokojnie u jego stóp?
Tak upłynęły godziny całe.
Wreszcie brzask błysnął i dnieć poczęło. Aż jednym razem promień różowy wdarł się w komnatę i jednocześnie także w duszę Gwynplaina.
— A Dea? — rzekła mu nagle światłość ta.
Spostrzegłszy Gwynplaina znikającego w drzwiach więzienia Southwarku, Ursus zdrętwiał w swojej kryjówce. Długo mu jeszcze brzmiało w uszach zgrzytanie zamków i wrzeciądzów, wyglądających niby radosne wycie więzienia, pochłaniającego nędzną ludzką istotę. Czekał jeszcze czas jakiś. Ale na co? Wyglądał jeszcze. Ale czego? Te drzwi nieprzebłagane, raz się zatrzasnąwszy, niezaraz się otwierają; drętwieją one swoją zastałością w ciemnościach, i skutkiem tego ruchy mają nader trudne, zwłaszcza ilekroć idzie o wyswobodzenie; wejść niemi i owszem, ale wyjść to co innego. Ursus wiedział o tem dobrze. Przestać jednak wyczekiwać niezawsze od woli naszej zależy; czekasz nieraz mimo twej chęci; czyny, które spełniamy, wywiązują z siebie pewną nabytą rozmachem siłę, która trwa nawet dłużej od przedmiotu jej działania, która nas owłada i trzyma w swojej mocy, długo jeszcze zmuszając lgnąć do tego, co jest odtąd bezcelowem. Bezpożyteczne to całkiem czatowanie, niedołężne stanowisko, przez które mniej więcej każdy z nas przechodził przy sposobności, czysta czasu strata, przykuwająca całą uwagę do rzeczy zdawna znikłej bez śladu! Niema człowieka, któryby się wybiegał od podobnie bezwiednych wrytości. Upierasz się przy tem z pewną roztargnioną zawziętością. Sam nie wiesz, czemu się trzymasz miejsca, w którem stoisz, a jednak się go trzymasz uparcie. To, coś czynnie rozpoczął, biernie ciągniesz dalej. Jest to wyczerpująca wytrwałość, z której wychodzisz przygnębiony. Ursus, jakkolwiek niezbyt podobny do innych ludzi, niemniej przecież, jakby pierwszy lepszy przechodzień, stał przygwożdżony do miejsca; w połowie dumanie to sprawiało, w połowie wyczekiwanie, w które nas wtrąca wypadek, dziwnie nam będący panem, podczas gdy sami najmniejszej nie mamy nad nim władzy. Z kolei opatrywał to jedną stronę ulicy, to drugą, to wysoki mur, to niski, to drzwi, ponad któremi tkwiła szubieniczna drabina, to znowu te drugie, z których patrzała trupia głowa; niejako wzięty był w kleszcze, z więzienia złożone i cmentarza. Zaułek ten bezludny tak dalece niemal przechodniów nie miał, że przynajmniej nikt tam nie zauważył Ursusa.
Wyszedł wreszcie ze swej skrytki przypadkowego posterunku, gdzie był szyldwachem, i począł się oddalać wolnym krokiem. Dzień się już miał ku schyłkowi. Chwilami zwracał jeszcze wzrok w stronę tych drzwiczek straszliwych, poza którem i Gwynplaine mu zniknął. Oko jego miało wyraz szklisty i głupowaty. Doszedłszy do końca uliczki, zapuścił się w inną, z tej znowu w inną, i tak dalej, kierując się przeczuciowo pośród dzielnicy, którą po raz pierwszy przebył kilka godzin temu. Odwracał się poza siebie, jakkolwiek od dawna już niewiedzieć ile przeszkód zasłoniło mu nawet ulicę, na której się znajdowało więzienie. Stopniowo, coraz się więcej zbliżał do jarmarcznego targowiska. Zaułki, do niego prowadzące, były raczej odludnem i ścieżkami, wijącemi się pośród murów ogrodowych. Szedł przygarbiony wzdłuż opłotków i ponad dołami. Ale nagle zatrzymał się, wyprostował i zawołał:
— Ha! Tem lepiej!
Jednocześnie dał sobie dwa razy pięścią w głowę, jak człowiek, który sądzić zaczyna rzeczy ze zdrowszego nieco stanowiska.
Poczem jął mruczeć, jak mu to zwykłem było:
— Dobrze! Dobrze mu tak! Ach, oberwaniec! Zbójca! Hultaj! Ladaco! Bajdała! Głupi! Toż nie co innego, jak jego ozór przeklęty tam go zaprowadził! Tak, tak, to krnąbrność tej bestji narobiła całego bigosu! I to ja takiego u siebie miałem! Ale już go nie mam. To całe moje szczęście. Dopieroż mi napędził pietra. Aż nareszcie wpadł ptaszek w samotrzask. Ha, tem lepiej. Niech żyją wyborne prawa! I to ja takiego wyhodowałem. Czy to warto? I jemu to było wdawać się w gawędy! I to o czem? O urządzeniach społecznych. No, proszę, o urządzeniach społecznych z powodu nędznego groszaka. Albo jest jaka władza, albo jej niema. Wyrzekał na podatki, na biednych, na lud, na wszystko to, co go nie obchodzi! Złośliwie mówił o miedziaku królewskim! Obraził liard Jej Królewskiej Mości! Farthing to to samo co królowa! Święte wyobrażenie majestatu, do pioruna! Czy jest królowa, czy nie? Wszystko się w państwie trzyma. Trzeba to wiedzieć. Ja wiele żyłem, wiele widziałem. Powiedzą mi: więc się wyrzekasz polityki? Polityka, moi mili, dbam o nią tyle, co o szorstką szerść osła. Żyłem ja kawałek czasu; znam się na rzeczach tego świata. Raz dostałem laską po grzbiecie od niejakiego baroneta. Powiedziałem sobie: mądrej głowie dość na słowie; i wszelkie w tym względzie uwagi schowałem aż na samo dno kieszeni. Lud ma tylko jednego miedziaka, królowa go bierze, lud dziękuje. Nic nad to prostszego. O wszystko inne niech się troszczą lordowie. Tego błazna Gwynplaina na dwa spusty zamknięto? Cóż mocniej zasłużonego? Cóż prawniejszego? Cóż wyborniejszego? Sam sobie piwa nawarzył. Trzymaj język za zębami, kochanku. Czyś to ty lord, ośle głupi? Więc też wapentake łapą go dotknął, strażnik bezpieczeństwa w opiekę wziął, aż wreszcie szeryf za kołnierz porwał. W tej chwili dopieroż go tam obskubywać musi ów poważny urzędnik w czepcu na mądrej głowie.
Taki to ci się dopiero dobierze do zbrodni! Zapadła klamka! Już po tobie, serdeńko! Tem gorzej dla niego — tem lepiej dla mnie. Mocno się z tego cieszę. W istocie, co to było za głupstwo z mojej strony brać do budy tych dwoje małych włóczęgów. Tak nam dobrze było we dwóch, mnie i Hornowi. Poco się to psiarstwo do mnie przywlekło? A jakżeż na nich chuchałem, gdy byli mali! Ileż to czasu się z nimi wlokłem w mojej budzie! Piękny uczynek! On potwornie brzydki, ona ślepa na oba oczy! I pozbywaj się tu wszystkiego! Ileż to dla nich najadłem się głodu! I to rośnie i kocha się! Zaloty kalek, oto do czegośmy doszli. Ropucha i kret, idylla. I miałem to we własnym domu. Prędzej czy później, sprawiedliwość się w to wdać musiała. Ten brzydal przeklęty wmieszał się w politykę. I oto pozbyłem się go łatwym kosztem.
Kiedy wapentake przyszedł, sam nie wiedziałem, dlaczegom zgłupiał; teraz widzę, że to było ze szczęścia. Bo przecież wcale mi się to nie przyśniło. Trudno o coś rzeczywistszego. W istocie, możnaby rzecz tę namacać palcem. Gwynplaina zapakowano do ciupy, jak Pan Bóg przykazał. Jest to zrządzenie Opatrzności. Mocnom ci wdzięczny za to, łaskawa pani. Ten koczkodan utrapiony, który głupiem swojem bajaniem niepotrzebnie tylko ściągnął baczność władzy na mój zakład i niemal wydał zwierzchności biednego mojego wilka! Bądź zdrów, mości Gwynplainie. Za jednym razem pozbędę się obojga. To tak, jakby kto jednym kamieniem nabił dwa guzy, gdyż Dea z pewnością tego nie wytrzyma; kiedy już nie będzie przy niej Gwynplaina, nie będzie miała potrzeby żyć na świecie. Jestem pewny, że powie sobie wtedy: — Aja tu poco? — I wyniesie się własnym kosztem. Ha! Szczęśliwa droga. Idźcie do djabła oboje. Nigdy ja ich bardzo nie kochałem, coprawda. Zdychaj sobie, mościa Deo. Ha, ha! Co ja też dziś mam uciechy!
Wrócił wreszcie do Tadcatstexe.
Właśnie biło w tedy wpół do siódmej, pół po szóstej, jak mówią Anglicy. Zmrok już zapadać poczynał.
Gospodarz stał w progu. Przerażona twarz jego zachowała ten sam wyraz, który miała zrana, właśnie jakby przestrach na niej zakrzepł.
Jak tylko spostrzegł Ursusa:
— No i cóż? — zawołał.
— Jakto: cóż?
— Czy Gwynplaine wróci? Jużby był czas. Ludzi się zaraz schodzić zaczną. Czy będzie dzisiejszego wieczora wystąpienie Człowieka Śmiechu?
— Spodziewam się — rzekł Ursus. — Człowiek Śmiechu to ja.
I to mówiąc, roześmiał się na całe gardło.
Poczem poszedł wprost na pierwsze piętro, otworzył okno, ponad którem znajdowały się dwie deski z napisami, i, zdjąwszy je, wziął pod pachę i zbiegł na dół.
Gospodarz ścigał go oczyma.
— A to naco? — zapytał.
Ursus znowu roześmiał się hucznie.
— Czego się śmiejecie?
Na to Ursus:
— Oto poprostu wracam do życia prywatnego.
Gospodarz, nie w ciemię bity, zrozumiawszy rzecz całą, niezwłocznie wydał rozkaz pachołkowi, ażeby powiedział każdemu, kto przyjdzie, że przedstawienie dzisiejszego wieczora nie odbędzie się. Poczem sam odjął ode drzwi puszkę, w którą się składały opłaty od wejścia, i wsunął ją gdzieś w głąb szafy.
W chwilę potem Ursus się znajdował w Green-Boxie.
Ostrożnie postawił w kącie obie deski, poczem wszedł do tak zwanego „przedziału kobiecego“.
Dea spała.
Leżała na łóżku nierozebrana, jak zwyczaj miała, kiedy się kładła do drzemki.
Obok niej Vinos na ławce, Fibi zaś poprostu siedziała na ziemi; obie mocno zadumane.
Jakkolwiek godzina już była potemu, nie miały na sobie olimpijskiego przebrania, co było oznaką głębokiego strapienia. Pozostały w codziennych sukniach z grubego płótna.
Ursus począł się wpatrywać w Deę.
— Przyzwyczaja się do jeszcze dłuższego spoczynku — mruknął.
To powiedziawszy, zwrócił się do dziewcząt.
— No, moje panny, już po waszej muzyce. Możecie trąby wasze w kieszenie pochować. Dobrzeście zrobiły, żeście się nie poprzebierały za boginie. Jesteście i tak niezgorsze straszydła. Ale na tem poprzestać chciejcie. Nie będzie wystąpienia dzisiejszego wieczora. Ale też ani jutro, ani pojutrze, ani nawet pozajutrze. Już po Gwynplainie. Tyle każda z was zobaczy Gwynplaina, co własne swoje ucho.
I począł się znowu przyglądać Dei.
— Wiadomość o tem wszystkiem zdmuchnie ją, jak palącą się świecę. To będzie tak oto.
Tu nadął policzki i udał dmuchnięcie.
— Fffu! — i po wszystkiem.
Uśmiechnął się sobie jałowo.
— Bez Gwynplaina to tak, jakby bez wszystkiego na świecie. Daję słowo, będzie z nią tak, jakby było ze mną, gdybym stracił Homa. Nawet gorzej daleko. Będzie sto razy mocniej osamotniona, niż ktobądź drugi. Ślepi to ci już i tak brodzą po kolana w smutku.
Poszedł do okienka.
— Jaki to już dzień długi! Godzina siódma, a tu jeszcze jasno. Bądź co bądź, zapalmy świeczkę.
Powiedziawszy to, skrzesał ognia i zatlił latarnię Green-Boxu.
Poczem pochylił się nad Deą.
— Jeszcze się zakatarzy. Hej, wy djable dziewczęta, czegoście ją tak porozpinały? Czy nie znacie przysłowia:
Do świętego Ducha
Nie zdejmuj kożucha.
Spostrzegł na ziemi szpilkę, podniósł ją i w rękaw sobie zatknął. Potem począł chodzić po Green-Boxie, machając rękoma.
— Jestem najzupełniej przy zdrowych zmysłach. Doprawdy, wszystkie klepki mam w porządku. Jestem zdania, że zdarzenie to całe odbyło się, jak potrzeba, i nawet wielce na nie przyzwalam. Kiedy się ta dziewczyna obudzi, opowiem jej, co zaszło, bez żadnych ogródek. Nie wątpię, że wszystko pójdzie jak z płatka. Niema Gwynplaina, a więc bądź zdrowa, Deo! Jak się to wszystko wybornie składa! Gwynplaine w więzieniu, Dea na cmentarzu! Będą tuż naprzeciwko siebie. Takie to są śmierci podrygi. Oto dwa przeznaczenia, schodzące ze sceny. Zrzucajcie wasze przebranie, i dalej do tłómoka. Tłómok znaczy tu trumnę. Coprawda, oboje oni niebardzo się na świecie udali. Ta bez wzroku, ten bez twarzy. W niebie Pan Bóg przywróci światłość Dei i piękność Gwynplainowi. W każdym razie śmierć jest to pewne uporządkowanie. No tak, chwała Panu Bogu. Dziewczęta, zawieście tam na gwoździu wasze bębenki; niech rdzewieją wasze błogie usposobienia do robienia grubego hałasu. Ani mi już gadać o muzyce lub trąbieniu. „Zwyciężony zamęt“ został na dobre zwyciężony. Człowiek Śmiechu przepadł z kretesem. A ta Dea śpi ciągle. Wcale jej tego za złe nie poczytuję. Gdybym był na jej miejscu, wcalebym się nie obudził. Ba, niedługo zaśnie ona na nowo. To tak, jakby kto kwiatek włożył do zielnika. A dobrze ci, kochanku, mieszać się nie w swoje rzeczy? Co za nauka! I jak to wszystko rozsądnie się składa! Gwynplaine do szeryfa, Dea do grabarza. Spodziewam się, że gospodarz na ten raz dzielnie swoje drzwi zatarasował. Bowiem pomrzemy dzisiejszego wieczora, ale cichutko, pomiędzy sobą. Tylko ani ja, ani Homo. Ale Dea. Ja po dawnemu wozić będę moją budę. Odprawię obie dziewczęta. Nie chcę już żadnej. Co mi tam po tej pokusie. To już nie dla mojego wieku. Turpe senilis amor. Pójdę w dalszą drogę sam, z moim Homem. Ależ dopiero Homo się zdziwi! A gdzie Gwynplaine? Gdzie Dea? Mój stary towarzyszu, jesteśmy znowu sami. Do stu djabłów, srodze się cieszę. W istocie, te ich głupie sielanki już mi kością w gardle stały. Ach, ten hultaj Gwynplaine, który ani myśli wracać. Zostawił nas na koszu. Dobrze. Teraz kolej na Deę. Niedługo tu zabawi. Przepadam za skończeniem się wszech rzeczy. Nie dałbym nawet szczutka w nos djabłu, gdyby chciał przeszkodzić zdechnąć tej dziewczynie. No, zdychajże już raz przecie, czy słyszysz? Ach, ona się budzi.
W istocie Dea otworzyła była powieki. Słodka jej twarz promieniała całą właściwą jej pogodą.
— Ona się uśmiecha — mruknął Ursus — a ja się śmieję. To lubię!
Dea wołać poczęła:
— Fibi, Vinos! Już pewnie blisko godzina wystąpienia. Jakżem ja zaspała! Chodźcie mnie ubrać!
Żadna się z miejsca nie ruszyła.
Tymczasem to niewidome spojrzenie, jakiem patrzeć umiała niewidoma Dea, nagle napotkało źrenicę Ursusa. Stary zadrżał.
— No, co wy tam robicie? — zawołał. — Dziewczęta, czy nie słyszycie, że was pani woła? Czyście pogłuchły? Śpieszyć mi się! Zaraz się zacznie przedstawienie.
Dziewczęta spojrzały na niego osłupiałe.
Ursus wołał dalej:
— Czy nie widzicie, jak się ludzie tłoczą? Fibi, ubieraj Deę! Vinos, do bębenka!
Fibi uosobieniem była posłuszeństwa, Vinos zaś — bierności. We dwie wyobrażały razem poddaństwo. Ursus, pan ich, zawsze był dla nich zagadką. Bądź niepodobnym do zrozumienia, jeżeli chcesz, żeby cię słuchano. W obecnej chwili pomyślały poprostu, że stary oszalał, i co tchu rozkaz wykonały. Fibi zdjęła z kołka ubiór, a Vinos bębenek.
Fibi poczęła ubierać Deę. Ursus tymczasem zapuścił zasłonę, i tak stojąc zewnątrz, ciągnął dalej:
— Patrzno, Gwynplaine, toż dziedziniec prawie już cały zapełniony widzami. A w sieni to się już nawet tłok robić zaczyna. Tłum co się zowie! A te głupie dziewczęta ani tego spostrzegły. Co to za bydlęta te cyganichy! Nie podnośże zasłony. Bądź przyzwoity, Dea się tam ubiera.
Przestał na chwilę i nagle dał się słyszeć głos:
— Ach, jaka Dea dziś piękna!
Był to głos Gwynplaina. Dziewczęta drgnęły i zwróciły się w stronę, skąd głos przychodził. Był to rzeczywiście głos Gwynplaina, tylko że w ustach Ursusa.
Ursus, uchyliwszy zasłony, dał znak Cygankom, żeby się ani ważyły zadziwić.
I odezwał się znowu głosem Gwynplaina:
— Aniele mój!
Poczem odpowiedział zaraz swoim własnym:
— Dea anioł? Oszalałeś, Gwynplainie. Jedyne ssące zwierzę, które ma skrzydła, jest nietoperz.
I dodał:
— Idź oto lepiej odczepić Homa. To będzie przynajmniej coś rozsądnego.
W tem miejscu szybko zbiegł po schodkach Green-Boxu, naśladując w tem Gwynplaina, ażeby Dea ruch ten usłyszała.
W dziedzińcu wziął za ramię pachołka, który, patrząc na to wszystko, od ucha do ucha gębę rozdziawiał.
— Nadstaw obie łapy — rzekł mu zcicha.
I rzucił mu w ręce garść miedziaków.
Chłopak o mało nie oszalał z radości.
Ursus szepnął mu w ucho:
— Słuchajno. Rozgość się sobie w dziedzińcu: skacz, tańcz, hałasuj, wyj, rycz, gwizdaj, hukaj, rżyj, klaszcz, tupaj nogami, pękaj od śmiechu, tłucz, co ci się podoba!
Tymczasem gospodarz, zły, że ci, którzy się schodzili widzieć Człowieka Śmiechu, doznawszy zawodu, rozchodzili się po innych budach jarmarcznych, rzeczywiście szczelnie zamknął drzwi gospody; co większa, wyrzekł się nawet szynkownianych gości na ten wieczór, dla uniknięcia z ich strony uprzykrzonych zapytań. Zaczem, nie mając już robić co innego, z świecą w ręku, z wysokości balkonu patrzył sobie w dziedziniec. Ursus, ujrzawszy go, dał mu znak porozumienia i, zbliżywszy sobie do ust ręce nakształt trąbki, zawołał.
— Mości Niklessie, rób, jak twój chłopak; hałasuj, wrzeszcz, wyj!
Poczem, wszedłszy do Green-Boxu, rzekł do wilka:
— A ty znowu gadaj, jak tylko możesz najwięcej.
Tu, natężając znowu głos:
— Coś za dużo tego motłochu — rzekł.
— Myślę, że będziemy mieli dość wrzawliwe wystąpienie.
Przez ten czas Vinos biła w bębenek.
Ursus mówił dalej:
— Dea już ubrana. Będzie można zaraz rozpocząć. Niepotrzebnie tyle napuszczono ludzi. Jak się to wszystko tłoczy! Wiesz co, Gwynplainie, że chyba dziś zbierzemy potężną kupę grosiwa. No, dalej, błaźnice, do roboty! Fibi, dmijże tam w trąbę. Vinos, brzęczże tam w ten bębenek. Fibi, trzymajże się w postawie rozgłośnej sławy.
Moje panny, jesteście coś za wstydliwie ubrane. Precz mi z temi kaftanikami. Publiczność lubi wyraźne kształty kobiece. Trzeba cokolwiek podrażnić moralistów. To także dopomaga do rozgłosu. Dalej, dalej, niech was słyszą, niech was w idzą; niech się jeszcze więcej gapiów zbiegnie. A już ich tu tylu! No, do roboty, Gwynplainie.
Przerwał sobie na chwilę.
— Teraz właśnie pora opuścić estradę — dodał.
Tymczasem zaś wyjął z kieszeni chustkę od nosa.
— Tylko jeszcze wprzódy niech i ja zatrąbię po swojemu.
Powiedziawszy to, utarł nos tak rozgłośnie, jakby chciał zagłuszyć trąbienie Fibi.
Poczem, schowawszy chustkę do kieszeni, zakręcił kołowrot, i mechanizm cały począł na zawiasach skrzypieć, jak zwykle. Scena ustawiła się na ziemi.
— Gwynplainie, niepotrzebnie odchylasz zasłonę. Daj pokój, jeszcze za wcześnie. A wy obie naprzód, moje panny! Dalej, bum, bum, bum! Co tu motłochu! Co za zgraja, Boże ukochany!
Cyganki, nawykłe do posłuszeństwa, umieściły się, jak zwykle, ze swemi przyrządami po dwóch rogach opuszczonej estrady.
Wtedy Ursus stał się rzeczywiście znakomitym. Nie był to już wcale człowiek pojedynczy, ale cała chmara ludzi. Zmuszony wmówić w Deę tłum licznie zgromadzony, zdobył się istotnie na cuda w swojej umiejętności. Całe zbiorowisko, to ludzkich, to zwierzęcych głosów, jakie w sobie nosił ten człowiek, jednym razem przyzwał do pomocy. Stał się niby legjonem. Przymknąwszy oczy, sądziłbyś zaprawdę, że się znajdujesz na przepełnionym, co się zowie, rynku miejskim. Gwarny zamęt, wychodzący z ust Ursusa, mieścił w sobie śpiewy, wykrzyki, kłótnie, rozmowy, kasłania, chrząkania, kichania, zażywania tabaki, najrozliczniejsze zapytania i odpowiedzi, a wszystko jednocześnie. Pozaczynane wyrazy wikłały się tam z dalszym ciągiem innych. Słowem, pośród tego dziedzińca, w którym nie było żywej duszy, słyszałeś mężczyzn, kobiety, dzieci. Było to najwyraźniejsze zamieszanie ulicznego gwaru. Pośród całego tego zgiełku przewijały się jeszcze tu i owdzie, niby wpośród dymów, osobliwsze w swoim rodzaju niestrojne dźwięki, gdakanie kur, miauczenie kotów, kwilenie dzieci przy piersi. Wyróżniały się także ochrypłe głosy pijaków. Psy potrącane skowytały. Głosy szły i zdaleka i zbliska, zgóry i zdołu, z jednej strony i z drugiej. Razem wziąwszy, był to gwar pomieszany, w szczegółach zaś osobliwe wykończenie. Ursus uderzał pięścią, tupał nogą, wyrzucał swój głos w głąb dziedzińca, potem go znowu brał z powrotem, jakby gdzieś z pod ziemi. Przechodził z szeptu do gwaru, z gwaru do zgiełku, ze zgiełku do ryku burzy. Bywają złudzenia uszu, podobnie jak złudzenia oka. Ursus był niby Proteuszem dla ucha. Nic cudowniejszego, jak ta podobizna tłumu. Chwilowo uchylał zasłony i zaglądał do wnętrza. Dea ciągle nasłuchiwała.
Ze swej strony, w dziedzińcu, Govicum dokazywał niestworzone rzeczy.
Vinos i Fibi sumiennie także spełniały wszystko, co tylko się tyczyło trąby i bębenka. Gospodarz Nikless, będący jedynym widzem wszystkiego, myślał sobie najflegmatyczniej, że Ursus oszalał, co zresztą dość szarawo odbijało na tle smutnego jego obecnie usposobienia. Mruczał on do siebie: — To dopiero gwałt! — Z tem wszystkiem, zachowywał niewzruszoną powagę, jak ktoś, który pamięta o tem, że są prawa na świecie.
Chłopak, zachwycony, że może dopomagać do hałasu, niemniej sobie zadawał w tem trudu od Ursusa. To go bawiło. Zresztą zarabiał na tem groszaki.
Homo był zamyślony.
Do naśladowanego przez siebie zgiełku Ursus mieszał własne słowa.
— Jestem pewny, Gwynplainie, że, jak już nieraz bywało, coś się tu przeciw nam knuje. Kochani nasi koledzy radziby podkopać powodzenie Green-Boxu. Nawet, coprawda, za dużo się dziś ludzi napchało. Strasznie im ciasno. Zwykle ostre łokcie sąsiada niebardzo usposabiają do pobłażliwości. Byle tylko nie połamali ławek. Stać się możemy pastwą niesfornej hałastry. Ach, żeby tu był nasz przyjaciel Tom-Jim-Jack! Ale on już nie przychodzi. Patrzno, co tu głów, jedne nad drugiemi. Ci, co stoją, nie bardzo wyglądają radzi, jakkolwiek, według Gallena, stać jest „ruchem“, który ten wielki człowiek nazywa „orzeźwiającym“. Trzeba będzie skrócić widowisko. Ponieważ ogłosiliśmy tylko „Zamęt Zwyciężony“, można będzie dać sobie spokój z resztą. Tem lepiej; wcześniej spać pójdziemy. A to harmider! O, ślepe rozpasanie ulicznej zgrai! Gotowi nam jeszcze co popsuć. Zresztą tak być dłużej nie może. Niepodobnaby było grać pośród tego jarmarku. Niktby tu nie zasłyszał ani słowa sztuki. Muszę ja do nich przemówić. Gwynplainie, odgarnijno zasłonę. Obywatele!...
W tem miejscu krzyknął nagle, naśladując głos wrzaskliwy i rozgorączkowany:
— Precz mi tam z tym starym błaznem! Poczem mówił dalej, głosem swoim własnym:
— Zdaje mi się, że mi ubliżono. Mą słuszność Cycero, mówiąc: — plebs, fex urbis. Cóż robić! Ja uczynię jednak swoje. Choć, coprawda, niełatwo będzie dać się słyszeć. Bądź co bądź, zacznę. Proszę cię, Gwynplainie, zobaczno, co to za sekutnica tam tak warczy.
Tu wstrzymał się na chwilę, pobudzając Homa do pomocy.
Poczem ciągnął dalej:
— Baby zawsze są gorsze od mężczyzn. Przyznaję, że to chwila niezbyt sposobna. Bądź co bądź, spróbuję zacząć. Dotąd zawsze mi się udawały przemówienia.
I, natężając głos, mówił niby do tłumu:
— Obywatele i obywatelki! To ja mam zaszczyt być niedźwiedziem. Pokornie oto zdejmuję głowę z karku przed wami i najuprzejmiej proszę o milczenie.
Tu wyleciał niby z tłumu ogólny wykrzyk:
— Grumphll!
A Ursus ciągnął dalej:
— Wielce was poważam, miłościwi słuchacze. Grumphll jest to sobie wyraz niegorszy od innych. Jak się macie, mości państwo, którym w gardłach gotuje się, jak w garnku. Żeście nieposzlakowaną hałastrą, w tem najmniejszej wątpliwości być nie może. Ale to w niczem nie ujmuje mojego ku wam szacunku. Bowiem szacunek ten jest owocem głębokiego przekonania. Wielce poważam przezacnych szubrawców, którzy mnie zaszczycają swojemi względami. Znajdują się pomiędzy wami, koszlawcy, czem bynajmniej obrażać się nie myślę. Owszem, przeciwnie, kuternogi i garbusy należą do ustroju przyrody. Wielbłąd jest przecie garbaty, bizon ma grubą narośl na grzbiecie, borsuk ma lewe nogi krótsze od prawych; fakt ten opisany jest przez Arystotelesa w rozprawie jego „o chodzie zwierząt“. Kto z was posiada dwie koszule, to założę się, że jedną ma na grzbiecie, a drugą u lichwiarza. Wiem ja dobrze, że się to robi. Sam wielki Albuquerque zastawiał niegdyś swoje wąsy, a święty Dionizy swoją aureolę. Żydzi brali w zastaw nawet aureole. W każdym razie przykład to do naśladowania. Mieć długi jest to zawsze mieć coś. Szacuję w was oberwańców, moi państwo.
Tu przerwał sobie grubym basem:
— Ty ośle!
Na co odpowiedział własnym jak najgrzeczniejszym głosem:
— Tak, prawda, nie przeczę. Jestem uczony. Proszę mi to uprzejmie przebaczyć. Jak mogę najuczeniej pogardzam nauką. Nieuctwo jest to rzeczywistość, na której utuczyć się można; ale z nauką to tylko człowiek się wypości, co się zowie. Wogóle dwie są rzeczy do wyboru: albo być uczonym i schudnąć, albo się najadać dobrze i być osłem. O, obywatele, najadajcie się, ile możecie! Nauka niewarta jest kęsa czegokolwiek dobrego. Wolę sto razy jeść krzyżówkę, aniżeli wiedzieć, jak się tam ona po anatomicznemu nazywa. Osobiście mam tylko jedną zasługę. To jest całkiem suche oko. Tak jak mnie widzicie, ani razu jeszcze nie płakałem. Trzeba do tego wiedzieć jeszcze, że też i nigdy z niczego zadowolony nie byłem. Nawet z samego siebie. Doprawdy, pogardzam sobą. Oddaję jednak pod rozsądzenie członków obecnej tu opozycji rzecz następującą. Jeżeli Ursus jest tylko uczonym, to zato Gwynplaine jest artystą.
Tu ryknął znowu:
— Grumphll!!
Poczem ciągnął dalej:
— Jeszcze grumphll! To wyraźnie przeczenie. Bądź co bądź, ja mówię dalej swoje. Otóż Gwynplaine, panowie i panie, ma przy boku swoim drugiego jeszcze artystę, a tym jest nie kto inny, jak ta ze wszech miar szanowna i kudłata osoba, którą mam zaszczyt państwu przedstawić. Jest to imćpan Homo, niegdyś pies dziki, a dziś wilk ucywilizowany i wierny poddany Jej Królewskiej Mości. Homo jest to mimik znakomitej i wyrobionej zdolności. Proszę tedy o uwagę i skupienie ducha. Niebawem ujrzycie występującego na scenę Homa, równie jak Gwynplaina, a dobrze jest na każdy wypadek mieć cześć dla sztuki. Przystoi to wielkim narodom. Czy jesteście leśnymi ludźmi? Zapisuję się do was. W takim razie, silvae sint consule dignae. Dwóch artystów ma tę samą wartość co jeden konsul. Ktoś rzucił na mnie głąbem od kapusty. Ale mnie wcale nie trafił. Nie przeszkodzi mi to mówić dalej. Owszem, przeciwnie całkiem. Wybieganie się od niebezpieczeństwa tem więcej jeszcze czyni gadatliwym. Garrula pericula, jak powiada Juvenalis. O ludu! Znajdują się pomiędzy wami pijacy, a także pijaczki. Bardzo to uwzględniam. Macie tysiąc wybornych powodów do pakowania się poza stoły w szynkowniach: próżniactwo, lenistwo, wolne chwile pomiędzy dwoma złodziejstwami, porter, piwo, jałowcówka, oraz wzajemne dwóch płci umiłowanie. Wybornie. Umysł, zaprzątający się fraszkami, miałby tu nielada pole do spostrzeżeń. Ale wolę dać temu pokój. Rozpusta — no dobrze. Ale zawsze wartoby i w tem nawet mieć więcej powagi. Lubię wesołość, ale nie gburowatą. Umiecie wykwintnie naśladować głosy bydląt; ale cobyście powiedzieli sami, gdybym ja z mojej strony począł za wami, jak pies, szczekać, gdy rozmawiacie z jakąś lady w knajpie? Toby wam trochę przeszkadzało to. Otóż i mnie przeszkadza to, co wy robicie. Upoważniam was tedy do zamknięcia gęby. Sztuka niemniej jest godna względów, jak rozpusta. Mówię do was językiem porządnych ludzi.
Tu znowu zawołał sam na siebie:
— Bodaj cię choroba zatłukła, ty tam z twojemi szczotkowatemi brwiami!
Potem znowu sobie odpowiadać począł:
— Wielce szanowni panowie! Zostawmy w spokoju wszelkiego rodzaju porównania. Uważam to za bluźnierstwo wobec szczeciny, dawać jej jakiekolwiek podobieństwo do czegoś człowieczego. Do tego, choroba niezawsze człowieka zatłucze. Jest to tedy całkiem błędna przenośnia. Na wszystko zaklinam was, stulcie wasze gęby. Przepraszam uniżenie, ale doprawdy ubliżacie mocno owej powadze, która, jak wiadomo, cechuje każdego prawdziwie angielskiego szlachcica. Widzę tu pomiędzy wami wielu, którym pałce wcale ciekawie z butów wyłażą. Nietyle tedy nogi na pokaz wystawiajcie, ile raczej ręce. Nietajno mi bowiem, że niejeden z was pogrąża garść w kieszeń swojego sąsiada. Kochani rzezimieszkowie, radzę wam nieco wstydu. Ujdzie to jeszcze dać bliźniemu kułaka, ale dobierać się do jego sakiewki rzecz to mniej moralna. A zresztą, przyjmijcie całe moje współczucie. Nie jestem do tyła pedantem, żebym miał ganić użyteczność na świecie złodziei. Złe istnieje, więc jest konieczne. Każdy go albo doświadcza, albo je spełnia. A zresztą, nikt nie jest wolny od brudu swoich grzechów. Czyż to każdego z nas coś nie świerzbi? Bóg się drapie z powodu djabła. Ja sam między innymi... ale o tem, potem. Plaudite, cives.
W tem miejscu wykonał długie pomrukiwanie tłumu, które przekrzyczał nareszcie następującem i słowy:
— Panowie i panie, widzę, że mowa moja miała szczęście wam się nie podobać; tedy żegnam na chwilę wasze niezadowolenie. Poczem wkładam znowu na kark moją głowę, i oto niebawem rozpocznie się przedstawienie.
Tu porzucił mównicze natężenie, wracając do zwykłego swego głosu:
— No, zapuść tam zasłonę, Gwynplainie; trzeba trochę odpocząć. Przemawiałem miodowemi wyrazy. Sam się sobie wydziwić nie mogę. Nazywałem tych gałganów panami i paniami. Szczere złoto z ust mi płynęło, ale wszystko napróżno. Co mówisz o całem tem plugastwie, Gwynplainie? Jak to się tu łatwo przekonać, ile to Anglja od lat czterdziestu ucierpieć musiała od podobnie złośliwej hałastry! Starożytni Anglicy byli umysłu wojowniczego; dzisiejsi zaś umieją tylko pogardzać prawami i także nie szanować władzy. Zrobiłem wszystko, co tylko zrobić może wymowa człowiecza. Uczęstowałem ich przenośniami miłemi jak kwitnący policzek młodzieńca. Czy ich choć trochę zmiękczyłem? Mocno wątpię. Czego tu wyczekiwać od ludu, który ci się tak ogromnie obżera, a tak się wędzi w dymie tytoniowym, że nawet najcelniejsi tutejsi pisarze nie umieją trzech słów skleić bez trzymania fajki w gębie. No, niech ich tam djabli! Zaczynajmy sztukę.
W tem miejscu z szelestem odsunęła się zasłona. Ustał bębenek Cyganki. Ursus zdjął z kołka swoją lirę, wygrał na niej, co było potrzeba, potem razem z wilkiem rzucił się niby na Gwynplaina.
Pierwej jednak razem z lirą zdjął również z gwoździa bardzo kudłatą perukę i położył ją sobie tuż pod ręką, na podłodze.
Przedstawienie Zwyciężonego Zamętu odbyło się niemal jak zawsze, z wyjątkiem tylko efektów błękitnego blasku i innych czarodziejstw oświetlenia. Wilk w całkiem dobrej wierze odgrywał swoją rolę. W danej chwili ukazała się i Dea, drżącym i niebiańskim swoim głosem przyzywając Gwynplaina. Poczem wyciągnęła rękę, szukając jego głowy.
Wtedy Ursus porwał perukę, wdział ją sobie na głowę i cichutko podsunął się pod rękę Dei.
Poczem, przywołując w pomoc całą swoją sztukę, ażeby dokładnie naśladować głos Gwynplaina, śpiewać począł z niewymownem uczuciem odpowiedź poczwary na wyznanie ducha.
Naśladowanie i tym razem było tak wyborne, że obie Cyganki śmiertelnego doznały przestrachu, głos Gwynplaina usłyszawszy, a nie widząc jego osoby.
Chłopak, niemniej zachwycony, tupał, klaskał, wrzeszczał, wył, słowem narobił najmocniej parnasowego harmideru, trzymając się za boki od śmiechu za wszystkich razem bogów Olimpu. Trzeba mu przyznać, że rozwinął nadzwyczajny talent widza.
Wreszcie Fibi i Vinos, popchnięte do tego przez Ursusa, poczęły, jak zwykle, najopętaniej bić w bębny, co zwyczajnie zwiastowało już koniec przedstawienia, a zarazem było hasłem do odejścia dla zgromadzonych widzów.
Ursus podniósł się, cały zlany znojem.
Rzekł zcicha do Homa:
— Rozumiesz, że tu szło o to, żeby zyskać na czasie. Myślę, że się nam udało. Nieźle się popisałem, doprawdy, jakkolwiek miałem wszelkie prawo nie mieć głowy na karku. Gwynplaine może jeszcze wrócić dziś, jutro. Niepotrzebnieby było zaraz tak z kopyta zabijać Deę. Mówię ci to pod tym warunkiem, żebyś zachował przy sobie.
Zdjął perukę i obtarł sobie czoło.
— Jestem co się nazywa genjalny brzuchomówca — mruczał do siebie. — Cudów sztuki dokazałem! Przewyższyłem niemal Brabanta, nadwornego brzuchomówcę Franciszka I. Dea jest przekonana, że Gwynplaine po staremu jest z nami.
— Ursusie — rzekła Dea — gdzie jest Gwynplaine?
Ursus drgnął i zwrócił się ku niej.
Dea stała w głębi sceny, tuż pod promieniem latarni. Była jak cień blada.
Rzekła dalej, z niewysłowionym uśmiechem zrozpaczenia:
— Wiem wszystko. On nas porzucił. Już go niema. Wiedziałam dobrze, że miał u ramion skrzydła.
Poczem, wlepiając w nieskończoność swoje zagasłe źrenice, dodała:
— Kiedyż na mnie czas będzie?
Ursus pozostał skamieniały.
Pokazało się, że nie sprawił złudzenia.
Byłoż to winą jego brzuchomówstwa? Zapewne nie. Udało mu się wyprowadzić w pole Fibi i Vinos, mające oczy, ale nie potrafił w błąd wprowadzić Dei, która była niewidomą. U tych dziewcząt bowiem źrenice tylko patrzały, podczas gdy Dea serce widzące miała.
Nie zdołał odpowiedzieć ani słowa. I myślał sobie w duchu: Bos in lingua. Człowiek zgłupiały ma niby wołu na języku.
W zbiorowych wzruszeniach jednem z najpierwszych uczuć bywa upokorzenie. Ursus pomyślał:
— Zmarnowałem moją całą wymowę.
Poczem, zwykłym porządkiem w takich razach, począł łajać sam siebie:
— Wszystko na nic, niech djabli porwą! Cudów dokazywałem, a nie zdały się nawet psu na budę. Ale co teraz będzie?
Popatrzał na Deę. Milczała, nieporuszona, coraz mocniej blednąc. Oko jej, jak i poprzednio, w głębiach gdzieś tonęło.
Nagle zdarzył się wypadek w samą porę.
Spostrzegł Ursus w dziedzińcu gospodarza Niklessa, ze świecą w ręku, dającego mu znaki.
Człowiek ten nie mógł być świadkiem końca widziadłowej komedji, odegranej przez Ursusa. Stało się to tem, że nagle zastukano do drzwi zajazdu. Nikless tedy zmuszony był pójść otworzyć. Ponieważ zaś dwa razy zastukano, dwa razy tedy musiał przedstawienie opuścić, na co jednak Ursus wcale nie był zwrócił uwagi.
Na jego znak, Ursus zeszedł na dziedziniec.
Wkrótce znajdował się sam na sam z gospodarzem.
Ursus położył sobie palec na ustach.
Nikless położył sobie palec na ustach.
Obaj w ten sposób spojrzeli na siebie.
Każdy z nich zdawał się mówić drugiemu:
— Rozmawiajmy, ale w milczeniu.
Gospodarz, nie mówiąc słowa, otworzył drzwi od izby szynkownianej. Weszli tam, i nie było z nimi więcej nikogo. Drzwi od ulicy, okna, okiennice, wszystko było jak najstaranniej pozamykane.
Nikless bacznie poza sobą drzwi zamknął, niemal przed nosem usiłującego podpatrywać chłopaka.
Poczem postawił świecę na stole.
W tedy dopiero rozmawiać poczęto. Półgłosem, niemal szeptem.
— Panie Ursusie...
— Co każesz, panie Niklessie?
— Zrozumiałem wszystko.
— Doprawdy?
— Chciałeś, widzę, wmówić w tę biedną ślepą dziewczynę, że wszystko tu jest, jak i było.
— Nie znam prawa, któreby zabraniało brzuchomówstwa.
— Pan masz talent — niech djabli porwą!
— Ale gdzież tam!
— To nie do uwierzenia, jak pan potrafisz wszystko, co zechcesz.
— At, gadanie. Gdzie tam znowu!
— Mam panu coś powiedzieć.
— Czy co o sprawach publicznych?
— Nie wiem.
— Bo w takim razie zatkałbym uszy.
— Oto jak się rzecz ma. Podczas kiedyś pan w najlepsze udawał siebie i widzów, zastukano do drzwi szynkowni.
— Zastukano?
— Zastukano.
— Ja tego nie lubię.
— Ja także.
— No i cóż się stało?
— Stało się to, żem otworzył.
— I któż to stukał?
— Ktoś, kto do mnie przemówił.
— Cóż on powiedział?
— Coś, czego słuchałem.
— Cóżeś na to odpowiedział?
— Nic. Wróciłem znowu patrzeć na widowisko.
— A potem?
— A potem zastukano po raz drugi.
— Kto taki? Ten sam?
— Nie, inny.
— Znowu ktoś, kto do ciebie przemówił?
— Nie, ktoś taki, który nic nie powiedział.
— Wolę tego od tamtego.
— A ja nie.
— Mów jaśniej, mości Niklessie.
— No, zgadnij pan, kto stukał za pierwszym razem?
— Nie mam czasu być Edypem.
— Był to właściciel cyrku.
— Sąsiedniego?
— Właśnie, tego tu obok.
— Gdzie taka zawsze wściekła muzyka?
— Tego samego.
— No i cóż?
— Oto, mości Ursusie, przyszedł ci zrobić propozycję.
— Komu? Mnie?
— Tak, panu.
— A to z jakiego powodu?
— Z jakiego?
— Posłuchaj mnie, mości Niklessie. Masz w tem nade mną górę, że tylko co przed chwilą bardzo przebiegle przeniknąłeś moją zagadkę, ja zaś obecnie ani w ząb nie mogę zrozumieć twojej.
— Otóż właściciel cyrku zlecił mi powiedzieć panu, że ponieważ dziś rano widział odchodzący stąd oddział straży bezpieczeństwa, chcąc więc dowieść, że jest twoim przyjacielem, proponuje ci kupić od ciebie za cenę pięćdziesięciu funtów szterlingów, mających się wyliczyć gotówką, twoją landarę, twoje dwa konie, twoje dwie trąby wraz z kobietami, które w nie dmuchają, twoją sztukę razem z ślepą dziewczyną, która w niej śpiewa, twojego wilka i wreszcie ciebie samego.
Ursus uśmiechnął się wyniośle.
— Mości władco Inn-Tadcasteru, zechcesz oświadczyć władcy cyrku, że Gwynplaine niebawem wróci.
Na te jego słowa, gospodarz wziął z krzesła obok leżące jakieś w ciemności przedmioty i, zwróciwszy się do Ursusa, podniesionemi w górę rękoma przedstawił jego oczom kaftan, fartuch skórzany, kapelusz i płaszcz.
Co zrobiwszy, rzekł:
— Człowiek, który zastukał po raz drugi, był to pachołek od straży, który, nie powiedziawszy ani słowa, poprostu oddał mi te rzeczy.
Ursus z przerażeniem poznał kaftan, fartuch skórzany, kapelusz i płaszcz Gwynplaina.
Ursus, obmacawszy pilśń kapelusza, sukno płaszcza, tkaninę kaftana, skórę fartucha, nie znalazł najmniejszej wątpliwości co do ich pochodzenia; więc ani słowa nie mówiąc, ruchem ręki krótkim a nakazującym, wskazał tylko gospodarzowi zewnętrzne drzwi szynkowni.
Nikless otworzył je niezwłocznie.
Ursus w oka mgnieniu niemi wybiegł.
Gospodarz powiódł za nim oczyma i widział, jak ten człowiek zrozpaczony tak szybko, jak mu tylko stare nogi starczyć mogły, spieszył w tę samą stronę, w którą z rana uprowadzono Gwynplaina. W kilka chwil potem Ursus zadyszany znajdował się w zaułku więziennym, w którym tyle już był stracił czasu poprzednio na wypatrywanie, czy się czego nie dowie o losach Gwynplaina.
Uliczka ta nie potrzebowała północy, żeby być pustą. Tylko, że, smutna z pozoru w dzień jasny, w nocy nie żartem niepokojącą się stawała. Po zachodzie słońca niktby się w nią zapuścić nie śmiał. Być może, obawiano się, w razie zatęsknienia do siebie dwóch murów przeciwległych, ażeby we wzajemnym uścisku więzienia z cmentarzem nie zostać zgniecionym w tej zobopólnej ich serdeczności. Bywają takie nocne zmory. Podobne pogłoski chodziły w swoim czasie o uschłych wierzbach uliczki Vauvert w Paryżu. Utrzymywano, że w nocy sterczące ich konary przeobrażały się w garście olbrzymie, które chwytały za włosy przechodniów.
Otóż, jak powiedzieliśmy, ludność Southwarku przeczuciowo unikała nocą tej uliczki, błąkającej się pomiędzy więzieniem a cmentarzem. Niegdyś zamykana ona bywała żelaznym łańcuchem. Wcale zresztą niepotrzebnie, gdyż najpewniejszym ryglem do niej była obawa, jaką sam jej widok sprawiał. Ursus jednak wszedł w nią bardzo śmiało.
Czego on tam chciał? Niewiadomo.
Przyszedł poprostu zasięgnąć wiadomości. Czy jednak w tym celu zastuka do drzwi więzienia? Zapewne nie. Zamiar straszliwego tego i daremnego zaprawdę postępku ani nawet postał w jego umyśle. Usiłować wejść tam dla zapytania o cokolwiek, tożby było czyste szaleństwo! Więzienia tyleż zamknięte bywają dla tych, którzyby do nich wejść chcieli, jak i dla tych, którzyby z nich wyjść pragnęli. Zawiasy drzwi ich wykręcają się tylko około osi prawa. Ursus o tem dobrze wiedział. Czegóż tedy chciał na tej uliczce? Zobaczyć. Ale co? Nic. Któż tam wie? Coś możebnego. Stanąć znowu u drzwi tych, poza któremi Gwynplaine zniknął, już i to samo czemś było. Najczarniejszy nieraz i najchropowatszy mur coś przecie przemówi; czasem i przez szparę w kamieniach jaka światłość błyśnie. Z najszczelniej zamkniętego i najciemniejszego nieraz spiętrzenia choćby mglista jakaś jasność przesiąka. Badać zewnętrzną powłokę jakiego zdarzenia jest to podsłuchiwać pożytecznie. Każdy z nas przeczuciowo dąży do pozostawienia pomiędzy tem, co go żywo zajmuje, i sobą jak najmniej możebnego przedziału. Oto dlaczego Ursus czemprędzej wrócił w uliczkę, w której było wejście do więzienia.
W chwili, kiedy się w nią zapuścił, zdala doleciało go jedno uderzenie dzwonu wieżowego, potem drugie.
— Oho! — pomyślał — czyżby to już północ?
Machinalnie począł liczyć.
— Trzy, cztery, pięć.
Pomyślał znowu:
— Jakież to rzadkie uderzenia! To mi dopiero zegar powolny! — Sześć, siedem...
I zaczął robić następne uwagi, przeplatając je liczeniem:
— I co za smutny dźwięk! — Osiem, dziewięć. — Ach, nic nad to prostszego. W więzieniu toż i zegar posmutnieje. — Dziesięć. — A potem, i cmentarz się znajduje tuż obok. Zegar ten wyraźnie wybija godzinę żyjącym i wieczność zmarłym. — Jedenaście. — Niestety, wydzwaniać godzinę temu, kto nie jest swobodny, czyliż to także nie jest wieczność wydzwaniać? — Dwanaście.
Przestał rachować.
— Tak, to północ.
Wtem dzwon uderzył po raz trzynasty.
Ursus zadrżał.
— Trzynaście!
Potem nastąpiło czternaste uderzenie. Potem piętnaste.
— Co to ma znaczyć?
Dźwięki szły dalej w długich przerwach. Ursus słuchał.
— To nie są dźwięki zegara. To dzwon Niemy. Oto dlaczego mówiłem sobie: jak też ta północ długo wybija! Ale to nie dźwięk zegara, to podzwonne. Cóż się tu dzieje okropnego?
Każde niegdyś więzienie, podobnie jak klasztor każdy, posiadało swój dzwon, zwany Niemym, przeznaczony do smutnych wydarzeń. Bywał to zwykle dzwon o dźwięku bardzo cichym, który zdawał się robić co mógł, żeby nie być słyszanym.
Ursus doszedł był wreszcie do owego wgłębienia w uliczce, z którego to, jeśli sobie przypomnimy, dość długo poprzedniego ranka przypatrywał się więzieniu.
Odzywały się dalej dźwięki dzwonu ciągle w tych samych posępnych przerwach.
Uderzenia dzwonu sprawiają w przestrzeni wrażenie niby przykrych podziałów czasu. Zaznaczają niejako w czynnościach ludzkich złowrogie podkreślenia. Podobne też bywają do rzężenia śmierci, niby zapowiedź konania. Jeśli tu i owdzie po domach, w pobliżu tego rozkołysanego serca, unoszą się w powietrzu wyczekujące jakie dumania, dźwięki jego płatają je w twarde kawały. Nieokreślone zamyślenie nielada jest ucieczką; jakkolwiek zamąca je tęsknota, to przecież nietrudno się nadziei przedrzeć do jego wnętrza; ale rozpaczliwy dźwięk dzwonu w ostre kształty je ścina. Odejmuje on mu nieokreśloność i wpośród tego mętnego stanu duszy, w którym zaniepokojenie stara się w zawieszeniu pozostać, on sprowadza przyspieszenie. Dźwięk dzwonu mówi do każdego znaczeniem jego strapienia, albo trwogi. Ponure takie uderzenie wprost do ciebie się zwraca. Jest to ostrzeżenie. Nic posępniejszego, jak monolog, pod który się podkłada ta miarowość. Jednostajne powroty dają podejrzewać chęć jakąś. Co też ten młot, będący dzwonem, kuje na tem kowadle, które jest myślą?
Ursus, sam nie wiedząc o tem i bez celu, liczył dalej uderzenia, dolatujące go zdaleka. Czując się na pochyłości, starał się ile można nie zarysowywać żadnych przypuszczeń. Przypuszczenia bywają pokusą, której ulegając, najniepotrzebniej za daleko się nieraz człek zapędza. Bądź co bądź, cóż znaczył dzwon ten?
Ursus wpatrywał się bacznie w ciemności, w miejscu, gdzie wiedział, że się znajdowały drzwi więzienia.
Nagle, właśnie w tem miejscu, które było niby czarnym zatkanym szczelnie otworem, zaświtała jakaś czerwoność. Czerwoność ta wzmogła się i stała się wkrótce światłością.
Światło to niezbyt długo pozbawione było kształtu. Nagle zarysowało się w silnie odkreślone kąty. To drzwi więzienia wykręcały się na swych zawiasach. Z nich to wychodząca czerwoność obrzucała krwawo sklepienie ich i odrzwia. A jednak było to raczej uchylenie się tylko drzwi tych. Nie tyle się więzienie otwiera, ile raczej ziewa. Z nudów może.
Z uchylonych drzwi wyszedł człowiek, niosący w ręku pochodnię.
Dzwon nie przestawał brzmieć dalej. Ursus uczuł się pochwyconym pomiędzy dwa wyczekiwania; począł znowu czatować bacznie, z uchem nasłuchującem dźwięku, z okiem wlepionem w pochodnię.
Po przejściu tego człowieka drzwi uchyliły się szerzej nierównie i wyszło niemi znowu dwóch ludzi, potem jeszcze czwarty. Czwarty ten był to znany nam już wapentake, z żelazną swoją buławą w ręku.
Za nim szli znowu po dwóch, porządkiem, ze sztywnością drogowych słupów, jacyś ludzie milczący.
Orszak ten nocny przesuwał się parami, niby pochód pokutników, bez najmniejszej nigdzie przerwy, starając się nie robić najlżejszego szmeru, posępnie, poważnie, niemal nieznacznie. Wąż, wymykający się ze swojej nory, niewięcej zachowuje ostrożności.
Blask pochodni uwydatniał postacie i ich postawy. Postacie dzikie, postawy ponure.
Ursus rozpoznał w nich twarze tych samych pachołków straży, którzy zrana uprowadzili byli Gwynplaina.
Bez żadnej wątpliwości byli to ci sami. Zjawiali się znowu.
Zapewne z kolei Gwynplaine także się zjawi.
Przyprowadzili go tam; teraz go pewnie odprowadzą.
Tak się przynajmniej zdawało.
Wzrok Ursusa bystro się wpatrywał. Czy aby puszczą Gwynplaina na wolność?
Podwójny szereg pachołków straży dziwnie wolno z pod tego niskiego sklepienia wypływał; kropla za kroplą, powiedziećby można. Przez ten czas, dzwon nie ustawał ani na chwilę; przeciwnie, zdawał się niejako zaznaczać miarowe ich stąpanie. Wychodząc z więzienia, orszak cały, tyłem do Ursusa się zwracając, ciągnął w prawo, właśnie w stronę całkiem przeciwną jego kryjówce.
Nagle błysnęła druga pochodnia u wyjścia z furtki.
Zwiastowało to już zakończenie pochodu.
Ursus miał się wreszcie dowiedzieć, kogo to oni prowadzili.
Zapewne teraz zobaczy Gwynplaina.
To, co ci ludzie prowadzili, ukazało się nareszcie.
Była to trumna.
Czterech ludzi ją niosło, narzuconą czarnym kirem.
Poza nimi szedł człowiek z łopatą na ramieniu.
Nareszcie ukazała się trzecia pochodnia, trzymana przez kogoś czytającego w księdze. Był to zapewne kapelan więzienia.
Trumna skierowała się wślad całego pochodu, zwracającego się w prawo.
Jednocześnie prawie początek orszaku w miejscu się zatrzymał.
Ursus usłyszał zgrzytnięcie klucza w zamku.
Wprost niemal drzwi więziennych, w niskim murze po drugiej stronie ulicy błysnął drugi otwór, krwawo oświetlony przez pochodnię, która przez niego przeszła.
Drzwi te, ponad któremi rozróżnić było można trupią głowę, były bramą od cmentarza.
Wapentake wszedł w ten otwór, potem ludzie, idący za nim parami, potem druga pochodnia; orszak skracać się zaczął, wsuwając się w te głębie, jakby wąż wślizgujący się do nory, następnie trumna wpłynęła w ciemności, znajdujące się poza temi wrotami, następnie człowiek z łopatą, następnie kapelan z księgą i pochodnią, i wreszcie drzwi się zatrzasnęły.
I nie pozostało już nic więcej, jak tylko blady rąbek światła ponad murem.
Po chwili słychać było szept jakiś, potem głuche uderzenia.
Byli to zapewne kapelan i grabarz, rzucający na trumnę, jeden słowa modlitwy, drugi garście ziemi.
Niebawem szeptanie ustało, ustały też i głuche uderzenia.
Poczem znowu się drzwi otworzyły, błysnęły pochodnie, i naprzód ukazał się wapentake, trzymający w górę swoją buławę, za nim kapelan z księgą, grabarz z rydlem, wreszcie ludzie orszaku, ale tym razem już bez trumny, za nimi podwójny szereg pachołków straży począł znowu przebywać przestrzeń pomiędzy dwojgiem tych drzwi, z tą samą cichością, tylko że w przeciwnym kierunku; zamknęły się drzwi cmentarza, a natomiast otworzyły się więzienne, grobowe sklepienie przedsionka zarysowało się w czerwonej światłości, przez chwilę rozbłysnęły niewyraźnie coraz mroczniej ginące głębie podziemnej czeluści, i nagle całe to widzenie wróciło znowu w czarne łono nocy.
Jednocześnie dzwon skonał.
I oto zasunęło się poza tem wszystkiem milczenie, niby złowrogi rygiel ciemności.
Czy to tylko przywidzenie było?
Czy to tylko pochód widziadeł, który się rozpierzchnął bez śladu?
Zbliżenia logicznie, z sobą się wiążące, prowadzą zwykle do wytworzenia czegoś, co się wydaje oczywistością. Do poprzedniego ujęcia Gwynplaina, do tajemniczego jego uwięzienia, do odniesienia jego odzieży przez pachołka straży, do tych dźwięków podzwonnego, wychodzących z katowni, będącej miejscem jego pobytu, słowem, do wszystkich wspomnień przerażających dorzucał się jeszcze tym razem ów straszliwy widok trumny, niesionej na cmentarz.
— On już nie żyje! — zawołał Ursus.
Złamany, zmuszony był przysiąść na jakiejś krawędzi.
— Umarł! Oni go zabili! Gwynplaine! Moje dziecko! Mój syn!
I wybuchnął rzewnem łkaniem.
A jednak Ursus przechwalał się był niegdyś, że ani razu w życiu nie zapłakał! To też nazbierało się w nim łez co niemiara. Przepełnienie, w którego ślad powolny weszło kropla po kropli i boleść po boleści całe czyjeś istnienie, nie wyczerpuje się tak łatwo w jednej chwili. To też Ursus długo bardzo zanosił się łkaniem.
Pierwsze łzy to jakby otwarcie wolnego ujścia. Ursus płakał nad Gwynplainem, nad Deą, nad samym sobą, nad Hornem. Płakał, jak dziecko. Płakał, jak starzec.
Płakał za wszystko, z czego się śmiał kiedy w życiu. Płacił zaległości. Człowiecze prawo do łez nie ulega przedawnieniu.
Coprawda, zmarły, którego pochowano, był to Hardquanonne, ale Ursus o tem nie wiedział.
Tak upłynęło kilka godzin.
Dnieć poczęło. Bladawa szata poranku, zlekka cieniami sfałdowana, powoli ponad jarmarcznym rynkiem się rozwlekała. Nareszcie pierwsze blaski wschodniej zorzy zrumieniły szczyty Tadcasteru. Gospodarz zajazdu dotąd się nawet i spać nie kładł; tak to jeden i ten sam wypadek niejedną za sobą pociąga bezsenność.
Wydarzenia przykre na wszystkie się rozpryskują strony. Rzuć kamień w wodę, a nie potrafisz policzyć kręgów, które on zdziała.
Gospodarz zajazdu cały swój animusz utracił. Nie jest to jednak przyjemnie mieć podobne zajście w swoim domu. Więc niespokojny mocno i smutne przewidując następstwa, dumał. Gorzko nawet żałować poczynał, że przyjął do swej gospody „podobnych ludzi“. — Gdyby był przewidział! — Skończy się na tem, że go jeszcze nabawią czego niedobrego.
— Jakby tu się ich pozbyć? Bardzo trudno. Obie strony dobrowolnie układ podpisały, a daleko jeszcze do zastrzeżonego w nim kresu. Gdyby ich djabli jakimbądź sposobem porwać chcieli!
Nagle zakołatał ktoś do drzwi Tadcasteru w sposób nielada znaczący. Jakość stuknięcia odpowiada hierarchji społecznej.
Nie było to butne stukanie magnata, ale nader śmiałe wezwanie do otwarcia widocznie urzędowej osoby.
Gospodarz, dreszczem przejęty, uchylił okienka.
Coś tam urzędowego było w istocie. W niezbyt jeszcze jasnym brzasku dziennym widniała u wrót gospody gromadka pachołków policyjnych, na której czele odróżniało się dwóch ludzi. Jednym z nich był urzędnik straży bezpieczeństwa.
Poznał go Nicless na pierwszy rzut oka.
Drugiego widział po raz pierwszy w życiu.
Był to sobie grubawy jegomość, z woskowatą twarzą, w peruce i w podróżnym płaszczu.
Gospodarz daleko więcej bał się pierwszego z tych dwóch panów. Gdyby był choć trochę dworakiem, daleko więcej przeraziłby go drugi, był to bowiem Barkilphedro.
Jeden z pachołków powtórzył uderzenie w bramę, tym razem wcale już groźnie.
Gospodarz, pocąc się ze strachu, coprędzej otworzył.
Urzędnik straży spytał go natychmiast surowo tonem człowieka policji, który zna dobrze włóczęgów;
— Czy jest Ursus?
Nicless, czapkę zdjąwszy, rzekł drżącym głosem:
— Tak jest, wielmożny panie, to tu.
— Wiem, że tu.
— To też ja to mówię, wielmożny panie.
— Niech się tu natychmiast stawi.
— Ale, proszę łaski wielmożnego pana, kiedy go niema.
— A gdzież jest?
— Nie wiem.
— Jak to może być?
— Dotąd nie wrócił.
— Jakże? Tak wcześnie już wyszedł?
— Owszem. Wyszedł bardzo późno.
— Te włóczęgi! — syknął groźnie urzędnik przez zęby.
— Proszę łaski wielmożnego pana — szepnął mu Nicless zcicha — oto właśnie on nadchodzi.
Rzeczywiście Ursus ukazał się był z poza węgła. Wracał wreszcie do domu. Spędziwszy prawie noc całą pomiędzy więzieniem, w którem o południu widział znikającego Gwynplaina, a cmentarzem, kędy o północy świadkiem był usypania mogiły, podwójną bladością był blady: pomroką nocną i smutkiem.
Brzask, będący niejako poczwarką, z której się dopiero światłość wylęgnie, poruszającym się nawet kształtom, podobnie jak noc księżycowa, widziadłowe nadaje pozory. Tak i tu Ursus, białawy i mglisty, powolnie się sunąc, zdał się być senną postacią.
W roztargnieniu dzikiem, którego niepokój trwożny nabawia, z gospody wybiegł był z gołą głową. Ale nawet tego nie zauważył. Siwe jego włosy wiatr rozwiewał. Rozwarte jego oczy zdawały się nie patrzeć wcale. Zdarza się być uśpionym na jawie, podobnie jak się czasem czuwa śpiący. Ursus wyglądał oszalały.
— Panie Ursusie — zawołał na niego gospodarz — proszę tu! Ci wielmożni panowie życzą sobie z tobą pomówić.
Tym sposobem biednemu gospodarzowi, zajętemu wyłącznie zażegnaniem złego, mimowolnie wymknęła się (czego też zaraz i pożałował) nieszczęśliwa owa liczba mnoga, wprawdzie zaszczytna dla całej gromady, ale znowu ubliżająca może naczelnemu jej przywódcy, jako stawiająca go na równi z jego podwładnymi.
Ursus na wyrazy Niclessa ocknął się gwałtownie, na podobieństwo człowieka zrzuconego z łóżka, na któremby spał dziwnie głęboko.
— Co takiego? — rzekł.
Wtem spostrzegł gromadę pachołków, a na czele jej urzędnika.
Mimowolnie wstrząsł się do głębi.
Tylko co Wapentake, obecnie znowu urzędnik straży bezpieczeństwa! Jeden zdawał się odrzucać go drugiemu. Odwieczne to dzieje podobnych przejść pomiędzy dwiema grożącemi skałami.
Urzędnik straży dał mu znak, żeby wszedł do izby.
Ursus zrobił, co mu kazano.
Chłopak, właśnie naonczas zamiatający gospodę, spostrzegłszy wchodzących, wsparł się na miotle i, sam nie wiedząc, co zrobić, począł się drapać w głowę z wielkiego kłopotu.
Urzędnik siadł na ławie za stołem, Barkilphedro wziął krzesło. Ursus i gospodarz pozostali stojący. Zewnątrz pachołkowie uszykowali się przed zamkniętemi drzwiami.
Urzędnik, wpatrzywszy się bystro w Ursusa, rzekł:
— Masz waszmość u siebie wilka.
Ursus odpowiedział:
— Niezupełnie.
— Masz u siebie wilka, powiadam — powtórzył tam ten z naciskiem.
Ursus się zmieszał.
— Ale bo...
— Rzeczy takie surowo są zabronione — rzekł urzędnik.
Ursus spróbował się bronić.
— Ale kiedy to jest mój domownik.
Urzędnik uderzył w stół pięścią.
— Mości hecarzu, niedalej jak jutro, o tej samej godzinie, żeby mi ani ciebie, ani twego wilka na ziemi angielskiej nie było! Jeżeli zaś nie, to wilk natychmiast zostanie schwytany, odstawiony do urzędu i prawnie zabity.
Ursus pomyślał:
— To tylko dalszy ciąg rozpoczętych zabójstw.
Ale nie powiedział ani słowa, tylko poprzestał na tem, że się trząsł, jak w febrze.
— Czy słyszałeś? — spytał go urzędnik.
Ursus kiwnął głową na znak przyzwolenia.
Urzędnik powtórzył raz jeszcze:
— Zostanie zabity.
Ursus milczał.
— Uduszony albo utopiony.
Mówiąc to, bystro patrzał w Ursusa.
— A waszmość pójdziesz do więzienia.
Ursus wyszeptał:
— Panie sędzio...
— Zabierać mi manatki natychmiast! Jeżeli zaś nie, słyszałeś rozkaz.
— Ależ miłościwy sędzio...
— No i cóż takiego?
— Jakże? Mam opuścić Anglję, on i ja?
— Tak, koniecznie.
— I to dziś jeszcze?
— Dziś.
— Jakże to zrobić?
Gospodarz czul się w tej chwili mocno szczęśliwym. Ten urzędnik, którego się tyle obawiał, właśnie mu w pomoc przychodził. Władza dziwnie mu tu ułatwiała wszystko, wyswobadzając go wreszcie od „tych tam ludzi“. To, nad czem sobie tyle głowy nałamał, właśnie mu się samo nastręczało. Toż wyganiano od niego tego Ursusa, którego sam już nie wiedział jak się pozbyć. Prawo było za nim. Był zachwycony. Więc też w miejscu tem uważał za stosowne wtrącić się do rozmowy:
— Proszę łaski wielmożnego pana, ten człowiek...
Mówiąc to, wskazywał palcem Ursusa.
— Ten człowiek pyta się, jakim sposobem może się dziś jeszcze z Anglji wynieść? Nic prostszego. Toż każdego dnia i nocy w przystaniach na Tamizie, równie po tej, jak i po tam tej stronie mostu Londyńskiego, stoją statki, odchodzące w różne strony. Można na nich popłynąć do Danji, do Holandji, do Hiszpanji, tylko nie do Francji, bo tam wojna, ale zresztą wszędzie, dokąd się podoba. Nawet tej samej nocy, około pierwszej zrana, razem z odpływem, mnóstwo statków odejdzie. Między innymi, niejaka galiota Vograat z Rotterdamu.
Na to, urzędnik straży zwrócił się do Ursusa:
— Dobrze. To sobie odpłyń jakim zechcesz statkiem. Choćby i tym tam Vograatem.
— Ależ panie sędzio — rzekł Ursus.
— No cóż?
— Gdybym tak, jak dawniej, miał prostą budę na kołach, toby się to prędzej zrobić dało. Zmieściłaby się na statku, ale...
— Ale co?
— Ale mam teraz Green-Box, który jest wielką dwukonną landarą, i jakkolwiekby statek był szeroki, ona nigdy się na niego nie zmieści.
— A mnie co do tego? — ofuknął urzędnik.
— To zabiją wilka i koniec.
Ursus, drżący cały, czuł niemal dotknięcie zlodowaciałej jakiejś dłoni.
— Potwory! — pomyślał. — Zabijać ludzi to ich rzemiosło.
Gospodarz się uśmiechnął i rzekł do Ursusa:
— Panie Ursusie, możesz przecie sprzedać swoją landarę.
Ursus na niego popatrzał.
— Przecież chciano kupić od was?
— Co takiego?
— No, powóz. Także i oba konie. Także i dwie Cyganki.
— Któż to taki? — spytał Ursus.
— Przecież właściciel sąsiedniego cyrku.
Ursus sobie przypomniał.
— A, prawda.
Nicless zwrócił się do urzędnika straży bezpieczeństwa.
— Proszę wielmożnego pana, targ u dziś jeszcze dobić będzie można. Właśnie właściciel cyrku, tu obok stojącego, życzy sobie kupić wielki powóz i dwa konie.
— Czy wiesz, kochanie — rzekł urzędnik straży — że ten twój właściciel cyrku ma sobie rozum nielada. Powóz i konie właśnie mu się nadzwyczajnie przydadzą. Bo i on także się stąd wyniesie. Plebani bowiem parafji Southwarku mocno się uskarżają na rozwiązłe hałasy Tarrinzeau-Fieldu. Szeryf wydał już nawet w tym względzie rozporządzenia. Do wieczora nie będzie tu ani jednej hecy na tym placu. Dosyć już nareszcie tego zgorszenia. Wielce szanowny pan, który tu raczy być obecnym...
Tu przerwał sobie ukłonem w stronę Barkilphedra, na co ów wzajemną odpowiedział grzecznością.
— Otóż ten przezacny pan, który tu raczy być obecnym, właśnie tej nocy przybył z Windsoru. Przynosi on rozkazy. Jej Królewska Mość wyraźnie powiedziała: — Potrzeba to wszystko uprzątnąć do czysta.
Ursus w długiem swojem nocnem dumaniu, nad niejednem zastanowił się był zapytaniem. Koniec końcem, widział on tylko trumnę. Ale czyż koniecznie Gwynplaine leżeć miał w tej trumnie? Mógł był sobie na świecie umrzeć jeszcze ktoś inny. Trumną nie jest jeszcze koniecznie ten a nie inny nieboszczyk. Że w czas jakiś po przytrzymaniu Gwynplaina odbył się jakiś pogrzeb, to jeszcze nie dowodziło niczego. Post hoc, non propter hoc. — Ursus począł tedy mieć niejakie powątpiewanie. Nadzieja pływa wierzchem i płonie ponad rozpaczą, niby olej skalny rozlany na wodzie. Płomień ten wiekuiście błąka się na powierzchni ludzkiej boleści. Ursus powiedział sobie wkońcu: — Bardzo być może, że to Gwynplaina pochowano, ale znowu nic w tem niema pewnego. Kto wie? A może też Gwynplaine żyje.
Ursus głęboko skłonił się urzędnikowi.
— A więc, przezacny sędzio — rzekł — opuszczę Anglję. Odpłyniemy stąd. Na Vograacie. Do Rotterdamu. Chcę być posłusznym. Sprzedam Green-Box, konie, trąby, Cyganki. Ale mam jeszcze kogoś, pewnego towarzysza, którego żadną miarą nie chciałbym tu zostawić. Gwynplaine się on nazywa.
— Gwynplaine umarł — rzekł głos jakiś.
Ursus uczuł po sobie wrażenie, jakby przemykania się tu i owdzie zimnego jakiegoś gadu. Słowa, które usłyszał, wyszły z ust Barkilphedra.
Gasło światło ostatnie. Niema co już wątpić dłużej. Gwynplaine umarł.
Człowiek, który to mówił, wiedzieć o tem musiał. Wyglądał już na to z powierzchowności.
Ursus skłonił się w milczeniu.
Nicless był to sobie niezły człeczyna, o ile tylko nie kuszono jego odwagi. W strachu, stawał się niegodziwym. Najdziksze okrucieństwo bywa najczęściej wynikiem trwogi.
Człowiek ten mruknął pod nosem:
— A to mi uproszczenie!
Poczem zatarł sobie ręce w sposób dziwnie samolubny, jakby chcąc powiedzieć: „Nie moja to już rzecz“, co zdaje się być wiekuistem powtórzeniem Piłatowego rąk umycia.
Ursus, przygnębiony, stał z pochyloną głową. Na Gwynplainie wyrok już spełniono, była nim śmierć; jem u zaś także wyrok przeczytano, było nim wygnanie. Nie pozostawało nic innego, tylko być posłusznym. On dumał.
Naraz uczuł, że mu ktoś dotyka łokcia. Był to ten drugi jegomość, o którym się urzędnik z takiem poszanowaniem wyrażał. Ursus zadrżał.
Ten sam głos który mu powiedział poprzednio: Gwynplaine umarł, szepnął mu w ucho:
— Oto dziesięć funtów szterlingów, które przysyła waszmości ktoś życzliwy.
Mówiąc to, Barkilphedro położył małą sakiewkę przed Ursusem.
Przypominamy sobie szkatułkę, którą był zabrał z Windsoru.
Dziesięć gwinej z dwóch tysięcy, oto wszystko, na co stać było Barkilphedra. Sumiennie biorąc, było to dosyć. Dać więcej, byłoby z jego stratą. Zadawszy sobie trud odkrycia lorda, rozpoczynał na dobre jego wyzyskiwanie; znalazł bowiem słusznem, żeby pierwszy plon kopalni spłynął do jego kieszeni. Ktoby w tem upatrywał małoduszność, byłby w swojem prawie, niemniej jednak niesłusznieby się zadziwił. Barkilphedro lubił pieniądz, zwłaszcza skradziony. Zawistnik bywa i chciwcem zarazem. Barkilphedro nie był bez przywary. Zbrodnie spełniać, nie przeszkadza to jeszcze posiadaniu ułomności. I wilki pchły na sobie miewają.
Była to zresztą szkoła Bakona.
Barkilphedro zwrócił się ku urzędnikowi straży bezpieczeństwa i rzekł:
— Proszę pana, chciej skończyć. Nie mam już ani chwili czasu. Powóz, zaprzężony własnemi końmi Jej Królewskiej Mości, na mnie czeka. Muszę co tchu wracać do Windsoru, ażeby tam być najdalej w ciągu dwóch godzin. Mam zdać sprawę z poruczonych mi czynności, a zarazem odebrać rozkazy do dalszego działania.
Urzędnik straży wstał z miejsca.
Postąpił ku drzwiom, które były tylko na klamkę zamknięte, otworzył je i skinieniem palca dał błyskawiczny rozkaz jakiś pachołkom policyjnym. Cała gromada weszła do izby w milczeniu, będącem zapowiedzią nowej jakiejś surowości.
Gospodarz zajazdu, ucieszony nagłem rozwiązaniem wszystkich przewidywanych trudności, które go tak łatwym sposobem wydobywało z kłopotu, ujrzawszy te przygotowania ze strony zbiorowej władzy, zląkł się, czy czasem ci ludzie nie zechcą w jego domu pochwycić Ursusa. Dwa podobne jednego i tegoż samego dnia przytrzymania mogły bardzo zaszkodzić dobrej sławie zakładu; goście bowiem szynkowniani niezbyt lubią być niepokojeni przez policję. Uznał tedy za stosowne wdać się w tę rzecz w sposób należycie uniżony, a jednak szlachetny. Zwrócił tedy ku dowódcy straży uśmiechnięte oblicze, na którem zaufanie kojarzyło się z czcią głęboką.
— Wielmożny panie, pozwolę sobie przedstawić waszej łaskawości, że przezacni ci panowie niekoniecznie tu są potrzebni, skoro wilk ma być z Anglji wygnany, a tak zwany Ursus nie stawia najmniejszego oporu; skąd też i rozkazy Waszej Cześci najdokładniej są wykonane. Upraszam wziąć pod uwagę, że godne poszanowania czyny urzędników policyjnych, tak niezbędne dla dobra państwa, przynoszą jednak niejaką krzywdę zakładowi; bowiem ten w obecnej sprawie najzupełniej nic nie jest winien. Z uprzątnięciem, stosownie do życzenia Najjaśniejszej Pani, hecarzy Green-Boxu, nie widzę tu już więcej nikogo winnego, gdyż nie przypuszczam, ażeby ślepa dziewczyna i dwie Cyganki mogły cobądź przeciw władzy przeskrobać; zaczem upraszam Waszą Cześć, abyś raczył skrócić swoje wspaniałe odwiedziny, a zarazem odprawić tych zacnych panów, którzy tu weszli. Ci bowiem nie mają nic do czynienia w moim domu, i jeśli mi Wasza Cześć pozwoli dowieść prawdy mego twierdzenia, za pomocą uniżonych słów kilku wykażę całą zbyteczność znajdowania się tu tych zacnych panów, pytając Waszej Cześci: ponieważ tak zwany Ursus poddaje się konieczności i odjeżdża, jak mu kazano, kogoż tu oni mają zabrać ze sobą jeszcze?
— Właśnie ciebie — rzekł na to urzędnik.
Niepodobna jest rozprawiać z pchnięciem szpady, która cię na wylot przeszywa. To też Nicless, usłyszawszy te wyrazy, skamieniały, pochylił się tylko i osunął na stół, czy ławkę, czy cokolwiek innego, co mu się znalazło pod ręką.
Wtem urzędnik tak głos wytężył, że nawet gdyby był kto na rynku w tej chwili, najdokładniejby usłyszał:
— Mości Niklessie Plumptre, właścicielu niniejszej szynkowni! Teraz z waćpanem załatwimy tu rachunek. Ten kuglarz i ten jego wilk są to dwaj włóczęgi, którzy zostają wygnani. Ale najwinniejszym ze wszystkich waść jesteś. Gdyż to u ciebie i z własnego twego zezwolenia prawo zostało zgwałcone, a ty, człowiek, mający urzędowe do trzymania zakładu pozwolenie, zaczem i odpowiedzialny wobec ogółu, sam dobrowolnie umieścić pozwoliłeś zgorszenie w twoim domu. Otóż, mości Niklessie, za przestępstwo pomienione koncesja cofnięta ci zostaje, zapłacisz grzywny i pójdziesz do więzienia.
Tu pachołkowie otoczyli karczmarza.
Urzędnik straży mówił dalej, wskazując chłopaka:
— Wziąć i tego posługacza, który jest jego współsprawcą.
Ten, chwycony nagle za kołnierz, okazywał raczej zaciekawienie, niż przestrach. Coprawda, niebardzo on tu co rozumiał; że zaś w życiu swojem widział niejedno dziwo, pytał się tedy siebie w prostocie ducha, czy to przypadkiem nie jest dalszy ciąg komedji.
Urzędnik straży bezpieczeństwa włożył sobie kapelusz na głowę, skrzyżował ręce na brzuchu dla nadania sobie groźnej powagi i dodał:
— Tak więc, mości Niklessie, dalej do ciupy, ty i twój towarzysz. Dom zaś twój, cały ten zajazd wraz z szynkownią, zostaje zamknięty i opieczętowany. Potrzebne to jest dla przykładu. Zaczem proszę z sobą.
— A Dea?
Zdało się Gwynplainowi, podczas gdy oglądał w Corleone-Lodge ten sam brzask poranny, który przyświecał smutnemu zdarzeniu w Inn-Tadcasterze, że wykrzyk ten z zewnątrz przychodził; tymczasem zaś słyszał go on tylko w sobie.
Komuż kiedy uszu nie uderzyły głębokie wołania duszy?
Zresztą na dobre już dniało.
Jutrzenka jest także głosem.
Nacóżby się przydawało słońce, jeśli nie na budzenie tego ponurego śpiocha, którem u na imię sumienie?
Światło i cnota jednego są pochodzenia.
Czy bóg nazywa się Chrystus czy Amor, zdarzają się chwile, w których zapomniany bywa nawet przez najwierniejsze swoje sługi. Święci sami potrzebowali nieraz pobudki, i brzask dnia każdego szczytnie im ich powołanie przypominał. Sumienie głosu dobywa, obowiązek budząc, podobnie jak pianie koguta zbudzenie się światłości wyprzedza.
Ponad owym zamętem, który w sercu nosimy, codziennie Fiat lux się unosi.
Gwynplaine — tak samo i nadal nazywać go będziemy; Clancharlie to lord, Gwynplaine to człowiek; — Gwynplaine tedy stał się niby nowonarodzonym.
Czas już było zawiązać mu żywotną arterję.
Tamtędy bowiem uczciwość uciekać poczynała.
— A Dea? — rzekł.
I oto nagle po żyłach mu się rozbiegła niby szlachetna krew, świeżo napuszczona. Dziwnie coś zdrowego tłumnie się w niego rzucało. Gwałtowne zacnych myśli wtargnięcie to niby powrót do domu kogoś, który, klucz od drzwi gdzieś zapodziawszy, w najuczciwszy sposób przemocą je sobie wyważa. Jest to włamanie się, ale bynajmniej nie obrażające prawa.
— Deo! Deo! Deo! — powtórzył.
Głośno wyznawał przed sobą własne swoje serce.
Poczem spytał:
— Gdzie ty?
I zdumiał się, że nie słyszał na to odpowiedzi.
Rozglądał się po ścianach, po suficie, z obłąkaniem, w które rozum powracać poczynał.
— Gdzieś ty, Deo? Gdzie ja jestem?
I po tej komnacie, po tej niby klatce, począł się szamotać szalonemi krokami dzikiego zamkniętego zwierza.
— Gdzież to ja jestem? W Windsorze. A ty gdzie? W Southwarku. O Boże mój! Oto po raz pierwszy przestrzeń się znajduje pomiędzy nami. Kto tę przepaść wykopał? Co? Ja tu, ty tam? Nie, tak chyba nie jest. Tak nie będzie. Cóż to oni ze mną zrobili?
Zatrzymał się przez chwilę.
— Któż mi tu tylko co mówił o królowej? Czyż to ja się na tem rozumiem? Zmienić się miałem. Dlaczego? Dlatego, żem jest lordem. Wiesz ty, co się tu stało, droga Deo? Jesteś lady. Dziwne rzeczy się na świecie dzieją. Ha, ha! Trzeba będzie znowu odszukać drogę napowrót. Zbłąkałem się. Był tu człowiek, który mówił do mnie w sposób bardzo ciemny. Przypominam sobie wyrazy, które mi powiedział: — Milordzie, z otworzeniem się jednych drzwi zamykają się drugie. Co poza sobą zostawiłeś, tego już niema. — Czyli innemi słowy: — Jesteś nikczemnik! — Tak jest, ten człowiek, ten nędznik, on mi mówił to wszystko, podczas kiedym jeszcze nie był rozbudzony. Nadużywał pierwszej chwili mego zdumienia. Byłem pastwą w jego rękach. Gdzie on jest? Niech go znieważę! Mówił do mnie z ponurym uśmiechem przykrej zmory sennej. Ach, ale ja staję się sobą! I oto myli się, ktoby sądził, że zrobi z lorda Clancharlie, co sam zechce. Par Anglji — tak, zapewne, ale nieinaczej, jak obok parowej, którą jest Dea, Warunki! Czy ja myślę przyjmować jakie warunki? Królowa? Cóż mię obchodzi, królowa? Nigdy jej nie widziałem. Swobodny wstąpić chcę w potęgę. Czyż to napróżno zdjęto mi z rąk pęta? Oni myślą, że zdjęli tylko kaganiec, ale się mylą. Deo! Ursusie! Ja z wami! Byłem, czem wyście byli. Więc czem ja jestem, i wy jesteście. Chodźcie tu! Nie. Ja do was spieszę! Zaraz. Natychmiast! Już i tak zadługo czekałem. Co oni tam myślą, że ja dotąd nie wracam! I te pieniądze! Kiedy pomyślę, że im posłałem pieniędzy, wściekła złość mnie bierze. Ja to sam powinienem był do nich pospieszyć. Tylko, przypominam sobie, człowiek ten powiedział mi, że nie mogę stąd krokiem wyjść. Obaczymy! Hej, powóz! Powóz niech zajeżdża! Zaprzęgajcie. Pojadę po nich. Gdzież jest służba? Musi tu być przecież jakaś służba, skoro jest pan. Jam tu panem! Ten dom jest mój, i oto poskręcam jego rygle, powyłamuję zamki, wywalę drzwi uderzeniem pięty! Ktoby mi bronił wyjść stąd, nawskroś go szpadą przebiję, bo ja mam teraz szpadę przy boku. Chciałbym widzieć takiego, kto mi się sprzeciwiać zechce. Żonę mam, którą jest Dea.
Ojca mam, którym jest Ursus. Dom mój jest pałacem, i darowuję go Ursusowi. Nazwisko moje jest koroną, którą składam u stóp Dei. Dalej! Zaraz! Oto jestem, Deo! Och, jakże szybko przebędę dzielącą nas przestrzeń! Zobaczysz.
I uniósłszy pierwszą lepszą zapuszczoną zasłonę, gwałtownie wyszedł z komnaty.
Znalazł się w korytarzu.
Poszedł prosto przed siebie.
Wkrótce ukazało się drugie jakieś przejście.
Wszystkie drzwi były pootwierane.
On począł iść na chybił trafił, z komnaty do komnaty, z galerji w galerję, koniecznie szukając wyjścia z pałacu.
W pałacach budowy włoskiej, a do takich należał Corleone-Lodge, bardzo mało drzwi bywało. Wszystko tam było oponą, zasłoną, obiciem.
W epoce owej każdy niemal pałac posiadał osobliwszą gmatwaninę komnat i przejść, gdzie wszędzie pod dostatkiem było zbytku w złoceniach, marmurach, rzeźbach z drzewa, tkaninach wschodnich; tuż obok zakątków, kryjących się w gęstym cieniu, znajdowały się rozkoszne ustronia, pełne światłości.
Wirowały tam schodki, to w górę się świdrując, to zbiegając na dół. Wiły się tam galerje i przechody skryte, to ślimaczemi skręty, to w zawrotne esy i floresy.
Gwynplaine zaszedł był do „prywatnych pokojów“ Corleone-lodge.
Trawiła go gorączka wydobycia się stamtąd, odejścia coprędzej, oglądania co najśpieszniej Dei. Ale chaos przejść rozlicznych, zboczeń, drzwi skrytych, drzwi niespodzianych zatrzymywał go i opóźniał w pochodzie. Radby był biec, a zmuszony był błądzić. Myślał, że będzie miał tylko drzwi do otwarcia, a znalazł kłębek do rozwikłania.
Po jednej komnacie druga. Potem znów rozstajne wyjście na wszystkie strony.
Nie napotykał nic żyjącego. Nasłuchiwał. Nigdzie najmniejszego ruchu.
Zdawało m u się niekiedy, że wraca tam, skąd wyszedł.
Chwilami sądził, że ktoś przeciw niemu idzie. Ale to on sam był, odbity w zwierciedle, w pańskim ubiorze.
On to sam był, ale jakże nieprawdopodobny! Gwynplaine poznawał siebie, ale dopiero po pewnem zastanowieniu.
Szedł, powierzając się lada kierunkowi, który mu się nadarzył.
Zapuszczał się coraz głębiej w kapryśne gzygzaki prywatnych komnat zbiorowiska. Tu napotkał pokoik jakiś ustronny, zalotnie zdobny malowidłami i rzeźbą, wyglądający nieco rozwięźle, ale bardzo tajemniczy; tam znowu dwuznaczną jakąś kaplicę, ubarwioną blaskami perłowej muszli i emalji, z ozdobami z kości słoniowej, które należałoby chyba oglądać z drobnowidzem w ręku, niby wieczko od tabakierki; owdzie jeden z tych wytwornych zakątków florenckich, przeznaczonych na schronienie kwaśnego Usposobienia kobiecego, a które też z tego względu nazywać poczęto buduarami. Wszędzie zresztą po sufitach, po ścianach, po posadzkach nawet, znajdowały się, to haftowane, to kruszcowym błyszczące połyskiem, postacie ptaków i drzew, dziwacznych roślinności ponabijanych perłami, wypukłorzeźby z tkanych plecionek, strumienie z czarnej rżniętej lawy; tu jakiś wojownik, tam królowa, owdzie bogini wodna obwinięta ślimaczemi skręty fantastycznej ryby. Tła całe, wysiane niby kryształowym pyłem, grały wszędzie odblaskami pryzmatów, rozkładających światło w barwy tęczowe. Szkła tam udawały drogie kamienie. Iskrzyło się nawet w zagłębieniach ciemnych. Nie wiedziałeś, czy wszystkie te świetliste zbiorowiska kantów, pośród których szmaragdowe zielenie kojarzyły się ze złotawemi odblaskami wschodzącego słońca i zpośród których zdawały się buchać tumany pyłów, mieniących się jak gołębie pierze, zwierciadełkami mikroskopijnemi były, czy też ogromną, falującą bezprzestannie trawą morską. Przepych zarazem wytworny i niezmierny. Było to istne cacko w postaci pałacu, jeśli tylko nie najogromniejsza w świecie szkatułka z klejnotami. Dom dla Mab albo klejnot dla Geo.
Gwynplaine ciągle szukał wyjścia.
Nigdzie go nie znajdował. Ani podobieństwo rozpoznać kierunek. Nic mocniej uderzającego do głowy, jak zbytkowna zamożność, oglądana po raz pierwszy w życiu.
Koniec końcem był to labirynt. Co krok jakiś nowy przepych zjawiał mu się na drodze. Wszystko zdawało się stawiać przeszkody jego odejściu stamtąd. Przedmiot każdy niby go nie chciał stamtąd puszczać. Gwynplaine ulgnął tam był niejako na lepie cudowisk. Czuł się poniekąd schwytanym i osadzonym w miejscu.
— Cóż za straszliwy pałac! — myślał sobie.
Błąkał się po tych nierozwikłanych zakrętach, niespokojny, pytając siebie, co to wszystko znaczy, czy w więzieniu jest, gniewem się unosząc, powietrza łaknąc. Powtarzał nieustannie: — Deal Dea! — jakby silnie zaciskając w ręku nić, której nie należy zerwać, bo to jedyny stamtąd przewodnik do wyjścia.
Chwilami znowu wołał:
— Hej!Jest tam kto?
Nikt nie odpowiadał.
Pokoje te kończyć się nie chciały. Wszystko wyglądało opustoszałe, milczące, wspaniałe, złowrogie.
Podobnie wyobrażać sobie można zaczarowane zamczyska.
Ziejące ciepłem otwory skryte utrzymywały tu wszędzie ciepłe przewiewy letnie. Zdawało się, jakby tchnienia czerwcowe w lot pochwycone zostały przez jakiegoś czarodzieja i zaklęte na miejscu w tym labiryncie. Chwilami przyjemnie pachniało; przebywałeś fale woni, właśnie jakby się tam gdzie krzewiły niewidzialne kwiaty. Rozkoszne wrażenie przejmowało członki. Wszędzie stąpałeś po kobiercach.
Mogłeś się tam przechadzać nagim zupełnie.
Gwynplaine spoglądał przez okna. Widok się w nich co chwila zmieniał. Raz widniały przez nie ogrody, ziejące świeżością wiosny i poranku, to znowu nowe jakieś krużganki z nowemi szeregami posągów, albo dziedzińczyki hiszpańskie, będące posadzką marmurową, wilgotną i chłodną, zamkniętą w czworobocznem otoczeniu z zabudowań; niekiedy w przerwach błyskała rzeka, będąca Tamizą, niekiedy znowu ukazywała się potężna baszta, Windsorem będąca.
Zewnątrz, z powodu bardzo wczesnej pory, nie widać było przechodniów.
Gwynplaine zatrzymał się, nasłuchiwał.
— Muszę wyjść stąd! — mówił. — Spieszno mi do Dei. Nie zatrzymają mię tu przemocą. Biada temu, ktoby mi chciał przeszkodzić wyjść stąd! Co to za jedna, ta tam groźna wieża? Gdyby tu nawet olbrzym, gdyby Cerber piekielny stał na straży, zmogę go i zabiję. Zastępom nawet całym dałbym radę! Dea, gdzie jest Dea?
Wtem usłyszał szelest leciuchny. Podobne to było do szmeru spływającej wody.
Znajdował się w tej chwili w ciasnem, zacienionem przejściu, zamkniętem o kilka kroków przed nim rozciętą środkiem zasłoną.
Postąpił ku tej zasłonie, rozsunął ją i wszedł.
Ośmiokątna komnata, z kolistem sklepieniem, bez okien, oświetlona tylko z góry, w całości wyłożona marmurem barwy brzoskwiniowej; w pośrodku tej komnaty rodzaj dźwigającego się aż pod sufit baldachimu na krętych słupach z czarnego w białe kropki marmuru, zbudowanego w ciężkim a jednak wdzięcznym stylu z czasów Elżbiety, ocieniającego zaś głęboką wannę również z czarnego marmuru; w pośrodku tej wanny cieniutki wytrysk pachnącej i ciepłej wody, wypełniającej zwolna ową czarę — oto co się tam ukazało zdumionym oczom Gwynplaina.
Czarna kąpiel, przygotowana dla nadania śnieżnym członkom promienistych blasków.
Tej to wody szmer uderzył był jego ucho. Upływ, urządzony w pewnej wysokości owej wanny, nie dopuszczał jej przepełnienia. Unosiła się stamtąd para, ale tak lekka, że zaledwie osiadało nieco rosy na marmurze. Cieniutka wody niteczka, tryskająca w górę, podobna się wydawała do wątłej różdżki stalowych odblasków, chwiejącej się za lada powiewem.
Nigdzie żadnego sprzętu. Tylko tuż obok wanny jedna z tych sofek z poduszkami, tyle długa, ażeby leżąca na niej kobieta mogła jeszcze u nóg swych pomieścić ulubionego pieska, albo siedzącego kochanka. Stąd can-al-pie, z czego Francuzi zrobili canapé.
Był to sprzęt zapożyczony naonczas od Hiszpanji; srebro zastępowało tam zwyczajną gdzieindziej drewnianą oprawę. Wysłanie jego i poduszki były z białego błyszczącego jedwabiu.
Po drugiej stronie wanny znajdowała się przyparta do muru wysoka tualetowa etażerka, także cała ze srebra, wraz ze wszystkiemi swemi przyborami, mająca w pośrodku osiem małych weneckich zwierciadeł, podobnież pooprawianych w srebro i razem okno naśladujących.
We wgłębieniu ściany najbliższej sofce wycięty był czworobok podobny do okienka, zamknięty wewnątrz klapą z czerwonawej blachy srebrnej. Klapa ta miała zawiasy, na podobieństwo okiennicy. Na jej tle wygładzonem rysowała się w przyćmionem złocie korona królewska. Ponad tą klapą zwieszał się, drutem w ścianę wpuszczony, dzwonek wyzłacany, który nawet może był ze szczerego złota.
Naprzeciw wejścia do tej komnaty, tuż niemal przed zdumionym Gwynplainem, znajdowało się również w ścianie wgłębienie, ale tym razem całkiem naprzestrzał. Dochodziło ono aż do sklepienia, zapuszczone zaś było sutym rąbkiem przerabianym w srebro. Rąbek ten, prawdziwie powietrznej cienkości, najzupełniej był przejrzysty. Przez niego patrzeć było można, jakby przez okno.
Wyglądał on, niby tkanka pajęcza.
Tylko że wpośród tej pajęczyny, właśnie w miejscu, kędy zwykle pająk się zaczaja, Gwynplaine spostrzegł rzecz nierównie straszliwszą, gdyż nagą kobietę.
Niezupełnie jednak nagą. Była ona bowiem okryta, i to okryta od stóp aż po głowę. Okrycie to stanowiła szata bardzo długa, zapewne nawet powłóczysta, tak jednak cienka, że zdawała się być wodą przejęta. Stąd pozory kształtów kobiety całkiem obnażonej, nieporównanie więcej zdradzieckie i niebezpieczniejsze od nagości rzeczywistej. Historja zapisała procesje księżniczek i wielkich pań, między dwoma rzędami mnichów, w których, pod pretekstem bosych nóg i pokory, księżna de Montpensier pokazywała się tak całemu Paryżowi w koszuli z koronek. Złagodzenie: gromnica w dłoni.
Srebrzysta siatka, przezrocza na podobieństwo szklanej szyby, była, jak powiedzieliśmy, jedyną w tej komnacie zasłoną. Uczepiona tylko od góry, z łatwością się podnosić dawała. Przegradzała ona przedsionek marmurowy, będący łazienką, od pokoju, sypialnią będącego. Komnatata, a raczej pokoik, była rodzajem zwierciadlanej ustroni. Zewsząd lustrzane weneckie tafle czworoboczne, pospajane złocistemi pręcikami, stokrotnie odbijały łoże, umieszczone pośrodku. Na łożu tem ze srebra, równie jak sofka i toaleta, leżała owa kobieta. Spała.
Spała z głową w tył przechyloną, jedną nogą odrzuciwszy z siebie pokrycie, podobna do pięknej upiorzycy, ponad którą, bijąc skrzydły, unosi się senna zmora.
Koronkowe jej Wezgłowie, w tych ruchach jej niespokojnych, spadło było na kobierzec.
Pomiędzy jej nagością i wzrokiem Gwynplaina dwie tylko znajdowały się przeszkody, to jest szata, w którą była obwinięta, oraz rąbek ze srebrzystej gazy — dwie przejrzystości. Pokoik ten, będący raczej alkową, oświetlony był z pewną wstrzemięźliwością samym tylko odblaskiem, napływającym z łazienki. Kobieta mogła sobie nie mieć wstydu, ale światło go miało.
U łoża nie było ani zasłony żadnej, ani kotary, ani choćby krawędzi po bokach, tak dalece, że kobieta, za pierwszem otworzeniem oczu, mogła się widzieć po tysiąc razy nagą w tych wszystkich zwierciadlanych zewsząd ścianach.
Pościel cala dziwnym swoim bezładem zdradzała sen bardzo niespokojny. Piękny układ fałdów świadczył o przedziwnej cienkości tkaniny. Czasy to były, w których pewna królowa, myśląc o tem, że może pójść na potępienie, w następujący sposób wyobrażała sobie piekło: „Jest to łożko zasłane grubem prześcieradłem“.
Zresztą zwyczaj ów sypiania niemal nago modą był włoską i brał początek wprost od Rzymian. Sub clara nuda lucerna — powiadał Horacy.
Zwierzchnia szata poranna, z osobliwej, zapewne chińskiej materji, gdyż tu i owdzie napotykało się na niej smoki złociste, porzucona była w nogach łoża.
Poza łożem, w głębi alkowy, były, jak się zdaje, drzwi jakieś, odznaczone, ale zarazem i zakryte, wielkiem z jednej sztuki zwierciadłem, na którem wymalowane były pawie i łabędzie. W komnacie tej, urobionej z cienia, wszystko jednak połyskiwało. Szpary pomiędzy taflami kryształów i ich złoconemi ramami napuszczone były wszędzie tym płynem szklanym, dziwnie błyszczącym, który tylko w Wenecji wyrabiać umiano.
W głowach łoża zatknięty był również srebrny, wykręcający się na osi i opatrzony w świeczniki pulpit, na którym leżała rozwarta księga, mająca na każdej stronicy u góry wypisane wyraźnie dużemi czerwonemi głoskami: Alcoranus Mahumedis.
Ale wszystkie te szczegóły wymykały się uwadze Gwynplaina. On w tem wszystkiem widział tylko ową kobietę.
Był jednocześnie skamieniały i wzburzony; rzeczy te, z pozoru przeciwne sobie, niekiedy się jednak godzą z sobą.
On poznawał tę kobietę.
Miała ona oczy przymknięte, ale twarz ku niemu zwróconą.
Była to księżniczka.
Ona, owa tajemnicza istota, w której zaplątały się wszystkie promienie światów nieznanych; ta sama, która go nabawiła tylu snów nie do wyznania; ta sama, która do niego napisała była w sposób tak dziwny!
Jedyna kobieta na świecie, o której mógł powiedzieć: — Widziała mnie, i chce być moją!
Sny od siebie odpędził, list spalił. Odsunął ją jak mógł najdalej poza swoje marzenia i wspomnienia; nie myślał już o niej; już jej był zapomniał...
A tu naraz widzi ją znowu.
I to jakże straszliwą!
Bowiem naga kobieta to zarazem dziwnie zbrojna.
Tchu mu w piersi brakło. Czuł się niby pochwycony w jakiś tuman świetlisty i naprzód popychany. Spoglądał. Ta kobieta tuż przed nim!
Czy to podobna? Na widowisku — wielka pani. Tu zaś nereida, najada, rusałka. Tu i tam — urocze widziadło.
Probował uciec, ale czuł, że to jest niemożebne. Źrenice jego stały się niby dwoma łańcuchami, które go przykuwały do tego widzenia.
Byłaż to zalotnica? Byłaż to dziewica? Obie razem. Messalina, obecna tam może, jakkolwiek niewidzialna, uśmiechać się musiała, Djana zaś czuwać na straży. Niedostępna światłość zdawała się opływać wdzięki śpiącej kobiety. Niema czystości, któraby się porównać dała z jej kształtami niepokalanemi i wyniosłemi. Bywają śniegi, na które spojrzawszy, od razu poznać można, że ich nigdy stopa ludzka nie dotknęła. Otóż posiadała ta kobieta przeczyste białości śnieżnych szczytów Góry-dziewicy (Jungfrau). Wszystko, co się wydzielało w przestrzenie z bezwiednych snów jej czoła, z jej złotawych porozrzucanych splotów, z pod jej rzęs pozapuszczanych, z błękitnych żyłek siatkujących jej ciało, z posągowych zaokrągleń jej łona, z wytwornych kształtów bioder i kolan, przebijających różowo z pod narzuconej zasłony, wszystko to tchnęło pewną pogańską boskością snu, pełnego wspaniałej powagi. Cały jej bezwstyd w promienistość się rozpływał. Istota ta z tak wytwornym spokojem naga była, jakby miała niezaprzeczone prawo do tej cynicznej wyłączności; posiadała niby zuchwałą swobodę mieszkanki Olimpu, która się czuje córą otchłani, mogąc Ocean ojcem swoim nazwać; i tak, ani dbając o zwyczajne ziemskie względy, niedostępna i wspaniała, odsłaniała się wszystkim przechodniom zmysłowych manowców: spojrzeniom, żądzom, szałom, sennym obłędom, tyleż dumnie uśpiona na tem łożu buduarowem, ile niegdyś Venus na muszli, pośród piany ogromu.
Usnęła w nocy, a przedłużała sen swój aż w dzień biały. Z całem zaufaniem zrodzonem w ciemnościach, a zachodzącem aż w światłości.
Gwynplaine, drżący, ogarniał ją wzrokiem pełnym podziwu.
Niezdrowy to był podziw i nazbyt go przykuwający do miejsca.
Strach go przejmował.
Nie tak łatwo to wyczerpują się niespodzianki trafu. Gwynplaine sądził, że już jest u kresu. A tu się znowu przed nim poczynała droga. Czemże tedy były te wszystkie błyskawice, bez ustanku migające mu ponad głową, po których nagle przyszło potężne uderzenie gromu, rzucając przed nim drżącym tę boginię śpiącą? Czemże były te wszystkie bezustanne uchylania się nieba, z których strzeliło nareszcie to pożądane jego, a tak przerażające marzenie? Czemże były te uprzejmości nieznanego kusiciela, podsuwające mu z kolei niewyraźne naprzód tęsknoty, następnie żądze tłumne, aż wreszcie myśli grzeszne, wcielające się w żyjącą istotę i przygniatające go upajającem brzemieniem rzeczywistości, czerpanych w niepodobieństwie? Byłoż jakie sprzysiężenie całej ciemności zgrai przeciw niemu nędznemu? I czy on sobie da radę wśród tych wszystkich złowrogich uśmiechów szczęścia, błyskających wokoło niego? Cóż znaczyło to oszołomienie ułożone z umysłu? Ta kobieta? Tam? Dlaczego? Jak? — Któż wytłomaczy? Dlaczego on? Dlaczego ona? Zrobionoż go parem Anglji właśnie dla tej księżniczki? Kto ich tu wzajemnie prowadził ku sobie? Kto tu jest oszukanym, kto jest ofiarą? Czyjejże to tym sposobem nadużywano wiary? Czy Boga podejść chciano? Wszystkiego tego nie wypowiadał sobie wyraźnie, raczej tylko nasuwały mu się te myśli poprzez pochody czarnych tumanów, przepływających po jego mózgu. Siedziba ta czarodziejska i nieprzyjazna, dziwny pałac ten nieużyty, jakby więzienie, byłże z ludźmi w zmowie? Gwynplaine doświadczał dziwnie dręczących wrażeń. Krępowały go ciemne siły tajemnicze. Znajdował się niby w szczupłem kole zaklętem. Wola jego, niby z niego wykradana, zdawała się go opuszczać. Czego się tu uczepić? Jednocześnie odchodził od siebie z trwogi i z zachwytu. Czuł, że tym razem bez ratunku już oszalał. Ponure na złamanie karku spadanie w otchłań olśnienia znowu dla niego wracało.
Kobieta spała.
Przy wzmagającem się coraz mocniej wzburzeniu Gwynplaina nie była to już dla niego lady, księżniczka, wielka pani, ale poprostu kobieta.
W duszy ludzkiej zboczenia stale przebywają w miejscach najskrytszych. Złe posiada pośród jej głębi swoje przechody niewidzialne, wiecznie będące w gotowości.
Niewinnymi nawet będąc i czystymi z pozoru, ustrój ten w sobie nosimy. Być bez plamy nie jest to jeszcze być bez skazy. Miłość jest prawem. Rozkosz zasadzką. Bywa upojenie i bywa pijaństwo. Upojenie jest to kochać kobietę; pijaństwem jest chcieć ją posiadać.
Gwynplaine drżał, niemal odchodząc od siebie.
Co począć przeciw temu spotkaniu? Ani osłaniających tkanin fali, ani jedwabistych nigdzie draperyj, ani choćby przystrojeń zbytkownych i zalotnych, lub przesady, wabiącej to wzdraganiem się, to nastręczaniem, nigdzie, słowem, obłoku. Owszem, nagość w całem swojem straszliwem streszczeniu; rodzaj niby tajemniczego wyzywania, bezczelnie rajskiego; cała ciemna strona człowiecza w grę wprowadzona. Ewa gorsza od szatana. Rzeczy człowiecze z nadludzkiem i splątane. Niepokojące zachwyty, dążące do zwierzęcego zwycięstwa zmysłowego popędu nad obowiązkiem. Wszechwładne zarysy piękności nakazują posłuszeństwo. Ilekroć z dziedziny ideału występują i raczą być rzeczywistemi, zgubne to dla człowieka zbliżenie.
Chwilami śpiąca kobieta przeciągała się miękko na swojem posłaniu, i wtedy ruchy jej przypominały zmienne kształty mgły powietrznej, płynącej pośród lazuru. Falowała, układając się w coraz inne zgięcia czarowne. Kobieta z natury już posiada całą gibkość toni. Więc też i tu śpiąca owa, na podobieństwo toni, miała w sobie coś dziwnie niepochwytnego. Rzecz to osobliwa: leżała ona tam, widocznie, z ciała złożona i kości, a przecież całkiem niby niewcielona. Jakkolwiek dotykalna, zdawała się być oddalona. Gwynplaine, oszołomiony i blady, wzroku od niej oderwać nie umiał. Nasłuchiwał drgania tego kobiecego łona, i zdawało mu się, że słyszy wychodzące z jego głębi oddychanie sennego jakiegoś przywidzenia. Czuł się przyciąganym i szamotał się z tym popędem. Co tu począć przeciw niej? Co tu począć przeciw samemu sobie?
Wszystko przewidywał, wyjąwszy to. Napotkać u wyjścia dziki jaki opór, rozwścieczoną jaką potworę do zwalczenia znaleźć, oto na co on liczył.
Przewidywał Cerbera, a tu znalazł Hebe.
Kobieta naga, kobieta śpiąca.
Cóż to za ciemna walka!
Przymykał powieki. Nazbyt dużo brzasku sprawia źrenicy dolegliwe uczucie. Ale poprzez przymknięte nawet powieki natychmiast oglądał ją znowu. Mocniej przymierzchłą, a równie piękną.
Uciec nie tak to rzecz łatwa. Spróbował, ale nie mógł. Czuł się przygwożdżonym do miejsca, jak bywa we śnie. Kiedyby się człowiek zawrócić rad, pokusa do miejsca przykuwa mu stopy. Możebne jest wtedy naprzód iść, ale cofnąć się — nigdy. Niewidzialne ręce grzechu występują wtedy z ziemi i ciągną człowieka po śliskiej pochyłości.
Jest to tylko zużytą przez wszystkich oklepanką, jakoby siła wrażeń sama siebie trawiła. Nic nad to mylniejszego. To zupełnie tak, jakby kto zapewniał, że od kapania siarczanego kwasu rana się goi i zabliźnia.
Prawdą zaś jest, że co przystęp nowy, to i uczucie tem przenikliwsze.
Ze zdumienia przechodząc w zdumienie, Gwynplaine dosięgnął wreszcie ostatecznych krańców szału. Rozum jego, niby naczynie, pod działaniem tego osłupienia nowego, przepełniać się zaczynał. Gwynplaine uczuwał w sobie straszliwe jakieś rozbudzenie.
Nie znał już więcej kierunku. Jedyną przed nim pewnością była ta kobieta. Niby rozpadała się przed nim jakaś nieuleczona szczęścia otchłań, w której taić się mogło rozbicie. Nie było tu już wyboru drogi. Tylko zewsząd prąd nieprzeparty, niosący prosto ku zgubie. Tylko że zgubą nie była tu skała, ale syrena. Na samem dnie przepaści magnes błyska. Chciał Gwynplaine wydrzeć się temu przyciąganiu; ale jak tego dokazać? Nie czuł się już do niczego przytwierdzonym. Wpośród podobnie rozpasanego kołysania człowiek, równie jak okręt, rozkołatanym być może. Kotwicą jego jest sumienie. Rzecz to smutna, ale i sumienie strzaskać się może!
Gwynplaine nie miał nawet ucieczki móc powiedzieć sobie; — Jestem oszpecony i straszliwy. Ona mię od siebie odtrąci. — Kobieta ta napisała mu, że go kocha.
I w przesileniach zdarzają się chwile wahania. Kiedy nas złe podchodzi, to chociaż całą siłą trzymamy się dobrego, już samo zawieszenie w postanowieniu, łącznie z ułomnością nam wrodzoną, własnym ciężarem w grzech nas spycha. Smutna ta chwila czy wybiła już dla Gwynplaina?
Jak tu się wyratować?
A więc to ona! Księżniczka! Ta kobieta! Ją to on miał przed sobą, w tej cichej komnacie, w tem ustronnem miejscu, śpiącą, bezbronną, samotną! Na jego łasce była; ale on był w jej władzy!
Księżniczka!
Gwiazdę ujrzałeś w głębiach przestrzeni. Podziwem cię przejęła. Taka daleka! Czegóż się obawiać od gwiazdy stałej? Aż raz — nocy pewnej — jakoś miejsce zmieniła. I oto dostrzegasz dreszcz światłości wkoło niej. Słowem gwiazda, o której sądziłeś, że jest w miejsce wryta, w pochód ruszyła. I nie jest to już gwiazda, ale kometa. Niezmierna żagiew, pożogę roznosząca po niebie. Posuwa się, wzrasta, szkarłatną grzywą wstrząsa, ogromną się stawa. Aż wreszcie w twoją stronę się zwraca. O nieba! Ku tobie ona pędzi! Zna cię, posiadać cię pragnie, wchłonąć cię chce! Straszliwe zbliżenie gościa z niebios! To, co ku tobie zmierza, jest to przemoc światła, za którą dąży oślepienie; jest to nadmiar życia, za którym idzie śmierć. Odmawiasz temu kuszącemu wyzwaniu zenitu. Odrzucasz tę ofiarę miłości ze strony otchłani. Kładziesz ręce na powieki, kryjesz się, uciekasz, sądzisz, żeś ocalony. Wreszcie otwierasz znowu oczy... I oto straszliwa gwiazda zawsze jest przed tobą. Tylko że nie gwiazda to już, ale świat. Świat nieznany. Świat rozpławionej lawy i płomieni. Pożercze cudowisko ciemnych głębi! Niebo już całe wypełnia! Niema już nic innego, tylko ona! Opal w głębi nieskończoności, djament z oddali, zbliska płonącą jest czeluścią. Objęły cię jej ziejące żary.
I nagle czujesz, jak się rozkosznem rajskiem ciepłem rozpoczyna twoje ogniem strawienie.
Naraz ocknęła się śpiąca kobieta. Uniosła się i siadła ruchem pełnym majestatycznej żywości i wdzięku; jasne jej jedwabiste włosów fale spłynęły w uroczym nieładzie na jej ramiona; opadający z niej rąbek dozwolił widzieć pierś jej obnażoną; dotknęła ręką palców swojej stopy i chwilę popatrzała sobie na jej kształty wytworne, godne podziwu Peryklesa oraz Fidjaszowego dłuta. Poczem się przeciągnęła i ziewnęła, podobna do tygrysicy, budzącej się przy wschodzącem słońcu.
Gwynplaine z wysileniem powstrzymywał oddech. Być może, że jednak, pomimo tego, szmer tchnienia jego w powietrzu krążył.
— Czy tam kto jest? — spytała kobieta.
Wymówiła słowa te ziewając, a było to pełne wdzięku.
Gwynplaine usłyszał nareszcie głos jej, dotąd mu nieznany. Głos czarodziejski, mający brzmienie rozkosznie wyniosłe, posiadający dźwięki pieszczoty, łagodzącej nawyknienie do wydawania rozkazów.
Jednocześnie, podniósłszy się na kolanach, podobna do starożytnego posągu w tenże sposób narzuconego przejrzystą draperją, schwyciła leżącą w nogach zwierzchnią szatę poranną i, wyskoczywszy z łóżka, obnażona zupełnie nie dłużej jak przez mgnienie błyskawicy, natychmiast się w tę szatę jedwabną jak najszczelniej otuliła.
Długie tej sukni rękawy całkiem okryły jej ręce. Spodem też widać już było tylko alabastrowe końce palców stóp jej z różowemi paznokciami, podobnych małością do nóżek dziecięcych.
Poczem wzięła sobie z karku kłąb włosów, odrzucając je na wierzch sukni, następnie pobiegła w głąb alkowy i przyłożyła ucho do malowanego zwierciadła, które prawdopodobnie drzwi jakieś skrywało.
Zastukała w nie, zgiąwszy wdzięcznie palec wskazujący, i rzekła:
— Czy tam kto jest? Czy to lord Dawid może? Któraż tam godzina? Czy to ty, Barkilphedro?
Nie słysząc żadnej odpowiedzi, odwróciła się.
— Nie, to nie z tej strony. Czy kto jest w łazience? No, proszę odpowiedzieć! Ale nie, tam tędy przecie nikt przyjść nie może.
Podbiegła ku srebrzystej siatce, odgięła ją końcem stopy, usunęła poruszeniem ramienia i weszła do komnaty marmurowej.
Gwynplaine uczuł po sobie niby dreszcze konania. Nie było się gdzie schronić. Zapóźno już uciekać. Zresztą i siły mu już do tego brakło. Chciałby był, żeby posadzka pod nim pękła, a on mógł zapaść się w ziemię. Ani sposobu nie być spostrzeżonym.
Ona go też zaraz ujrzała. Popatrzała na niego cudownie zadziwiona, ale bez najmniejszego dreszczu, z mocnym tylko wyrazem szczęścia i pogardy.
— A! To Gwynplaine! — rzekła.
Potem nagie gwałtownym skokiem zwinnej pantery rzuciła mu się na szyję. I do piersi przycisnęła mu głowę nagiemi ramiony, rękawy bowiem sukni, w tym jej ruchu zapamiętałym, w tył odleciały. Naraz, odrzuciwszy go od siebie, jednak drobnemi rękoma niby szponami trzymając silnie, ona przed nim, on przed nią, poczęła się dziwnym sposobem w niego wpatrywać.
Wpatrywała się czarodziejka syrjuszowym wzroku swego ogniem, złożonym z dwojakiej natury promieni, mającym jednocześnie coś skośnego i gwiaździstego. Podobnież Gwynplaine wpatrywał się w te jej źrenice, jedną błękitną, drugą czarną, niemal bezprzytomny pod temi tkwiącemi w nim spojrzeniami, z których jednem niebo patrzeć się zdawało, drugiem piekło. Dwoje tych ludzi wzajemnie sobie przesyłało złowrogie olśnienie. Niby oczarowywali jedno drugie, on swoją potwornością, ona pięknością, niby dwiema równemi sobie okropnościami. On milczał, jakby przywalony brzemieniem niemożliwem do podźwignięcia. Ona nagle zawołała:
— Jakiś ty rozumny! Przyszedłeś. Wiedziałeś, że zmuszona byłam Londyn opuścić. Wybrałeś się za mną. Dobrześ zrobił. Jesteś człowiekiem nadzwyczajnym, żeś się tu dostał.
Wzajemne objęcie się w posiadanie błyskawice z siebie wyrzuca. Gwynplaine, przeczuciową jakąś dziką i zarazem uczciwą trwogą tknięty, probował się cofnąć, ale silnie go trzymały różowe paznokcie, niby szpony w ramiona jego zatopione. Coś nieubłaganego się zarysowywało. Sam dziki, był w jaskini dzikiej kobiety.
Ona mówiła dalej:
— Anna, ta szalona pałka, sprowadziła mnie sobie do Windsoru, sama nie wie czemu. Gdy przybyłam, była zamknięta z tym idjotą, kanclerzem. Ale jakżeś ty sobie poradził, żeby się aż tu dostać? Oto co ja nazywam być człowiekiem! Przeszkód nie znać. Przyzwą cię, natychmiast przybiegasz. Wypytywałeś się o mnie? Dowiedziałeś się, żem jest księżniczka Jozyana, wszak prawda? Ale kto cię tu wprowadził? A, pazik zapewne. On jest nie w ciemię bity. Dam mu za to sto gwinej. Ale opowiedz mi, jakżeś sobie poradził. Albo nie, nie mów mi nawet o tem. Nie chcę tego wiedzieć. Wyjaśnienie rzecz pomniejsza. Wolę cię mieć nieodgadniętym. Jesteś dostatecznie potwornym, żeby aż być czemś cudownem. Jedno z dwojga: albo z nieba spadasz, albo wyłazisz z pod ostatecznego dna wszech rzeczy, przez piekielną podłogę. Nic nad to zwyczajniejszego. Poprostu sufit pękł, albo deski się rozpadły. Zstąpienie wpośród obłoków, lub też wzbicie się w górę w otoczeniu z kłębów siarki — oto w jaki sposób ty przybywasz. Zasługujesz na to, żebyś w triumfie wszedł, jak bogowie. No, stało się. Jesteś moim kochankiem.
Gwynplaine, oszołomiony, słuchał, czując, że myśl jego coraz wyraźniej się chwieje. Rzeczywiście stało się. I nawet ani wątpić podobna. Ów list odebrany nocą... toż ta kobieta go potwierdza. On, Gwynplaine, kochankiem tej wielkiej pani? Kochankiem kochanym! Niezmierna, tysiącgłowa pycha ponuro roić się poczęła w tem jego sercu nieszczęsnem.
Pycha, siła olbrzymia w nas, przeciwko nam.
Księżniczka ciągnęła dalej:
— Ponieważ się tu znajdujesz, więc widać, że już tak być musiało. Nie żądam niczego więcej. Jest ktoś w górze czy w dole, który nas oboje rzuca sobie w objęcia. To niby gody weselne Styksu z Jutrzenką. Gody wyuzdane, natrząsające się z wszelkiego prawa. Dnia, w którym cię ujrzałam po raz pierwszy, powiedziałam zaraz: — To on! Poznaję go. To poczwara moich marzeń! On musi być moim! — Ale potrzeba dopomagać przeznaczeniu. Otóż dlaczegom do ciebie napisała. Słuchaj, Gwynplainie, czy wierzysz ty w konieczność? Co do mnie, wierzę w nią od czasu, jak przeczytałam sen Scypjona w Cyceronie. A, nie uważałam, ubrany jesteś po pańsku. Ale dlaczego nie? Toż ty jesteś błaznem z hecy. Właśnie bardzo słusznie. Kuglarz wart jest lorda. Bo zresztą cóż to są lordowie? Klowny tylko poprostu. Jakiś ty urodziwy! Jakie masz piękne kształty! To rzecz nie do uwierzenia, żeś ty się tu dostał. Kiedyżeś wszedł? Od jak dawna tu jesteś? Czyś mnie widział nagą? Jestem piękna, nieprawdaż? Miałam właśnie wejść do kąpieli. O, jakże cię kocham! Czytałeś mój list! Ale czyś go sam czytał? Może ci go czytał kto drugi? Bo zapewne sam nie umiesz czytać. Musisz być całkiem niepiśmienny. Zadaję ci zapytania, ale ani mi się waż odpowiadać. Nie cierpię dźwięku twojego głosu. Jest bardzo słodki. Takie, jak ty, nieporównane stworzenie zgrzytaćby powinno, ale nie mówić. Śpiew twój także bardzo jest tkliwy. Ale ja tego nienawidzę. Jedyna to rzecz, która mi się w tobie nie podoba. Wszystko zresztą jest potężne, wszystko jest wspaniałe. W Indjach byłbyś bogiem. Czyś ty się urodził z tym twoim straszliwym śmiechem na twarzy? Nie, nieprawdaż? Pewnie to za karę uległeś podobnemu okaleczeniu. Nie wątpię, że popełniłeś jaką zbrodnię. No, chodź w moje objęcia.
Osunęła się na sofkę i pociągnęła go za sobą. Znaleźli się tak jedno obok drugiego, ani wiedząc jak. To, co mówiła, przelatywało po Gwynplainie na podobieństwo podmuchu wichrów. Zaledwie chwytać mógł znaczenie tej wirującej trąby słów wyuzdanych. Jozyana podziw miała w oczach. Słowa wylatywały z ust jej tłumnie, gorączkowo; głos szaleństwo zdradzał, jakkolwiek tkliwe miał drżenie. Mowa tej kobiety muzyką była, ale Gwynplaine w muzyce tej słyszał grzmienie nawałnicy.
Utkwiła w nim znowu wryte spojrzenie.
— Czuję się przy tobie upodloną — co za szczęście! Jaśnie oświeconą być — cóż za rzecz licha! Dostojność! Nic nad to mocniej utrudzającego! Sponiewierać się wypoczynkiem bywa. Tak już jestem poszanowania syta, że czuję potrzebę pogardy. Każda z nas nieco jest postrzelona, poczynając od Wenery, Kleopatry, pani de Chevreuse i pani de Longueville, a na mnie kończąc. Jawnie się do ciebie przyznam — zapowiadam to z góry. Oto miłostka, która dopiero przyjemnie skrobnie całą moją rodzinę królewską! Ach, oddycham wreszcie! Znalazłam przecie stosowne wyjście. Sponiewierać się jest to wylecieć na swobodę. Wszystko zszarpać, wszystkiemu stawić miedziane czoło, wszystko przewrócić do góry nogami — to się dopiero żyć nazywa. Słuchaj, ja cię kocham.
Tu przerwała sobie i uśmiechnęła się straszliwie:
— Kocham cię nietylko dlatego, żeś do stworzenia boskiego niepodobny, ale także dlatego, żeś nikczemny. Kocham w tobie zarazem poczwarę i pajaca. Wierz mi, kochanek jak ty: upokarzany, oklaskiwany, pocieszny, szkaradny, ohydny, wystawiany codzień na pośmiewisko u tego pręgierza, który teatrem się zowie, kochanek taki smak ma dla mnie przedziwny. To tak, jakby kto kosztował zakazanego owocu otchłani. Kochanek upadlający cóż za rzecz wytworna! Zatopić zęby nie w rajskiem jabłku, ale w piekielnem, oto co mię kusi! Oto od czegom ja Ewa! Ewa niezgłębionych przepaści. Jakkolwiek o tem nie wiesz, jesteś zapewne szatanem. Jam też zawsze wyczekiwała podobnego do ciebie wcielenia zmory. Sprężyny twojego życia król ciemności zapewne w złośliwych rękach trzyma. Odblaskiem być musisz zgrzytającego piekielnego śmiechu. Panem jesteś, na któregom właśnie czekała. Bo mi tylko wystarczyć może miłość, jaką niegdyś płonęły Medee i Kanidje. Pewna byłam, że mi się nareszcie nastręczy jedna z tych niesłychanych przygód nocnych. Jesteś tem, czego właśnie sobie życzyłam. Mówię ci tysiące rzeczy, których zapewne nie rozumiesz. Gwynplainie, niczyją nigdy nie byłam, oddaję ci się czysta, jako płonące zarzewie. Być może, że mi nie wierzysz: ale gdybyś wiedział, jak mi to jest obojętne!
Słowa te miały tłumny bezład wulkanicznego wybuchu. Gdyby kto przekłuć zdołał bok Etny, mógłby sobie zrobić pojęcie podobnego wytrysku płomieni.
Gwynplaine wyjąkał:
— Ależ pani...
Położyła mu rękę na ustach.
— Cicho bądź! Ja na ciebie patrzę. Słuchaj mnie. Jam zarazem niepokalana i rozpasana. Jestem niby westalką-bachantką. Niczyją nigdy nie byłam, i mogłabym być Pytją w Delfach, i mieć pod moją stopą nagą trójnóg bronzowy, zasłany skórą Pytana, na którym łokciami wsparci kapłani pytania szepczą niewidzialnemu bogu. Serce moje jest z głazu, ale podobne zarazem do tych tajemniczych kamieni, które morze wytacza pod stopy skały Huntly Nabb, przy ujściu Theessy, i które rozbiwszy młotem, węża znajdziesz w środku. Otóż wąż ten to moja miłość. Miłość wszystko mogąca, gdyż cię tu sprowadzić potrafiła. Nieprzebyta przestrzeń nas dzieliła. Ja byłam w ogniach Syrjusza, tyś się czołgał po ziemi. Aleś umiał przebyć ten przestwór niezmierny, i oto jesteś. A więc dobrze. Milcz. Jam twoja!
Zatrzymała się przez chwilę. Gwynplaine drżał, jak liść. Ona znów się uśmiechnęła.
— Widzisz, Gwynplainie, marzyć jest to stwarzać. Życzenie przyzwaniem bywa. Urojenie snuć jest to wywoływać rzeczywistość. Wszechmocna i straszliwa pomroka nie daje się wyzywać nadaremnie. Daje nam, czego pożądamy. I oto jesteś. Będęż się wahała pobiec ku zgubie? Nie. Ośmielęż się być twoją kochanką, twoją niewolnicą, twojem czemśkolwiek? Z rozkoszą. Słuchaj, Gwynplainie, jam kobieta. Kobieta to zlepek, gliny który błotem być żąda. Czuję potrzebę pogardzać sam a sobą. Dodaje to smaku pysze. Z wielkością podłość niech się złączy. Nic się wyborniej nie kojarzy. Pomiataj mną, ty, którym pomiatają inni. Znikczemnienie niżej znikczemnienia — cóż za rozkosz! Wypielęgnowany długoletnią tęsknotą, podwójny ten bezcześci kwiat niechże raz zerwę! Stopami mię twemi zgnieć! Tem mocniej mię pokochasz. Wiem to. Ale czy rozumiesz, dlaczego ja cię ubóstwiam? Bo pogardzam tobą. Znajdujesz się tak dalece niżej ode mnie, że aż cię to na podwyższeniu stawia. Górę z otchłanią w jedno zbić zamętem jest; a ja zamęt lubię. Z niego wszystko się poczyna i na nim kończy. Cóż to jest zamęt? Jedno tylko niezmierzone zbiorowisko kału. A przecież z kału tego światło trysnęło, z śmietniska tego świat się zrodził. Ani pojęcia mieć nie możesz, do jakiego stopnia jestem przewrotna. Z błotem gwiazdę zagnieć a mnie utworzysz.
Tak mówiła straszliwa ta kobieta, podczas gdy opadająca z piersi jej szata odsłaniała całe bogactwo kształtów jej dziewiczych. Ciągnęła dalej:
— Lwica dla wszystkich, suka dla ciebie. Jak też to się świat wydziwiać będzie! Być dziwowiskiem głupców przyjemną jest rzeczą. Ja, ja rozumiem siebie. Jeślim jest boginią, to wszak Amfitryte kochała jednookiego Cyklopa. Jeżelim czarodziejką, to Urgela wybrała sobie Bugryksa, straszydła o ośmiu pletwowatych dłoniach. Jeślim księżniczką, to Marja Stuart miała swojego Rizzia. Na trzy piękności trzech potworów. Jam większa od tych wszystkich kobiet, boś ty od ich kochanków większą jeszcze poczwarą. Gwynplainie, myśmy dla siebie stworzeni. Tyś nazewnątrz, jam wewnętrznie potworą. Stąd moja cała miłość. Kaprys, dobrze. Ale czem jest huragan? Kaprysem. Jest między nami gwiaździste jakieś powinowactwo; obojeśmy dzieci nocy, ty twarzą, ja umysłem. Ty mnie niejako odtwarzasz. Ukazujesz się, i oto dusza moja ku tobie idzie. Dotąd ja jej nie znałam. Zdumiewająca jest ona. Zjawienie się twoje wywołuje hydrę ze mnie, bogini. Ty mnie uczysz prawdziwej mojej natury. Ty mnie prowadzisz do odkrycia samej siebie. Patrz, jak jestem do ciebie podobna. Spoglądaj we mnie, jakby w zwierciadło. Twarz twoja mojej duszy jest obrazem. Nie wiedziałam, żem do tego stopnia przerażająca. Ha, ha! Ja także jestem potworą. O Gwynplainie, jakąż ty mi jesteś rozrywką!
Tu w dziwny sposób roześmiała się po dziecięcemu, pochyliła mu się do ucha i szepnęła:
— Chcesz ty widzieć kobietę oszalałą? To ja.
Wzrok jej wpijał się w Gwynplaina. Wzrok bywa odurzającym napojem. Suknia jej groźnie się przesuwała. Ślepe i zwierzęce uniesienie ogarniało Gwynplaina. Zachwyt to był niemal bliski konania. Podczas gdy ta kobieta mówiła, czuł, jakby go obryzgiwały płomienie. Nie miał siły wyrzec słowa. Ona zaś co chwila sobie przerywała i, co chwila wpatrując się w niego: — O cóż to za potwora! — mruczała. Zdawała się być opętaną.
Naraz pochwyciła go za ręce.
— Gwynplainie, jam pałac, ty zaś ulica. Stańmy obok siebie. O, jakżem szczęśliwa, jużem upadła! Radabym, żeby cały świat wiedział, do jakiego stopnia jestem znikczemniała. Tem mocniejby jeszcze na twarz padano przede mną, gdyż im co jest więcej pogardy godnego, tem chętniej przed tem człowiek pełza. Taki to jest ten nasz rodzaj ludzki. Wróg, ale uniżony; smok, ale zarazem robak nędzny. O, jam jest rozpasana, jak bogowie Olimpu! Umiem też działać, jak królowa! Któż była Rodope? Władczyni Egiptu, która kochała Phteha, człowieka z głową krokodyla. Na cześć jego wybudowała trzecią piramidę. Pentezilea kochała Centaura, który się z tego powodu stał konstelacją, Strzelcem zwaną. A co myślisz o Annie austrjackiej? Jakżeż Mazarin byłbrzydki! Ty już nie brzydki jesteś, ale potworny. Brzydota małością jest, a potworność wielkością. Brzydota to wydrzeźnianie się szatana poza pięknością. Ale potworność jest odwrotną stroną szczytności. To tylko inny jej objaw. Olimp posiada dwa stoki; jeden, ku słońcu zwrócony, Apollona wydał; drugi, od strony nocy, Polifema. Ty, tyś jest Tytanem! Byłbyś Behemotem w puszczy leśnej, Lewiatanem w Oceanie, Tyfonem w otchłani błota. Jesteś potężny. Jest coś gromowego w twojej potworności. Możnaby sądzić że ci twarz poprzeorywały ciosy piorunów. Niby wyczytuje się na niej gniewne szkicowanie wielkiej płomienistej pięści. Urobiła cię i przepadła. Zapamiętałość ciemna, we wściekłości przystępie, wlepiła ci duszę pod tę straszliwą postać nadludzką. Piekło jest rozpalonym przyrządem katowskim, w którym się do czerwoności rozpala żelazo, przeznaczeniem zwane; otóż tyś napiętnowany tem żelazem. Kochać cię jest to rozumieć wielkość. Ja to się cieszę tem zwycięstwem! Zakochać się w Apollonie, potrzebaż na to wysiłku? Zdumieniem chwała się mierzy. Ja cię kocham. Marzyłam o tobie noce całe, noce całe, noce całe! Ten pałac to mój własny. Musisz zobaczyć moje ogrody. Są tam zdroje szemrzące pośród liści, pieczary do pieszczot i przepyszne posągi dłuta kawalera Bernina. A co kwiatów! Może ich nawet zanadto.
Wiosną płonie tam od róż. Czy ci mówiłam, że królowa jest moją siostrą? Rób ze mną, co ci się podoba. Stworzona jestem na to, żeby mi Jowisz całował stopy, a szatan w twarz mi pluł. Maszże ty jaką wiarę? Ja jestem papistką. Mój ojciec Jakób II umarł we Francji z tłumem jezuitów wokoło siebie. Nigdy, jak żyję, nie doświadczałam tego, co doświadczam przy tobie. O, chciałabym w księżycowy wieczór być razem z tobą, przy hucznej muzyki dźwiękach, oboje siedzący na jednem wezgłowiu, pod szkarłatnym namiotem złocistej galery, wpośród niewyczerpanych słodyczy kołysania się fal. Znieważaj mnie. Bij mię. Płać mi. Nie miej mnie za stworzenie boskie. Ja cię ubóstwiam.
Pieszczoty wyciem być mogą. Wątpicie o tem? Wejdźcie tylko do lwiej jaskini. Ohyda siedziała w tej kobiecie, z wdziękiem napoły. Nic mocniej dramatycznego. Czułeś tam szpony, czułeś tam dotknięcie aksamitu. Był to napad tygrysi, przerywany uskakiwaniem. Była igraszka, była i śmierć w tych podskokach. Kobieta ta ubóstwiała bezwstydnie. Wypływem tego było udzielanie się szału. Nieprzeparta wymowa, niewypowiedzianie gwałtowna i słodka. Zniewaga słów tych nie znieważała. Zarazem bałwochwalstwo ich obelgą było. Jednocześnie policzkowanie ich wniebowzięciem było. Dźwięki mowy tej kobiety nadawały szalonym jej i palącym miłością słowom jakąś cechę prometejskiej wielkości. Obchody świąt wielkiej bogini, opiewane przez Ajschylosa, udzielały kobietom, szukającym Satyrów przy gwiazd blasku, tej samej ponurej wściekłości bohaterskiej. Szały podobne podrzucały także tajemnicze grona, tańczące pod konarami dębu Dodony. Kobieta ta wydawała się całkiem przeistoczoną, jeśli tylko podobna być przeistoczonym po stronie przeciwnej niebu. Włosy jej unosiły się dreszczem grzywy; suknia jej się rozsuwała, potem przymykała znowu; nic czarowniejszego jak jej łono pełne dzikich wykrzyków. Promienie błękitnego jej oka krzyżowały się z błyskami jej czarnej źrenicy. Wydawała się nadprzyrodzoną. Gwynplaine, coraz bardziej słabnący, czuł, że ulega powoli przenikliwym wrażeniom podobnego zbliżenia.
— Kocham cię! — zawołała. I ukąsiła go pocałunkiem.
Homer ma chmury, które miały się może stać konieczne nad Gwynplainem i Jozyaną, tak jak nad Jowiszem i Junoną. Dla Gwynplaina kochanym być przez kobietę, która miała wzrok i widzieć go mogła, i czuć na swoich ustach potwornych dotknięcie niebiańskiego pocałunku było czemś wytwornem i gromowładnem. Zdawało mu się, że wobec tej kobiety, pełnej zagadkowości, wszystko się w nim rozpierzcha. Wspomnienie Dei szarpało się, pokrzykując boleśnie pośród tego cienia. Istnieje starożytna płaskorzeźba, przedstawiająca sfinksa zjadającego amorka; skrzydła łagodnej niebiańskiej istotki krwawią między temi dzikiemi i uśmiechniętemi zębami.
Czy Gwynplaine kochał tę kobietę? Czy, jak kula ziemska, i człowiek posiada także dwa bieguny? Jesteśmyż także czemś wirującem na nieporuszonej osi, gwiazdą zdaleka, bryłą błota zbliska, po której przesuwają się naprzemian dzień z nocą? Maż i serce dwie strony: jedną, która kocha w świetle, drugą, która miłuje w ciemnościach? Tu kobieta-promień, tam znów kobieta-kałuża. Niezbędnym jest anioł. Więc czyżby podobna, żeby i szatan był potrzebny? Posiadaż i dusza skrzydła nietoperze Wydzwaniaż dla wszystkich zmroku godzina? Jestże wina nieodłączną częścią konieczności naszego przeznaczenia? Wrodzone nam złe musimyż nieodwołalnie wraz ze wszystkiem przyjmować za nasze? Błąd jestże długiem do spłacenia? W zapytaniach tych wszystkich tkwi głęboka groza! A przecież mówi nam głos jakiś, że zbrodnią jest być słabym. Niewypowiedziany zamęt miotał duszą Gwynplaina. Ciała dreszcze, życie, trwoga, rozkosz, bezwładne upojenie i cały ogrom wstydu, jaki duma w sobie mieści. Skłoniż się się on ku upadkowi?
Jozyana powtórzyła: — Kocham cię!
I, rozszalała, przycisnęła go do piersi.
Gwynplaine odchodził od zmysłów.
Naraz tuż obok nich zadrżał srebrny głos dzwonka. Był to ów tajemniczy przyrząd we wgłębieniu ściany. Jozyana niecierpliwie odwróciła głowę i rzekła:
— Czegóż ona znowu chce?
Wtem nagle, z szelestem czegoś wykręcającego się na osi, rozwarła się skrytka srebrna, zdobna królewską koroną. Ukazało się tam wnętrze, wybite błękitnym aksamitem, a wpośród niego list na złotej tacy. List ten wydawał się bardzo gruby, położony zaś w górę pieczątką, która również posiadała odblaski złotawe. Dzwonek ciągle dalej dźwięczał. Skrytka przytykała niemal do miejsca, na którem oboje siedzieli. Księżniczka, jedną ręką obejmując szyję Gwynplaina, drugą wzięła list z tacy i odepchnęła kołowrotek. Ten się przymknął natychmiast i jednocześnie dzwonek także zamilkł. Jozyana słaniała pieczęć, wyjęła dwa jakieś spore papiery z koperty i rzuciła je pod stopy Gwynplaina. Na pieczęci znajdowała się korona królewska, pod nią zaś głoska A. Na kopercie zaś dużemi literami wypisane było: Jej Dostojność Księżniczka Jozyana. To, co koperta w sobie zawierała, było w części pergaminem, w części papierem. Pergamin znacznie był grubszy i większy od papieru. Wisiała u niego duża pieczęć z zielonego wosku. Księżniczka, cała drżąca i z oczyma wilgotnemi od miłosnego zachwytu, zobaczywszy to, skrzywiła się w sposób bardzo niecierpliwy.
— Ach, cóż mi ona znowu nasyła? — rzekła z niesmakiem. — Jakieś papierzyska. Co też to za nudna kobieta!
I, odrzuciwszy na bok pergamin, poczęła papier rozwijać.
— To jej pismo. Własnoręczne pismo mojej pani siostry. Niewymownie mi się przykrzy to wszystko. Gwynplainie, czy umiesz ty czytać?
Gwynplaine dał potakujący znak głową.
Wtedy wyciągnęła się nawznak na sofce, prawie leżąc, podwinęła nagie stopy pod suknię i ramiona starannie nasunęła rękawami, co było osobliwszą zaprawdę wstydliwością, gdyż jej szyja i piersi pozostały odkrytemi, i nie przestając czarować Gwynplaina namiętnem spojrzeniem, podała mu przesłane sobie pismo.
— A więc, Gwynplainie, ponieważ już mój jesteś, służbę twoją rozpocznij. Proszę cię, ukochany mój, czytaj sam, co pisze królowa.
Gwynplaine wziął papier, rozłożył go i głosem, w którym przebijały wszelkiego rodzaju drżenia, czytał co następuje:
„Niniejszem najmiłościwiej przesyłamy ci załączony odpis protokółu poświadczonego i podpisanego przez wiernego nam Williama Cowpera, lorda kanclerza królestwa naszego angielskiego, z którego to protokółu wykazuje się dowodnie, jako prawy syn lorda Linnaeusa Clancharlie wykryty został i sprawdzony pod nazwiskiem Gwynplaina, w niskości wałęsającego się kuglarzy i skoczków rzemiosła. To jego z prerogatyw mu należnych wyzucie odnosi się do czasu najwcześniejszego jego dzieciństwa. Stosownie tedy do ustaw zasadniczych i niezaprzeczonych jego praw do należnego mu dziedzictwa, rzeczony lord Fermain Clancharlie, syn lorda Linnaeusa, nie dalej jak dnia dzisiejszego wprowadzony zostanie w posiadanie należnego mu w izbie lordów krzesła; z tego tedy powodu, w życzliwości naszej, chcąc i nadal utrzymać względem twej osoby wyrzeczony poprzednio przekaz dóbr i posiadłości lordów Clancharlie Hunkerville, pomienionego lorda względom serca twego w miejsce lorda Dawida Dirry-Moir zalecamy. Jakoż do rezydencji twojej w Corleone-Lodge sprowadzić go zarządziwszy, niniejszem rozkazujemy i wyraźnie mieć chcemy, jako siostra i królowa, ażeby ów lord Fermain Clancharlie, aż dotąd Gwynplainem zwany, za małżonka był od ciebie przyjęty i uznany. Taka jest nasza królewska wola“.
Podczas całego tego czytania księżniczka, coraz więcej się unosząc z wezgłowia, słuchała milcząca z zaiskrzonem wejrzeniem. Kiedy wreszcie Gwynplaine słów ostatnich dokończył, gwałtownie list mu z rąk wyrwała.
— Anna, królowa — rzekła zamyślona spojrzawszy na podpis listu.
Poczem porwała z posadzki porzucony pergamin i poczęła go przebiegać szybkim wzrokiem. Było to wiadome nam już zeznanie rozbitków Matutiny, poświadczone jako wypis wiarogodny przez szeryfa Southwarku i lorda kanclerza.
Przerzuciwszy go, odczytała raz jeszcze pismo królowej, poczem rzekła:
— A więc dobrze.
I ukazując palcem Gwynplainowi wyjście z galerji, którą się był do jej komnaty dostał:
— Precz stąd! — rzekła.
Gwynplaine, skamieniały, nie ruszył się z miejsca.
Ona znowu rzekła lodowato:
— Ponieważ mężem moim jesteś, więc precz stąd! Gwynplaine, słowa wymówić niezdolny, z oczyma spuszczonemi jakby winowajca, zdawał się do miejsca przykuty.
Ona mówiła dalej wyniośle:
— Nie masz już prawa tu być. To miejsce dla mojego kochanka!
Gwynplaine wydawał się być posągiem.
— A więc, jeżeli tak — rzekła — to ja stąd odejdę. A, mężem moim jesteś! Nic wyborniejszego. Nienawidzę cię!
Poczem, zerwawszy się i rzucając w przestrzeń niesłychanie dumne, niewiadomo już kom u pożegnania skinienie, oddaliła się z komnaty.
Niebawem zasłona, stanowiąca wyjście z galerji, z szelestem za nią zapadła.
Gwynplaine tedy pozostał samotny. Samotny wobec tej letniej jeszcze kąpieli i tego zmiętego łoża. W głowie jego rozkołatanie dochodziło już do swego szczytu. To, co myślał, do myśli już podobne nie było. Było to rozproszenie, rozpierzchnięcie, trwoga znajdowania się w natłoku rzeczy niepojętych. Czuł w sobie coś, jakby chęć zbudzenia się z dręczącej zmory. Wstąpić w światy nieznane nie jest to tak prostą rzeczą. Poczynając od listu, wręczonego mu przez pazia, przepłynął wkoło Gwynplaina cały pochód niespodzianek coraz mniej przystępnych rozumowi. Aż po tę chwilę senne niby miał przywidzenia; widział jednak w nich jasno. Ale co teraz, to już omackiem iść było trzeba.
Więc też nic już nie myślał. Nawet nie usiłował myśleć. Poprostu biernie ulegał. Został siedzący na tem samem miejscu, na którem go odbiegła Jozyana.
Wtem pośród tych zewsząd gromadzących się wokoło niego ciemności szelest kroków doszedł jego ucha. Były to kroki męskie. Przychodziły zaś z całkiem przeciwnej strony galerji, niż było wyjście, którem zniknęła księżniczka. Coraz się bardziej zbliżały. Gwynplaine, jakkolwiek dziwnie odrętwiały, bacznie nasłuchiwać począł, I oto naraź otworzyły się z trzaskiem opisane wyżej drzwi zwierciadlane, i z wesołą piosnką francuską, poczynającą się od słów:
Raz głodne wieprze w swym karmniku
Piekielnie kląć zaczęły —
Ukazał się na progu młody mężczyzna. Miał szpadę przy boku, w ręku kapelusz z piórami i kokardą, na sobie zaś wspaniały ubiór morski. Widząc go, Gwynplaine zerwał się na równe nogi, jakby za pociśnięciem sprężyny. Wzajemnie się obadwaj poznali.
Jednocześnie niemal wykrzyknęli obaj:
— Gwynplaine!
— Tom-Jim-Jack!
Gwynplaine skrzyżował ręce na piersiach. Tam ten podszedł ku niemu.
— Skądżeś się tu wziął, Gwynplaine?
— A ty jakim sposobem tu przychodzisz, Tom-Jim-Jacku?
— A, rozumiem. Jozyana! Zwyczajnie, kaprys kobiecy. Pajac, będący zarazem poczwarą, to już powab podwójny, któremu się oprzeć trudno. Przebrałeś się, widzę, mając tu przyjść Gwynplaine.
— I ty także, Tom-Jim-Jacku.
— Gwynplainie, co znaczy na tobie ten ubiór pański?
— Tom-Jim-Jacku, co znaczy na tobie ten ubiór wojskowy?
— Wiedz, kochanku, że ja nie odpowiadam na twoje pytania.
— Ani ja także na twoje, Tom-Jim-Jacku.
— Gwynplainie szanowny, ja się nie nazywam Tom-Jim-Jackiem.
— Tom-Jim-Jacku przezacny, ja się nie nazywam Gwynplainem.
— Wiedz o tem, żem jest u siebie.
— Wiedz o tem, żeś jest u mnie.
— Nie przedrzeźniaj słów moich, bo będzie kij w robocie. Dosyć już tego błazeństwa, nędzny głupcze!
Gwynplaine zbladł.
— Sameś głupiec, mój panie, i proszę cię o rachunek z tej obelgi!
— Ha, ha! W twojej psiej budzie, kiedy zechcesz. Na kułaki.
— Nie. Tu, natychmiast, i to na szpady!
— Chciej wiedzieć, przyjacielu Gwynplainie, że ze szpadą tylko dobrze urodzona ręka do czynienia miewa. Co do mnie zaś, biję się tylko z sobie równymi. Otóż my dwaj równi jesteśmy na pięści, ale nigdy na szpady. W zajeździe Inn-Tadcasteru Tom-Jim-Jack może wybornie wykułakować Gwynplaina. Ale w Windsorze to trochę co innego. Więc tedy dowiedz się nareszcie, że ten, który raczy obecnie mówić z tobą, jest kontradmirałem.
— A ja znowu jestem parem Anglji.
Człowiek, o którym Gwynplaine myślał, że jest Tom-Jim-Jackiem, za boki się porwał od śmiechu.
— Ha, ha! Czemu lepiej nie królem? Ale Bogiem a prawdą, masz nawet i słuszność. Pajac może się przebierać za kogo zechce. Powiesz mi może jeszcze, żeś jest Tezeuszem, księciem ateńskim?
— Nie, powtórzę tylko, żem jest parem Anglji, i że się z sobą bić będziemy.
— Gwynplainie, strzeż się. Nie pozwalaj sobie żartów z kimś, który cię może kazać wygrzmocić. Wiedz, że nazwisko moje jest lord Dawid Dirry-Moir.
— A moje lord Clancharlie.
Lord Dawid powtórnie o mało nie pękł ze śmiechu.
— No, to przynajmniej trafnie obmyślone. Gwynplaine jest lordem Clancharlie. Wybornie. W istocie, jest to nazwisko, które nosić potrzeba, ażeby móc posiadać Jozyanę. Sluchajno, tym razem to ci przebaczam. A wiesz dlaczego? Oto obadwaj jesteśmy jej kochankami.
Wtem usunęła się zasłona w głębi galerji, i rzekł na to głos jakiś:
— Obaj jesteście jej mężami, miłościwi panowie.
Dwaj zapaśnicy jednocześnie się odwrócili w tę stronę.
— A! Barkilphedro! — zawołał lord Dawid.
Nie kto inny to był w istocie. Człowiek ten obu lordom pokłonił się w milczeniu.
O kilka kroków za nim stał człowiek jakiś o surowej i pełnej poszanowania twarzy, z czarnym prętem w ręku. Człowiek ten podszedł nieco bliżej, skłonił się trzykrotnie przed Gwynplainem i rzekł mu:
— Milordzie, jestem woźnym od Czarnego Pręta. Przychodzę właśnie po waszą dostojność, stosownie do wyraźnych rozkazów Jej Królewskiej Mości.
Straszliwe w górę wyniesienie, które już od godzin tylu coraz nowem olśnieniem zalewało Gwynplaina, uniósłszy go do Windsoru, nagle znowu przerzucało do Londynu.
Mieniały się w oczach jego widziadłowe rzeczywistości, niemal się pomiędzy sobą nie spajając wcale. Ani sposobu im się odjąć. Z odbiegnięciem jednej, natychmiast druga go chwytała. Nie dawało mu to nawet odetchnąć.
Kto kiedy widział rzucającego gałkami kuglarza, obraz losu widział. Te pociski nieustannie niepokojone, to ku górze miotane, to wdół spadające, są niby ludźmi w rękach przeznaczenia.
Pociski i zabawki.
Wieczorem dnia tegoż samego Gwynplaine znajdował się w dziwnem zaprawdę miejscu.
Siedział na ławie zdobnej w lilje. Na suknie swoje jedwabne narzucony miał aksamitny płaszcz szkarłatny o białej podszewce i kołnierzu gronostajowym, z ramion zaś zwieszały mu się dwa z tegoż futra pasy, bramowane złotem.
Wokoło niego wielu drugich siedziało, podobnież na liijach, podobnież w gronostajach i szkarłacie.
Inni przed nim klęczeli. Ci ubrani byli w jedwabne czarne szaty. Niektórzy klęcząc pisali.
Na przodzie, w pewnej odległości, stopnie wiodły ku wywyższeniu pod baldachimem, a tam, w głębi, świetniała tarcza z lwem i jednorożcem, stanowiąca oparcie dla wielkiego złoconego z koroną u szczytu siedzenia. Siedzenie to było tronem. Tronem Wielkiej Brytanji. Sala zaś, w której Gwynplaine był zasiadł — Izbą lordów, parów Anglji.
Powiedzmy, jakim sposobem on się tam dostał. Dzień ten cały, od rana poczynając, a kończąc na wieczorze, od Windsoru do Londynu, od Corleone-Lodge do Westminster-Hallu, był dla niego nieustannym tylko po szczeblach w górę pochodem. Co krok oszołomienie nowe. Z Windsoru ruszył w pojeździe królewskim, w otoczeniu, jakie przystało parowi państwa. Straż zaszczytna dziwnie podobna bywa do straży bezpieczeństwa.
Dnia tego przechodnie widzieć mogli liczny orszak dworzan królewskich, towarzyszący szparko pędzącym dwom wspaniałym karocom. W pierwszej siedział woźny od Czarnego Pręta, trzymający w ręku władzy swej godło. W drugiej widać tylko było szeroki kapelusz z białemi pióry, najzupełniej ocieniający czyjeś oblicze. Ale kto tam siedział? Książę jaki, czy więzień jaki? Gwynplaine to był poprostu. Wyglądało to, jakby kogoś wieziono do Wieży Londyńskiej, jeżeli tylko nie do Izby parów.
Anna stosownie tu wszystko urządziła. Ponieważ się to tyczyło przyszłego męża jej siostry, z własnych więc swoich dworzan wyznaczyła otoczenie.
Pomocnik woźnego od Czarnego Pręta jechał konno na czele orszaku. W powozie, w którym siedział sam woźny, na wezgłowiu leżała poduszka przerabiana srebrem. Spoczywała zaś na niej teka czarna, z koroną królewską.
W Brentfordzie, który jest ostatnim poprzęgiem na drodze do Londynu, pochód cały się zatrzymał. Czekała tam kolasa czterokonna, mająca dwóch pocztyljonów, woźnicę dworskiego w peruce, oraz czterech z tyłu lokai. Koła, stopnie, osie, dyszel, słowem wszystkie przybory kolasy, kapały złotem. Zaprzęgi były srebrne. Kolasa ta wielce była wspaniałej i dziwnej budowy. Mogłaby z powodzeniem zająć miejsce pośród pięćdziesięciu jeden karoc, których portrety zostawił nam Roubo.
Woźny wysiadł z karocy, jednocześnie też pomocnik jego zsiadł z konia. Pomocnik wyjął wspomnianą wyżej poduszkę i, trzymając ją oburącz, stanął poza swoim zwierzchnikiem. Poczem woźny, otworzywszy czekającą kolasę i przystąpiwszy do Gwynplaina, z pełnym szacunku pokłonem prosił go, ażeby się raczył przesiąść, co gdy Gwynplaine uskutecznił, obaj urzędnicy weszli tuż za nim i zasiedli w głębi ławeczkę, przeznaczoną dla paziów w dawnych ceremonjalnych kolasach.
Kolasa wybita była białym atłasem, zaciągniętym koronką, ze sznurami i kutasami srebmemi. Sufit jej zdobny był w herby. Również i tu służba cała nader wspaniale była przybrana.
Gwynplaine, poprzez tumany odurzenia, które go zewsząd okłębiały, zauważył jednak ten przepych i spytał urzędnika:
— Czyja to liberja?
Ten skłonił się i rzekł:
— Wasza własna, milordzie.
Dnia tego w Izbie lordów posiedzenie odbyć się miało wieczorem. Curia erat serena, mówiąc językiem dawnych sprawozdań. W Anglji życie publiczne chętnie bywa nocnem życiem. Wiadomo jest, że razu pewnego zdarzyło się Sheridanowi rozpocząć o północy jakąś mowę, którą dopiero skończył o samym wschodzie słońca.
Dwa poprzednie pojazdy wróciły do Windsoru; kolasa zaś, w której Gwynplaine siedział, skierowała się ku Londynowi. Jechano jak być może najpowolniej. Zdawać się mogło, że tego wymagała godność peruki woźnicy. Bo też i pod postacią tej uroczystej osoby ceremonjał na dobre już brał w opiekę Gwynplaina.
Opóźnianie się to zresztą prawdopodobnie było umyślne. Poniżej ujrzymy może jego przyczyny.
Jeszcze niezupełnie była noc zapadła, kiedy się kolasa zatrzymała przed Kings-Gate, ciężką bramą, wtłoczoną pomiędzy dwie wieżyczki, stanowiącą przejście z White-Hall do Westminsteru. W tem miejscu orszak dworzan skupił się około kolasy. Jeden z lokai zeskoczył z tylnego kozła i otworzył drzwiczki. W tedy wysiadł woźny od Czarnego Pręta, za nim zaś jego pomocnik z poduszką; poczem zaraz zbliżywszy się do Gwynplaina, rzekł:
— Racz wysiąść, milordzie. Proszę zachować kapelusz na głowie.
Gwynplaine pod płaszczem podróżnym miał na sobie ubranie jedwabne, którego, nie zdjął był od wczora. Nie miał jednak szpady przy boku.
Płaszcz zostawił w kolasie.
Pod sklepieniem Kings-Gate znajdowała się jeszcze bram a druga, w bok wiodąca, ale znacznie już niższa, od ziemi zaś podwyższona o kilka stopni.
W obchodach ceremonjalnych dowodem jest poszanowania wyprzedzać tego, komu się cześć oddaje.
Więc też i tu woźny ze swoim pomocnikiem szedł na przedzie. Gwynplaine udał się za nimi. Przebyli schodki i weszli w głąb bocznej bramy.
Niebawem znaleźli się w okrągłej i obszernej komnacie, wspartej na słupie od środka i będącej widocznie niższem piętrem wieży. Oświetlona ona była wąskiemi bardzo, ostrołukowemi oknami, skutkiem czego ciemna być musiała nawet w dzień biały. Brak światła jednak wielce nieraz dodaje uroczystości. Zmrok sam już z siebie jest czemś majestatycznem. W izbie tej stało uszykowanych trzynastu ludzi. Trzech na przedzie, sześciu w drugim rzędzie, czterech w ostatnim. Z pomiędzy trzech pierwszych jeden miał na sobie wyciętą z boków koszulę z wiśniowego aksamitu, dwaj zaś drudzy podobnież zupełnie, tylko że z atłasu. Na ramieniu każdego z nich herb Anglji był wyszyty. Sześciu następnych miało na sobie dalmatyki z białej mory, każdy z inną tarczą na piersiach. Czterej zaś ostatni, wszyscy w czamem morowem ubraniu, tem się tylko różnili, że pierwszy miał na sobie błękitną opończę, drugi świętego Jerzego w szkarłatnem polu na piersiach, trzeci po jednym karmazynowym krzyżu na piersiach i plecach, czwarty kołnierz z czarnego futra. Wszyscy byli z odkrytemi głowami, w perukach, ze szpadami przy boku. Zaledwie rozpoznać było można rysy ich w półcieniu. Oni zaś wcale twarzy Gwynplaina rozróżnić nie mogli.
Woźny od Czarnego Pręta, w górę podniósłszy swoje godło, rzekł:
— Milordzie Fermainie Clancharlie, baronie Clancharlie i Hunkerville! Oto ja, woźny od Czarnego Pręta, pierwszy urzędnik izby obrzędów, niniejszem zdaję Waszą Dostojność Podwiązce, pierwszemu królewskiemu heroldowi Wielkiej Brytanji.
W tem miejscu wystąpił z szeregu człowiek w aksamitnej koszuli, skłonił się przed Gwynplainem aż do ziemi i przemówił w te słowa:
— Milordzie Fermainie Clancharlie, jestem Podwiązka, pierwszy królewski herold państw Wielkiej Brytanji. Jestem dostojnikiem powołanym i uwieńczonym przez jego łaskawość księcia Norfolk, dziedzicznego marszałka państwa. Przysiągłem posłuszeństwo królowi, parom i kawalerom orderu Podwiązki. W dzień mojego uwieńczenia, kiedy książę marszałek Anglji na głowę mi kubek wina wylał, uroczyście przyrzekłem oddać życie moje rycerskiej ustawie, unikać towarzystwa ludzi złego obyczaju, raczej usprawiedliwiać niż ganić osoby szlachetnego rodu, oraz przychodzić z pomocą wdowom i dziewicom. Ja to mam obowiązek urządzać obchody porzebowe parów Anglji, mając zarazem pieczę i straż nad ich rodowodami. Usługi moje powolne waszej dostojności zalecam.
Pierwszy z dwóch następnych, z kolei nisko się skłoniwszy, rzekł:
— Milordzie, jestem Clarence, drugi królewski herold państw Wielkiej Brytanji. Obowiązkiem moim jest urządzać obchody pogrzebowe osób szlachetnie urodzonych, a nie będących parami. Powolne moje służby waszej dostojności zalecam.
Poczem trzeci się zbliżył i rzekł:
— Milordzie, jestem Norroy, trzeci królewski herold Anglji. Powolność moją waszej dostojności zalecam.
Z kolei sześciu następnych, nieporuszenie i nie składając ukłonów, postąpiło tylko krokiem.
Pierwszy z nich od prawej strony Gwynplaina tak się odezwał:
— Milordzie, myśmy sześciu książęcych heroldów państwa Wielkiej Brytanji. Ja nazywam się York.
Wślad za nim drudzy wymieniać się poczęli.
— Jam jest Lancastre.
— Jam jest Richmond.
— Jam jest Chester.
— Jam jest Sommerset.
— Jam jest Windsor.
Tarcze, które na piersiach wyhaftowane mieli, odpowiadały hrabstwom i miastom, których nazwy nosili.
Czterej czarno ubrani głuche zachowywali milczenie.
Ale królewski herold pierwszy palcem ich Gwynplainowi ukazywać począł, mówiąc:
— Milordzie! Oto czterej giermkowie koronni. Błękitny płaszcz.
Tu człowiek w błękitnej opończy skłonił głową.
— Czerwony Smok.
Człowiek z świętym Jerzym głowę schylił.
— Czerwony Krzyż.
Człowiek z krzyżami pokłon oddał.
— Strażnik broni.
Tu znowu człowiek w futrzanym kołnierzu głową skinął. Następnie, na znak dany przez pierwszego herolda, wystąpił z szeregu pierwszy z giermków i wziął z rąk pomocnika woźnego wzmiankowaną wyżej poduszkę z teką.
Wtedy herold rzekł, zwracając się ku woźnemu:
— Tak ma być. Zdaną mi przez was osobę Jego Dostojności niniejszem w zakres moich obowiązków przyjmuję.
Wyszczególnione dotąd formy etykiety, oraz inne jeszcze, które poniżej opiszemy, stanowiły część starego ceremonjału, będącego w użyciu znacznie jeszcze przed Henrykiem VIII. Wstąpiwszy na tron, Anna czas jakiś próbowała go wskrzesić na nowo. W obecnej chwili nic już z tego wszystkiego nie zostało. A przecież Izba lordów uważa się na niedostępną wszelkiej zmianie; i jeśli co na świecie od niepamiętnych czasów się przechowuje, to chyba tam tylko. Jednak i ona się zmienia. E pur si muove.
Cóż się stało, naprzykład, z may pole, tym masztem majowym, który miasto Londyn wbijało na drodze, którą parowie udawali się do parlamentu? Ostatni został wystawiony w 1713 r. Od tego czasu „may pole“ zniknął. Wyszedł z użycia.
Wyglądem zewnętrznym jest nieruchomość; rzeczywistością zmiana. Tak naprzykład weźcie ten tytuł Albemarle. Zdaje się wieczny. Pod tym tytułem przeszło sześć rodzin, Odo, Maudeville, Betlurne, Plantagenet, Beauchamp, Monk. Pod tytułem Leicester następowało po sobie pięć różnych nazwisk, Beaumont, Brewose, Dudley, Sidney, Coke. Pod tytułem Lincoln, sześć. Pod Pembroke, siedem, etc. Rodziny się zmieniają pod nieruchomemi tytułami. Powierzchowny historyk wierzy w niezmienność. W gruncie rzeczy żadnej trwałości. Człowiek może być tylko falą. Oceanem jest ludzkość.
Dumą arystokracyj jest to, co jest dla kobiet upokorzeniem: starość; ale kobiety i arystokracje mają to samo złudzenie: konserwowanie się.
Jest rzeczą prawdopodobną, że Izba lordów nie pozna się wtem, co się dotąd przeczytało, i w tem, co się dalej przeczyta, podobnie jak dawna ładna kobieta nie chce mieć zmarszczek. Lustro jest starym oskarżonym; godzi się z tem.
Malować podobnie, oto cały obowiązek historyka.
Pierwszy herold zwrócił się do Gwynplaina:
— Racz iść za mną, milordzie. — I dodał: — Będziesz witany, przyczem dość będzie z twojej strony uchylić nieco brzegu kapelusza.
Co powiedziawszy, skierował się ku drzwiom, znajdującym się w głębi okrągłej komnaty. Woźny od Czarnego Pręta pochód rozpoczynał. Po nim szedł Płaszcz Błękitny, poduszkę niosąc; potem pierwszy herold; potem Gwynplaine z kapeluszem na głowie. Wszyscy zaś inni heroldowie i giermkowie pozostali w kolistej komnacie.
Orszak, towarzyszący Gwynplainowi, szedł z komnaty do komnaty drogą, którąby dziś z trudnością odszukać przyszło; stary bowiem gmach parlamentu angielskiego od dawna już nie istnieje.
Pomiędzy innemi przeszli i tę gotycką posłuchalną salę, w której odbyło się ostateczne Jakóba II-go z Monmouthem spotkanie; niepotrzebnie w tedy synowiec nikczemnie ugiął kolano przed zapalczywym stryjem.
Wokoło tego pokoju, według dat, z nazwiskami i herbami, wisiało dziewięć portretów dawnych parów: lord Nausladron, 1305. Lord Baliol, 1306. Lord Benestede, 1314 — Lord Cantilupe, 1356. Lord Montbegon, 1357. Lord Tibotot, 1372. Lord Zouch of Codnor, 1615. Lord Bella-Aqua, bez daty. Lord Harren and Surrey, hrabia Blois, bez daty.
Ponieważ noc już była, płonęły tu i owdzie lampy po galerjach. Paliły się także grube woskowe świece w świecznikach, mających poza sobą zwierciadła mosiężne.
Spotykało się tam tylko osoby niezbędnie potrzebne. W jednej z komnat stało na drodze, z głową z poszanowaniem schyloną, czterech pisarzy Izby ze swym zwierzchnikiem na czele. W innej znowu stał przezacny Filip Sydenham, rycerz proporcowy, pan na Brympton-Sommerset. Rycerza takiego mianuje król podczas wojennej potrzeby, pod rozwiniętym wielkim swoim proporcem. W innej jeszcze stał najdawniejszy baronet angielski, sir Edmund Bakon de Suffolk, dziedzic sir Nicholasa, używający nazwy primus baronetorum Angliae. Ten sir Edmund miał poza sobą dworzanina, niosącego jego rusznicę, oraz giermka z tarczą herbową Ulsteru; ci bowiem baroneci z urodzenia już są obrońcami hrabstwa Ulster w Irlandji. W innej nareszcie znajdował się kanclerz izby skarbowej, w towarzystwie czterech swoich starszych rachmistrzów, oraz dwóch delegatów lorda szambelana, przełożonych nad rozkładem podatków. Także i naczelnik mennicy, trzymający na otwartej dłoni funt szterling. Ośmiu tych dostojników z uszanowaniem skłoniło się nowemu lordowi. U wejścia w korytarz wysłany matą, który stanowił przejście z Izby niższej do wyższej, Gwynplaine powitany został przez sir Tomasza Mansell de Margam, kontrolera dworu królowej i członka parlamentu, wybranego przez Glamorgan; u wyjścia zaś — przez deputację baronów pięciu przystani, uszykowanych w dwie strony, po czterech w rzędzie, bowiem owych przystani jest właściwie osiem. William Ashburnham pozdrowił go od portu Hastings, Matthew Aylmor za Dower, Jozyasz Burchett za Sandwich, sir Filip Boteler za Hyeth, Jan Brewer za New Rumney, Edward Southwell za miasto Rye, James Hayes za miasto Winchelsea, a Grzegorz Nailor za miasto Seaford.
Pierwszy herold, w chwili kiedy się Gwynplaine zabierał do oddania ukłonu, przypomniał mu raz jeszcze z cicha:
— Tylko brzegiem kapelusza, milordzie.
Gwynplaine zrobił, jak mu zalecono.
Przybył wreszcie do tak zwanej malowanej komnaty, w której jednak nie było innych malowideł, jak tylko kilka postaci świętych, pomiędzy innemi świętego Edwarda na zasklepieniu długich ostrołukowych okien, przeciętych przez posadzkę na dwoje, tak, że w ten sposób Westminster-Hall posiadał część ich spodnią, górną zaś malowana komnata.
Po tej stronie drewnianej poręczy, przecinającej wzdłuż malowaną komnatę, stało trzech sekretarzy stanu, ludzi znakomitej wagi. Do pierwszego z tych urzędników należała południowa część Anglji, Irlandja i osady zamorskie, także Francja, Szwajcarja, Włochy, Hiszpanja, Portugalja i Turcja. Drugiego wydział stanowiła północna część Wielkiej Brytanji, wraz z nadzorem Niderlandów, Niemiec, Danji, Szwecji, Polski i Moskwy. Trzeci, Szkot rodem, Szkocję miał sobie poruczoną. Dwaj pierwsi byli Anglikami. Jednym z nich był czcigodny Robert Harley, członek parlamentu za miasto New-Raduor. Jeden poseł Szkocji, Mungo Graham, esq., krewny księcia Montrose, był obecny. Wszyscy skłonili się Gwynplainowi w milczeniu.
Ten dotknął tylko brzegu kapelusza.
Odźwierny zapory uniósł ją na zawiasach w miejscu, w którem było przejście do tylnej części malowanej komnaty. Stał tam długi stół, zasłany suknem zielonem, przy którym zasiadali tylko lordowie.
Na stole tym stał świecznik płonący.
Gwynplaine z całym swoim orszakiem wszedł do tego wysoce uprzywilejowanego przedziału.
Zapora poza nimi znowu zapadła.
Pierwszy herold tuż przy niej się zatrzymał.
Malowana komnata była salą wielkiej rozległości.
Widać było w głębi stojących pomiędzy dwoma oknami, pod królewską tarczą, starców dwóch w szatach z czerwonego aksamitu z dwiema wstęgami z gronostajów bramowanych złotem u ramion, oraz kapeluszami o białych piórach na głowach. Przez te rozwarte z przodu ich szaty widać było pod spodem sute jedwabne ubranie i rękojeści ich szpad.
Poza nimi stał nieruchomy człowiek, ubrany całkiem w czarną morę, trzymający w ręku wielką złotą maczugę, mającą na szczycie lwa ukoronowanego. Był to strażnik maczugi Izby parów. Lew bowiem jest ich godłem. „A lwy są to baronowie i parowie“ — tak powiada pisana kronika Bertranda Duguesclin.
Tu wielki herold, ukazując Gwynplainowi dwóch dostojników w aksamitnych szatach, szepnął mu do ucha:
— Milordzie, ci, co tam stoją, są tobie równi. Oddasz im ukłon zupełnie tak, jak oni go tobie zrobią. Są to dwaj baronowie, wyznaczeni ci być chrzestnymi przez lorda kanclerza. Bardzo są starzy i prawie już niewidomi. Oni to mają cię wprowadzić do Izby lordów. Pierwszym z nich jest Karol Mildmay, lord Fitzwalter, szósty z rzędu pan na ławie baronów; drugim zaś — Augustus Arundel, lord Arundel de Trerice, trzydziesty ósmy baron z rzędu.
Poczem, zbliżywszy się krokiem ku dwom starom, rzekł głosem donośnym:
— Fermain Clancharlie, baron Clancharlie, baron Hunkerville, margrabia Corleone w Sycylji, pozdrawia Wasze Dostojności.
Tu dwaj lordowie unieśli swoje kapelusze ponad głową, na całą ręki długość, poczem znowu je włożyli. Gwynplaine zupełnie w ten sam sposób ukłon im oddał.
Orszak szedł dalej tymże samym porządkiem.
Tylko że człowiek, niosący maczugę, umieścił się przed Gwynplainem, dwaj zaś lordowie po dwóch jego bokach. Z tych lord Arundel, idący po lewej stronie, jako starszy, wyglądał mocno zgrzybiały. Umarł w rok potem, zostawiając swojemu małoletniemu wnukowi Johnowi parostwo, które miało zresztą wygasnąć w 1768.
Tak idąc, wyszli nareszcie z malowanej komnaty i zapuścili się w długą galerję, na pilastrach wspartą, kędy dwoma rzędami po obu stronach stali naprzemian halabardnicy angielscy i szkoccy.
Halabardnicy szkoccy składali ów wspaniały zastęp wojskowy, godny nieco później pod Fontenoy z jazdą francuską się potykać, oraz z owymi kirasjerami królewskimi, do których się to odezwał pułkownik przed rozpoczęciem natarcia: „Mości panowie, umocnijcie sobie kapelusze na głowach, bo będziemy mieli zaszczyt koniom dać ostrogi“.
Przywódcy tych i tam tych halabardników powitali szpadami Gwynplaina i obu lordów. Podobnież żołnierze sprezentowali przed nimi partyzany i halabardy.
W głębi galerji jaśniały ogromne drzwi dwuskrzydłowe, wydające się być blachami ze szczerego złota. Po obu ich stronach, we wspaniałym ubiorze, stali dwaj ludzie nieruchomo. Po ich liberji można było poznać tak zwanych door-keepers, odźwiernych.
W pewnej od drzwi odległości rozszerzała się galerja w rodzaj oszklonego zewsząd półkola.
Siedział tam w krześle z wyniosłą poręczą dostojnik, odznaczający się ogromem swojej szaty i peruki. Był to William Cowper, lord kanclerz państwa. Zaletą jest być bardziej ułomnym niż król. William Cowper był krótkowidzem, Anna także, ale mniej. Ten zły wzrok Wiliama Cowper spodobał się krótkowidztwu Jej Królewskiej Mości i wpłynął na wybranie go przez królową kanclerzem i strażnikiem królewskiego sumienia. Górna jego warga bardzo była wąska, dolna zaś gruba i obwisła, co bywa znakiem pół-dobroci.
Oszklone półkole oświecała lampa zwieszona od sklepienia.
Obok lorda kanclerza, nader poważnego na wyniosłem swojem siedzeniu, stał z prawej strony stół, przy którym siedział pisarz koronny, po lewej zaś taki sam drugi pisarza parlamentu. Obaj pisarze mieli przed sobą papiery i przybory do pisania.
Poza krzesłem lorda kanclerza stał strażnik maczugi koronnej, oraz dwaj jego dworzanie w perukach; jeden do noszenia ogona jego sukni, drugi do trzymania sakiewki. Wszyscy ci urzędnicy do dziś dnia istnieją.
Na niskiej ławeczce, tuż przy krześle, leżała szpada z rękojeścią złotą, w pochwie i z pasem z płomienistego aksamitu.
Poza pisarzem koronnym stojący urzędnik trzymał szeroko w obu rękach płaszcz koronacyjny. Inny znowu poza pisarzem parlamentu w podobnyż sposób trzymał płaszcz, będący godłem parlamentu. Obie te szaty, zarówno z karmazynowego aksamitu, podbite białą kitajką, mające u ramion gronostajowe wstęgi bramowane złotem, tem się tylko różniły, że królewska miała kołnierz szerszy.
Trzeci z kolei urzędnik, tak zwany librarian, trzymał na poduszce skórzanej red-book, książeczkę, oprawną w safjan czerwony, w której się znajdował spis parów państwa, oraz wyliczenie gmin. Miał też obok kilka kart białych i ołówek, przeznaczony w darze starodawnym zwyczajem dla nowo wchodzącego do Izby członka.
Orszak, towarzyszący Gwynplainowi, zatrzymał się przed krzesłem lorda kanclerza. Dwaj lordowie chrzestni odkryli głowę. Gwynplaine zrobił to samo. Poczem wielki herold wziął z rąk giermka w błękitnym płaszczu srebrnolitą poduszkę, przykląkł na jedno kolano i podał na niej czarną tekę lordowi kanclerzowi. Ten wziął ją i podał pisarzowi parlamentu. Pisarz, przyjąwszy ją ze stosownem uczczeniem, wrócił zasiąść swoje miejsce. Po niejakiej chwili jednak, otworzywszy tekę, w stał znowu.
Taka zawierała dwa niezbędne w takim razie dokumenty: własnoręczne pismo królewskie do Izby lordów, oraz najmiłościwszy rozkaz zasiadania na obradach nowemu parowi.
Pisarz stojący podniesionym głosem i z pełną poszanowania powolnością z kolei oba te rozporządzenia przeczytał.
Rozkaz zasiadania, udzielony lordowi Fermainowi Clancharlie, kończył się następującemi urzędowemi słowy:
„...Zaczem ściśle wam zalecamy, powołując się w tem na wierność i powolność, jaką nam winni jesteście, niniejszem w własnej waszej osobie zająć miejsce pomiędzy prałatami i parami, zasiadającymi w parlamencie naszym w Westminsterze, celem objawienia waszego zdania sumiennie i zgodnie z uczuciem dobrej sławy o wszystkiem co się tyczeć może spraw królestwa i kościoła”.
Po ukończeniu tego czytania, lord kanclerz gromkim głosem rzekł:
— Prawom koronnym zadość się stało. Ale, lordzie Fermaine Clancharlie, czy Wasza Dostojność wyrzekasz się wiary w transsubstancjację, w uczczenie świętych i w obrzędy mszalne?
Gwynplaine ukłonił się w milczeniu.
— Zadość się stało — rzekł lord kanclerz.
Pisarz zaś parlamentu dodał od siebie:
— Jego dostojność dał świadectwo prawdzie.
Lord kanclerz mówił dalej:
— Milordzie Fermaine Clancharlie, możesz odtąd zasiadać.
— Amen — rzekli dwaj chrzestni.
Tu zbliżył się wielki herold i, wziąwszy szpadę z ławeczki, przypasał ją Gwynplainowi.
„Co gdy się stało — powiadają stare nadania normandzkie — par ima swoją szpadę, zasiada na wysokiej ławie i towarzyszy posiedzeniu“.
Wtem Gwynplaine usłyszał poza sobą głos, który m u mówił:
— Wdziewam na waszą dostojność szatę parlamentu.
Co powiedziawszy, urzędnik, trzymający szatę, włożył mu ją na ramiona, a następnie zawiązał pod brodą na czarne wstęgi gronostajowego kołnierza.
Tak więc Gwynplaine ze szkarłatnym na ramionach płaszczem, ze złotą szpadą przy boku, całkiem był już podobny do dwóch lordów chrzestnych swoich towarzyszy. Jednocześnie librarian podał mu red-book, a raczej sam mu go wsunął w kieszeń od kamizelki. Wielki herold szepnął mu do ucha:
— Milordzie, wchodząc, zechcesz pozdrowić siedzenie królewskie.
Siedzenie królewskie jest to tron.
Tymczasem dwaj pisarze skrzętnie wciągali protokół całego przyjęcia, jeden do ksiąg koronnych, drugi do aktów parlamentu. Poczem obaj z kolei, poczynając od pisarza koronnego, podali księgi do podpisu lordowi kanclerzowi. Podpisawszy oba akta, lord kanclerz wstał.
— Lordzie Fermainie Clancharlie — rzekł donośnym głosem — baronie Clancharlie, baronie Hunkerville, margrabio Corleone we Włoszech, witaj pomiędzy tobie równymi, duchownymi i świeckimi lordami państw Wielkiej Brytanji!
Tu dwaj jego towarzysze dwóch jego ramion dotknęli. On się odwrócił w stronę, w którą go zlekka popchnięto. I oto wielkie złocone drzwi w głębi galerji otworzyły się na dwie strony. Było to wejście do Izby parów Anglji.
Półtorej doby jeszcze nie upłynęło od czasu, kiedy Gwynplaine, innym otoczony orszakiem, widział otwierające się przed sobą drzwi żelazne więzienia Southwarku.
Cóż za szalona szybkość tych wszystkich obłoków, które mu przeciągnęły ponad głową; obłoki te wypadkami były; szybkość ich podobna była do wzięcia przemocą!
Stworzenie równości z królem, zwanej parostwem, było w czasach barbarzyństwa wymysłem użytecznym. We Francji i w Anglji ten zaczątkowy środek polityczny wywołał niejednakowe skutki. We Francji par był fałszywym królem; w Anglji prawdziwym księciem. Mniej wielki niż we Francji, był w Anglji bardziej rzeczywisty. Możnaby powiedzieć: mniejszy, lecz gorszy.
Parostwo narodziło się we Francji. Epokę trudno określić. Za Karola Wielkiego według legendy; za Roberta Mądrego według historji. Historja wcale nie jest pewniejsza tego, co głosi, niż legenda. Favin pisze: „Król Francji chciał przyciągnąć do siebie wielkich panów swego państwa, nadając im wspaniały tytuł Parów, jak gdyby byli mu równi“.
Parostwo rozwidliło się szybko i z Francji przeszło do Anglji.
Parostwo angielskie było wielkiem wydarzeniem i rzeczą nieomal ważną. Poprzednikiem tego prawa był wittenagemot saksoński. Thane duński i vavasseur normandzki stopiły się w baronie. Baron jest to to samo co vir, który po hiszpańsku tłumaczy się varon, co właściwie znaczy człowiek. Od roku 1075 baronowie dają się we znaki królowi. I to jakiem u królowi! Wilhelmowi Zwycięzcy! W roku 1806 zakładają podwaliny feodalizmu, Dooms-day-book, „Księgę Sądu Ostatecznego“. Za Jana bez Ziemi następuje zatarg; możnowładztwo francuskie traktuje z góry Wielką Brytanję, a parostwo Francji wzywa przed kratki sądowe króla Anglji. Oburzenie baronów angielskich. Podczas koronacyjnego namaszczenia Filipa Augusta, król Anglji, jako książę normandzki, szedł pierwszy ze sztandarem kwadratowym, a książę Guyenne za nim niósł drugi. I wybuchła „wojna panów“ przeciwko temu królowi, wasalowi obcego władcy. Baronowie wymuszają na nieszczęsnym królu Janie Wielką Kartę, z której powstała izba lordów. Papież staje po stronie króla i rzuca exkomunikę na lordów. Było to roku 1215, papieżem był Inocenty III, który napisał veni sancte spiritus i posłał Janowi bez Ziemi cztery cnoty główne pod postacią czterech pierścieni złotych. Lordowie trwają w uporze. Długi pojedynek trwający przez kilka pokoleń. Pembroke walczy. Rok 1248 to rok „Zastrzeżeń Oksfordzkich“.
Dwudziestu czterech baronów ogranicza króla, kwestjonuje jego prawa i powołuje do przyjęcia udziału w rozszerzonej waśni po jednym rycerzu z każdego hrabstwa. Nieco później lordowie przydali sobie po dwóch obywateli z każdego grodu i po dwóch mieszczan z każdego miasteczka. Dlatego to aż do panowania Elżbiety parom przysługiwało prawo decydowania o prawomocności wyborów gminnych, za ich to rządów powstała przypowieść: „Posłów należy obierać bez trzech P; sine Prece, sine Pretio, sine Poculo“. Co nie zapobiegło jednak nadużyciom. W roku 1293 Izba parów Francji przypisuje sobie jeszcze prawo sądu nad królem Anglji i Filip Piękny wzywa przed swój sąd Edwarda I. Edward I był to ten król, który nakazał swemu synowi, by go ugotował po śmierci i kości jego zabrał ze sobą na wojnę. Wobec szaleństw królewskich lordowie uczuwają potrzebę wzmocnienia parlamentu; dzielą go na dwie izby. Izbę wysoką i izbę niższą. Lordowie zuchwałe zatrzymują sobie zwierzchnictwo. „Ile zdarzy się, że który z gminu ośmieli się wyrazić niekorzystnie o Izbie lordów, wzywa się go przed kratki dla otrzymania napomnienia a nieraz skazuje na wieżę“. Takie same rozróżnienie w oddawaniu głosów. W Izbie lordów głosuje się pojedynczo poczynając od ostatniego barona, zwanego „najmłodszym“. Każdy par wezwany odpowiada „Zadowolony“ lub „Niezadowolony“. W izbie gmin głosują wszyscy razem, Tak lub Nie gromadnie. Gminy oskarżają, parowie sądzą. Parowie, gardząc cyframi, przekazują gminom, które to wyzyskują, nadzór nad izbą skarbową zwaną „szachownicą“, według jednych, z powodu kratkowanego kobierca stołowego, według innej wersji dla szuflad starej szafy, w której za żelazną kratą przechowywano skarb królów Anglji. Rejestr roczny „Year book“ pochodzi z końca wieku trzynastego. W wojnie dwóch róż daje się odczuć przewaga lordów, to po stronie Johna de Gaunt, księcia Lancasteru, to znów po stronie Edmunda, księcia Yorku. Wat-Tyler, Lollardowie, Warwick, wytwórca królów, cała ta anarchj-amatka, z której narodzi się wyzwolenie, ma swój punkt oparcia jawny, czy ukryty, w feodalizmie angielskim. Lordowie zazdroszczą celowo tronowi; kto zazdrości, ten pilnie baczy; ukracają królewskie prawo zapoczątkowywania wniosków, ograniczają sprawy zdrady głównej, wywołują fałszywych Ryszardów przeciwko Henrykowi IV, obwołują się arbitrami, rozstrzygają sprawę trzech koron pomiędzy księciem Yorku i Małgorzatą Andegaweńską i w potrzebie zbierają wojska i staczają walki, w Shrewsbury, Tewkesbury, Saint Alban, czasem zwycięskie, czasem przegrane. Już w trzynastym wieku wygrali bitwę pod Lewes, wypędzili czterech braci króla, bękartów Izabelli i księcia de la Marche, którzy wszyscy czterej byli lichwiarzami, wyzyskującymi chrześcijan za pomocą żydów; poczęści książęta, poczęści szachraje, rzecz dość często później napotykana, w owych czasach w złej była sławie. Aż po wiek piętnasty książę normandzki uwidoczniał się w królu Anglji, i akty parlamentu spisywane były po francusku. Od czasu Henryka VII z woli lordów są wydawane po angielsku. Anglja, bretońska pod Utherem Pendragonem, rzymska pod Cezarem, saksońska pod Neptauchją, duńska pod Haroldem, normandzka pod Wilhelmem, staje się dzięki lordom angielską. Poczem staje się anglikańską. Mieć swą własną narodową religję to wielka siła. Papież, znajdujący się nazewnątrz, odciąga życie narodowe. Każda mekka to kałamarnica. W roku 1534 Londyn uniezależnia się od Rzymu, parostwo zgadza się na reformę i lordowie przyjmują Lutra. Odpowiedź na ekskomunikę r. 1215. Henrykowi VIII było to na rękę ale pod innemi względami lordowie mu przeszkadzali. Buldog przed niedźwiedziem, oto jakie było stanowisko izby lordów wobec Henryka VIII. Gdy Wolsey skradł White-Hall narodowi, a Henryk VIII Wolseyowi, kto grzmiał? Czterej lordowie, Darcee de Chichester, Saint John de Bletso, i (dwa nazwiska normandzkie) Nontjoye i Mounteagle. Król przywłaszcza. Parostwo wkracza. Dziedziczność jest połączona z niesprzedajnością; stąd niesubordynacja lordów. Nawet wobec Elżbiety burzą się lordowie. W wyniku — męki Durhama. Spódnica tej okrutnicy jest splamiona krwią. Tiurniura pokrywająca pień — oto Elżbieta. Elżbieta zwołuje parlament jak tylko można najrzadziej i okrawa izbę lordów do sześćdziesięciu pięciu członków, pomiędzy którymi zostawia tylko jednego markiza, Westminstera, i ani jednego księcia. Zresztą królowie Francji kierowali się równą zawiścią i przeprowadzali takie same wyłączenia. Za panowania Henryka III pozostało tylko osiem księstw-parostw, i fakt, że baronowie de Mantes, de Goncy, de Coulommieres, de Chateauneuf w Timerais, de la Tere w Tardenois, de Montague i paru innych utrzymali się przy tytule parów Francji, napełniał wielką niechęcią króla. W Anglji korona chętnie pozwalała na zanikanie parostw. Za panowania Anny naprzykład wymieranie parostw poczynając od piętnastego wieku doszło do liczby pięciuset sześćdziesięciu pięciu parostw umorzonych. Wojna Dwóch Róż dała początek tępieniu książąt, Marja Tudor ciosami topora dokonała reszty. Było to ucięciem głowy szlachcie. Ściąć księcia, to znaczy odjąć głowę. Jest to przypuszczalnie niezła polityka, ale korzystniej jest przekupić niż ściąć. Zdawał sobie z tego sprawę Jakób I. Odnowił księstwa. Mianował księciem faworyta swego Villiersa, który go uczynił wieprzem.[33] Przemiana księcia feodalnego na księcia dworaka. Wnet się to zaroi. Karol II nada tytuł książęcy dwóm swoim kochankom, Barbe de Southampton i Louise Querouel. Za panowania Anny będzie już dwudziestu pięciu książąt, pomiędzy nimi trzech cudzoziemców, Cumberland, Cambridge i Schonberg. Czy te zabiegi dworskie, wynalazek Jakóba I, dają dobre wyniki? Nie. Izba lordów, czując, że kieruje nią intryga, sroży się. Sroży się przeciwko Jakóbowi I, sroży się przeciwko Karolowi I, który, powiedzmy nawiasowo, trochę uśmiercił swego ojca, jak Marja de Medicis może trochę zabiła swego małżonka. Rozłam pomiędzy Karolem I i parostwem. Lordowie, którzy za Jakóba I wezwali przed swój sąd przeniewierzenie w osobie Bacona, wytoczyli za Karola I proces zdradzie w osobie Staffouda. Skazali Bacona, skazują Staffouda. Jeden stracił honor, drugi życie. Karol I został po raz pierwszy ścięty w osobie Staffouda. Lordowie użyczają pomocy zbrojnej gminom. Król zwołuje parlament w Oxfordzie, rewolucja zwołuje go do Londynu; dwudziestu trzech parów idzie za królem, dwudziestu dwóch przyłącza się do republiki. Z tego uznania ludu przez lordów wypływa bill praw, szkic naszych praw człowieka, niewyraźny cień rzucony z głębin przyszłości przez rewolucję francuską na rewolucję Anglji.
Takie są usługi. Mimowolne coprawda. I drogo opłacone, gdyż to parostwo jest olbrzymim pasożytem. Ale usługi są niemałe. Dzieło despotyzmu Ludwika XI, Richelieu i Ludwika XIV, budowla sułtańska, płaszczenie się uważane za równość, bastonada sprawiana berłem, zrównanie pospólstwa za pomocą poniżenia, cała ta turecczyzna uprawiana we Francji, nie zostaje zastosowana w Anglji tylko dzięki lordom. Z arystokracji stworzyli mur, z jednej strony ograniczający króla, z drugiej dający schron ludowi. Pychę swoją wobec ludu odkupują zuchwałością względem króla. Simon, hrabia Leicester, powiedział Henrykowi III: Królu, skłamałeś. Lordowie narzucają koronie przymusowe świadczenia; urażają króla dotkliwie — w łowiectwie. Każdy lord przechodzący przez park królewski ma prawo zabić w nim daniela. U króla każdy lord jest u siebie. Przewidziana możliwość dla króla wieży Londynu z taryfą niewiększą niż dla para, dwunastu liwrów tygodniowo, to dzieło izby lordów. Co więcej: król pozbawiony korony to też jej robota. Lordowie usunęli Jana bez Ziemi, zdegradowali Edwarda II, złożyli z tronu Ryszarda II, złamali Henryka VI i umożliwili Cromwella. Jakiż to Ludwik XIV zapowiadał się w Karolu I! Dzięki Cromwellowi pozostał w ukryciu. Zresztą, wspomnijmy o tem mimochodem, choć żaden historyk nie zwrócił na ten fakt uwagi, Cromwell sam ubiegał się o parostwo; w tym to celu nawet pojął za żonę Elżbietę Bourchier, dziedziczkę jednego z Cromwellów, lorda Bourchier, którego parostwo wygasło w r. 1471, i jednego z Bourchierów, lorda Robesart, którego parostwo wygasło w r. 1429. W biegu rozwijających się straszliwie wypadków, doszedł do przekonania, że prościej będzie rządzić za pomocą ukróconego króla niż za pomocą odnowienia parostwa. Ceremonjał lordów, czasami złowrogi, dotykał i króla. Dwaj miecznicy Wieży z toporami na ramieniu po prawej i po lewej stronie oskarżonego para, stającego przed kratkami, towarzyszyli w takim wypadku królowi tak samo jak każdemu parowi. W ciągu pięciu wieków starożytna izba lordów miała swój plan, przeprowadzany niezłomnie. Dni jej roztargnienia i słabości są bardzo rzadkie, jak ten naprzykład, gdy dała się ująć powabem galary naładowanej serami, szynkami i greckiemi winami, którą jej posłał Juljusz II. Arystokracja angielska była niespokojna, wyniosła, niezłomna, baczna i patrjotycznie niedowierzająca. Ona to pod koniec roku 1694 odebrała miasteczku Stockbridge w Southampton prawo posłowania w parlamencie i zmusiła izbę gmin do skasowania wyborów tego miasta skażonych oszustwem papistów. Narzuciła tygiel probierczy Jakóbowi, księciu York, a gdy odmówił, pozbawiła go prawa do tronu. Panował jednak przez jakiś czas, ale lordom wkońcu udało się pochwycić go na nowo i wypędzić. Arystokracja ta w czasie swego długiego trwania miała pewien popęd do postępu. Pewna ilość cennego światła była przez nią wydawana zawsze z wyjątkiem dni jej ostatnich, które przeżywamy. Za Jakóba II utrzymywała w izbie niższej stosunek trzy stu czterdziestu sześciu mieszczan wobec dziewięćdziesięciu dwóch kawalerów; liczba szesnastu baronów grzecznościowych z Pięciu-Portów była więcej niż zrównoważona pięćdziesięcioma obywatelami dwudziestu pięciu miast. Pomimo sprzedajności i egoizmu arystokracja ta w pewnych wypadkach zdobywała się na szczególną bezstronność. Sąd wydawany o niej jest naogół bardzo surowy. Łaskawy sąd historji został zachowany dla gmin; możnaby się o to posprzeczać. Uważamy, że rola lordów była wielka. Oligarchja jest niezawisłością w stanie barbarzyństwa, ale zawsze to niezawisłość. Za przykład może służyć Polska, królestwo nominalne, rzeczpospolita w rzeczywistości. Parowie Anglji trzymali tron w podejrzeniu i opiece. W bardzo wielu wypadkach lordowie umieli bardziej narażać się niż gminy. Zaszachowywali króla. Parlamenty trzyletnie, odrzucone przez gminy dlatego, że Wilhelm III ich nie chciał, zostały przyjęte w głosowaniu parów. Wilhelm III, rozgniewany, odebrał zamek Pendennis hrabiemu de Bath i wszystkie urzędy wicehrabiemu Mordaunt, Izba lordów była niejako rzeczpospolitą wenecką w sercu królestwa Anglji. Celem jej było zniżyć króla do poziomu doży, a wszystko co odejmowała królowi posłużyło do wzmocnienia narodu.
Królowie zdawali sobie z tego sprawę i nienawidzili parów. Usiłowano pomniejszyć się nawzajem Te urywania wzajemne powiększały władzę ludu. Obie potęgi, monarchja i oligarchja, w zaślepieniu nie dostrzegały że działają na korzyść trzeciej, demokracji. Jakąż radością dla dworu w przeszłym wieku była możność powieszenia para, lorda Ferrers! Powieszono go zresztą na jedwabnym sznurze. Grzeczność przedewszystkiem.
Nie powieszonoby para we Francji, zauważył dumnie książę Richelieu. Słusznie. Uciętoby mu głowę. Grzeczność jeszcze większa. Montmorency-Tancarville podpisywał się: Par Francji i Anglji, spychając w ten sposób parostwo angielskie do drugiego rzędu. Parowie Francji, postawieni wyżej lecz mniej potężni, dbali więcej o honor pierwszego miejsca niż o władzę. Różnił ich od lordów francuskich odcień dzielący próżność od dumy. Trzymać krok przed książętami cudzoziemskimi, poprzedzać grandów hiszpańskich, mieć przewagę nad patrycjuszami Wenecji, kazać zajmować niższe siedzenia w parlamencie marszałkom Francji, konetablowi i admirałowi Francji, choćby był hrabią Tuluzy i synem Ludwika XIV, czynić różnicę między księstwami męskiemi i żeńskiemi, utrzymywać dystans między hrabstwem zwykłem jak Armagnac i Albret a hrabstwem-parostwem jak Evreux, mieć prawo noszenia w pewnych okazjach błękitnej wstęgi orderowej lub złotego runa mając lat dwadzieścia pięć, przeciwstawić księciu de la Tremouille, najstarszemu parowi króla, księcia d’Uzes, najstarszego para parlamentu, dobijać się o ilość paziów i koni u karocy równą elektorowi, kazać się tytułować monseigneur przez pierwszego prezydenta, sprzeczać się o to, czy księciu du Maine przysługuje prawo para jako hrabiemu d’Eu, od roku 1458, przechodzić przez wielką izbę wskos czy bokami; oto jakie były wielkie sprawy zajmujące parów Francji. Dla lordów ważnemi sprawami były; akt nawigacyjny, probiernia, wciągnięcie Europy na służbę Anglji, panowanie na morzach, wypędzenie Stuartów, wojna z Francją. Tam przedewszystkiem etykieta; tutaj przedewszystkiem władza. Parowie Anglji chwytali łup, parowie Francji — cień.
Ogółem biorąc, była Izba lordów Anglji punktem wyjścia; w cywilizacji jest to rzecz olbrzymia. Przypadł jej zaszczyt zapoczątkowania narodu. Była pierwszem wcieleniem jedności narodu. Odporność angielska, ta ciemna wszechmocna potęga, narodziła się w izbie lordów. Baronowie szeregiem ataków na księcia przygotowali detronizację ostateczną. Dziś izba lordów dziwi się nieco sama i smuci tem, co sprawiła mimo wiedzy i woli. Tembardziej, że to jest nieodwołalne. Czem są przywileje? Przywróceniem rzeczy do dawnego stanu. A narody zdają sobie z tego sprawę. Nadaję, mówi król.
Odzyskuję, mówi lud. Izba lordów sądziła, że tworzy przywileje dla parów, tym czasem stworzyła prawa dla obywateli. Arystokracja, ten sęp, wysiedziała jajo orle, wolność.
Dziś jajo jest stłuczone, orzeł unosi się a sęp kona.
Arystokracja jest w agonji, Anglja wzrasta.
Ale bądźmy sprawiedliwi względem arystokracji. Zrównoważyła władzę królewską i była jej przeciwwagą. Stawiała szranki despotyzmowi; była zaporą, która go powstrzymywała.
Podziękujmy jej i pochowajmy ją.
W pobliżu opactwa westminsterskiego był ongi starożytny pałac normandzki, który został spalony za Henryka VII. Pozostały tylko dwa skrzydła. Edward VI umieścił w jednem Izbę lordów, w drugiem Izbę gmin.
Ani te dwa skrzydła, ani te dwie sale dziś już nie istnieją. Wszystko to zostało przebudowane.
Powiedzieliśmy już i musimy powtórzyć to z naciskiem, że pomiędzy dzisiejszą Izbą lordów a dawną niema żadnego podobieństwa. Zburzono stary pałac, zburzyło to też nieco stare zwyczaje. Uderzenia oskarda w budowle pomnikowe odzywają się echem w zwyczajach i dekretach. Gdy stary głaz upada w gruzy, pociąga za sobą jakieś prawo. Przenieście do okrągłej sali senat z komnaty kwadratowej, będzie odmienny. Zmieniona skorupa zniekształca mięczaka.
Jeśli chcecie zachować jakąś rzecz starą, ludzką czy boską, księgę praw, czy dogmat, patrycjat, czy kapłaństwo, nie odnawiajcie w nich nic, nawet oprawy. Najwyżej można kłaść łaty. Naprzykład, jezuityzm jest łatą postawioną katolicyzmowi. Odnoście się do budynków tak samo jak do instytucyj.
Cienie powinny zamieszkiwać ruiny. Zgrzybiałe władze źle się czują w świeżo udekorowanych mieszkaniach’ Instytucjom w łachmanach potrzebne są pałace-rudery.
Ukazać wnętrze dawnej izby lordów jest to ukazać nieznane. Historja to noc. W historji niema drugiego planu. Zmniejszenie i mrok obejmują natychmiast wszystko, co nie jest na przodzie widowni. Po zdjęciu dekoracji następuje natychmiastowe zatarcie i zapomnienie. Synonimem przeszłości jest niewiedza.
Parowie Anglji jako sąd zasiadali w wielkiej sali Westminsteru, zaś jako wysoka izba prawodawcza w sali specjalnie zwanej „domem lordów“, house of the lords.
Oprócz izby sądowej parów Anglji, która zbiera się tylko na wezwanie korony, w wielkiej sali Westminsteru zasiadały także dwa wielkie trybunały angielskie, niższe od sądu parów, ale przewyższające wszelką inną jurysdykcję. Na samym końcu tej sali zajmowały dwie przylegające do siebie przegrody. Pierwszym był trybunał ławy królewskiej, któremu król rzekomo przewodniczył, drugi to trybunał miłosierdzia. Kanclerz podawał królowi do łaski; działo się to nieczęsto. Te dwa sądy, istniejące jeszcze obecnie, wyjaśniały prawodawstwo i przerabiały je nieco. Zadaniem sędziów jest przykrawanie kodeksu do prawoznawstwa. Przemysł, z którego sprawiedliwość wywija się jak może. Prawodawstwo było przyrządzane i stosowane w tem surowem miejscu, sali Westminsteru. Komnata ta miała strop z drzewa kasztanowego, gdzie nie mogły zawiesić się pająki, musiały się zadowolnić snuciem pajęczyn wśród praw. Zasiadać jako trybunał i zasiadać jako izba, to dwie czynności. Z tej dwoistości wyrasta najwyższa władza. Długi parlament, który rozpoczął swoje posiedzenie 3 listopada 1640 roku, zrozumiał potrzebę rewolucyjną tego miecza o dwóch ostrzach. Obwołał się izbą parów, władzą sądową i prawodawczą zarazem.
Ta podwójna władza przysługiwała izbie lordów od niepamiętnych czasów. Jak to już powiedzieliśmy, występując w roli sędziów, lordowie zasiadali w Westminster-Hall; jako prawodawcy mieli inną salę. Ta druga komnata, zwana właśnie Izbą lordów, była podłużna i wąska. Na oświetlenie jej składały się cztery okna w głębokich framugach u samego szczytu, otrzymujące światło przez dach, pozatem nad baldachimem znajdowało się okno w dachu o sześciu szybach z zasłonami; wieczorem jedynem oświetleniem było dwanaście pół-kandelabrów przybitych do ścian. Sala senatu w Wenecji była jeszcze słabiej oświetlona. Pewien m rok zdaje się być miły tym sowom wszechwładzy.
Nad salą, w której zbierali się lordowie, wznosiło się wielościenne wysokie sklepienie o złoconych kasetonach. Gminy miały tylko płaski sufit; w budowach monarchicznych wszystko ma swoje znaczenie. W jednym końcu długiej sali lordów znajdowały się drzwi; w drugim naprzeciwko był tron. O kilka kroków od drzwi kratki przecinały wpoprzek salę nakształt granicy oznaczającej miejsce, w którem kończy się lud, a zaczyna się Jaśnie Wielmożność. Na prawo od tronu komin z herbami u szczytu, ozdobiony dwiema marmurowemi płaskorzeźbami, z których jedna przedstawiała zwycięstwo Cuthwolpha nad Bretonami w roku 572, a druga plan geometryczny miasteczka Dunstable, które ma tylko cztery ulice, równoległe czterem częściom świata. Trzy stopnie wywyższały tron, który nosił nazwę „krzesła królewskiego“. Na dwóch przeciwległych ścianach rozwieszone były olbrzymie tkane makaty ofiarowane lordom przez Elżbietę, przedstawiające w szeregu obrazów dzieje armady od chwili jej odbicia od brzegów Hiszpanji aż do zatopienia u brzegów Anglji. Wysokie okucia statków tkane były srebrnemi i złotemi nićmi, które z biegiem czasu sczerniały. Do tych kobierców, przerywanych od czasu do czasu kinkietami, przyparte były po prawicy tronu trzy szeregi ław dla biskupów, a po lewej trzy szeregi ław dla książąt, markizów i hrabiów, ze stopniami, oddzielone słupami. Na trzech ławkach pierwszej przegrody sadowili się książęta; na trzech drugiej — markizowie, na trzech ławkach trzeciej — hrabiowie. Ławka wicehrabiów nakształt węgielnicy stała nawprost tronu, w tyle pomiędzy wicehrabiami a kratą ustawione były dwie ławki dla baronów. Na najwyższej ławce po prawicy tronu zasiadali dwaj arcybiskupi, Canterbury i Yorku; na średniej ławce trzej biskupi, Londynu, Durhamu, i Winchesteru; reszta biskupów n a najniższej ławce. Pomiędzy arcybiskupem Canterbury i innymi biskupami zachodzi znaczna różnica, bowiem arcybiskup Canterburyjski jest biskupem z bożej opatrzności, zaś inni są tylko biskupami z bożego przyzwolenia. Po prawicy tronu było krzesło dla księcia Walji, a po lewicy krzesła składane dla księcia krwi królewskiej, za niemi stopień dla młodych małoletnich parów, nie mających jeszcze prawa zasiadania w Izbie. Moc kwiatów lilji wszędzie; i duży herb Anglji na wszystkich czterech ścianach nad parami i nad królem. Synowie parów i dziedzice parostw asystowali rozprawom, stojąc poza tronem pomiędzy baldachimem i ścianą. Tron w głębi i trzy rzędy ław dla parów z trzech stron sali pozostawiały duży kwadrat wolnej przestrzeni. W tym kwadracie pokrytym państwowym, herbowym kobiercem Anglji, ustawione były cztery wory wełny, jeden przed tronem, gdzie pomiędzy buławą i pieczęcią zasiadał kanclerz, jeden przed ławą biskupów, gdzie byli młodzi radcy stanu, mający prawo zasiadania ale bez głosu, jeden przed ławą wicehrabiów i baronów, gdzie siedzieli: pisarz koronny i pisarz parlamentu i gdzie klęcząc pisali dwaj podkanceliści. Pośrodku kwadratu znajdował się duży stół czarnem suknem obity, pokryty plikami aktów, rejestrami, księgami kasowemi, masywnemi kałamarzami złotniczej roboty z wysokiemi świecznikami w czterech kątach. Parowie sadowili się w porządku chronologicznym, każdy według daty stworzenia swego parostwa. Zajmowali miejsca stosownie do tytułu, a w tytule według dawności. Przy kratkach stał woźny czarnej łaski ze swą laseczką w ręku. Przy drzwiach pomocnik woźnego, a za drzwiami obwoływacz czarnej laski, który otwierał posiedzenie sądu krzykiem: Oyez! (słuchajcie) po francusku powtórzonym trzykrotnie kładąc uroczysty nacisk na pierwszą zgłoskę. Obok obwoływacza stał woźny, który nosił buławę kanclerza.
Podczas ceremonjału królewskiego, parowie świeccy
mieli korony na głowach, a duchowni mitry.
Arcybiskupi nosili mitry z koroną książęcą, a biskupi, których godność jest niższa niż wicehrabiów, mieli mitry ze ślimakiem takim jak baronowie. Godny uwagi i pouczający jest fakt, że takim właśnie kwadratem, tworzonym przez tron, biskupów i baronów, z klęczącymi urzędnikami, był dawny parlament Francji za dwóch pierwszych rodów. Taki sam wygląd władz we Francji i w Anglji Ilicmar w swojem De ordinatione sacri palatii opisuje w roku 853 Izbę lordów obradujących w Westminsterze w osiemnastym wieku. Rodzaj dziwnego protokółu spisanego na dziewięćset lat przedtem.
Czemże jest historja? Echem przeszłości rzuconem w przyszłość. Odblaskiem przyszłości rzuconym w przeszłość.
Zwoływanie parlamentu było obowiązkowe tylko co siedem lat. Lordowie naradzali się tajemnie przy drzwiach zamkniętych. Posiedzenia gmin były publiczne. Popularność była uważana za zmniejszenie znaczenia.
Liczba lordów była nieograniczona. Nominacja lordów była groźbą dla władzy króla. Sposobem rządzenia.
Już w początkach wieku osiemnastego izba lordów przedstawiała pokaźną liczbę. Od tego czasu powiększyła się. Rozmodnienie arystokracji jest dobrą polityką. Elżbieta popełniła może błąd, kondensując parostwo w sześćdziesięciu pięciu lordach. Możnowładztwo mniej liczne jest silniejsze. W zgromadzeniach im więcej członków, tem mniej głów. Jakób II zdawał sobie z tego sprawę, podnosząc Izbę wyższą do stu osiemdziesięciu ośmiu lordów; stu osiemdziesięciu sześciu właściwie, jeśli odejmiemy dwie księżne alkowy królewskiej, Portsmouth i Cleveland. Za Anny, komplet lordów, włączając w to biskupów, składał się z dwustu siedmiu członków.
Nie licząc księcia Cumberland, męża królowej, było dwudziestu pięciu książąt, z których pierwszy, Norfolk, jako katolik, nie zasiadał w Izbie, a ostatni, Cambridge, książę elektor Hanoweru, chociaż cudzoziemiec, przyjmował udział w obradach. Ponieważ Winchester, mający tytuł pierwszego i jedynego markiza Anglji, tak jak Astorga był jedynym markizem Hiszpanji, jako zwolennik Jakóba II, był nieobecny, pozostało pięciu markizów, z których pierwszym był Lindsey a ostatnim Lothian; siedemdziesięciu dziewięciu hrabiów, z których pierwszym był Derby, ostatnim Islay; dziewięciu wicehrabiów, pierwszy Herefond, ostatni Lansdale; i sześćdziesięciu dwóch baronów, z których pierwszym był Abergaveny, ostatnim — Hervey. Lord Hervey, będąc ostatnim baronem, był tem, co nazywano „najmłodszym“ Izby. Derby, ponad którym byli Oxford, Shrewsbury i Kent, zajmował za Jakóba II czwarte miejsce, za Anny zaś stał się pierwszym z hrabiów. Dwa nazwiska kanclerzy znikły z listy baronów, Verulam, pod którym historja odnajduje Bacona, i Wem, pod którego nazwiskiem historja odnajduje Jeffreysa. Bacon i Jeffreys, dwa nazwiska z różnych powodów jednakowo złowrogie. W roku 1705 z dwudziestu sześciu miejsc biskupich zajętych było tylko dwadzieścia pięć, miejsce Chestera wakowało. Pomiędzy biskupami było wielu bardzo wielkich i możnych panów; tak naprzykład William Talbot, biskup Oxfordu, był głową protestanckiego odłam u tego rodu. Inni byli wybitnymi doktorami, jak John Sharp, arcybiskup Yorku, dawny dziekan Norwicku, poeta Thomas Spratt, biskup Rochesteru, dobroduszny apoplektyk, i ten biskup Lincolnu, który umarł jako arcybiskup Canterburyjski, Wake, przeciwnik Bossueta.
W poważnych okazjach i gdy Izba wyższa miała wysłuchać jakiegoś przedłożenia królewskiego, cały ten tłum dostojny w togach, perukach, czepkach prałatów lub kapeluszach z piórami, ustawiał się rzędami w sali parostw wzdłuż ścian, na których rozpoznać było można niewyraźnie zagładę armady przez burzę. Domyślać się należy: burza na rozkazach Anglji.
Cały obchód powrócenia do praw Gwynplaina, od wyjścia jego z Kings-Gate, aż do wykonania przysięgi w oszklonem wieżowem półkolu, odbył się, jak to powiedzieliśmy, w pewnym umyślnym półcieniu.
Lord William Cowper nie dowiadywał się bynajmniej bliższych szczegółów o oszpeceniu młodego Fermaina Clancharlie; raz, że miałby za ubliżenie swojej godności przyznać, że par urodzony może nie być pięknym; a powtóre, że nie chciał się zniżyć, ośmielając kogoś niższego od siebie do udzielenia mu objaśnień podobnej natury. Nic bowiem pewniejszego, jak to, że człowiekowi z ludu osobliwą robi przyjemność móc nazwać wielkiego pana, stosownie do okoliczności, garbusem lub kuternogą. A więc być bezkształtnym jest dla lorda rzeczą obraźliwą. Tedy na niejaką wzmiankę, którą mu w tym przedmiocie zrobiła królowa, lord kanclerz węzłowato tylko odrzekł z ukłonem: „Człowiekowi wysoce urodzonemu starczy za oblicze jego dostojność.“ Koniec końcem jednak, przerzucając i sprawdzając protokóły, które mu do podpisu podano, domyślił się niemałego z tej strony niebezpieczeństwa. To tłomaczy wszystkie jego niniejsze w tym względzie ostrożności. Gdyż, bądź co bądź, twarz nowego lorda, za jego wejściem do Izby, mogła zrobić trochę niekorzystne wrażenie. Należało tedy zapobiec temu. Najmniej jak tylko można przykrego rozgłosu — oto zasada i modła postępowania statecznych ludzi. Wstręt do niespodzianek ściśle jest zrosły z powagą. Wiele zależało na tem, aby przyjęcie Gwynplaina odbyło się bez szwanku, tak jak wejście do Izby każdego innego dziedzica parostwa.
Z tej tedy miary lord kanclerz zarządził wszystko na posiedzenie wieczorne. Kanclerz, będący zarazem wielkim odźwiernym, quodammodo ostiarius stosownie do brzmienia starych nadań normandzkich, januarum cancellorumque potestas jak mówi Tertulius, mógł spełniać obowiązki swego urzędu poza progiem nawet Izby, czego też i dopełnił był w pomienionej sprawie przedwstępnych czynności uznania lorda Clancharlie, jak to już opisaliśmy poprzednio. Przytem przyspieszył też chwilę owego obrzędu, celem wprowadzenia nowego para do sali, zanim się jeszcze posiedzenie w niej rozpocznie.
Przy obrzędzie przedwstępnym kanclerz, mający, jak to już wiemy, wzrok bardzo krótki, zaledwie był cośkolwiek spostrzegł z potworności Gwynplaina; co zaś do dwu lordów chrzestnych, ci byli tak zgrzybiali, że już niemal nie widzieli nic wcale. Coprawda, kanclerz z umysłu takich wybrał. Lepiej nawet się stało, bo, widząc tylko powierzchowną postawę Gwynplaina, znaleźli go, owszem, bardzo „pokaźnym“.
W chwili, kiedy odźwierni otworzyli na obie strony wielkie drzwi przed Gwynplainem, zaledwie kilku lordów było w sali. Wszyscy niemal w podeszłym już wieku. Ludzie starzy mają wogóle to do siebie, że tyleż są akuratni w uczęszczaniu na obrady, ile uprzedzający w obejściu z kobietami. Na ławie książąt dwu ich tylko siedziało: Tomasz Osborne, książę Leeds, i Schonberg, syn owego Niemca z rodu, Francuza z łaski marszałkowskiej, Anglika zaś z parostwa, który, wygnany edyktem Nantejskim, tak jak wprzódy, Francuzem będąc, bił się przeciw Anglji, tak znowu, Anglikiem się stawszy, przeciw Francji walczył. W ławie lordów duchownych znajdował się tylko arcybiskup Canterburyjski, prymas Anglji, na najniższej zaś w rzędzie doktór Szymon Patrick, biskup Ely, rozmawiający z Ewelynem Pierrepont, margrabią Dorchesteru, który mu nader pilnie wyjaśniał różnicę między koszem a murem obronnym i między ostrożeniem a ostrokołem; ostrożenie jest rzędem słupów przed namiotami przeznaczonym do obrony obozowiska, podczas gdy ostrokół jest ogrodzeniem ze śpiczastych pali wbitych pod parapetem fortecy, żeby przeszkodzić wdrapywaniu się oblegających i dezercji oblężonych, i markiz uczył biskupa jak się ostrokołem otacza redutę, wbijając pale do połowy w ziemię, podczas gdy połowa wystaje. Jednocześnie Tomasz Thynne, wicehrabia Weymouthu, podszedłszy do świecznika, rozpatrywał sobie tylko co przedstawiony mu plan trawnika do jego ogrodu z Long Leate w Wiltshire, polegający na pokrajaniu murawy w jednostajne czworoboki, naprzemian z takimiż kwadratami wysypanemi piaskiem żółtym, czerwonym, muszlami rzecznemi i miałem z węgla kamiennego. Na ławie wice-hrabiów znajdowała się gromadka starych lordów, Essex, Ossulstone, Peregrine, Ostorn i William Zulestein, hrabia Rochfort, pośród których kilku młodszych, należących do stronnictwa odrzucających perukę, otaczało bohatera swego, Pricea Devereux, wice-hrabiego Hereford, rozprawiając o cudownych własnościach herbaty. Przysłuchiwał się temu z wielką uwagą Pawlets Saint-John, kuzyn Bolingbroka, którego Wolter później był trochę uczniem, gdyż Wolter zaczęty przez ojca Poree został potem dokończony przez Bolingbroka. Na ławie markizów, Thomas Grey, markiz Kentu, lord szambelan królowej, mówił Robertowi Bertie, markizowi Lindsey, lordowi szambelanowi Wielkiej Brytanji, że to dwóch francuskich emigrantów, pan Lecoq, niegdyś radca parlamentu paryskiego, i pan Ravenel, szlachcic bretoński, wygrało wielki los dużej loterji angielskiej w 1614 roku. Pośród tego gwaru hrabia de Wymes w najlepsze czytał sobie książkę, pod tytułem: Ciekawe zastosowanie wyroczni sybillińskich. Z drugiej znów strony, Jan Campbell, hrabia Greenwich, sławny z swojej długiej brody, wesołości i osiemdziesięciu siedmiu lat wieku, pisał list do swojej kochanki. Lord Chandos obcinał sobie paznogcie.
Ponieważ na mającem się rozpocząć posiedzeniu koronę przedstawiać mieli stosowni do tego delegaci, dwaj tedy pomocnicy odźwiernych ustawili byli przed tronem aksamitną ławę barwy płomienistej. Na drugim z porządku wańtuchu siedział kustosz koronny archiwów sacrorum scriniorum magister, który miał za mieszkanie dawny dom nawróconych żydów. U czwartego zaś wańtucha dwaj podpisarze, klęcząc, przerzucali jakieś papiery.
Tymczasem lord kanclerz zasiadł był na pierwszym wańtuchu, urzędnicy udali się każdy na przynależne sobie miejsce, wreszcie, podniósłszy się, arcybiskup Canterburyjski odmówił modlitwę, i posiedzenie się rozpoczęło. Gwynplaina nikt jeszcze nie był zauważył w sali, druga bowiem ława baranowska, w której dla niego miejsce było, niemal przytykała do zapory, tak, że zaledwie miał do niej kilka kroków od progu. Dwaj też lordowie chrzestni natychmiast z obu stron koło niego zasiedli, co także niemal zamaskowało nowego przybysza. Ponieważ nikogo o tem nie uprzedzono, pisarz zaś bardzo niewyraźnie odczytał papiery, dotyczące sprawy nowego lorda, stało się tedy, że lord kanclerz wygłosił przyjęcie jego do Izby niemal wpośród tego, co w sprawozdaniach „ogólną nieuwagą“ nazywać się zwykło. Wszyscy w najlepsze, jak i wprzódy, bawili się rozmową. W Izbie całej panował gwar tłumny, podczas którego zgromadzenia robią różnego rodzaju ciemne rzeczy, którym się potem same dziwią.
Gwynplaine tedy, jak to powiedzieliśmy, z odkrytą głową, zasiadł był milczący pomiędzy dwoma swymi chrzestnymi towarzyszami.
Dodajmy, że Barkilphedro, świetnie poinformowany jak szpieg, którym był w istocie, postanowiwszy, że ta cała machinacja się uda, umniejszył w pewnej mierze w rozmowach oficjalnych, w obecności lorda kanclerza, potworność lorda Fermaina Clancharlie, kładąc nacisk na ten szczegół, że Gwynplaine mógł dowoli pozbywać się śmiechu i sprowadzać powagę na swoją zniekształconą twarz. Barkilphedro nawet prawdopodobnie przesadził tę zdolność. Zresztą z punktu widzenia arystokratycznego, cóż to szkodziło? Czyż lord William Cowper nie był prawodawcą autorem tej maksymy: W Anglji restauracja para ma większe znaczenie niż restauracja króla? Zapewne piękność i godność powinnyby być nieodłączne, jest rzeczą nieprzyjemną, gdy lord jest ułomny i jest to zniewaga losu; ale, właściwie, w czemżeż to zmniejsza prawo? Lord kanclerz przedsięwziął środki ostrożności i słusznie zrobił, ale w rzeczy samej, z ostrożnościami czy bez, któż mógł przeszkodzić parowi w wejściu do Izby parów? Czyż parostwo i królewskość nie są wyższe nad niekształtność i ułomność? Czyż nie było ryku dzikiego zwierza dziedzicznego jak parostwo samo w starożytnej rodzinie Cumiu, hrabiów Buchau, zgasłej w 1347 roku, do tego stopnia, że po ryku tygrysa poznawano para Szkocji? Czyż ohydne krwiste plamy na twarzy przeszkodziły Cezarowi Borgji być księciem Valentinois? Czyż ślepota przeszkodziła Janowi Luksemburskiemu być królem Węgier? Czy garb przeszkodził Ryszardowi III być królem Anglji? Gdy się dobrze spojrzy w głąb rzeczy, ułomność i brzydota przyjęte z wyniosłą obojętnością, dalekie od zaprzeczania wielkości, potwierdzają ją i dowodzą jej. Szlachectwo ma taki majestat, że niekształtność go nie mąci. To jest druga i nienajmniej ważna strona sprawy. Jak widzimy, nic nie mogło stać na przeszkodzie przyjęciu Gwynplaina i przezorne ostrożności lorda-kanclerza, pożyteczne z niższego punktu widzenia taktyki, były zbytkiem z wyższego punktu widzenia zasady arystokratycznej.
Wchodząc, stosownie do zalecenia herolda i dwu lordów, powitał był pokłonem „krzesło królewskie“.
I oto stało się. Lordem był. Wyżynę tę, wobec której przez całe życie widział Ursusa pochylającego się z poszanowaniem przestrachu, ten szczyt promienisty, Gwynplaine czuł obecnie pod swojemi stopami. Znajdował się w tym jaśniejącym i zarazem mrocznym Anglji przybytku.
Stary wierzch feodalnej góry, oglądany od sześciu wieków przez Europę i jej dzieje, straszliważ to aureola całego świata ciemności! On dopełnił wstąpienia swego w to koło świetliste. Wstęp to nieodwołalny. Był tam u siebie. U Siebie na swojem własnem krześle, jak król na swojem. Był tam, i odtąd nic już nie mogło sprawić, żeby tam nie był. Ta korona królewska, którą widział pod tym baldachimem, była siostrą jego korony. Parem był tego tronu, który naprzeciw siebie widział.
Naprzeciw Jego Królewskiej Mości był jego lordowską mością. Mniejszy, ale podobny.
Wczoraj czemże był? — pajacem. Dziś czemże jest? — księciem. Wczoraj niczem, dzisiaj wszystkiem.
Jakże nagłe to zestawienie nędzy z potęgą, spoglądających sobie oko w oko, w obrębie jednego i tegoż samego przeznaczenia, i stające się nagle dwiema połowami tegoż samego sumienia! Niby dwa widziadła, przeciwność i pomyślność, chwytające jedną i tę samą duszę, żeby ją w przeciwne ciągnąć strony. Cóż za przykre potargiwanie między tymi dwoma braćmi: widmem biedaka i widmem bogacza, szamoczącemi się z sobą w jednym i tym samym umyśle. Abel i Kain w jednym człowieku.
Zwolna zapełniać się zaczęły ławy Izby lordów. Parowie schodzić się poczynali. Na porządku dziennym znajdowały się rozprawy nad billem, mającym zwiększyć o sto tysięcy funtów szterlingów uposażenie roczne Jerzego Duńskiego, księcia Cumberlandu, małżonka królowej. Prócz tego, zapowiedziane było, że różne jeszcze bille, z przyzwoleniem Jego Królewskiej Mości, wniesione być mają w Izbie przez delegatów od korony, upełnomocnionych do udzielenia im sankcji, co wszystko podnosiło to posiedzenie do rzędu obrad królewskich. Więc też każdy z parów na wierzch zwyczajnego swego ubrania wdział uroczystą szatę parlamentarną. Szata ta, zupełnie podobna do tej, którą Gwynplaine miał na sobie, jednakowa była dla wszystkich, z tą tylko różnicą, że książęta mieli po pięć wstęg gronostajowych bramowanych złotem, margrabiowie po cztery, hrabiowie i wicehrabiowie po trzy, a po dwie baronowie. Lordowie przybywali gromadkami. Spotykano się w korytarzach, ciągnięto dalej rozpoczęte rozmowy. Niektórzy przychodzili pojedynczo. Uroczyste były ludzi tych ubiory, ale nie postawy ich, ani mowa. Wszyscy, wchodząc, tron pozdrawiali ukłonem. Parowie tłumnie napływali.
Ten przegląd majestatycznych imion odbywał się prawie bez ceremonjału, ponieważ nie było widzów. Leicester wchodził i ściskał dłoń Lichfielda; potem Karol Mordaunt, hrabia Peterborough i Mormouth, przyjaciel Locka, z którego inicjatywy zaproponował ponowne wybicie monety; potem Karol Campbell, hrabia Londoun, słuchający Fulke Grevilla, lorda Brooke; potem Donue, hrabia Caernaroon; potem Robert Lutton, baron Lexington, syn Lexingtona, który poradził Karolowi II wypędzenie Gregoria Leti, historjografa dość nierozważnego, by chcieć być historykiem; potem Thomas Bellasyse, wicehrabia Falcouberg, piękny starzec; i razem trzej kuzynowie Howard; Howard, hrabia Bindon, Bowef-Howard, hrabia Berkshire, i Stafford-Howard, hrabia Stafford; potem John Lovelace, baron Lovelace, którego parostwo, wygasłe w 1736 roku, pozwoliło Richardsonowi wprowadzić Lovelace’a do swojej książki i stworzyć pod tem nazwiskiem typ. Wszystkie te osobistości rozmaicie sławne w polityce czy wojnie, i z których kilka zaszczyt przynosi Anglji, śmiały się i rozmawiały. Była to niby historja widziana w pantoflach.
Może w jakie pół godziny w Izbie niemal nikogo już nie brakło, co się łatwo tem tłomaczy, że posiedzenie miało być królewskie. Mniej łatwo żywość rozmów wytłomaczyć sobie było można. Izba, tak jeszcze niedawno tem u cicha, obecnie wrzała przygłuszonym szmerem, na podobieństwo zaniepokojonego ula. Zajęcie to całe spowodowali właśnie najpóźniej przybyli lordowie. Przynosili oni z sobą nowiny. Dziwnym bowiem trafem parowie, obecni otwarciu obrad, ani wiedzieli o tem, co już było w Izbie zaszło, podczas gdy tam ci właśnie o wszystkiem wiedzieć się zdawali.
Niektórzy lordowie przybywali z Windsoru.
Od kilku godzin gruchnęła już była wiadomość o całej sprawie Gwynplaina. Tajemnica podobna jest do siatki; niech się jedno jej oczko zerwie, wszystko się zaraz rozdziera. Od rana już, skutkiem opowiedzianych już wyżej wypadków, cała rzecz o parostwie, odszukanem na deskach hecy, i o pajacu, uznanym za lorda, w Windsorze pomiędzy dworskimi niemały już rozgłos miała. Książęta o tem mówić poczęli, w następstwie zeszło to aż do pałacowej służby; wreszcie od: dworu wieść o zdarzeniu przeniosła się do miasta. Wypadki posiadają swoją ciężkość, więc też znane prawo o kwadratach z szybkości również do nich zastosowanem być może. Spadają one w tłum ciekawych i zagłębiają się tam z przyspieszoną prędkością. O siódmej nikt się jeszcze w Londynie ani domyślał tej sprawy. O ósmej o niej już jedynie mówiono. Jedni tylko lordowie, którzy przybyli na salę przed otwarciem posiedzenia, nie wiedzieli o niczem, a to z powodu, że zamiast być w mieście, kędy wszystkiego dowiedzieć się było można, znajdowali się w Izbie, kędy znowu nie spostrzegli nic wcale. Więc też o bożym świecie nie wiedząc, najniespodzianiej zaczepiani byli przez przybywających, jakby więcej od nich rzeczy świadomi.
— Ą cóż? — mówił Franciszek Brown, wicehrabia Mountacute, do margrabiego Dorchester.
— Jakto cóż?
— Czyż to jest możebne?
— Co takiego?
— Ależ Człowiek Śmiechu!
— Cóż to znaczy Człowiek Śmiechu?
— Jak to? Nie wiecie o Człowieku Śmiechu?
— Nie, pierwszy raz słyszę.
— To taki skoczek, błazen, pajac z jarmarcznej hecy. Słowem, twarz niepodobna do boskiego stworzenia, za której oglądanie płaciło się miedziaka. Zwyczajnie kuglarz z budy ulicznej.
— No więc cóż ten pajac?
— Właśnie tylko coście go tu przyjęli pomiędzy siebie, jako para Anglji.
— Człowiek Śmiechu toście chyba wy, milordzie Mountacute.
— Wcale się nie śmieję, daję wam na to moje słowo, milordzie.
Co powiedziawszy, odwołał się do pisarza parlamentu, który, wstawszy ze swego wańtucha, z uszanowaniem potwierdził ich dostojnościom wiadomość o przyjęciu do Izby nowego para.
Kiedy wyliczał szczegóły obrzędu:
— A to dopiero! — zawołał lord Dorchester — toż ja widać wtedy rozmawiałem z biskupem Ely.
Indziej znowu młody hrabia d’Annesley mówił do starego lorda Eure, który miał umrzeć w dwa lata później w 1707 roku:
— Czy znałeś kiedy, milordzie, lorda Linnaeusa Clancharlie?
— Starego Linnaeusa? No, ma się rozumieć.
— Tego, co umarł w Szwajcarji?
— No, tego samego. Toż my przecie krewni.
— Który był republikaninem za Cromwella i pozostał nim nawet za Karola II?
— Republikaninem? O, przepraszam. On poprostu dąsał się na uboczu. Miał osobiste zajście z królem. Wiem to z najwiarogodniejszego źródła, że lord Clancharlie byłby chętnie trzymał z królem, gdyby mu dane było kanclerstwo, które wziął lord Hyde.
— Zadziwiasz mię, milordzie Eure. Mówiona mi, że ten lord Clancharlie był uczciwym człowiekiem.
— Uczciwym człowiekiem! Czyż to istnieje? Młodzieńcze, niema ludzi uczciwych.
— Ale Katon?
— I milord wierzysz w Katona.
— Ale Arystydes?
— Słusznie zrobiono, że go wygnano.
— Ale Thomas Morus?
— Dobrze zrobiono, że mu głowę ucięto.
— I twojem, milordzie, zdaniem, lord Clancharlie?...
— Był tego rodzaju. Zresztą człowiek, który pozostaje na wygnaniu, to śmieszne.
— On tam umarł.
— Zawiedziona ambicja. Czy go znałem, pytasz? Ma się rozumieć, że go znałem. Byłem jednym z najserdeczniejszych jego przyjaciół.
— Ale czy wiesz, milordzie, że się om w Szwajcarj i ożenił?
— Coś o tem słyszałem.
— I że miał syna z tego małżeństwa?
— Który umarł.
— Który żyje.
— Co ty mówisz, milordzie?
— Największą prawdę.
— To niepodobna.
— Najpodobniej w świecie. Wszystko już jak potrzeba dowiedzione, sprawdzone, zatwierdzone i wciągnięte.
— Ależ w takim razie ów syn odziedziczy parostwo Clancharlie?
— Nie odziedziczy.
— Jakto?
— Bo już odziedziczył.
— Kiedy? Co? Jak?
— Odwróć się tylko, milordzie, on tam właśnie siedzi na ławie baronów.
Lord Eure spojrzał w tę stronę; ale ani podobna było rozróżnić twarzy Gwyaplaina pod gęstą z włosów zasłoną.
— Aha! — rzekł stary lord — widzę, że się już wpisał pomiędzy nowatorów. Nie nosi peruki.
W tejże samej chwili Grantham mówił do Colepeppera.
— Ale ten się dopiero złapał.
— Kto taki?
— Dawid Dirry-Moir.
— A to jakim sposobem?
— Przestał już być parem.
— Co też ty mówisz?
Na to tam ten począł mu opowiadać całe zdarzenie z flaszą odniesioną do admiralicji, z pergaminem comprachicosów, z rozkazem królewskim, podpisanym przez Jefferiesa, sprawdzeniem zaszłem w katowni Southwarku, zatwierdzeniem tego wszystkiego przez lorda kanclerza i królową, odebraniem przysięgi i wreszcie uroczystem wprowadzeniem Fermaina Clancharlie na posiedzenie Izby, poczem obydwaj usiłowali koniecznie przypatrzyć się Gwynplainowi, ale nielepiej im się to udało od dwu poprzednich.
Gwynplaine zresztą, czy to wypadku trafem, czy też z wyraźnego lorda kanclerza zlecenia, w tak głębokim pomieszczony był cieniu, że najżywsza ciekawość nie bardzoby tu sobie dała rady.
— Gdzie on siedzi? Gdzie on jest?
Tak zapytywał każdy z przychodzących, ale nikt dopatrzyć go nie potrafił. Tacy, którzy go już znali poprzednio z widowisk Green-Boxu, niemniej od drugich umierali z ciekawości, ale i tym nielepiej się powiodło. Podobnie bowiem jak się zdarza, że dziewczynę młodą przezornie zewsząd stare kumoszki otoczą, tak i Gwynplaine zginął niemal w tłumie podeszłych i całkiem obojętnych towarzyszy. Poczciwcy, cierpiący na podagrę, wogóle mało się zaprzątają cudzemi sprawami.
Tymczasem podawano sobie z rąk do rąk odpisy króciutkiego listu, który miała napisać do królowej księżniczka Jozyana, w odpowiedzi na zalecenie poślubienia nowego para, prawego dziedzica tytułów Clancharlie, lorda Fermaina. List ten jakoby brzmiał tak:
„Zgoda. Będę mogła mieć lorda Dawida za kochanka“.
Podpisane Jozyana. Ta kartka, prawdziwa czy fałszywa, miała entuzjastyczny sukces.
Pewien lord młody, niejaki Karol d’Okehampton, baron Mohun, należący do stronnictwa przeciwnego perukom, z największem uszczęśliwieniem postokroć go odczytywał. Co widząc, przystąpił do niego Lewis de Duras, hrabia Feversham, Anglik z dowcipem francuskim, i począł się w niego wpatrywać z uśmiechem.
— To mi kobieta! — zawołał lord Mohun.
— Właśnie takiej pragnąłbym żony.
Tu zawiązała się pomiędzy nimi następująca rozmowa.
— Co? Co? Ożenić się z księżniczką Jozyaną? — rzekł lord Duras.
— A czemu nie?
— Tam do djabła!
— Ależ taka kobieta, to najwyborniejsza żona w święcie.
— Tak, dla drugich, ale nie dla męża.
— A gdzież tych drugich niema?
— Masz słuszność. W przedmiocie kobiet, zawsześmy po kimś drugim dziedzicami. Tylko kto też tu zrobił początek?
— Adam podobno.
— Ale gdzież tam!
— Właściwie nawet czart.
— Tak, tak, mój kochany — rzekł na to Lewis de Duras.
— Adam był właśnie mężem, jakim ty być pragniesz; bowiem wziął on na siebie wcale nie swoje sprawki. Zdaje się rzeczą niewątpliwą, że ród ludzki potomstwem jest szatana.
Jednocześnie Hugo Cholmley, hrabia Cholmley, prawnik zapamiętały, badany był nader szczegółowo przez Nathanaela Crew, podwójnego para, bo jako barona Crew i jako biskupa Durhamu.
— Czyż to podobna? — mówił Crew.
— Ale czy się to aby prawnie odbyło? — mówił Cholmley.
— Przyjęcie tego nowego przybysza odbyło się wprawdzie poza progiem Izby — powiedział na to biskup — ale słyszałem, że już bywały tego przykłady.
— Tak, było to. Lord Reauchamp w podobny sposób przyjęty został za Ryszarda II. Podobnież lord Chenay za Elżbiety.
— A także lord Broghill za Cromwella.
— No, Cromwella niema co liczyć.
— A cóż milord o tem myślisz?
— Tak, rozmaite rzeczy.
— A które tu z porządku miejsce dla niego przypadnie w Izbie?
— Ha, ponieważ przerwa Cromwellowska zupełnie pomieszała dawny układ obowiązujący, Clancharlie znajdować się dziś będzie pomiędzy Barnardem i Somersetem, skutkiem czego lord Fermain Clancharlie byłby z rzędu ósmym.
— Ależ dopiero! Skoczek z rynku jarmarcznego!
— Wypadek ten sam w sobie wcale mnie nie dziwi, mości księże biskupie. Zdarzają się rzeczy podobne. Nawet daleko jeszcze od tej dziwniejsze. Czyż to wojna Białej i Czerwonej Róży nie była zgóry zapowiedziana nagłem wyschnięciem rzeki Ouse w Bethfordzie, dnia i stycznia 1399 r.? Otóż, jeżeli rzeka w wyschnięcie popaść może, toż i magnat może popaść w służalcze stanowisko. Ulisses królem był Itaki, a przecież rozmaite sprawował rzemiosła. Tak i Fermain Clancharlie pod swoją błazeńską skorupą zachował w sobie lorda. Nikczemność ubioru nie narusza w niczem zacności rodu. Tylko, że to tam odebranie przysięgi i cały ten obrzęd poza obrębem Izby, jakkolwiek prawny, coprawda, może jednak dać powód do jakich zarzutów. Byłbym zdania, żeby się naradzić, czy nie wypadnie w sposób urzędowy zażądać w tym względzie sprawozdania od lorda kanclerza? W ciągu kilku tygodni wykaże się, jak mamy w tej sprawie postąpić.
Biskup rzekł tylko na to zamyślony;
— Ha, niechże już i będzie. Zawszeć to zdarzenie, którego chyba nie było przykładu od czasów hrabiego Gesbodusa.
Słowem, że Gwynplaine, Człowiek Śmiechu, Inn-Tadcaster, Green-Box, Zamęt Zwyciężony, Szwajcarja, Chillon, comprachicosy, wygnanie, oszpecenie, rzeczpospolita, Jefferies, Jakób II, jussu regis, flasza otw arta w admiralicji, ojciec lord Linnaeus, prawa jego, syn lord Fermain, syn nieprawy lord Dawid, możebne stąd zawikłania, księżniczka Jozyana, lord kanclerz, królowa — nieustannym i niewyczerpanym byli w Izbie przedmiotem rozmowy. W tysiączny sposób przerabiano sobie wszystkie te szczegóły. Sprawiało to razem ogólny szmer rojowiska w całej sali. Gwynplaine, pogrążony w swoich dumaniach, głucho tylko słyszał wokoło siebie to huczenie gwarne, ani wiedząc nawet, że się działo z jego przyczyny. Bądź co bądź, nasłuchiwał on uważnie, ale raczej wrzenia głębi, niż powierzchni. Zbytek wytężenia uwagi w tym razie zwykł najzupełniej odosabniać.
Gwar jednak w sali niewięcej przeszkadza odbywającemu się w niej posiedzeniu, jak w pochodzie trzody unosząca się z pod stóp kurzawa. Sędziowie, znajdujący się w Izbie wyższej, jako zwyczajni tylko świadkowie, odzywający się jedynie w razie, jeśli są zapytani, pozasiadali na drugim z porządku wańtuchu; trzej zaś sekretarze stanu na trzecim. Dziedzice parostw napływali coraz więcej do swojego przedziału poza tronem. Parowie małoletni poumieszczali się na przeznaczonem dla nich wyniesieniu.
W 1705, tych małych lordów było niemniej, niż dwunastu: Huntingdon, Lincoln, Dorset, Warwick, Bath, Burlington, Derwentwater, przeznaczony na tragiczną śmierć, Longueville, Lousdale, Dudley and Ward, i Carteret, co stanowiło razem dzieciarnię złożoną z ośmiu hrabiów, dwóch wicehrabiów i dwóch baronów.
W głębi też sali lordowie zwolna pozajmowali swoje miejsca. Pomiędzy biskupami nie brakło prawie żadnego. Książęta licznie przybyli, zaczynając od Karola Seymoura, księcia Somerset, a kończąc na Jerzym Augustusie, księciu elektoralnym Hanoweru, księciu Cambridge, ostatnim co do daty, a więc i co do stopnia. Wszyscy byli w porządku, według pierwszeństwa; Cavendish, książę Devonshire, którego dziadek ochronił dziewięćdziesięcioletniego Hobbesa; Lenuox, książę Richmond; trzej Fitz-Roy, książę Southampton, książę Grafton i książę Northumberland; Butler, książę Armond; Sommerset, książę Beaufort; Beauclerk, książę Saint-Albans; Pawlett, książę Bolton; Osborne, książę Leeds; Wriothesley. Russel, książę Bedford mający za zawołanie wojenne i za dewizę: Ché sara sara, co oznacza zgodzenie się na wszelkie wypadki; Sheffield, książę Buckingham; Manuers, książę Rutland, i inni. Z książąt nie było tam ani Howarda, ani Talbota, jako będących katolikami; nieobecny też był Churchill, książę Marlbrough, ów sławny Marlbrough ze znanej śpiewki, który właśnie naonczas w najlepsze z Francją wojował. Nie było w tedy książąt szkockich; Queensherry, Montrose i Roxbughe zostali przyjęci dopiero w 1707.
Naraz w sali zrobiło się nader jasno. Weszło powiem czterech posługaczy Izby, niosąc po jednym ogromnym, płonącym mnóstwem świec, świeczniku, które też ustawili zaraz po dwu bokach tronu. Oświetlone w ten sposób krzesło królewskie wystąpiło wtedy z ciemności w sposób niemal olśniewający szkarłatem. Niezajęte, a jednak przejmujące poszanowaniem. Gdyby królowa była w środku nie dodałaby więcej majestatu.
Wtem wszedł odźwierny z Czarnym Prętem w ręku i rzekł:
— Jaś nie oświeceni delegaci Jej Królewskiej Mości.
Na te wyrazy, cały gwar ucichł.
Jednocześnie w wielkich drzwiach na dwie strony otwartych ukazał się pisarz w peruce i w todze, niosący na poduszce haftowanej w lilje leżących kilka pergaminów. Były to bille. U każdego na sznurze jedwabnym wisiała gałka z pieczęcią. Stąd nazwa billu w Anglji a bulli w Rzymie. Gałki takie ze złota bywały.
Tuż poza pisarzem szło trzech dostojników w ubiorach parów i w kapeluszach z piórami na głowach. Byli to trzej królewscy delegaci: lord wielki podskarbi Anglji, Godolphin, lord prezes Wielkiej Rady, Pembroke, oraz kanclerz prywatnej pieczęci, Newcastle.
Szli jeden za drugim, w porządku godności nie zaś tytułów, Godolphin na czele, Newcastle zaś ostatni, chociaż książę. Przystąpili do ławy przed tronem, oddali ukłon krzesłu królewskiemu, zdjęli i włożyli zpowrotem kapelusze, poczem zasiedli.
Lord kanclerz rzekł do woźnego od Czarnego Pręta:
— Zawezwać przed zaporę przedstawicieli gmin.
Woźny wyszedł. Tylko co przybyły pisarz Izby lordów złożył na stole w czworoboku pomiędzy wańtuchami poduszkę z billami. Chwilę trwała przerwa. Tymczasem dwaj posługacze postawili przed zaporą ławę, wzniesioną na trzech stopniach. Wybita ona była aksamitem szkarłatnym, w którym jaśniały lilje, nabijane złotemi ćwieczkami.
A wtem drzwi wielkie znowu się rozwarły, i głos jakiś zawołał:
— Wierne gminy państw Anglji!
Był to woźny od Czarnego Pręta, oznajmiający przybycie drugiej części parlamentu.
Wtedy wszyscy lordowie nakryli głowy.
Tu ukazali się członkowie Izby gmin, mający na czele; swego mówcę, wszyscy z odkrytemi głowami. Zatrzymali się tuż przed zaporą. Ubrani byli po cywilnemu, po większej części czarno, ze szpadami u boku.
Mówca, którym był wielce szanowny Jan Smyth, esquire, deputowany z miasteczka Andover, wstąpił na ławę, stojącą w środku zapory. Miał na sobie długą opończę z czarnego atłasu z szerokiemi rękawami, wyszywanemi na rozcięciach potrzebami złotemi. Był niemniej od lorda kanclerza poważny, co do szlachetności zaś ruchów o wiele mu nie dorównywał.
Wszyscy ci przybyli oczekiwali stojący i z odkrytą głową wobec parów, siedzących w kapeluszach. Odznaczali się w Izbie Gmin: naczelnik sądu w Chester, Józef Jekyll, trzej woźni trybunalscy Jej Królewskiej Mości, Hooper, Powys i Parker, James Montagu, główmy prokurator, i generalny altorney, Szymon Harcourt. Z wyjątkiem kilku baronetów, zwyczajnej szlachty, oraz dziesięciu lordów z łaskawości (Hartington, Windsor, Woodstock, Mordaunt, Gremby, Scudamore, Fitz-Harding, Hyde i Burkeley), w części parowskich synów, w części dziedziców, wszyscy zresztą należeli tam do ludu. Rodzaj cichego, ponurego tłumu.
Kiedy się nareszcie uspokoił szmer, wywołany ich przybyciem, odźwierny od Czarnego Pręta, u drzwi stojąc, zawołał:
— Słuchajcie!
Poczem niezwłocznie podniósł się ze swego miejsca pisarz koronny. Wziął on, rozwinął i czytać począł najpierwszy z pergaminów, złożonych na poduszce. Było to pismo królowej, mianujące jako przedstawicieli jej w parlamencie, z władzą dawania sankcji billom, trzech delegatów, a mianowicie;
Tu czytający podniósł głos:
— Sydney, hrabia Godolphin.
Co wymawiając, skłonił się lordowi Godolphinowi. Ten zaś uniósł kapelusza.
Pisarz mówił dalej:
— Tomasz Herbert, hrabia Pembroke i Montgomery.
Tu znów się skłonił lordowi Pembroke. Ten dotknął ręką kapelusza.
Pisarz mówił dalej:
— Jan Hollis, książę Newcastle.
Ten zaś kiwnął głową.
Zaczem pisarz koronny usiadł. Z kolei podniósł się pisarz parlamentu. Jednocześnie pomocnik jego, dotąd klęczący, wstał i stanął za nim. Obydwaj twarzą byli zwróceni ku tronowi, plecami zaś do przedstawicieli gmin.
Na poduszce znajdowało się pięć billów. Poprzednio już uchwalone przez Izbę gmin, zatwierdzone zaś przez lordów, obecnie oczekiwały tylko sankcji królewskiej.
Pisarz parlamentu przeczytał naprzód pierwszy bill. Była to uchwała Izby gmin, przeznaczająca z funduszów skarbowych na przyozdobienia rezydencji królewskiej w Hampton-Court ogółem miljon funtów szterlingów.
Po ukończeniu czytania pisarz głęboko skłonił się przed tronem. Pomocnik jego powtórzył ten ukłon, ale głębiej jeszcze nierównie, poczem napół zwracając głowę ku przedstawicielom gmin, rzekł:
— Królowa przyjmuje waszą powolność i tak mieć chce.
Pisarz począł czytać drugi bill. Było to prawo, skazujące na karę więzienia i grzywien każdego, ktoby się uchylał od służby W trainbands. Trainbands (niby oddziały ruchome) był to rodzaj miejskiej milicji, służącej bezpłatnie, która za czasów Elżbiety, na hasło zbliżenia się armady, dostarczyła aż sto czterdzieści pięć tysięcy piechoty i czterdzieści tysięcy jazdy.
Tu dwaj pisarze znów się pokłonili krzesłu królewskiemu, poczem pomocnik pisarza, podobnie jak i wprzódy, rzekł przez ramię w stronę członków Izby gmin:
— Królowa tak mieć chce.
Trzeci bill powiększał dziesięciny i nadania biskupstwa Lichfield i Coventry, będącego jednem z najbogatszych uposażeń duchownych w Anglji: naznaczał nowe dochody na rzecz miejscowej katedry, pomnażał liczbę kanoników, rozszerzając zarazem zakres dekanatu i połączonych z nim beneficjów „celem przyjścia w pomoc — jak mówiono tam na wstępie — niezbędnym potrzebom naszej świętej wiary anglikańskiej“.
Czwarty bill dodawał do budżetu nowe podatki; z tych jeden dotyczył żyłkowanego papieru; drugi — karet do najęcia, wykazanych w liczbie ośmiuset w samym Londynie, obłożonych zaś opłatą pięćdziesięciu dwóch funtów rocznie od jednej; trzeci — adwokatów, prokuratorów i każdego mającego jakąkolwiek sprawę, w stosunku czterdziestu ośmiu funtów szterlingów rocznie od osoby; czwarty — skór wyprawnych, a to nie zważając, podług brzmienia wstępu, „na ubolewania i skargi rzemieślników, mających do czynienia ze skórami“; piąty — mydła, „mimo uszu puszczając narzekania miast Exeter i Devonshiru, gdzie się wyrabia niezmierna moc sukna i innych tkanin wełnianych“; szósty — wina, w stosunku czterech szylingów od beczki; siódmy — mąki; ósmy — jęczmienia i chmielu; dziewiąty wreszcie odnawiał jeszcze na lat cztery (potrzeby bowiem państwa — mówiono tam na wstępie winny mieć pierwszeństwo przed wymaganiami handlu) podatek od ładunku okrętowego, wynoszący sześć funtów szterlingów od beczki dla statków, przybywających z zachodu, a osiemnaście od tych, które ze wschodu płyną. W końcu dołączona jeszcze była uwaga, znajdująca niewystarczającym podatek pogłównego, wybrany już zgóry za rok bieżący, zaczem zarządzano dodatek doń ogólny na całej państwa przestrzeni, wynoszący cztery szylingi od głowy, z dołączeniem zastrzeżenia, że, ktoby odmówił złożenia przysięgi na wierność, taki zapłacić ma dwa razy tyle.
Piąty bill surowo zabraniał przyjmować do szpitala chorego, któryby, wchodząc, nie mógł złożyć funta szterlinga na zapłacenie, w razie śmierci, swojego pogrzebu.
Te trzy ostatnie bille, równie jak dwa pierwsze, zostały jeden po drugim zatwierdzone i zmienione w prawo ukłonem tronowi i czterema słowami pomocnika pisarza „królowa tak mieć chce“ wypowiedzianemi, przez ramię, do członków Izby Gmin.
Poczem pomocnik pisarza po dawnemu ukląkł przy czwartym wańtuchu, lord kanclerz zaś rzekł:
— Stań się, jako żądano.
Słowa te były zakończeniem królewskiego posiedzenia.
Mówca Izby gmin, skłoniwszy się nisko kanclerzowi, zszedł tyłem z ławki, zbierając poły szaty poza sobą; członkowie Izby gmin skłonili się aż do ziemi, i podczas kiedy Izba wyższa, nie zważając nawet na te ich ukłony, najspokojniej przechodziła sobie dalej do rozpoczętego porządku dziennego, Izba niższa tłumnie oddalała się do siebie.
Kiedy się drzwi zamknęły, kiedy już i woźny od Czarnego Pręta był z powrotem, lordowie delegaci opuścili urzędowe swe miejsca i zasiedli przed ławami książąt, każdy gdzie mu przynależało. W tedy lord kanclerz głos zabrał:
— Milordowie, ponieważ ciągnące się już od dni kilku obrady nad billem, zalecającym zwiększyć o sto tysięcy funtów szterlingów uposażenie roczne Jego Królewskiej Wysokości Księcia małżonka najmiłościwszej naszej pani, obecnie za wyczerpane już i zamknięte uważać należy, przejdziemy zatem do głosowania, a to, stosownie do dawnego zwyczaju, poczynając od najmłodszego na ławie baronów. Lord każdy, po wymienieniu swego nazwiska winien. wstać i odpowiedzieć: przystaję, albo nie przystaję. Poczem wolno mu wymienić powody swojego przekonania, jeśliby to za stosowne uznał. Mości pisarzu, chciej przystąpić do zbierania głosów.
Tu pisarz parlamentu, stojący, roztworzył szeroki foljał, leżący na złoconem podwyższeniu, który był księgą imienną wszystkich parów Anglji.
Najmłodszym Izby był w owym czasie lord Jan Hervey, mianowany baronem i parem w roku 1703. Od niego pochodzą dzisiejsi margrabiowie Bristolu.
Pisarz zawołał:
— Milord Jan Herwey, baron Hervey.
Na to wezwanie wstał z miejsca swego staruszek w płowej peruce i rzekł:
— Przystaję.
— Poczem usiadł.
Pomocnik pisarza zaciągnął głos do księgi.
Pisarz ciągnął dalej:
— Milord Francis Seymour, baron Convey de Kiltultagh.
— Przystaję — szepnął przez zęby, zaledwie napół podnosząc się z miejsca, bardzo wykwintny młodzieniec, z twarzyczką pazia, który ani się domyślał, że miał być dziadem margrabiego Hertford.
— Milord Jan Leweson, baron Gower — mówił dalej pisarz.
Lord ten, z którego wyjść mieli książęta Sutherlandu, wstał i rzekł, siadając znowu: — Przystaję.
Pisarz ciągnął dalej:
— Milord Heneage Finch, baron Guernesey.
Pradziad hrabiów d’Aylesworth, niemniej młody i wytworny od przodka margrabiego Hertford, godnie odpowiadając swojej dewizie: Aperto vivere voto:
— Przystaję — zawołał wyniośle.
Podczas gdy siadał, pisarz przyzywał piątego z porządku barona:
— Milord Can, baron Grandville.
— Przystaję — odrzekł, wstając i siadając, lord Grandville de Potheridge, na którym w roku 1709 wygasnąć miało jego parostwo.
Pisarz przeszedł do szóstego:
— Milord Karol Mountague, baron Halifax.
— Przystaję — rzekł lord Halifax, noszący tytuł, pod którym miało wygasnąć nazwisko Mountague, podobnie jak już poprzednio wygasło Saville. Nawiasem mówiąc, Mountague co innego jest, niż Montagu, oraz Mountacute.
Do swojego głosu lord Halifax dodał jeszcze następną uwagę:
— Książę Jerzy ma wprawdzie uposażenie jako małżonek Jej Królewskiej Mości, ma także inne jeszcze jako książę Duński, jako książę Cumberlandu i jako lord wielki admirał Anglji i Irlandji, ale nie ma żadnego, jako generalissimus. Jest to wielka niesprawiedliwość. Należy tedy jej zapobiec, w sprawie samego ludu angielskiego.
Poczem wychwalać począł wiarę chrześcijańską, surowo ganić papistów i zakończył, raz jeszcze potwierdzając swoje przyzwolenie.
Pisarz znowu czytał dalej:
— Milord Krzysztof, baron Barnard.
Lord Barnard, z którego początek wziąć mieli książęta Cleveland, wstał i rzekł:
— Przystaję.
Poczem siadał z ostrożnością, bowiem miał przepyszne wyłogi koronkowe, które zaprawdę warto było zauważyć. Był to zresztą skądinąd bardzo zacny pan i dzielny żołnierz ten lord Barnard.
Podczas kiedy się to działo, pisarz, przechodząc do następnego nazwiska, nieco się jakoś zawahał. Poprawiwszy okularów, pilniej się nieco niż wprzódy w listę lordów wpatrzył, poczem, prostując głowę, rzekł wreszcie:
— Milord Fermain Clancharlie, baron Clancharlie i Hunkerville.
Na to Gwynplaine wstał i rzekł:
— Nie przystaję.
Wszystkie głowy, jak jedna, ku niemu się zwróciły. Gwynplaine stał. Snopy światła, bijące od świeczników, umieszczonych po obu stronach tronu, żywo w twarz uderzały, uwydatniając ją wpośród tej sali przymroczonej, z wyskocznością zarysów maski, ukazującej się na tle tumanu.
W chwili tej Gwynplaine uczynił był wysilenie, które, jak to wiemy, przy pewnem natężeniu woli, było mu możebnem. To, coby komu drugiemu wystarczyło do ukrócenia dzikości tygrysa, u niego sprowadzało na chwilę wyraz powagi na twarz, przykrojoną do wiekuistego śmiechu. Długo to jednak trwać nie mogło; można się oprzeć temu, co jest dla nas prawem lub przeznaczeniem, ale tylko na krótko; toż i odmęt morski dźwiga się niekiedy wbrew prawom ciążenia, wzdyma w trąbę i staje się górą, ale pod warunkiem, że wróci znowu do urównania się w płaszczyznę. Było coś podobnego i w owej walce z sobą Gwynplaina. W chwili, którą uważał za przedziwnie uroczystą, nadludzkiem niemal naprężeniem woli, nie na dłużej jednak, jak na oka mgnienie, rzucił sobie na czoło ponurą zasłonę swojej duszy; precz odepchnął od siebie swój uśmiech nieuleczalny; słowem, z tej twarzy, którą mu wbrew jego woli urobiono, wszelki wyraz uciechy wycofał. W chwili tej był już tylko przerażający.
— Któż jest ten człowiek? — ogólnie pytano.
Niewypowiedziany dreszcz przeleciał po wszystkich ławach. Włosy te zjeżone gęstym lasem, te wgłębienia czarne pod brwiami, to przenikające wejrzenie oczu, których dobrze widać nie było, dzikie kształty tej głowy, na której kojarzyły się w sposób groźny światła z cieniami, wszystko to dziwnie było przeszywające. Przechodziło to najwybujalsze oczekiwania. Jakkolwiek lekceważąco wprzódy mówiono o Gwynplainie, to przecież, ujrzawszy go, znaleziono potężnym. Ci nawet, którzy na coś dziwnego byli przygotowani, pokazało się, że czegoś podobnego się nie spodziewali. Wyobrazić sobie, na górze poświęconej bogom, w uroczystość pogodnego wieczoru, gdy zebrali się wszyscy wszechmocni, i twarz Prometeusza, rozorana dziobem sępa ukazująca się nagłe jak krwawy księżyc na widnokręgu. Olimp spostrzegający Kaukaz, jakąż wizją! — Więc też starzy i młodzi, z roztwartemi usty, milczący, utopili tylko wzrok w Gwynplainie.
— Naraz starzec ogólnie bardzo poważmy, który w życiu i wypadków dużo i ludzi widział i który był przeznaczony na księcia, Tomasz hrabia Warton, wstał przerażony.
— Co to ma znaczyć? — zawołał.
— Kto się ośmielił wprowadzić tego człowieka do Izby? Wydalić go stąd!
I wyniośle zwracając się ku Gwynplainowi, rzekł:
— Co za jeden jesteś? Skąd się wziąłeś?
Gwynplaine odpowiedział:
— Z otchłani!
I, krzyżując ręce na piersiach, powiódł okiem po całem zgromadzeniu.
— Kto ja jestem? Nędza jestem. Milordowie, mam z wami do pomówienia.
Milczeli wszyscy, Gwynplaine mówił dalej:
— Milordowie, stoicie wgórze. Bardzo to dobrze. Należy sądzić, że Bóg do tego ma swoje powody. Posiadanie władzy macie, dostatki, środki wszelkiego rodzaju uciech, nieporuszone słońce na waszym zenicie, władzę bez granic, używanie bez podziału, ogromne zapomnienie o wszystkich, co nie są wami. Niech i tak będzie. Cóż, kiedy i pod wami znajduje się także coś. Czy tylko nie ponad wami? Otóż milordowie, przybywam zwiastować wam rzecz może dla was nową. Istnieje ród ludzki na świecie.
Zgromadzenia są podobne do dzieci; wypadki są dla nich niespodziankami, których się boją i które lubią. Zdaje się niekiedy, że sprężyna się rozpręża i że z dziury wyskakuje djabeł. Tak we Francji Mirabeau, także potwornie brzydki.
Gwynplaine, w chwili obecnej, czuł w sobie dziwne jakieś spotężnienie. Tłum ludzi, do którego się przemawia, jest niby trójnogiem. Znajdujesz się wtedy, możnaby powiedzieć na samym wierzchołku góry z dusz utworzonej. Czujesz tam pod stopą drganie ludzkich wnętrzności. Gwynplaine nie był już tym człowiekiem, który nocy poprzedniej przez chwilę stał się niemal małym. Tumany nagłego wyniesienia, które go zrazu oszołomiły, stopniowo wgórę się unosząc, rozrzewniały i przejrzystem i się stałym słowem, że tam, gdzie poprzednio próżność kusiła Gwynplaina, obecnie powołanie m u się nastręczało. Tem, co go zrazu obniżyło, tem samem teraz urastał. Jaśniał teraz jednym z tych wielkich błysków, które obowiązek z siebie: krzesze.
Wkoło Gwynplaina zewsząd wołać zaczęto:
— No, no, słuchajmy, słuchajmy!
On tymczasem, nadludzkiem wysileniem, trzymał na swojej twarzy surowe i posępne powściągnięcie, poza którem drżał niesfornie wiekuisty śmiech jego potworny, gotów się wymknąć lada chwila, na podobieństwo dzikiego, tylko co ujarzmionego rumaka.
Mówił dalej:
— Jestem tym, który przychodzi z przepaści. Milordowie! Wyście wielcy i bogaci. To niebezpieczne. Korzystajcie z nocy. Ale uważajcie, istnieje wielka moc, świt. Jutrzenka nie może być zwyciężona. Przyjdzie. Już nadchodzi. Ma ona w sobie niepowstrzymany pęd dnia. I któż przeszkodzi tej procy rzucić słońce w niebo? Słońce, to prawo. Wy, wy, jesteście przywilejem, Trwóżcie się. Prawdziwy pan domu zastuka do drzwi. Kto jest ojcem przywileju? Przypadek. A kto jest jego synem? Nadużycie. Ani przypadek ani nadużycie nie są trwałe. Jeden i drugi mają złe jutro. Ostrzec was przychodzę. Przychodzę przed wami samymi wasze szczęście zaskarżyć. Powstało ono z cudzego nieszczęścia. Macie wszystko i to „wszystko“ składa się z „nic“ innych. Milordowie! Jam adwokat zrozpaczony, który się podjął bronić sprawy przegranej, którą jednak Bóg wygra. Jam nic innego, tylko głos. Wysłuchać mię musicie. O, wielcy Anglji parowie! Jam przyszedł odsłonić oczom waszym ogromne maluczkich rojowisko. Pochylam się pod brzemieniem tego, co, mam do powiedzenia. Od czego tu zacząć? Nie wiem. Wpośród ogromnego cierpień rozproszenia rozpierzchającą się moją zbierałem obronę. Jak sobie teraz pocznę? Ona mię przygnębia; więc bezładnie rzucę ją przed siebie. Czyż ja przewidzieć mogłem możność: jej wypowiedzenia? Nie więcej ode mnie zdumieni jesteście. Wczoraj jeszcze pajacem byłem, dziś jestem lordem. Głęboka to igraszka! Czyja? Czegoś nieznanego. Zadrżyjmy wszyscy! Milordowie! Cały nieba błękit jest po waszej stronie. Całego tego niezmierzonego świata ogromu świąteczną tylko oglądacie szatę; ale dowiedzcie się, że są tam i powszednie cienie. Wśród was nazywam się lord Fermain Clancharlie, ale właściwą moją nazwą jest Gwynplaine — imię biedaka! Nędzarz jestem, Wykrojony z materjału wielkości praypadkowem woli wyższej upodobaniem. Oto moje dzieje. Są wśród was tacy, co znali mojego ojca; jam go nigdy nie znał. Stroną swą średniowieczną łączy się on z wami, jam mu pokrewny od strony wygnania. Bóg nieomylnie tylko działa. W otchłań rzucony zostałem. Poco? Abym dno jej zbadał. Nurek jestem, który z tej głębi prawdy perłę wynosi. Mówię, bo wiem. Wysłuchać mię musicie. Wycierpiałem. Wypatrzyłem, O, niedola nie czcze to słowo. Ubóstwo — jam w niem wzrósł; chłód — jam w nim drżał; głód — jam z niego przymierał; pogarda — jam ją znosił; trąd jam go doznał; upokorzenie — jam je ze łzami połykał. A teraz wyrzucę je z siebie i wszystkie te nędze u stóp się wam rozbryzną i rozpłyną. Wahałem się nimem przyszedł na miejsce, na którem teraz jestem, gdyż mam gdzieindziej inne obowiązki. I nie tu jest moje serce. To co się we mnie działo nie obchodzi was; gdy człowiek, którego nazywacie wodnym od Czarnego Pręta, przyszedł po mnie z polecenia kobiety, którą zwiecie królową, chciałem przez chwilę odmówić. Ale wydało mi się, że ukryta ręka Boga pcha mię w tę stronę, i usłuchałem. Poczułem, że trzeba, bym wszedł pomiędzy was. Dlaczego? Z powodu moich wczorajszych łachmanów. Bóg mię zmieszał ze zgłodniałymi, bym przemówił wśród sytych. O, miejcie litość! Oh, nie znacie tego strasznego świata, do którego myślicie należeć; tak wysoko, jesteście nazewnątrz; ja wam powiem, co to jest. Doświadczenie mam. Przychodzę z pod ucisku. Mogę wam powiedzieć ile ważycie. O, wy panowie, czy wiecie czem jesteście? Czy widzicie, co robicie? Nie. A! Wszystko jest straszliwe. Nocy jednej, burzliwej nocy, mały, opuszczony, osierocony, sam pośród niezmiernego stworzenia, wszedłem w tę ciemność, którą wy nazywacie społeczeństwem. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, było prawo pod postacią szubienicy; drugą, było bogactwo, było wasze bogactwo, pod postacią kobiety zmarłej z zimna i głodu; trzecią, była przyszłość, pod postacią konającego dziecka; czwartą, było dobro, prawda, sprawiedliwość, pod postacią włóczęgi, mającego za jedynego towarzysza i przyjaciela, wilka.
Tu, owładnięty dotkliwem wzruszeniem, uczuł Gwynplaine, jak mu się łkanie rzuciło do gardła, skutkiem czego — o straszliwa sprzeczności! — gwałtownym wybuchnął śmiechem. W oka mgnieniu wrażenie się udzieliło. Ponad zgromadzeniem całem chmura ciężyła; pęknąć ona mogła w grozę, tymczasem pękła od śmiechu. Tak jest, śmiech, rozpasana pustota, odrazu wszystkich lordów porwała.
Zgromadzenia ludzi władczych błaznują z wielką ochotą. Mszczą się w ten sposób za swoją powagę.
Śmiech królów jest podobny do śmiechu bogów; ma zawsze odrobinę okrucieństwa.
Lordowie wybornie się bawić poczęli. Wkrótce drwiny przyłączyły się do śmiechu; poczęto klaskać mówcy i obrzucać go zniewagami. Stąd i zowąd rzucono ku niemu mnóstwo pociesznych wykrzyków, wesoły to był grad, ale zarazem kaleczący.
— Dobrze, Gwynplainie! — Dzielnie, śmiejący się człecze! — Wybornie, mordo z Green-Boxu! — Przepysznie, ryju z Tarinzeau-Fieldu! — A, przyszedłeś dać nam tu twoje przedstawienie! No, no, szczekaj dalej! — To mi zabawna bestja! — Ale jak to się śmieje to bydlę! — Jak się masz, pajacu? — Witaj, lordzie klownie, — Cóż tam więcej powiesz jeszcze? — I to ma być par Anglji, ten tam... — Niech mówi! — Niech się nie waży gadać! — Tak, taki — Dalej!
Lord kanclerz sam nie wiedział, co zrobić ze swoją osobą.
Jeden z lordów, James Butler, książę Ormond, trąbkę do ucha przyłożywszy, gdyż był głuchy, spytał na cały głos swego sąsiada, księcia Saint-Albana:
— Jakie on dał votum?
Tam ten wrzasnął w niebogłosy:
— Nie przystaję.
— Ha, ha! Nie dziwię się wcale — odpowiedział pytający. — Kto ma twarz podobną...
Kiedy się tłum rozpierzcha — a zebrania podobne tłumem także są — niech kto spróbuje znów go sprowadzić w kupę. Wymowa jest wędzidłem; jeśli to wędzidło pęknie, ogół wtedy na kieł bierze i dopóty wierzga, dopóki ze strzemion mówcy nie wysadzi. Ogół słuchaczy nienawidzi mówcy. Nikt na to dosyć nie zwraca uwagi. Ściągać cugle zdaje się w takim razie jedyną ucieczką, a właśnie żadną nie jest. A przecież każdy mówca tem się zwykł ratować. Zachowawcze to niby przeczucie. Zrobił i Gwynplaine tę próbę.
Chwilę popatrzał na tych śmiejących się ludzi.
— A więc. — zawołał — naigrawajcie się z nędzy! Milczeć, parowie Anglji! Sędziowie, obrony wysłuchajcie. O, błagam was, litość miejcie. Litość nad kim? Litość nad wami. Kto jest w niebezpieczeństwie? Wy sami. Czyż nie widzicie, że jesteście na wadze i że na jednej szali jest wasza potęga a na drugiej wasza odpowiedzialność? Bóg was waży. Oh! Śmiać się przestańcie. Raczej zastanowić się chciejcie. To wahanie się wagi bożej, to drżenie sumienia. Nie jesteście źli. Jesteście ludźmi, jak inni; ani lepszymi, ani gorszymi. Myślicie, że jesteście bogaci, a jeśli jutro będziecie chorzy, zobaczycie jak drży w gorączce wasza boskość. Jedniśmy warci drugich. Zwracam się ku popędom uczciwym, bo się tu znajdują; zwracam się ku podniosłym umysłom, bo i tych tu nie braknie; zwracam się ku szlachetnym duszom, bo i tych tu pod dostatkiem. Jesteście ojcami, synami lub braćmi, zatem doznawać musicie wzruszeń serca. Kto z was dzisiejszego poranku zbudzenie się swojego dziecięcia oglądał, koniecznie dobrym być musi. Wszystkie serca są sobie równe; a ludzkość nie czem innem jest jak sercem. Między uciskającymi a uciskanymi różnica polega tylko na miejscu, w którem się znajdują. Nogi wasze stąpają po głowach, to nie wasza wina. To wina społecznej wieży Babel. Poroniona budowla, cała w nawiasach. Jedno piętro przygniata drugie. Posłuchajcie mnie; ja wam wszystko opowiem. O, ponieważ potężni jesteście, bądźcie drugim braćmi; ponieważ wielcy jesteście, miejcież, słodycz w duszy. Gdybyście wiedzieli, na com ja patrzał! Niestety, wdole jakaż męka! Rodzaj ludzki jest w katowni. Ilu niewinnych potępionych! Brak światła, brak powietrza, cnoty brak; niema nadziei; i co najstraszliwsze, czeka się. Zdajcie sobie sprawę z tej nędzy.
Są w Anglji istoty, które w śmierci żyją. Znajdziecie tam dziewczęta od ósmego roku życia wydane na pastwę rozpuście, w dwudziestym roku zgrzybiałej już dosięgające starości. Co zaś do srogości kar, to te są dziwnie straszliwie. Mówię nieco bez związku, słów nie dobieram ani myśli. Prawię, co mi do głowy przychodzi. Niedalej jak wczoraj, jako żywo, widziałem człowieka łańcuchami spętanego i nagiego, kamieniami gniecionego, konającego w powolnej męczarni. Czy wiecie o tem? Nie. Gdybyście wiedzieli, co się dzieje, żaden z was nie śmiałby być szczęśliwy. Kto z was naprzykład był kiedy w Newcastle-on-Tyne? W kopalniach tamtejszych ludzie węgiel żują dla oszukania własnego głodu. W hrabstwie Lancaster jest Ribblechester, ludne niegdyś miasto, które tak zubożało, że dziś to tylko wioska licha. Nie uważam, żeby Książę Jerzy duński potrzebował sto tysięcy gwinej więcej. Godzi się, ażeby przyjmowano do szpitali nędzarzy chorych, nie każąc im zgóry płacić kosztów pogrzebu. W Caernarvon, w Traith-maur, w Traith-bichan ludzie z głodu umierają i przeciążenia pracą. W Stratfordzie trujących wyziewami bagien niema za co wysuszyć. W Lancashire wszystkie fabryki sukna, z powodu wygórowanych opłat, pozwijano.
Wszędzie roboty brak. Czy wiecie wy o tem, że rybacy w Harlech trawę morską jadają, ilekroć chybi połów śledzi? Czy wiecie, że w Burton-Lazers znajdują się jeszcze trądem dotknięci biedacy, do których strzelają strażnicy, ilekroć głód zmusi ich do wyjścia z kryjówek, w których są oblegani? W mieście Ailesbury, którego jeden z was jest lordem, głód jest rzeczą najpowszedniejszą w świecie. W Coventry, w którem tylko co tak hojnie uposażyliście biskupa, ludzie łóżek nie znają po chatach i, już od dziecka przyuczając się w dołach ziemnych sypiać, zamiast od kolebki rozpoczynać życie, rozpoczynają je od grobu. Ja na własne moje oczy widziałem to wszystko, milordowie. Milordowie, czy wiecie kto płaci podatki, które wy uchwalacie? Ci, którzy konają. Niestety, mylicie się. Idziecie fałszywą drogą. Zwiększacie nędzę nędzarza, żeby powiększyć bogactwo bogacza. Trzebaby robić przeciwnie. Co, brać od pracowitego, żeby dawać bezczynnemu, brać od obdartego, żeby dawać sytemu, brać od nędzarza, żeby dawać księciu! O, tak, mam starą krew republikańską w żyłach. Brzydzę się tem wszystkiem. Tych królów nie znoszę! I jak kobiety są bezwstydne! Opowiadano mi smutną historję. Oh, nienawidzę Karola I!-go! Kobieta, którą mój ojciec przenosił nad życie, zdradzając go haniebnie, oddala się temu królowi, jak pierwsza lepsza nierządnica, podczas gdy mój ojciec umierał na wygnaniu! Karol II, Jakób II; po nicponiu drań! Co jest w królu? Człowiek, słaby i wątły poddany potrzeb i chorób. Poco król? Tę królewskość pasorzytniczą wydymacie. Z tej glisty ziemnej robicie boa dusiciela. Z tego solitera robicie smoka. Łaski dla biednych! Zwiększacie podatki na korzyść tronu. Miejcie się na baczności przed prawami, które uchwalacie. Uważajcie na to bolesne mrowisko, które rozgniatacie. Spuśćcie oczy. Spojrzyjcie koło waszych stóp. O wielcy, istnieją mali! Miejcie litość. Tak, litość nad sobą, gdyż tłumy konają, i dół umierając sprowadza śmierć góry. Śmierć jest końcem, który nie omija żadnego członka. Gdy noc nadchodzi, nikt nie zachowuje kawałka dnia. Czy jesteście egoistami? Ratujcie innych. Zguba okrętu nie jest obojętna żadnemu pasażerowi. Niema utonięcia tych bez pochłonięcia tam tych. Oh, wiedzcie o tem, otchłań jest dla wszystkich.
W tem miejscu śmiech ogólny, niepowstrzymany, jeszcze bardziej spotężniał. Zresztą, by rozśmieszyć zebranie, wystarczało to, co jego słowa miały niezwykłego. Śmiesznym być nazewnątrz, w głębi boleścią wezbrawszy, jestże mocniej upokarzające cierpienie? Jestże głębszy powód do wściekłości? Właśnie Gwynplaine znajdował się w tem położeniu. Słowa jego działać chciały w jednym kierunku, twarz jego zupełnie co innego sprawiała, cóż za sprzeczność straszliwa! Więc też głos jego przybrał nagle zgrzytające wybuchy:
— Jakże sobie są radzi ci ludzie! Niech i tak będzie. Ironja staje twarzą w twarz przed agonją, Szyderczy śmiech ubliża charkotowi konania. Są oni wszechmocni! Możliwe. Dobrze. Zobaczymy. Oh, jestem jednym i nich. Jestem także jednym z was, o wy biedni! Król mię sprzedał, biedny mnie w dom przyjął. Kto mię okaleczył? Książę.
Kto mię uzdrowił i żywił? Biedak umierający z głodu. Jestem lordem Clancharlie, ale pozostaję Gwynplainem. Jestem połączony z wielkimi, a należę do małych. Jestem wśród tych, którzy używają, i z tymi, którzy cierpią. Ah, to społeczeństwo jest fałszywe. Kiedyś przyjdzie prawdziwe społeczeństwo. Wtedy nie będzie już panów, będą wolni żyjący. Nie będzie władców, będą ojcowie. Taka jest przyszłość. Nie będzie już czołobitności, ani płaszczenia się, ani niewiedzy, ani ludzi, zwierząt roboczych, ani dworaków, ani lokai, ani królów, tylko światło! Tymczasem ja jestem, mam prawo, używam go. Czy jest to prawo? Nie, jeżeli je wyzyskuję dla siebie. Tak, jeśli go używam dla wszystkich. Będę mówił do lordów, będąc jednym z nich. O moi bracia z dołu, powiem im waszą nędzę. Powstanę z garścią łachmanów ludu w dłoni i potrząsnę nad panami nędzą niewolników, i nie będą już mogli oni, uprzywilejowani i aroganccy, pozbyć się wspomnienia niedoli, i uwolnić się, oni, książęta, od bólu biednych, i trudno, jeśli to robactwo, i tem lepiej, jeśli ono spadnie na lwy.
Tu, zwróciwszy się ku pomocnikom pisarza, którzy klęczący pisali przy czwartym wańtuchu:
— Cóż to ja tu za ludzi widzę na kolanach? — zawołał. — Co wy tam robicie? Wstańcie, ludźmi przecie jesteście.
Ten nagły zwrot ku podwładnym, których lordowi nawet spostrzec się nie godzi, do najwyższego stopnia uciechę obudził. Poprzednio wołano tylko: brawo! obecnie krzyczeć poczęto: hurra! Klaskanie w ręce zmieniło się już w tupanie. Sądziłbyś, żeś w Green-Boxie. Tylko że tam śmiech ogólny był czcią oddawaną Gwynplainowi, tu zaś na proch go miażdżył. Zabić, jest ostatecznym wysiłkiem pośmiewiska. Wesołość człowiecza robi czasem co może, żeby życia pozbawić.
Śmiech zmienił się tu zaprawdę w czynną obelgę. Jak grad zewsząd leciały dowcipki. Najgłupszą stroną zgromadzeń bywa to, że usiłują mieć rozum zbiorowy.
Przesadzające się pomiędzy sobą drwiny zwykle nabok usuwają rzecz, zamiast się nad nią zastanowić, i wydają na nią potępiający wyrok, zamiast ją rozwiązać. Wypadek wszelki jest niby znakiem zapytania; wyśmiewać go jest to wyśmiewać zagadkę. Poza nią stoi sfinks; a ten się nie śmieje.
— Tu. i ówdzie słychać było najsprzeczniejsze wykrzyki:
— Dosyć! Dosyć! — Niech mówił Niech mówi!
William; Farmer, baron Leimpster, rzucał Gwynplainowi w twarz obelgę, jaką niegdyś Ryc-Quiney rzucił był Szekspirowi:
— Histrio! Minta!
Lord Vaughan, człowiek stateczny, dwudziesty dziewiąty z rzędu na ławie baronów, wołał:
— Wracamy znowu do czasów, w których przemawiały zwierzęta. Pośród ust ludzkich bydlęca morda się odezwała.
— Słuchajmy tedy, co nam prawi osioł Balaama — dodał lord Yarmouth.
Ten lord Yarmouth miał nos podobny do kartofla i całkiem krzywą gębę.
— Bezbożny Linnaeus ukarany jest w swojej mogile. Syn płaci za ojca — mówił Jan Hough, biskup Coventry, ten sam, którego uposażenie Gwynplaine był zaczepił.
— On kłamie — twierdził lord Cholmley, prawnik z zamiłowania, — To, co mu się podoba nazywać torturą, jest poprostu ciężką i twardą karą, bardzo pożyteczną przy badaniu. Tortura wcale w Anglji nie istnieje.
Tomasz Wentworth, baron Raby, zwracał się do kanclerza:
— Milordzie kanclerzu, racz zamknąć posiedzenie.
— Nie, nie, nie! Niech mówi dalej! Bawi nas! Hurra! Hep, hep, hep!
Tak wołali młodzi lordowie; wesołość ich w szal przechodziła. Czterech zwłaszcza niemal odchodziło od zmysłów z uciechy i zarazem nienawiści. Byli to: Laurence Hade, hrabia Rochester, Tomasz Tufton, hrabia Thanet, oraz wicehrabia Hatton i książę Montagu.
— A do budy, Gwynplainie! — mówił Rochester.
— Precz! Precz z tym błaznem! — krzyczał Thanet.
Wicehrabia Hatton wyciągnął groszaka i rzucił go Gwynplainowi.
I John Campbell, hrabia Greenwich, Savage, hrabia Rivers, Thompson, baron Haversham, Warrgton, Escrik, Rolleston, Rockingham, Carteret, Langdale, Bauester, Maynard, Hundson, Caernarvon, Cavendish, Burlington, Robert Dorcy, hrabia Holderness, Other Windsor, hrabia Plymouth, przyklaskiwali.
Prawdziwa wrzawa, niewiadomo już pandemonionu czy panteonu, wpośród której najzupełniej już przepadały słowa Gwynplaina. Słychać było tylko czasami:
— Strzeżcie się!
Ralph, książę Montagu, niedawno wyszły z Oxfordu, mający jeszcze swój pierwszy zarost, zszedł z ławy książąt, na której zasiadał dziewiętnasty, i stanął z rękoma skrzyżowanemi naprzeciw Gwynplaina. Istnieje w klindze miejsce, które najlepiej tnie, i w głosie ton, który najbardziej obraża. Montagu przybrał ten ton i, śmiejąc się szyderczo w nos Gwynplainowi, zawołał:
— Co ty powiadasz?
— Ja przepowiadam — odpowiedział Gwynplaine.
Śmiech wybuchnął z nową silą. A pod tym śmiechem ciągłym basem grzmiał gniew. Jeden z parów małoletnich, Lionel Cranseild Sackville, hrabia Dorset i Middlesex, podniósł się w swojej ławce, nie śmiejąc się, poważny jak przystało przyszłemu prawodawcy, i, bez słowa, spojrzał na Gwynplaina swoją świeżą dwunastoletnią twarzyczką, wzruszając ramionami. Co miało ten skutek, że biskup Saint-Asaph pochylił się do ucha biskupa Saint-David siedzącego koło niego i rzekł, pokazując Gwynplaina: — Oto szaleniec! — i pokazując dzieciaka: — Oto mędrzec!
Z zamętu najróżnorodniejszych drwinek wylatywały pojedyncze głośniejsze wykrzyki:
— A to paszcza smocza! — Co znaczy całe to błazeństwo? — Toż to zniewaga dla Izby! — Cóż za wyjątkowa bestja podobny człowiek! — Ależ to wstyd, sromota! — Zamknąć posiedzenie! — Nie, niech wygada swoje! — No, szczekaj, pajacu!
Lord Lewis de Duras, trzymając się za boki, wolał:
— Ach, ach! Ratujcie, umrę ze śmiechu. Proponuję wotum dziękczynne w następujących słowach: Izba lordów dzięki składa Green-Boxowi.
Gwynplaine, jak sobie przypominamy, marzył o całkiem innem przyjęciu.
Kto się kiedy wdzierał po piaszczystej a stromej pochyłości, ponad zawrotną gdzieś przepaścią; kto czuł, jak mu się pod rękami, pod paznogciami, pod łokciami, pod kolanami, pod stopami usuwa i wymyka punkt oparcia; kto, obsuwając się zamiast naprzód iść po tej odpychającej spadzistości, oddany na pastwę trwogom runięcia, zapadając zamiast się dźwigać, zstępując zamiast się podnosić, zwiększając tylko pewność zguby wysiłkami dostania się do szczytu, i za każdem niemal poruszeniem zwolna coraz groźniej ginąc, czuł straszliwie zbliżanie się ku sobie otchłani i wcześnie już doświadczał przechodzącej mu po kościach złowrogiej upadku drżączki, niby rozwartą paszczę widząc pod sobą — taki tylko zrozumiećby potrafił wrażenia Gwynplaina.
Czuł, jak się zapadało pod nim to, ku czemu piąć się spróbował; ci bowiem, do których skierował mowę, okazał? się otchłanią.
Znajdzie się zawsze ktoś do wyrzeczenia słowa, w którem wszystko się streszcza.
Lord Searsdale jednem wykrzyknięciem wypowiedział wrażenia całego zgromadzenia:
— Poco tu przyszedł ten potwór?
Bezprzytomny z oburzenia wyprostował się Gwynplaine koawulsyjnem, drgnięciem. Peczem, wszystkich bystrym ogarniając wzrokiem, rzekł przejmująco:
— Poco tu przyszedłem, pytacie? Przyszedłem, toby być straszliwym. Potworem jestem? Nie, jam lud. Jestem wyjątkiem? Nie, jam taki jak wszyscy. Wyjątkiem wy jesteście. Wy jesteście chimerą a ja rzeczywistością. Nie, jam Człowiek:! Jam straszliwy Człowiek śmiechu! Który się śmieje z czego? Z was, z siebie samego, z wszystkiego. Śmieję się, to ma znaczyć: płaczę.
Tu się wstrzymał przez chwilą.
Zaległo milczenie, śmiechy trwały, ale cichsze. Mógł pomyśleć, te to niejakie skupienie uwagi. Odetchnął i ciągnął dalej:
— Śmiech ten na mojem czole, król położył. Ten śmiech wyraża utrapienie powszechne. Ten śmiech oznacza nienawiść, wymuszone milczenie, wściekłość, rozpacz. Ten śmiech jest wytworem tortur. Ten śmiech jest wymuszonym śmiechem. Gdyby Szatan miał ten śmiech, śmiech ten skazywałby Boga. Ale wieczny nie jest podobny do śmiertelnych; będąc absolutem, jest sprawiedliwy; i Bóg nienawidzi uczynków królów. Ah, myślicie, że jestem wyjątkiem! Ja jestem symbolem. O wszechpotężni głupcy, otwórzcie oczy. Jestem wcieleniem wszystkiego. Przedstawiam ludzkość taką, jaką ją jej władcy zrobili. Człowiek jest kaleką. To, co mnie zrobiono, zrobiono rodzajowi ludzkiemu. Wypaczono mu prawo, sprawiedliwość, prawdą, rozum, inteligencję, tak jak mnie oczy, nozdrza i uszy; tak jak mnie, włożono mu w serce kloaką gniewu i bólu, a na twarz maskę zadowolenia. Tam gdzie spoczywał palec boży, oparły się szpony króla. Potworne nałożenie. Biskupi, parowie i książęta, lud, to cierpiący głęboko, który się śmieje na powierzchni. Milordowie, mówię to wam, lud, to ja. Dzisiaj go uciskacie, dziś drwicie ze mnie. Ale przyszłość to ciemna odwilż. Co było kamieniem, staje się falą. Wygląd stałości zmienia się w zalanie. Trzask, i po wszystkiem. Przyjdzie godzina, w której wstrząs złamie wasz ucisk, ryk odpowie na wasze drwiny. Ta godzina już przyszła — tyś do niej należał, o mój ojcze! Ta boża godzina przyszła, nazywała się Rzecząpospolitą, wypędzono ją, ona wróci. Tym czasem pamiętajcie, że ciąg królów zbrojnych w szpadę został przerwany przez Cromwella zbrojnego w topór. Drżyjcie. Zbliżają się nieprzekupne rozwiązania, obcięte paznokcie odrastają, języki wyrwane unoszą się, stają się językami ognistemi rozrzuconemi z wiatrem ciemności i wyją w nieskończoność; głodni pokazują swoje bezczynne zęby, raje zbudowane na czeluściach piekielnych chwieją się, ludzie cierpią; cierpią, cierpią, i to co jest wgórze się chyli, i to co jest wdole się rozwiera, cień chce być światłem, potępiony zaprzecza wybranemu, to lud, mówię wam, nadchodzi, to człowiek się wznosi, to początek końca, to czerwona jutrzenka katastrofy, i oto co jest w tym śmiechu, z którego się śmiejecie! Londyn jest wieczną zabawą. Dobrze. Anglja jest od końca do końca wołaniem. Tak. Ale słuchajcie: wszystko, co widzicie, to ja. Macie zabawy, to mój śmiech. Macie wesela publiczne, to mój śmiech. Macie śluby, święcenia i koronacje, to mój śmiech. Macie narodzenia książąt, to mój śmiech. Macie nad sobą grzmot piorunu, to mój śmiech.
I jakżeż się tu oprzeć rzeczom podobnym! Wesołość znowu wybuchnęła, tym razem pognębiająca. Ze Wszystkich rodzajów lawy, któremi krater ust ludzkich wybucha, najjadowitsze jest, rozradowanie. Żaden tłum nie oprze się zarazie szkodzenia na wesoło. Nie wszystkie egzekucje odbywają się na rusztowaniu, i ludzie, gdy się tylko zbiorą, czy będą tłumem czy zgromadzeniem, mają zawsze wśród siebie gotowego kata, którym jest sarkazm.
Niema katuszy, dającej się porównać z męczarnią obrzuconego pośmiewiskiem nędzarza. Właśnie katuszę podobną Gwynplaine cierpiał. Rozradowanie wokoło niego kamienowaniem mu było i rzucaniem żwiru w oczy. Był zarazem zabawką i wypchaną lalką, nawet poprostu tarczą strzelniczą. Skakano wokoło niego, wołano: Fora! — pokładano się ze śmiechu, tupano nogami z rozkoszy. Nabok poszła cała powaga miejsca. Chwytano się za rabaty. Majestat miejsca, purpura sukien, skromność gronostajów, in folio peruk, nic nie mogło przeszkodzić. Lordowie śmiali się, biskupi śmiali się, sędziowie śmiali się. Ława starców się rozweseliła, ława dzieci skręcała się ze śmiechu. Arcybiskup Canterbury dawał kuksańca arcybiskupowi Yorku. Henryk Compton, biskup Londynu, brat hrabiego Northampton, za boki się trzymał. Lord kanclerz wzrok spuszczał, by ukryć śmiech. A przy kratkach, posąg szacunku, woźny Czarnego Pręta, śmiał się.
Gwynplaine blady, skrzyżował ręce; i otoczony temi wszystkiemi twarzami młodemi i staremi, na których widniała wielka uciecha homerycka, w tym wirze klaskań w dłonie, tupań i okrzyków, w tem błazeńskiem szaleństwie, którego był środkiem, w tym wspaniałym wylewie śmiechu, pośród tej wesołości olbrzymiej, miał w sobie grób. Skończyło się. Nie mógł już opanować ani swojej twarzy, która go zdradzała, ani swoich słuchaczy, którzy mu wymyślali.
Nigdy wieczne prawo fatalne, groteskowość związana ze wzniosłością, śmiech odbijający ryk, parodja w objęciach rozpaczy, sprzeczność między tem czem się jest a tem czem się być wydaje, nie wybuchły z większą grozą. Nigdy bardziej złowrogie światło nie rozjaśniło głębokiej nocy ludzkiej.
Gwynplaine świadkiem był stanowczego rozbicia całej treści swego przeznaczenia jednym wybuchem śmiechu. Nie było już na to najmniejszej rady. Można się podnieść z upadku, ale, nigdy ze zmiażdżenia. A właśnie wszechpotężne wyśmianie na drobny proch go rozbijało. Nic już odtąd możebnem nie było. Wszystko od otoczenia zależy.
Co niegdyś zwycięstwem się stawało W Green-Boxie, w Izbie lordów upadkiem tylko było i klęską ostateczną. To, co tam zwało się oklaskiem, tu na potępienie wychodziło. Czuł w tej chwili niejako odwrotną stronę swojej maski. Z jednej strony tej maski była życzliwość ludu przyjmującego Gwynplaina; z drugiej nienawiść możnych, odrzucających lorda Fermaina Clancharlie. Z jednej strony przyciąganie, z drugiej odpychanie, obie siły sprowadzające go w ciemność. Czuł się jakby napadniętym ztyłu. Los ma zdradzieckie ciosy. Wszystko się później wytłomaczy, ale tymczasem, przeznaczenie jest pułapką i człowiek wpada w potrzask. Myślał, że się wznosi, witał go ten śmiech, — apoteozy mają grobowe zakończenie. Wytrzeźwię — smutneż to jest słowo! Wieszcza mądrość z upojenia urasta. Gwynplaine; spowity zewsząd w tej okrutnej wesołością swoją nawałnicy, dumał posępnie.
Szaleństwo śmiechu prąd to niepowstrzymany. W zebraniu, wesołością porwanem, niema już kierowniczej igły magnesowej. Nikt tam już nie wiedział, ani dokąd idzie, ani co czyni. Nie pozostawało nic innego, tylko zakończyć posiedzenie.
Więc też lord kanclerz, „wzgląd mając na nieprzewidziany wypadek“, odłożył dalszy ciąg głosowania do jutra. Izba rozchodzić się poczęła. Lordowie, królewskiemu krzesłu pokłony oddając, oddalali się gromadkami. Słychać było jeszcze śmiechy, gubiące się w głębi korytarzy. W salach podobnych, oprócz drzwi urzędowych, znajduje się jeszcze mnóstwo innych, poukrywanych bądź w obiciu, bądź we wgłębieniach, przez które bardzo szybko komnata wypróżniać się może. Niebawem sala była pusta. Stało się to prędko bardzo i niemal bez przejścia. Miejsce tłumnego tylko co zgiełku prawie odrazu milczącem się stało.
Pogrążenie się w dumaniu zachodzi tak daleko, że wkońcu człowiek sądzi, iż znajduje się gdzieś poza obrębem zjawisk tutejszego świata. Gwynplaine ocknął się nagle. Był sam. Wokoło pustka milcząca. Nie spostrzegł nawet, że zamknięto posiedzenie.
Wszyscy parowie znikli, nawet jego dwaj starzy towarzysze. Tu i owdzie snuli się tylko jeszcze posługacze izbowi, czekający dla naciągnięcia ław pokrowcami i pogaszenia lamp, póki się „Jego Dostojność“ nie oddali. Machinalnie tedy włożył kapelusz na głowę, wyszedł ze swojej ławki i skierował się ku wielkim drzwiom otwartym na galerję. W chwili, kiedy przebywał zaporę, woźny jakiś zdjął z niego płaszcz pstrowski. Gwynplaine zaledwie to zauważył. W chwilę potem znajdował się w galerji.
Posługacze, którzy się tam znajdowali, zauważyli ze zdziwieniem, że ten lord wyszedł nie oddając pokłonu tronowi.
W galerji nie było już nikogo. Gwynplaine wszedł do półkolistej komnaty, z której wyniesiono wszystkie poprzednie przyrządy, tak że nie było już tam ani śladu obrzędów jego przyjęcia. Świeczniki i zwierciadła, na przemian przy ścianach idące, wskazywały kierunek do wyjścia. Dzięki tej nitce światłości, pośród owego labiryntu komnat i galeryj, bez trudu mógł odnaleźć drogę, którą odbył poprzednio w towarzystwie królewskiego herolda i woźnego od Czarnego Pręta. Nie spotykał już nikogo, prócz chyba starego jeszcze jakiego zapóźnionego para, oddalającego się ciężkim krokiem, z odwróconemi plecami.
Nagle, pośród ciszy tych wszystkich komnat opustoszałych, poczęły go dochodzić niezrozumiałe zrazu wybuchy głosów, rodzaj niby nocnego gwaru, mocno dziwnego w podobnem miejscu. Skierował kroki ku stronie, z której go ten zgiełk dochodził, i znalazł się w obszernym, słabo oświetlonym przedsionku, stanowiącym jedno z bocznych wyjść gmachu Izby lordów. W głębi widać było szerokie szklane drzwi otwarte, poza niemi zajazd, a w nim mnóstwo służby z pochodniami; dalej zaś dziedziniec pałacowy, na którym karoce jeszcze czekały. Stamtąd to dochodził ów zgiełk, który był Gwynplaine zasłyszał.
W przedsionku, tuż pod zwieszoną od sufitu latarnią, stała gromadka ożywiona, rozprawiając, jak się zdawało, nad er burzliwie. Gwynplaine podszedł tam, obrzucony półcieniem.
Była to żwawa sprzeczka. Po tej stronie stało kilkunastu młodych lordów, usiłujących wyjść koniecznie, a tymczasem we drzwiach człowiek jakiś, w kapeluszu, jak i oni, nader wyniośle się temu sprzeciwiał.
Któż był ten człowiek? Tom-Jim-Jack.
Niektórzy z tych panów mieli jeszcze na sobie opończe parowskie; inni już byli całkiem po codziennemu przebrani. Tom-Jim-Jack miał kapelusz z piórami, ale nie białemi, jak parowie, tylko zielonemi z pomarańczową kitką w środku, suknie zaś ozdobnie haftowane złotem mnóstwo też wstążek i koronek, mianowicie u rękawów i szyi. Mówiąc gorączkowo, niemniej gorączkowo wykręcał lewą pięścią rękojeść szpady, przewieszonej przez ramię na złotolitym pasku, na którym, równie jak na pochwie oręża, błyszczały kotwice admiralskie.
Jego to głos wyłącznie słychać było. Mówił zaś następujące słowa:
— Powiedziałem wam, żeście nikczemni. Chcecie, żebym cofnął moje słowa? Dobrze. A więc nie jesteście nikczemnicy, ale niedołęgi. Rzuciliście się wszyscy na jednego. To nie jest tchórzostwo, powiadacie? Niech sobie będzie. Ależ w takim razie jest to conajmniej głupota. Mówiono do was, a wyście nie zrozumieli słowa. Tu, w tej naszej izbie, starzy mają słuch, a młodzi umysł tępy. Nie nadarmom ja jeden z pomiędzy was; prawo mam wszelkie prawdę wam wyciąć w oczy. Ten nowoprzybyły to cudak, nie przeczę temu; gadał niestworzone rzeczy, to prawda, ale były tam i słowa warte zastanowienia. Był to groch z kapustą najniestrawniejszy w święcie, najnędzniej przyprawiony; zanadto często powtarzał: — Czy wiecie? Czy wiecie? — ale też człowiek, który niedalej jak wczoraj jeszcze był jarmarcznym pajacem, niekoniecznie obowiązany jest mówić, jak Arystoteles lub doktór Gilbert Burnet, biskup Sarum. Wzmianka o plugastwie, o lwich grzywach, wreszcie zwrot do pomocników pisarza, wszystko to było w bardzo złym smaku. Do licha, nikt wam w tem nie przeczy. Było to rozwlekłe i nieskładne bajanie, kulawe od początku do końca, a jednak tu i owdzie przeświecały tam błyski nielada. I tak aż nadto dobrze na niego, który się przecież wymowy nie uczył; chciałbym widzieć, czybyście się lepiej popisali! To, co opowiadał o zarażonych trądem, jest rzeczą najprawdziwszą w świecie; zresztą, jeśli rzeczywiście głupstwa prawił, toż ani w tem pierwszy jest, ani ostatni. Wkońcu, moi panowie, wiedzieć chciejcie, że nierad widzę kilku opadających jednego; taka jest już moja fantazja, i upraszam waszych dostojności, ażeby mi wolno było upatrzyć w tem osobistą moją urazę. Żeście mi się narazili, nie moja w tem wina. Niebardzo ja tam silnie wierzę w Boga, to jedno przecież stanowczo mnie o Jego istnieniu przekonywa, że niekiedy zdarza Mu się spełnić dobry uczynek. Tak i tu wielcem Mu wdzięczny, że wreszcie wyciągnął z błota tego całkiem prawowitego Anglji para; zaczem, nie wchodząc nawet w to, czy podobne odkrycie na złe, czy na dobre mi wychodzi, znajduję rzeczą oryginalną oglądać na własne oczy przemianę pełzającego stonoga w orlę skrzydlate, czyli, innemi słowy, Gwynplaina w lorda Clancharlie. Milordowie, zabraniam wam być innego zdania, niż moje. Żałuję mocno, że nie widzę pomiędzy wami Lewisa de Duras. Znieważyłbym go z wielką przyjemnością. Panowie, wiedzieć chciejcie, że Fermain Clancharlie znalazł się tu, jak lord prawdziwy, wy zaś, jak hecarze. Bowiem, co do jego śmiechu, nie jest on wcale jego winą. A wyście się śmiali z tego śmiechu. Widziałże kto, żeby się śmiano z cudzego nieszczęścia? Otóż jesteście głuptasy. I to głuptasy okrutne. Jeżeli wam się zdaje, że z wasby się śmiać nie można, wierutnie się mylicie; zaledwieście podobni do ludzi, i to jeszcze ubieracie się Bóg wie po jakiemu. Milordzie Hoversham, widziałem niedawno twoją kochankę, jest ohydna. Księżniczka, ale małpa. Panowie śmieszkowie, powtarzam, że radbym mocno słyszeć którego z was, mówiącego rozsądnie choćby pół minuty. Mnóstwo ludzi gada, ale mało kto mówi co się zowie. Sądzicie, że coś umiecie, dlatego, że, zanim zasiedliście jako parowie na ławach Westminsteru, siedzieliście jako osły w Oxfordzie i Cambridge, w kolegjum Gonewill i Cains. Ja wam tu śmiało patrzę w oczy. Bezwstydnieście się popisali z przyjęciem nowego towarzysza. Powiadacie, że to potwór. Tak jest, przyznaję to, ale potwór rzucony na pastwę zwierzętom. W każdym razie wolałbym być nim, niż wami. Byłem na posiedzeniu, siedząc na dawnem mojem miejscu, jako domniemany dziedzic parostwa, i wybornie wszystko słyszałem. Nie miałem tam prawa się odezwać, ale niemniej mam prawo być szlachcicem. Cała wasza uciecha piekielnie mię znudziła. A ja, kiedy mi się co nie podoba, to gotów jestem pójść choćby na górę Pondlehill, by urwać tam trawę, która, jak wiadomo, ściąga piorun na tego, kto się jej dotknie. Z tego tedy powodu przybyłem właśnie czekać was tu przy wyjściu. Czasem porozmawiać nie zawadzi, a my właśnie mamy z sobą do pogadania. Czyście się też nie domyślali, że w tym razie mnie samemu ubliżacie? Bądź co bądź, szanowni panowie, czuję w sobie nieprzepartą chętkę zabić któregokolwiek z was tu obecnych. Otóż wiedzcie wszyscy, ilu was tu jest, Tomaszu Tufton, hrabio Thanet, Savage, hrabio Rivers, Karolu Spencer, hrabio Sunderland, Laurence Hyde, hrabio Rochester, wy, baronowie, Gray de Rolleston, Cary Hundson, Escrick, Rockingham, ty, mały Carteret, ty, Robercie Darcey, hrabio Holderness, ty, Williamie, wicehrabio Halton, i ty, Ralfie, książę Montagu, i wszyscy inni, którzy będą chcieli, że ja, Dawid Dirry-Moir, żołnierz marynarki, wyzywam was, zaledwie dając wam czas do wybrania sobie sekundantów, i czekam choćby tego jeszcze wieczora, choćby natychmiast, albo jutro, jak i kiedy zechcecie, w dzień biały, w noc czarną, przy słońcu czy przy pochodniach, wszędzie, gdzie będzie dosyć miejsca na długość dwóch oręży, i mądrze uczynicie, bacznie opatrzywszy kurki swoich pistoletów oraz ostrza szpad, mając na uwadze, żem sobie zrobił postanowienie pozostawić próżne miejsca na ławach, na których zasiadacie. Ogle Cavendish, przygotuj się dobrze i pomyśl o swojej dewizie: Cavendo tutus. Marmaduku Sanglade, dobrzebyś zrobił, by, tak jak twój przodek Gundold, kazać wieźć za sobą trumnę. Jerzy Booth, hrabio Warington, nie zobaczysz już palatyńskiego hrabstwa Chester i twego labiryntu na wzór Krety i wysokich wieżyczek Dunham Massie. A co do lorda Vanghau, jest dosyć młody, by gadać impertynencje, i za stary, by za nie odpowiadać; zażądam zadośćuczynienia za jego słowa od jego siostrzeńca Ryszarda Vanghau, członka Izby Gmin za miasto Merioneth. Ciebie, Johnie Campbell, hrabio Greenwich, ciebie zabiję jak Achon zabił Matasa, ale uderzeniem wprost nie ztyłu, gdyż mam zwyczaj pokazywać serce a nie plecy ostrzu rapiera. I tak zrobię, jak mówię, milordowie. Także konno czy pieszo, wszystko mi jedno. Nawet na środku ulicy, jeżeli chcecie, w Piccadilly albo w Charing-Cross, gdzie — mam nadzieję — powydłubują kamienie z bruku dla ułatwienia nam spotkania, podobnie jak to zrobiono w dziedzińcu Luwru dla pojedynku Gwizjusza z Bassompierrem. Wszyscy. Czy słyszycie? Z wszystkimi wami bić się chcę. Zawiadamiam was, mości panowie, że ani myślę dopuścić, żebyście sobie więcej pozwalali w mojej obecności. I jako żywo, dam się wam we znaki. Póki życia nie daruję wam, żeście wyśmiali lorda Fermaina Clancharlie. On sto razy więcej wart, niż wy wszyscy. Jako Clancharlie, ma w żyłach tę samą krew szlachetną, którą wy macie; jako Gwynplaine zaś, ma rozum, którego wam braknie. Sprawę jego za moją przyjmuję, jego zniewagę za moją zniewagę, wasze zaś drwiny moim gniew m płacę. I zobaczymy, kto z tego wszystkiego żyjącym wyjdzie, gdyż ja was na śmierć wyzywam, na wszelką broń i na wszelkie możebne sposoby, ażebyście sobie wybrać mogli taką śmierć, jaką zechcecie; a ponieważ tyleż się okazaliście motłochem, ile szlachtą, chcę zastosować wyzwanie do różności waszego uzdolnienia, i z tego powodu wolno wam wybrać broń wszelką, poczynając od szpady, której używają książęta, aż do pięści, którą sobie oberwańcy uliczni miażdżą podłe gnaty.
Na ten szalony potok słów, dumna garstka lordów zimnym tylko odpowiedziała uśmiechem.
— Zgoda — rzekli.
— Ja wybieram pistolety — odezwał się Burlington.
— Ja zaś — rzekł Escrick — staroświecki pojedynek w szrankach, na osęk i maczugę.
— A ja — rzekł Holderness — walkę na dwa noże, jeden długi, drugi krótki, z obnażonem aż do pasa ciałem.
— Lordzie Dawidzie — rzekł hrabia Thanet — wszakżeś ty podobno Szkot? Otóż ja wybieram clajmorę.
— Ja szpadę — rzekł Rockingham.
— A ja — rzekł książę Ralph — wybieram pięść. To broń daleko szlachetniejsza.
A wtem Gwynplaine wystąpił z cienia.
Podszedł wprost ku temu, którego dotąd miał za Tom-Jim-Jacka i w którym teraz począł się domyślać całkiem czego innego, i rzekł:
— Dziękuję, milordzie. Ale rzecz ta cała do mnie jednego należy.
Wszystkie głowy ku niemu się zwróciły.
Gwynplaine bliżej jeszcze przystąpił. Czuł, że go coś pociąga ku temu człowiekowi, którego słyszał jak nazywano lordem Dawidem, a który był może czemś więcej jeszcze, niż jego obrońcą.
Ale, widząc go, Dawid wtył się cofnął.
— A, to ty! — zawołał. — To i ty tu? Jakże się to wybornie składa. Mam ja i z tobą coś do załatwienia. Tylko co poważyłeś się mówić o pewnej kobiecie, która, kochanką będąc Linnaeusa Clancharlie, sprzeniewierzyła mu się dla drugiego.
— Tak jest, mówiłem to.
— A więc, mości panie, znieważyłeś pamięć mojej matki.
— Twojej matki? — zawołał Gwynplaine. — W takim razie, domyślałem się tego, w takim razie jesteśmy...
— Braćmi — odrzekł lord Dawid.
I, to mówiąc, uderzył w twarz Gwynplaina.
— Tak jest, braćmi jesteśmy — mówił dalej. — Co sprawia, że się z sobą bić możemy. Bowiem z równymi tylko bić się można. A któż równiejszy komu od brata? Za chwilę przyślę ci moich świadków. Niedalej jak jutro staniemy do walki.
Właśnie północ biła na wieży świętego Pawła, kiedy człowiek jakiś, przeszedłszy most Londyński, zapuszczać się począł w zaułki Southwarku. Nie było już światła na ulicach, zwyczajem bowiem owych czasów równie w Londynie, jak w Paryżu, o jedenastej już gaszono latarnie miejskie, to jest właśnie w godzinie, w której się stawały rzeczywiście potrzebnemi. Ciemne ulice całkiem też były opustoszałe. Człowiek szedł wielkiemi krokami. Dziwnie był ubrany, jak na taką ulicę i w podobnej chwili. Miał na sobie odzież jedwabną haftowaną, szpadę u boku i kapelusz z białemi piórami, zresztą nic więcej. Stróże nocni, widząc go przechodzącego, mówili sobie:
— To jakiś wielki pan, który widocznie się o coś założył.
I usuwali się na bok, z uszanowaniem winnem wielkiemu panu, a także poczęści i jego zakładowi.
Człowiekiem tym był Gwynplaine.
On porzucił był wszystko i uciekł.
Gdzie się znajdował? — nie wiedział. Dusza, jak to powiedzieliśmy, posiada swoje trąby wietrzne, swoje straszliwe wiry wewnętrzne, pośród których niebo, morze, dzień, noc, życie, śmierć wikłają się w pewien rodzaj niepojętej grozy. Ani podobna już oddychać wtedy rzeczywistością. Miażdżony jesteś mnóstwem rzeczy, w które nie wierzysz. Nicość stała się tam orkanem. Zbladł widnokrąg. Nieskończoność próżnią się stała. Jesteś w niebycie. Czujesz w sobie zamieranie. Żądasz lada gwiazdy. Czegóż Gwynplaine obecnie doświadczał? Oto pragnienia widoku Dei. To jedno już tylko uczuwał. Dostać się znowu do Green-Boxu, w dziedziniec tego zajazdu, brzmiącego zgiełkiem, zalanego światłością, rozlegającego się tym serdecznym śmiechem prostaczym; odnaleźć znowu Ursusa i Homa, ujrzeć znowu Deę, wrócić do życia!
Rozczarowania wyprężają się z dziką siłą, jak łuk naciągnięty, i, niby strzałę, wyrzucają człowieka ku rzeczywistej prawdzie. Gwynplaine mocno spieszył się. Coraz bardziej zbliżał się do Tarrinzeau-Fieldu. Już nie szedł, ale biegł. Oczy jego bystro zagłębiały się w ciemności. Wysłał przed siebie wzrok swój, niby chciwie przystani na widnokręgu upatrując. Kiedyż ujrzy nareszcie błyszczące światłem okna Inn-Tadcasteru?
Wszedł wkońcu na plac jarmarczny. Zawróciwszy z poza węgła, miał już wprost przed sobą, bo po drugiej stronie rynku, zajazd ów, który, jak to wiemy, był jedynym domem mieszkalnym na całej tej przestrzeni. Spojrzał bacznie. Nigdzie ani śladu światła! Dreszcz go przejął.
Potem powiedział sobie, że już jest bardzo późno, że gospoda zapewne już zamknięta, że nic nad to prostszego; zapewne śpią już wszyscy, ale dość będzie do drzwi zakołatać, a obudzi się pewnie gospodarz lub pachołek. I śmiało podążył dalej. Nie biegł, ale raczej pędził.
Przybywszy do gospody, tchu już nie miał w piersi. Można być Bóg wie jak miotanym wewnętrzną nawałnicą, można się niewiedzieć jak opędzać niewidzialnym duszy potargiwaniom, można już nie wiedzieć, czy się żyjącym jest czy zmarłym, a przecież mieć jeszcze dla tych, których się kocha, tysiące starań najtkliwszych; taką jest cecha wszelkiego prawdziwego serca. W ogólnem wszystkiego pochłonięciu jeszcze czułość na wierzch wypływa. Nie przebudzić nagle Dei, oto jakie było w tej chwili jedyne zaprzątnienie Gwynplaina.
Zbliżył się do zajazdu, robiąc najmniej jak mógł hałasu. Znał miejscowość, wiedział, gdzie się znajdowała dawna psia buda, w której teraz chłopak sypiał; skrytka ta, przytykająca do izby szynkownianej, miała, jak wiemy, okienko na rynek wychodzące. Gwynplaine zlekka zakołatał w tę szybę. Dość tu było obudzić pachołka.
Ale w skrytce tej najmniejszego nie posłyszał ruchu.
— W tym wieku — pomyślał sobie Gwynplaine — człowiek śpi twardo, jak kamień.
Zapukał tedy mocniej znowu. Ale i tym razem ani znaku życia. Zakołatał jeszcze mocniej, i to po dwakroć, ale również bezskutecznie. Wtedy z pewnym niepokojem podszedł ku drzwiom gospody i poruszył klamką. Nikt na to nie odpowiedział.
Pomyślał sobie, nie bez pewnego już tym razem dreszczu:
— Gospodarz w wieku to już człowiek. Wyrostki twardy sen miewają, a starcy ciężki. No, trzeba będzie mocniej zakołatać.
Na dobre już w drzwi uderzył. Przywiodło mu to na pamięć odległe wspomnienia — przybycie do Weymouthu, kiedy, jeszcze małym będąc, mniejszą od siebie Deę niósł na rękach. Uderzył wreszcie co się zowie gwałtownie, całkiem już po lordowsku.
Ale dom, jak i wprzódy, niemym pozostał.
Czuł, że go rozpacz ogarniać zaczyna.
Odłożył wreszcie na bok wzgląd wszelki i począł wołać:
— Niklessie! Govicum!
Jednocześnie spoglądał w okna, żeby widzieć, czy się gdzie światło nie zjawi. Ale nigdzie nic. Ani światła. Ani głosu. Ani choćby szmeru. Podszedł ku wjezdnej bramie i uderzył w nią piętą, i wreszcie wstrząsnął nią z całej siły, wołając:
— Ursusie! Homo!
Wilk nawet nie szczeknął.
Lodowaty pot wystąpił mu na czoło.
Rzucił okiem wkoło siebie. Noc ciemna była, nie brakło jednak gwiazd, przy których świetle jako tako rynek obejrzeć było można. Ujrzał rzecz niepojętą. Rynek, jak zajrzałeś okiem, całkiem był pusty. Na całej przestrzeni jarmarcznego placu nie było już ani jednej budy. Ani znanego mu tak dobrze cyrku. Ani namiotu. Ani choćby przejezdnego wozu. Cały ten przemysł wędrowny o najróżnorodniejszych zgiełkach, który niedawno temu roił się tam, jak mrowisko, obecnie ustąpił miejsca jakiejś dzikiej, czarnej próżni, wymiecionej do czysta. Wszystko gdzieś stamtąd poprzepadało.
Ogarnęło Gwynplaina szaleństwo trwogi. Co to wszystko ma znaczyć? Cóż się tu takiego stało? Czyż już niema więcej nikogo? Czyż poza nim zapadło się już życie wszelkie? Co zrobiono z tym i ludźmi wszystkimi? Ach, Boże przedwieczny!
Jak nawałnica, rzucił się ku domowi. Walił w furtkę, walił w bramę, w okna, w okiennice, w ściany, to pięściami, to nogami, oszalały z przestrachu i niepewności. Wołał gospodarza, chłopaka, Fibi, Vinos, Ursusa, Homa, wszelkiego rodzaju wyznania, wszelkie dźwięki rzucił w te mury. Chwilami przerywał sobie i nasłuchiwał, ale dom pozostawał zawsze niemy i zamarły. Wtedy, do rozpaczy przywiedziony, zaczynał znowu. Ale uderzenia i wykrzyki budziły tylko głęboko uśpione echa. Powiedziałbyś, grzmot, usiłujący zbudzić mogiłę.
W pewnym stopniu przerażenia człowiek straszliwym się staje. Kto się wszystkiego obawia, nie obawia się już więcej niczego. Niby nogami kopiesz wtedy sfinksa. Niby poszturchujesz zjawiska świata nieznanego. Gwynplaine powtarzał hałaśliwe dobijanie się we wszelki sposób możebny, zatrzymując się, wracając do niego znowu, niewyczerpany w uderzeniach i wykrzykach, zdobywając niby szturmem to pełne grozy milczenie.
Po stokroć przyzywał tych, którzy tam się znajdować mogli; wywoływał wszystkie imiona, z wyjątkiem jednej Dei. Była to ostrożność, z której sobie nie zdawał już sprawy, ale którą w obłędzie swoim przeczuciowo jeszcze zachowywał.
Po wyczerpaniu kołatania i wołania, pozostawało już tylko jedno: przemocą do wnętrza się dostać. Powiedział sobie: — Tam ja przecież wejść muszę. — Ale jak? Stłukł uderzeniem pięści szybę w okienku, zagłębił tam rękę i, nie zważając na to, że ją kaleczy, odsunął zasuwkę i otworzył je całe. Tu spostrzegł, że mu szpada zawadza; z gniewem zerwał ją z siebie i na bruk rzucił. Poczem wspiął się do okienka i, jakkolwiek ciasno było, przez nie się prześlizgnął do wnętrza gospody. Legowisko posługacza rzeczywiście w skrytce się tej znajdowało, ale chłopak wcale na niem nie spał. Jeżelić tedy Govicum o tej porze w łóżku się nie znajdował, tedy niezawodnie w domu go nie było, a z nim także jego pana.
Rzeczywiście też dom cały wyglądał czarno. Czułeś wpośród tego zamroczonego zewsząd wnętrza tajemniczą nieruchomość próżni i tę błąkającą się w powietrzu grozę, która mówić się zdaje: — Niema tu nikogo.
Gwynplaine, od zmysłów niemal odchodzący, w mgnieniu oka przebył izbę gospody, potrącił stoły, potknął się na ławkach, uderzył się o ścianę, poprzewracał coś po drodze, i tak dostawszy się do drzwi wychodzących na dziedziniec, nie probował ich nawet otworzyć z klamki, tylko wysadził kolanem. Drzwi z trzaskiem na bok odleciały.
Spojrzał w dziedziniec. Green-Boxu tam nie było.
Gwynplaine wyszedł jeszcze z domu i począł we wszystkich kierunkach przeglądać rynek jarmarczny. Nigdzie nie napotkał śladu życia. Kołatał jednak do bud, choć wiedział zgóry, że były niezamieszkane. Stukał we wszystko, co tylko podobne było do drzwi lub okna. Ale nigdzie głos nie wyszedł z tej ciemności. Zdawało się, jakby śmierć tam tędy przeszła.
Mrowisko widocznie zostało zdeptane. Władza miejska musiała to wszystko pouprzątać. Ruchliwy zwykle rynek wydawał się więcej niż opuszczony, bo nawet jakby opustoszały; w każdym bowiem jego zakątku czułeś dotknięcie okrutnych jakichś pazurów. Zdawało się, jakby do głębi powypróżniano kieszenie tego nędznego jarmarcznego targowiska i potem jeszcze pozostawiono je nazewnątrz wiszącemi. Gwynplaine, wszystko to przepatrzywszy, opuścił wreszcie Bowling-Green, wpadł w kręcone uliczki dzielnicy, zwanej East-Point, i skierował się prosto ku Tamizie.
Tam wpoprzek przebył wężykiem gęstą siatkę uliczek wijących się pośród murów i opłotków, poczem owionął mu twarz chłód, zwiastujący bliskość wody, zaszeleścił mu w uszach głuchy plusk płynącej rzeki, i wreszcie nagle znalazł się u jakiejś poręczy. Był to znany nam bulwar Effroc-Stone.
Poręcz ta szła wzdłuż krótkiego i ciasnego kawałka wybrzeża, będącego kamiennym parapetem, który z dosyć znacznej wysokości zapadał wprost w osłoniętą ciemnościami wodę.
Gwynplaine zatrzymał się u tej poręczy, wsparł się na niej łokciami, głowę ujął w dłonie i począł rozmyślać, mając tę ciemną wodę pod sobą. Czy w nią spoglądał? W ciemności. I nie w te, które się zewnątrz niego znajdowały, ale które sam miał w sobie.
W posępnym krajobrazie nocnym, na który wcale nie zwracał uwagi, w tej zewnętrznej głębi, której wzrok jego nie przenikał, można było jednak rozróżnić zarysy lin i masztów. Wprawdzie tuż u stóp Effroc-Stone, fale tylko rzeki się rozbijały; wybrzeże jednak, zniżając się w pewnej odległości, zarazem zaokrąglało się w pewien rodzaj przystani, w której stał na kotwicy statek niejeden, bądź tylko co przybyły, bądź za chwilę odejść mający i skutkiem tego utrzymujący związek z brzegiem, czy to za pomocą podpłynięcia aż pod sam kamienny parapet, czy też poprostu rzucenia tylko ku niemu drewnianej kładki. Statki te, jedne łańcuchami przytwierdzone, inne na kotwicach stojące, podobnież nie dawały znaku życia. Nie słychać było, żeby kto na nich czy chodził, czy rozmawiał; jednym bowiem z wybornych zwyczajów żeglarskich jest spać jak można najwięcej, a wstawać tylko do roboty. Nawet na okrętach, które się równo z odpływem w drogę puścić miały, nikt się jeszcze nie był obudził. Zaledwie rozróżnić było można w ciemności pękate czarne pudła statków i ich przybory, złożone z lin powikłanych z drabinami. Wszystko to bardzo niewyraźne i przymierzchłe było. Miejscami tylko czerwone światełko latarni, niby się do krwi dobierając, przekłuwało mgławicę.
Gwynplaine nawet nie spoglądał na to wszystko. On patrzał tylko w przeznaczenie. Dumał, marzyciel zrozpaczony, wobec nieubłaganej rzeczywistości. Mniemał słyszeć jeszcze poza sobą niby trzęsienie ziemi. Był to śmiech lordów. On tylko co wyszedł z tego śmiechu.
300 I to wyszedł znieważony. Znieważony przez kogo? Przez własnego brata.
I oto, z tego śmiechu wyszedłszy, z tym policzkiem na twarzy, niby ptak zraniony w gnieździe, szukając schronienia, nienawiści się wydarłszy, żeby znów miłość odzyskać, cóż znalazł za powrotem? Ciemności. Wpośród nich nikogo. Wszystko tam znikło. Ciemności te zestawiał z marzeniem, którem się kołysał, bez tchu prawie spiesząc. Cóż za zapadlisko! Gwynplaine stanął nagle na tej straszliwej krawędzi, poza którą próżnia już jest tylko. Ze zniknięciem Green-Boxu, niejako mu w oczach przepadł świat cały. W duszy jego coś się zatrzasnęło.
Dumał.
Co się tu stać mogło? Gdzież się oni podziali? Widocznie ich porwano. Przeznaczenie jednocześnie na Gwynplaina wielkością się zwaliło, na nich zaś zniweczeniem. Rzecz jasna jak na dłoni, że ich więcej nie ujrzy. Zaradzono temu wszelkiemi sposoby. Bowiem widocznie nie dla czego innego uprzątnięto cały rynek do czysta, jak tylko ażeby nikt nie pozostał, od kogoby się choć cośkolwiek dowiedzieć można. Nieubłaganież tu wszystko w puch rozniesiono! Taż sama straszliwa siła, podczas kiedy jego w Izbie lordów miażdżyła, ich, w lichem ich nawet schronieniu, dosięgnąć zdołała. Byli straceni. Dea była stracona. Stracona dla niego. Na zawsze. Potężne nieba! Cóż się z nią stało? A jego tu nawet nie było dla jej obrony.
Czynić tysiączne przypuszczenia co do losu nieobecnych a drogich nam istot, jest to dobrowolnie na torturę się skazywać. Gwynplaine całą duszą oddawał się tej męczarni. Niby z coraz nową wymyślnością, coraz nowemi udręczając się domysłami, ryczał od bólu w własnej głębi.
Poprzez tłumne następstwo najmocniej dojmujących przypuszczeń przywodził sobie na pamięć widocznie bardzo złowrogiego w tem wszystkiem człowieka, który mu się był nazwał Barkilphedrem. Człowiek ten wypisał mu na mózgu coś dziwnie ciemnego, co dopiero teraz na jaw wychodziło; coś nakreślonego tak straszliwym atramentem, że obecnie głoski ogniem pałały, i czytając olśnionym wzrokiem te wyrazy zagadkowe, dopiero teraz znaczenie ich zrozumieć było można. Oto co napis ten wyrażał:
Przeznaczenie wtedy tylko jedne drzwi odmyka, kiedy już drugie zatrzasnęło.
Wszystko się tedy skończyło. Ostateczne cienie ponad nim się opuszczały. Człowiek każdy doświadczać może wewnątrz siebie skończenia świata. Nazywa się to rozpaczą. Dusza pełna jest wtedy gwiazd spadających.
Oto co się z Gwynplainem obecnie działo.
Tuman jakiś przewionął. On ogarnięty był tym tumanem. Mgła ta zgęstniała mu w oczach i aż do mózgu się wkradła. Nazewnątrz oślepiony nią został; nawewnątrz upojony. Trwało to tylko tak długo, jak przeciągnięcie tumanu. Poczem wszystko się rozwiało, tuman, a z nim życie. Zbudziwszy się ze snu tego, znajdował się całkiem osamotniany.
Wszystko rozwiane. Wszystko rozpierzchłe. Wszystko stracone. Noc, nic. Oto cały widnokrąg Gwynplaina.
Był sam jeden. Sam, znaczy niekiedy: nieżyjący.
Rozpacz bywa rachmistrzem. Lubi ona zsumowywać wszystko, aż do najnędzniejszych groszaków. Równie wytyka Bogu uderzenia gromu, jak i ukłucia szpilki. Chce wiedzieć, jak też stoi z przeznaczeniem. Rozumuje, waży i oblicza. Ponure to niby zewnętrzne zakrzepnięcie skorupy, pod którą nie przestaje krążyć rozpławiona lawa.
Gwynplaine obrachowywał się z sobą i także ze swoim losem. Rzut oka poza siebie, cóż za straszliwe zgarnięcie! Kiedy jesteś na szczycie góry, w przepaść spoglądasz. Kiedyś w głębiach upadku, w niebo patrzysz. I powiedzieć sobie: — Tam byłem!
Gwynplaine znajdował się na samem dnie niedoli. I jakże prędko to przyszło! Szybkość podobną posiada tylko zawalenie się w nieszczęście. Bywa ono tak ciężkiem, że się wydaje być powolnem. Ale nie, zdawałoby się, że śnieg, zimnym będąc, powinien mieć w sobie zdrętwienie zimy, białym zaś będąc, nieruchomość śmiertelnego prześcieradła. Jednemu i drugiemu zaprzecza lawina. Lawina jest to śnieg, który się stał czeluścią. Wisi ona w powietrzu, a jednak pochłania. Lawina to ogarnęła Gwynplaina. Nią to wyrwany został jak szmata, wykorzeniony jak drzewo, jak kamień w otchłań rzucony.
Raz jeszcze rozpatrzył szczegóły swojego upadku. Robił w sobie zapytania i odpowiedzi. Boleść bywa rodzajem śledztwa. Żaden sędzia nie bywa tak drobnostkowy, jak sumienie, roztrząsające własną swoją sprawę.
Jaka też ilość wyrzutów mieściła się w jego rozpaczy? Chciał sobie z tego zdać rachunek, więc nóż pogrążył w swoje sumienie; cóż za bolesna obdukcja na żyjącym! Nieobecność to jego spowodowała całe nieszczęście! Nieobecność ta byłaż od niego zależna? W tem wszystkiem, co się stało, miałże jaką swobodę? Nie. Czuł się więźniem. Ale co go tam takiego uwięziło i zatrzymało? Czy więzienie? Nie. Czy łańcuchy jakie? Nie. Cóż tedy takiego? Oto lep. Uwiązł był w wielkościach.
Komuż się kiedy nie zdarzyło pozornie swobodnym być, a przecież skrzydła mieć spętane?
Było tam w tem wszystkiem coś z samotrzasku. To, ca jest zrazu pokusą, niebawem niewolą się staje.
Ale (i tu sumienie mocno go dręczyło) czy on tylko zniósł biernie to, co mu się nastręczało? Waśnie, że nie. On to przyjął dobrowolnie. Że w pewnej mierze gwałt mu się stał i niespodzianka, nic nadto prawdziwszego; ależ znowu i on ze swej strony, równie w pewnej mierze, gwałtowi temu się nie oparł. Nie to było jego winą, że się porwać dał, ale to było jego słabością, że się upoić dozwolił. Boć przecie była chwila stanowcza, w której Barkilphedro, postawiwszy mu warunki jasne, dał do wyboru rozstrzygnięcie własnego losu słowem jednem. Wolno mu było powiedzieć wtedy: nie. On powiedział: tak. A z tego tak, wymówionego w oszołomieniu, wszystko złe poszło. Gwynplaine to rozumiał. I oto gorzki niesmak mu dolegał z zakosztowania tego kuszącego owocu. Ale byłoż w istocie winą tak wielką wrócić w posiadanie praw sobie należnych, swojej ojcowizny, swojego dziedzictwa) domu swego? Byłoż w tem co złego, że, szlachetnie urodzony, przodków się swoich nie wyparł, sierotą zaś będąc, imienia swego ojca? Cóż on takiego przyjął? Wprost to, co mu się należało. Któż mu to dawał? Przecież opatrzność. To pomyślawszy, uczuł w sobie oburzenie. Nieopatrzneż to przyzwolenie! Jakiegoż to on targu dobił, jakże niedołężną zrobił zamianę! Z tą opatrznością na własną ułożył się stratę. W zamian za bezmiar ruchomy, pośród którego się człowiek rozbija i przepada, on szczęście oddał. Za ocean perłę dał. O bezrozumny, o głupi, o stokrotnie oszukany!
A przecież (i tu wznawiał mu się zarzut, na silniejszej już stojąc podstawie), pośród tej gorączki zaszczytów, która go opanowała, nie wszystko znowu było tak niezdrowe. Odrzucenie tego wszystkiego samolubstwem być mogło; tyleż przynajmniej, co obowiązkiem przyjęcie. Nagle w lorda przeistoczony, cóż uczynić miał? Powikłanie wypadków wyradza niepewność w umyśle. Właśnie tak się z Gwynplainem stało. Obowiązek wydający najsprzeczniejsze rozkazy, obowiązek ze wszech stron na raz jeden, obowiązek wieloraki i niemal w niezgodzie sam z sobą — oto oszołomienie, którem u Gwynplaine uległ mimowolnie. To właśnie oszołomienie całkiem go zdrętwiło; mianowicie w czasie owego przejazdu z Corleone-Lodge do Izby lordów, któremu oprzeć się zaniedbał. To, co w życiu pochodem w górę się zowie, jest tylko zamianą zwykłego kierunku na inny, mocno niepokojący ducha. Gdzież tu jest odtąd szlak prosty? Względem kogoż tu pierwszy obowiązek? Czy względem swoich najbliższych, czy względem rodu ludzkiego? Czyliż się tu nie wymienia szczupłego kółka na jeden wielki widnokrąg? Wgórę się wynosisz, i oto czujesz, jak na twej uczciwości coraz większe brzemię cięży. Im wyżej jesteś, tem mocniej odpowiedzialnym się czujesz. Rozszerzenie prawa zwiększa obowiązek. Tu i owdzie nastręczają ci się, jakkolwiek może w przywidzeniu tylko, rozliczne szlaki, u których wejścia mniemasz spostrzegać drogowskaz sumienia. Dokąd tu iść? Czy wyjść stąd? Czy zostać? Czy naprzód się posuwać? Czy cofać? Jak tu sobie radzić? Dziwną jest rzeczą, że i obowiązek ma swoje drogi rozstajne. Odpowiedzialność może labiryntem bywać. Stąd poszła zakłopotana powolność i niema trwoga Gwynplaina; stąd i posłuszeństwo jego wezwaniu do zasiadania. Człowiek zadumany najczęściej biernie się sprawia. Zdało się Gwynplainowi słyszeć w tem samego obowiązku rozkazanie.
W tej ciemnej i zawrotnej rozprawie z sumieniem oto co sobie Gwynplaine powiedział:
— Bóg chce to, co chce, i czyni, co chce. Zaprawdę, zadziwiającą jest rzeczą, żeby ta flasza owego Hardquanonna, w której się mieściło przeistoczenie Gwynplaina w lorda Clancharlie, pływać mogła piętnaście lat po morzu, wpośród prądów, raf podwodnych i niejednej burzy, i ażeby rozpasane żywiołów gniewy nie zrobiły jej najmniejszej krzywdy. Ale ja widzę, czem się to stało. Bywają tajemnicze przeznaczenia; co do mnie, posiadam klucz od mojego, i dane mi jest otworzyć nim ową zagadkę. Jestem jednym z wybranych; mam posłannictwo do spełnienia. Lordem będę biedaków. Mówić będę za wszystkich zrozpaczonych.
Tak jest, pięknaż to rzecz w imieniu biednych przemawiać; niemniej jednak smutnem jest do głuchych zwracać mowę. A jednak taką była druga część przygody Gwynplaina.
Niestety, chybił celu! I to chybił niepowetowanie.
Wyniesienie to, w które uwierzył, ta cała wielkość czy też jej pozór tylko, obsunęły mu się pod stopami. I co za upadek! Runąć w szumowiny ze śmiechu! Nadkąsił złocistego owocu, a teraz popioły odpluwał. Żałosnyż to wynik! Rozsypka, upadłość, runięcie w gruzy, obelżywe rozegnanie wszystkich jego nadziei schłostanych szyderstwem, słowem niesłychane rozczarowanie. I co tu począć dalej? Jeśli w jutro spojrzał, cóż tam dostrzegał? Obnażoną szpadę, której ostrze u piersi miał, podczas gdy rękojeść jej tkwiła w dłoni jego brata. Widział tylko ohydny błysk tego żelaza. Wszystko zaś reszta: Jozyana, Izba lordów, poza nim się słaniało, w potwornym gdzieś światłocieniu, pełnym bolesnych zarysów. I brat ten jego ukazywał mu się szlachetnym i dzielnym. Niestety, owego Tom-Jim-Jacka, który obronił Gwynplaina, owego lorda Dawida, który wziął do serca sprawę lorda Clancharlie, on zaledwie był wzrokiem ujrzał przez krótką jak błysk chwilę, w której został przez niego znieważony i w której go pokochał. Co tu przygnębienia!
A teraz trzebaby dalej iść. Cóż, kiedy niepodobna. Zewsząd były tylko gruzy. I pocóż zresztą? Wszelkie utrudzenia znajdują się na dnie rozpaczy. Próba dokonana została, i nie było co rozpoczynać jej na nowo.
Gracz, któryby wydał jedne po drugiej wszystkie swoje atuty, porównaćby się dał do Gwynplaina.
Gromem rażeni nie poruszają się. Więc też i Gwynplaine stał nieruchomy. Ktoby go widział zdaleka w tym cieniu, wyprężonego i bez ruchu, ponad tą krawędzią, sądziłby, że ogląda głaz stojący. Piekło, wąż i dumanie własnemi skręty się obwijają. Gwynplaine zstępował lejkowatem zejściem, prowadzącem w coraz bardziej grobowe głębie zamyślenia. Świat ten, który na chwilę oczom jego błysnął, on rozpatrywał teraz tym zimnym wzrokiem, który stanowczym bywa na rzeczy poglądem.
Zbadał po kolei przeznaczenie, położenie rzeczy, społeczeństwo i wreszcie sam ego siebie. Czemże się okazało przeznaczenie? Zasadzką. Czemże położenie? Rozpaczą.
A społeczeństwo? Nienawiścią. A on sam? Zwyciężonym. Więc w głębi duszy wykrzyknął: — Społeczność jest macochą! Przyroda tylko jest matką! Społeczność jest światem ciała, przyroda zaś duszy światem. Pierwszej kresem jest trumna, sosnowe pudło w zimnym dole, robakom pastwa, i na tem ona kończy. Druga wiedzie ku rozwartym skrzydłom, ku przemienieniu w zorzy brzaskach, ku wniebowzięciu, i tam się znowu rozpoczyna.
Stopniowo obłęd go opanowywał. Zgubne niby wirowanie. To, co się kończy, miewa chwilę rozjaśnienia, w której cała przeszłość wybłyska.
Kto sądzi, ten i zestawia. Gwynplaine porównał to, co społeczeństwo dla niego zrobiło, z tem, co uczyniła dla niego przyroda. Jakże ona przychylna mu była! Jakąż go ona otoczyła opieką, ona, wszech-duszą będąca! Wszystko mu wydarto, nawet i oblicze; dusza owa wszystko mu to zwróciła. Wszystko aż do twarzy; gdyż znalazła się na tym padole płaczu niebiańska niewidoma, wyłącznie dla niego stworzona, która, niezdolna spostrzec jego brzydoty, jego tylko piękność widziała.
I to z tem niebem całem Gwynplaine dozwolił się rozłączyć! Od tej to anielskiej istoty, od tego to serca, od tego to przygarnięcia, od tej tkliwości, od tego to przeczuciowego wzroku niewidomej, jedynego, który go na ziemi jakim był oglądał, on się oddalić dał! A przecież Dea siostrą mu była; bowiem czuł pomiędzy nią i sobą owo wielkie pobratymstwo błękitów, ową tajemniczą spójnię, która całe niebo w sobie streszcza. Dea od dzieciństwa oblubienicą mu była; gdyż wszelkie życie rozpoczynać się zwykło od zaprzysiężonego dusz małżeństwa, dopełnionego całą niewinnością dwojga dziewictw bezwiednych. Dea małżonką mu była; bowiem obojgu im jedno gniazdo usłano niegdyś na najwyższym konarze mistycznego drzewa Hymenu. Dea była mu czemś więcej jeszcze, bo i jasnością; bez niej wszystko mu nicością i próżnią; on wokoło jej splotów mniemał widzieć promienie. Cóż tu począć bez Dei? Co począć z tem wszystkiem, co nim było? Nic z niego bez niej nie żyło. Jak też mógł ją, choćby na chwilę, stracić z oczu, o nieszczęsny! Pomiędzy tą gwiazdą swoją i sobą dozwolił prysnąć rozpadlinie, a wpośród tych straszliwych ciążeń nieznanych rozpadlina staje się natychmiast otchłanią. Gdzież się ona teraz znajdowała, ta gwiazda? Dea! Dea! Dea! Dea! Niestety! On światłość swoją utracił. Odejmij niebu światłość, cóż z niego pozostanie? Czarność tylko. Ale dlaczegóż wszystko to gdzieś odeszło? O jakże on był szczęśliwy wprzódy! Bóg raj dla niego odtworzył. Coprawda, razem z wężem kusicielem. Tylko że tym razem nie kobieta przez niego była kuszona. Gwynplaine wywabiony stamtąd został, i wtedy — o straszliwa zasadzko! — wpadł w zamęt czarnych śmiechów, piekłem będący. O biada! Jakże to wszystko, co go oczarowało, straszliwe było! Czemże była owa Jozyana? Och! Okropna kobieta, prawie bogini, prawie zwierzę! Gwynplaine stał obecnie na odwrotnej stronie swego wyniesienia, skąd oglądać mógł drugą pochyłość swego olśnienia. Było w tem coś grobowego. I gdzież się podział Green-Box, a z nim razem ubóstwo, słodkie wesele, rozkoszne błędne życie w gromadce, jakby stada jaskółek! Tam nie rozłączał się z Deą ani na chwilę, widywał ją nieustannie, wieczorem, zrana, u stołu przy niej siadywał, z jednej szklanki z nią pijał; słońce wtedy wkradało się przez okienko, aleć to było tylko słońce, a Dea miłością była.
Nocą czuł przez sen nawet, że jest niedaleko od niej, i marzenia Dei przelatywały spocząć ponad Gwynplainem, podobnie jak jego rojenia przeciągały tajemniczo ponad Deą rozkwitać. Ocknąwszy się, mniemać mogli, że wymienili pocałunki w błękitnym obłoku ukołysania. W Dei mieściła się cała niewinność, w Ursusie mądrość cała.
Wałęsano się od miasta do miasta, równie za powitanie jak za strzemienne mając szczerą i serdeczną ludu wesołość. Oboje, niby błędne anioły, dosyć na to ludźmi byli, żeby móc chodzić po ziemi, a znowu niedość mieli skrzydeł, żeby ku niebu ulecieć. A teraz wszystko to znikło. Podobnaż uwierzyć w tak zupełne rozpierzchnięcie? Jakiż to powiew od grobu tam przeleciał? Jestże to zaćmienie, czy zaguba? Niestety, głucha wszechmoc, ciążąca ponad maluczkimi, rozporządza ciemnością wszelką i do wszystkiego jest zdolna.
Cóż oni im takiego zrobili? A jego tam nie było dla zasłonięcia ich sobą, dla zastąpienia ku nim drogi, dla obronienia ich po lordowsku, tytułem, przywilejami swemi i szpadą, lub przynajmniej po hecarsku pięściami i pazurami. Ale tu zjawiała się gorzka uwaga, najbardziej może gorzka ze wszystkich. Otóż nie, onby ich nie mógł nawet obronić. Właściwie on sam ich gubił. Gdyż właśnie to dla uchronienia go od nich, dla zabezpieczenia jego godności od zetknięcia z nimi, usunięto ich. Najlepszym dla niego sposobem ocalenia ich byłoby samemu zniknąć; w tedy bowiem ustałyby przyczyny ich prześladowania. Pozostawionoby ich w spokoju, skoroby jego nie stało. Ziębiącaż to czeluść, w którą jego myśl zapadała. Ach, dlaczegóż się dozwolił rozłączyć z Deą! Czyż to nie względem niej był pierwszy jego obowiązek? Służyć biednym, bronić ich? Ależ Dea właśnie biednych wyobrażała. Sierota, niewidoma, toż ludzkość cała. O, i cóż z nimi zrobiono? Okrutne doskwieranie niewczesnego żalu! Nieobecność to jego zgotowała pole całemu nieszczęściu. Byłby przynajmniej los ich podzielił? Alboby ich był porwał razem z sobą, albo się razem z nimi zaprzepaścił. A teraz, co robić bez nich? Gwynplaine bez Dei, byłoż to możebne? Bez Dei, to bez wszystkiego. Skończyło się. Ukochana gromadka na zawsze już przepadła w niepowetowanem rozproszeniu. Wszystko się wyczerpało. Do tego, pognębionemu i potępionemu, jakim był Gwynplaine, nacóż się zdało wałczyć dłużej? Nie miał już nic więcej do wyczekiwania również od ludzi, jak od nieba. Dea, Dea, gdzie jest Dea? Stracona! Jakto? Stracona? Kto duszę swoją stracił, ten w jednem tylko miejscu, to jest w śmierci, odnaleźć ją potrafi.
Tak dumając w obłąkaniu rozpacznem, silnie wsparł się ręką na krawędzi, jakby na rozwiązaniu zadania, i spojrzał w rzekę.
Trzecia to już była jego noc bezsenna. Gorączkę miał. Myśli jego, które mu się jasnemi wydawały dziwnie, owszem mętne były. Uczuwał nakazującą potrzebę snu. Tak chwil kilka pozostał pochylony ponad tą wodą; cień rozścielał przed nim wielkie łoże spokojne, nieskończoność ciemności. Złowrogie to było kuszenie.
Zdjął z siebie zwierzchnie odzienie i położył przy sobie na krawędzi. Poczem rozpiął kamizelkę. W chwili, kiedy ją miał zdjąć z siebie, ręka jego natrafiła na coś w kieszonce bocznej. Był to red-book, dany mu przez librariana w Izbie lordów. Wyjął tę książeczkę, przypatrzył jej się przy niepewnem świetle nocnem i, spostrzegłszy zatknięty w niej ołówek, skreślił na pierwszej białej stroniczce następujące wyrazy:
„Odchodzę. Brat mój Dawid niech mię zastąpi i niech będzie szczęśliwy!“
Pod czem położył podpis: „Fermain Clancharlie, par Anglji“.
Potem zdjął kamizelkę i położył ją na odzieniu. Zdjął kapelusz i położył go na kamizelce. W kapelusz wsunął red-book, otwarty na zapisanej stroniczce. Wziął z ziemi kamień i włożył go do kapelusza. Co uczyniwszy, wzrok zagłębił w nieskończone ciemności zwieszone ponad jego czołem. Poczem zwolna schylił głowę, jakby ją pociągała niewidzialna nić otchłani.
W krawędzi parapetu znajdował się wyłom przypadkowy, na którym postawiwszy stopę, dość było kroku jednego, ażeby się znaleźć odrazu po drugiej jego stronie.
Gwynplaine zaplótł sobie ręce poza plecami i pochylił się ponad wodę.
— Ha, stało się! — rzekł.
I bystrym wzrokiem wpatrzył się w głębie.
Ale w tej chwili uczuł jakiś język, który mu lizał ręce.
Zadrżał i odwrócił się poza siebie.
Homo stał za nim.
Gwynplaine nie mógł powstrzymać wykrzyku:
— To ty, Homo!
Homo pokręcił ogonem. Oczy mu się iskrzyły w ciemności. Patrzał w Gwynplaina.
Poczem zaczął mu znowu lizać ręce. Gwynplaine chwilowo zachwiał się, jakby pijany. Od tego niezmiernego powrotu nadziei niezmiernego też doznał wstrząśnienia. Homo! Cóż za zjawisko! Od dwóch dni przeszło wyczerpał był, możnaby powiedzieć, wszystkie odmiany uderzeń gromu; obecnie uderzał w niego grom radości. Odzyskana pewność, a przynajmniej światełko do niej wiodące, nagłe wdanie się tajemniczej jakiejś łaskawości, będącej może losu udziałem, życie w najczarniejszej grobu godzinie mówiące: — Oto jestem! — chwila, w której nie wyczekujesz już niczego, zarysowująca ci nagle uleczenie i swobodę, coś, jakby punkt oparcia odzyskany na samej krawędzi zaprzepaszczenia — jeden Homo był tem wszystkiem. Gwynplaine wilka niby w światłościach ujrzał.
Tymczasem Homo się odwrócił. Zrobił kilka kroków i spojrzał poza siebie, jakby chcąc widzieć, czy Gwynplaine za nim idzie.
Gwynplaine w istocie poszedł za nim. Homo, kręcąc ogonem, udał się w dalszą drogę.
Droga ta szła pochyłością wybrzeża Effroc-stone. Ta pochyłość prowadziła do brzegu Tamizy. Gwynplaine prowadzony przez wilka szedł tą pochyłością.
Co pewien czas Homo, odwracając się, spoglądał w stronę Gwynplaina.
W pewnych stanowczych okolicznościach nic nie jest bliższe rozumu serca, jak prosty instynkt przywiązanego zwierzęcia.
Są przypadki, w których pies czuje potrzebę iść za swoim panem, w drugich znowu być mu przewodnikiem. Wtedy zwierzę bierze na siebie kierunek ludzkiego ducha.
Nieokreślona jakaś konieczność popycha go do stania mu się przewodnikiem. Czy zwierzę przeczuwa w tedy trudne przejście, oraz potrzebę dopomożenia człowiekowi do jego przebycia? Prawdopodobnie nie, a może i tak. W każdym razie ktoś za nie wie o tem. Powiedzieliśmy to już, jak dalece często w życiu wspaniałomyślne pomoce, o których mniemamy, że przychodzą zdołu, zgóry pochodzą. Nie znamy wszystkich kształtów, jakie może Bóg przybrać. Czem jest to zwierzę? Opatrznością.
Przybywszy na wał nadbrzeżny, wilk biec począł wąskim językiem ziemi, idącym wzdłuż Tamizy.
Nie odzywał się wcale, nie szczekał, biegł sobie milczący. W każdej okoliczności Homo zwykł był powierzać się swojemu instynktowi i spełniać obowiązek, nieinaczej jednak jak z myślącą wstrzemięźliwością wywołańca.
Po zrobieniu kilkudziesięciu kroków, nagle się zatrzymał. W prawo znajdował się rodzaj grobli wiszącej na palach, u której krańca zarysowywał się w ciemności kształt jakiegoś, dość dużego, statku. Na jego pomoście, jak się zdawało u dzioba, błyszczała w powietrzu światłość przymroczona, przypominająca nocną lampę bliską zgaśnięcia.
Wilk, raz się jeszcze upewniwszy, że Gwynplaine za nim idzie, odsądził się i wskoczył na ową groblę, będącą rodzajem długiej szyi krytej deskami, pod którą przez szpary w podłodze widać było. z szumem płynącą wodę. Za chwilę obaj znajdowali się u jej kresu.
Statek, uczepiony u tej grobli powietrznej, był jedną z tych kryp holenderskich, co to mają dwa pomosty z wgłębieniem, obyczajem japońskim, pośrodku. Wgłębienie to, sięgające aż dna statku, przeznaczone było na pomieszczenie ładunku; schodziło się zaś do niego po drabinach. Papierowe okręciki, które sobie dzieci robić zwykły, wielce są do takich kryp podobne. Pod pomostami, ze stron obu znajdowały się kajuty z małemi okienkami, powycinanemi w krawędziach statku, oraz drzwiami, wychodzącemi na dno wgłębienia. Zapełniając ładunkiem przestrzeń środkową, pozostawiano zwykle przerwy pomiędzy pakami, ażeby swobodnie tam tędy przechodzić można. Maszty tkwiły w pomostach. Dwa ich było. Jeden się nazywał święty Piotr, drugi święty Paweł; statek bowiem, na podobieństwo kościoła powszechnego, pod wezwaniem tych dwu apostołów żeglował. Oprócz wzmiankowanego wyżej przejścia dołem, górą jeszcze, od jednego pomostu ku drugiemu, rzucona była kładka, zwieszona, niby chiński mostek, ponad całem wgłębieniem środkowem. W razie niepogody, celem ochronienia ładunku mieszczącego się w przerwie, od jednej i od drugiej strony statku podnoszono obszerne klapy, zbite z silnych desek, łączące się zaś środkiem nakształt dachu, skutkiem czego okręt cały stawał się jak najszczelniej zamknięty. Krypy podobne, wielce ciężkiej budowy, miewały zwykle belkę zamiast sztaby, siła bowiem steru stosować się, jak wiadomo, powinna do ciężkości statku. Niewięcej jak trzech ludzi, to jest patron i jego dwaj majtkowie, nadto chłopak okrętowy, aż nadto wystarczali do kierowania tą niezgrabną morską machiną. Pomosty, jakeśmy już to powiedzieli, nie posiadały najmniejszej wokoło krawędzi.
Statek ten, wyglądający z pozoru jakby potężna, pękata, całkiem poczerniała już skorupa, miał na sobie wypisane białemi głoskami, widzialnemi nawet w nocnej pomroce: Vograat. Rotterdam.
W owych czasach rozliczne zajścia morskie, świeżo zaś pobicie ośmiu okrętów barona de Pointi u przylądka Ouarnero, zmuszając całą francuską flotę cofnąć się aż ku Gibraltarowi, wymiotły były do czysta cały kanał La Manszy, tak, że na przestrzeni pomiędzy Londynem i Rotterdamem nie było już ani jednego wojennego okrętu, co pozwalało statkom kupieckim krążyć tam tędy w najzupełniejszej swobodzie.
Statek, o którym mówimy, tylną swoją częścią dotykał niemal poziomu grobli, tak, że wejść do niego było prawie stąpić stopniem tylko niżej. Więc też naprzód Homo, a za nim Gwynplaine jednym skokiem na niego się dostali. Pomost wyglądał pusty całkiem, i nie było na nim najmniejszego ruchu. Ale osada statku zdawała się już być na jego pokładzie. Widocznie bowiem stał w gotowości do odpłynięcia, co widać było po najzupełniejszem środkowego przedziału pakami i skrzyniami zapełnieniu. Podróżni jednak zapewne się już pokładli i posnęli w kajutach podpomostowych, widocznie bowiem odpłynąć miano nocą, a w podobnym wypadku życie na statku równo ze świtem się dopiero budzić zwykło. Co zaś do osady, to ta może wieczerzała, sposobiąc się do przyszłej roboty w kryjówce, zwanej naonczas kajutą majtkowską. Takim tylko sposobem wytłomaczyć było można osamotnienie obu pomostów połączonych kładką.
Wilk, który aż dotąd niemal biegł szybko, na statku stanąwszy, począł się niejako skradać cichaczem. Ruszał jeszcze ogonem, ale już nie tak radośnie, jak wprzódy, tylko raczej z wyrazem pewnego niepokoju. Ciągle jednak naprzód idąc, z tylnego pomostu wszedł wreszcie na kładkę.
W tej chwili Gwynplaine po drugiej stronie światło jakieś ujrzał. Latarnia to była, którą już poprzednio ujrzał z daleka. Stała ona na ziemi, u stóp przedniego masztu. Odblask jej zarysowywał na ciemnem tle głębi coś mającego cztery koła. Gwynplaine odrazu poznał dawną budę Ursusa.
Biedna ta kletka drewniana, zarazem wóz i chata, wśród której upłynęło mu dzieciństwo, przykrępowana była do stóp masztu tęgiemi postronkami, których węzły pośród kół się plątały. Od dawna już nie używana, wyglądała całkiem podupadła na siłach; nic tak nie podkopuje równie ludzi jak rzeczy tego świata, jak bezczynność; bud a ta wyglądała nędznie, pochylona od starości. Wyjście z użycia już i tak ją było zdrętwiło, obecnie dopełniła reszty owa nieuleczalna choroba, będąca starością. Więc też powykoszlawiana i zbutwiała, zdawała się uginać pod własnym ciężarem z wszelkiemi pozorami padania w gruzy. Wszystkie jej części przedstawiały widok powolnego zniszczenia; żelaza były rdzą poprzejadane, skóry poprzedziurawiane, drzewo pozadzierane w drzazgi. Przez szpary jej i powybijane szybki przechodziły naprzestrzał promienie latarni. Koła nawet powykrzywiane były. Ściany, podłoga i osie wydawały się wyczerpane z utrudzenia. Całość przedstawiała coś przygnębionego i błagającego litości. Dwie wyskoczne wyniosłości u koziołka wyglądały jakby dwie ręce ku niebu wzniesione. Słowem, cała ta nieboszczka wydawała się dziwnie roztrzęsiona. Od jej spodu zwieszał się jeszcze łańcuch, będący niegdyś własnością Homa.
Odnaleźć znowu swoje życie, swoją szczęśliwość, swoją miłość, i bez tchu przybiec ku temu, toż takie zdaje się jest prawo przyrody. Zapewne, z wyjątkiem jednak wypadku głębokiego wzruszenia. Kto zachwiany całkiem i najzupełniej strapiony, tylko co przeszedłszy szereg klęsk do zdrad podobnych, ku dawnemu swemu szczęściu się wydziera, ten w radości nawet przezorność zachowuje, ten obawia się udzielić coś ze swej złej doli tym, których kocha, ten lęka się w sobie czegoś smutno zaraźliwego, więc ku wybawieniu z niedoli tylko z ostrożnością podchodzi. Raj ci się wprawdzie otwiera, ale zanim stopę na progu jego postawisz, bacznie się jeszcze rozglądasz tu i owdzie.
Więc też Gwynplaine, od wzruszenia na nogach się chwiejąc, wahał się.
Tymczasem wilk poszedł spokojnie się położyć przy swoim łańcuchu.
Opuszczony był stopień od budy, również i drzwi od niej uchylone; ale w głębi nie było nikogo; skąpe światło, wchodzące przez szybki od przodu, zarysowywało w półcieniu smutne wnętrze izdebki. Napisy Ursusa, sławiące wielkość lordów, odbijały się wyraźnie na deskach bielonych, będących jednocześnie murem na zewnątrz i ścianą od wewnątrz. U drzwi, na gwoździu, Gwynplaine ujrzał uczepioną swoją opończę i fartuch skórzany, niby odzienie po zmarłym, wiszące w kostnicy.
Nie miał na sobie w tej chwili ani zwierzchniego odzienia, ani kamizelki.
Buda zasłaniała sobą coś rozciągniętego u stóp masztu na pomoście; światło latarni jednak tam padało. Był to siennik. Na nim zdawał się ktoś leżeć. Coś się tam nawet ruszało.
Głos było słychać. Gwynplaine, budą oddzielony, nadsłuchiwać począł. Był to głos Ursusa.
Głos ten, tak chropowaty po wierzchu, tak jednak czuły w głębi, który tyle razy wyburczał, a przecież tak przedziwnie kierował zawsze Gwynplaina, nie posiadał już dawnego swego żywotnego i przenikliwego dźwięku. Był niepewny i cichy, i co chwila przerywał się westchnieniem. Zaledwie już był podobny do dawnego owego, pełnego siły, głosu Ursusa. Wyglądał jakby mowa kogoś, którego całe szczęście już w mogile. Głos także cieniem się stać może.
Ursus zdawał się sam z sobą rozmawiać. Jak wiemy, było mu to rzeczą wielce zwyczajną.
Gwynplaine oddech wstrzymał, ażeby ani słowa nie stracić z mowy Ursusa, i oto co usłyszał:
— Podobny statek wcale nie bywa bezpieczny. Niema tu nigdzie krawędzi. Jak przyjdzie kołysanie, to ani sposobu nie wpaść w morze z pomostu. W razie niepogody wypadłoby ją przenieść do kajuty, coby się na djabła zdało. Lada wstrząśnięcie, lada przestrach, i oto żyła w sercu pęknąć może. Widziałem tego przykłady.
Do licha! Co to z nami będzie? Czy ona aby śpi? Śpi. Myślę, że śpi. Może zemdlała? Nie. Ma puls dość silny. Pewno śpi. Sen zawszeć to przerwa. Najlepsza to pono ślepota. Żeby tylko tu nikt nie przyłaził. Panowie, jeżeli jest ktoś na pokładzie, proszę was nie hałasujcie. Nie zbliżajcie się, jeżeli wam wszystko jedno. Wiecie, osobie o wątłem zdrowiu należy się pieczołowitość. Ma gorączkę, widzicie. Jest młodziutka. To mała dziewczynka ma gorączkę. Wyniosłem jej ten materac na pokład, żeby miała trochę powietrza. Tłomaczę to, byście mieli względy. Padła zmęczona na ten siennik, jakby tracąc przytomność. Ale przynajmniej śpi. Żeby tylko jej kto nie obudził. Zwracam się do kobiet, jeżeli są tu ladies. Młoda dziewczyna, to litość sama. Jesteśmy tylko biednymi hecarzami, proszę o trochę dobroci, a jeśli trzeba coś zapłacić, żeby było cicho, to zapłacę. Dziękuję wam bardzo, panie i panowie. Czy jest tam ktoś? Nie. Zdaje się, że niema nikogo. Mówię napróżno. Tem lepiej. Panowie, dziękuję, jeśli jesteście, i bardzo dziękuję, jeśli was niema. Czoło ma całe zapotniałe. Ha, wróćmy znowu, skądeśmy wyszli. Włóżmy sobie znów na szyję obrożę galerniczą. Wróciła cała nędza wczorajsza. Owa ręka, owa straszliwa ręka, której nie widzisz, ale którą zawsze czujesz n ad sobą, nagle zawróciła nas znowu ku czarnej stronie przeznaczenia. Co tam! Po dawnemu będzie się miało odwagę. Byle tylko ta dziewczyna chciała być zdrową. Głupio to wygląda, że mówię tak do siebie głośno, ale trzeba, żeby czuła, że jest ktoś przy niej, jeżeli się obudzi. Oby tylko mi jej nie obudzono nagle. Bez hałasu, na miłość Boga! Wstrząs, któryby ją poderwał na nogi, nicby jej się nie przysłużył. Żleby było, gdyby ktoś tędy przechodził. Zdaje się, że ludzie śpią na statku. Składam dzięki Opatrzności za to ustępstwo. No, a Homo? Gdzie też jest Homo? W całym tym tartasie na śmierć zapomniałem go uwiązać; wszystko mi już z ręki wypada; już jest z godzina, jakem go nie widział, i zapewne gdzieś sobie poszedł poszukać wieczerzy. Byle się chociaż jem u nie przytrafiło co złego.
Tu zawołał zcicha:
— Homo! Homo!
Homo zlekka zastukał ogonem w podłogę pomostu.
— A, jesteś, to dobrze. Chwała Bogu. Jeszcze Homa stracić, to jużby było za wiele. Poruszyła ręką. Obudzi się może. Cicho bądź, Homo. Ale otóż odpływ się zaczyna.
Niebawem puścimy się W drogę. Myślę, że będzie przynajmniej pogoda tej nocy. Ani odrobiny wiatru. Chorągiewka na maszt opadła; podróż będzie wcale niezła. Zapomniałem, jaka to teraz odmiana księżyca. Dea coś wygląda blado. To z osłabienia. Ale nie, coś jest mocno czerwona. To zapewne z gorączki. Ale gdzież tam! Owszem, wcale dobrze wygląda. Musi być całkiem zdrowa. Już nawet jasno nie widzę. O mój biedny Homo, już ja nawet nie widzę jak się należy! Więc trzeba będzie na nowo rozpocząć życie. Zabierzemy się znów do pracy. Bo już nas tylko dwóch zostało. Obaj dla niej jednej pracować będziemy. Bo też to nasze wspólne dziecko. A, już ruszamy. No, to bądź zdrów, Londynie. Dobranoc ci, niech cię djabli porwą, piekielny Londynie!
W istocie statek wstrząsnął się zlekka, jakby puszczony z łańcucha. Jednocześnie też coraz większa pomiędzy nim i groblą tworzyć się poczęła rozpadlina. Po przeciwnej stronie statku, u steru, zjawił się człowiek jakiś, patron zapewne, który, odczepiwszy łańcuch, począł rudlem kierować. Człowiek ten, zajęty tylko swoją czynnością, zdawał się nic innego nie słyszeć ani widzieć, prócz swego wiatru i wody, podobny do widziadła, trzymającego sobie belkę na ramieniu. Prócz niego, nie było więcej nikogo na pomoście. Póki się rzeką jeszcze żeglowało, jeden pracownik aż nadto wystarczał.
W chwil kilka statek płynął już środkiem koryta. Działo się to bez najmniejszego wstrząśnienia, rzeka bowiem była całkiem spokojna. Tylko odpływ nader rwisto krypę unosił. Więc też czarne zarysy Londynu coraz nikłej tonęły w mgłach oddalenia.
Ursus mówił dalej:
— To nic, dam jej zażyć digitalisu. Gdyż się bardzo obawiam maligny. Rękę ma całkiem spotniałą. Ależ się to dopiero na nas zwaliło nieszczęście! I to jeszcze jak szybko! Tylko nieszczęście podobną szybkość posiada. Kamień ci spada na łeb, to zaraz z pazurami, niby jastrząb, rzucający się na skowronka. Ale takie to już przeznaczenie. Przybywasz do Londynu i powiadasz sobie: — To jest ogromne i bardzo piękne miasto. — Albo i Southwark; cóż to za przepyszne przedmieście! Więc się tam rozgaszczasz. Ale gdzie tam! To jest przeklęta kraina. Cóż robić! Dobrze jeszcze, że choć człowiek stamtąd się wydostał. Dziś jest trzydziestego kwietnia. Zawszem nie ufał kwietniowi; miesiąc ten ma tylko dwa dni szczęśliwe, to jest 5 i 27. Cztery zaś całkiem feralne, to jest 10, 20 29 i 30. Rzecz to przecież ścisłym rachunkiem stwierdzona przez Cardana. Chciałbym już, żeby ten dzień przeszedł. Dobrze przynajmniej, żeśmy z miejsca ruszyli. Nade dniem będziemy w Gravesendzie, jutro zaś wieczorem w Rotterdamie. Tam rozpoczniemy znowu dawne nasze życie w starej budzie; będziemy ją we dwóch ciągnęli, prawda, Homo?
Lekkie stuknięcie ogonem było znakiem przyzwolenia wilka.
Ursus mówił dalej:
— Gdyby to z boleści można tak samo wyjść, jak się z miasta wychodzi! Wtedy, Homo, moglibyśmy jeszcze być szczęśliwi. Zawsze jednak byłby z nami ten, którego już niema. Cień podobny to ci zawsze cięży na tych, którzy na ziemi pozostali. Wiesz, o kim chcę mówić. Było nas czworo; teraz już troje tylko. Życie jest jedynie nieskończonem utrącaniem wszystkiego, co człowiek kocha. Pozostawiasz poza sobą długi ogon boleści. Przeznaczenie zarzuca nas rozwlekłą czeredą nieznośnych cierpień. I dziwić się tu, że starzy się powtarzają! Rozpacz to robi ludzi safandułami. Homo, mój przyjacielu szanowny, wiatr ciągle dmucha od tyłu. Już nie widać nawet kopuły świętego Pawła. Za chwilę będziemy w Greenwich. Będzie to już dobre sześć mil drogi. Ach, niech djabli porwą wszystkie te nikczemne stolice, pełne w apentake’ów, szeryfów i tym podobnego motłochu! Wolę sto razy liście w boru. — A zawsze ma czoło spotniałe. A także błękitnawe żyłki nabierają jej na skroni. Gorączka to w nich siedzi! Ach, ach! Co to z tego będzie? Wszystko to mnie zabija. Śpij, moje dziecię. Tak, ona śpi.
W tem miejscu głos się nowy odezwał, głos dziwnego dźwięku, zdający się być odległym, zdający się pochodzić jednocześnie z wyżyn i z głębokości, głos po niebiańsku złowrogi, głos Dei.
Wszystko, czego Gwynplaine aż dotąd doświadczył, zdało mu się nigdy nie byłem. Jego anioł nareszcie przemawiał. Zdało mu się słyszeć słowa mówione z poza życia, w rozpierzchnięciu jakiemś nieba pełnem.
Mówiły one:
— Dobrze on zrobił, że sobie odszedł. Świat ten nie jest taki, jakiego mu potrzeba. Tylko że i ja wraz z nim odejść muszę. Ojcze, ja nie jestem chora. Słyszałam przed chwilą, jakeś z sobą rozmawiał. Jestem zdrowa. Jestem zupełnie zdrowa. Spałam. Ojcze, ja będę wkrótce szczęśliwa.
— Moje dziecko — rzekł Ursus z wyrazem trwogi — co rozumiesz przez te słowa?
Ona odpowiedziała:
— Ojcze, nie martw się mną zbytecznie.
Zamilkła na chwilę, jakby dla nabrania tchu, poczem dodała powolnie:
— Niema już Gwynplaina. Teraz to dopiero jestem niewidoma. Poprzednio nie znałam jeszcze co to noc. Noc to nieobecność.
Zatrzymała się znowu, poczem ciągnęła dalej:
— Zawszem się obawiała, żeby nie odleciał; czułam, że on do nieba należy. Ażci nagle rozwinął skrzydła. To musiało się tak skończyć. Dusza to jak ptak w powietrze śmiga. Ale gniazdo duszy znajduje się w głębiach, kędy jest także i wielki magnes, przyciągający wszystko, a ja wiem, gdzie można będzie odszukać Gwynplaina. Wierz mi, mój ojcze, nie będę się ja potrzebowała rozpytywać po drodze. To przecież tam, w górze. Nieco później i ty przybędziesz do nas. I Homo także.
Homo, słysząc, że o nim mowa, znowu ogonem w pomost uderzył.
— Mój ojcze — mówił dalej głos — ty przecież rozumiesz to dobrze, że od chwili, jak już niem a Gwynplaina, wszystko się skończyło. Choćbym i chciała tu zostać, to nie potrafię, bo przecież człowiek oddychać musi. Nie trzeba żądać tego, co jest niepodobieństwem. Rzecz prosta, że dopóki Gwynplaine był, to i ja żyłam. Teraz, kiedy go niema, umieram. Niema na to rady. Jedno z dwojga: albo on wrócić musi, albo ja muszę odejść. Ponieważ pierwsze jest niemożliwe, więc się drugie stać musi. Zresztą umrzeć, rzecz to pożądana. To nawet wcale nietrudno. Widzisz, ojcze, to, co tu gaśnie, gdzieindziej się zapala. Doprawdy, żyć na tej ziemi, to się tylko serce ściska. Przecież to niepodobna być zawsze nieszczęśliwym. A więc odbiegasz w to, co wy gwiazdami nazywacie, łączysz się tam z ukochaną osobą, nie opuszczasz jej już nigdy, kochasz ją, kochasz, i to zapewne jest niebo.
— No, no, co tam z takiem gadaniem — rzekł Ursus.
Głos mówił dalej:
— Naprzykład, ot niedalej jak roku przeszłego, na wiosnę roku przeszłego, byliśmy przecież razem, byliśmy szczęśliwi; a teraz, cóż za różnica! Nie pamiętam już, w jakiem to małem miasteczku znajdowaliśmy się wtedy; były tam drzewa, słyszałam śpiewające ptaszki. Stamtąd przybyliśmy do Londynu. Wszystko się zmieniło. Nie chcę ci robić wymówek. Kiedy się przybywa do jakiego kraju, to nie można wiedzieć, jaki on jest. Czy pamiętasz, ojcze? Pewnego wieczora zjawiła się w wielkiej loży kobieta; tyś powiedział: to księżniczka! Byłam bardzo smutna. Myślę, że lepiej było pozostać w małem miasteczku. Ale potem Gwynplaine dobrze zrobił. Teraz na mnie kolej. Ponieważ ty sam mi opowiadałeś, że byłam bardzo mała, że mi matka umarła, że leżałam w nocy na ziemi pod śniegiem, który na mnie padał, i że on, także mały i także sam jeden, podniósł mię, i że tym sposobem żyłam na świecie, to teraz wcale się dziwić nie powinieneś, że mi koniecznie potrzeb a odejść, gdyż chcę zobaczyć w grobie, czy nie znajdę tam Gwynplaina. Jedyna bowiem rzecz, która w życiu istnieje, to serce; po ustaniu zaś życia — dusza. Wszak rozumiesz dobrze, co chcę powiedzieć, nieprawdaż, mój ojcze? Co to tak się ciągle porusza? Zdaje mi się, żeśmy w jakimś domu, który się kołysze, a jednak nie słyszę wcale kół turkotu.
Po pewnej przerwie znowu dało się słyszeć:
— Nie bardzo już rozróżnić umiem pomiędzy dniem wczorajszym i obecnym. Nie, nie, wcale się nie skarżę. Ani wiem, co się tam takiego stało; coś się jednak stać musiało.
Słowa te głos wymówił z głęboką, niepocieszoną słodyczą, dodając z westchnieniem:
— Pozostałabym, chyba gdyby on powrócił.
Ursus mruknął boleśnie:
— Nie wierzę ja w powrót nieboszczyków.
Poczem rzekł głośno:
— Jesteśmy na statku. Pytasz, dlaczego się dom kołysze? Bo ten dom jest okrętem. Nie bój się niczego. Tylko proszę cię, nie mów dużo. Moje dziecko, jeżeli masz choć trochę dla mnie przyjaźni, to się uspokój, bo inaczej zwiększysz sobie gorączkę. Taki stary grat, jak ja, nie potrafiłby wytrzymać twojej choroby. Więc proszę cię, o mnie trochę pomyśl.
Głos mówił swoje:
— Pocóż na ziemi szukać, kiedy znaleźć można tylko w niebie?
Na to rzekł Ursus prawie już w gniewie:
— Proszę cię, cicho bądź. Bywają chwile, w których zdajesz się nie mieć rozumu. Zabraniam ci wszelkiego wzruszenia. Właściwie mówiąc, nie masz żadnego obowiązku wiedzieć, co to jest rozdęcie żyły sercowej. Ale wierz mi, że dopóty się nie uspokoję, dopóki ty nie będziesz spokojna. Moje dziecko, zróbże coś i dla mnie. On cię prawda podniósł z ziemi, ale ja cię przyjąłem do budy. No, no, stwarzasz sobie chorobę. Tak nie trzeba. Oto uspokój się i zaśnij. Wszystko dobrze będzie. Daję ci na to słowo honoru, że wszystko będzie dobrze. Zresztą wyborną mamy pogodę. To jest noc jakby dla nas stworzona. Jutro będziemy w Rotterdamie, który jest miastem holenderskiem, tuż przy ujściu Meusy.
— Widzisz ojcze, — rzekł głos — kiedy się z kim od dzieciństwa było razem, i to nieustannie razem, to najlepiej, żeby tak zawsze było, gdyż inaczej umrzeć trzeba, i nawet niepodobnaby tego nie zrobić. Ja cię niemniej bardzo a bardzo kocham, a jednak czuję, że już niezupełnie jestem z tobą, jakkolwiek i z nim jeszcze nie jestem.
— No, co tam — mówił Ursus — staraj się zasnąć.
Głos odpowiedział:
— Będzie czas i na to.
Ursus rzekł znowu, całkiem już drżącym głosem:
— Ależ ja ci powiadam, że płyniemy do Holandji, do miasta Rotterdamu.
— Mój ojcze — ciągnął głos dalej — ja nie jestem wcale słaba. Jeżeli to cię trwoży, to się uspokój. Nie mam wcale maligny, trochę mi tylko gorąco, nic więcej.
Ursus wybąkał:
— Do Rotterdamu płyniemy.
— Ja jestem zupełnie zdrowa, tylko... tylko widzisz, ojcze... czuję, że umieram.
— Ale dajże pokój z takiemi rzeczami — rzekł na to Ursus.
I mruknął pod nosem:
— Byle tylko nie doznała jakiego gwałtownego wzruszenia!
Przez chwilę trwało milczenie.
Naraz Ursus zawołał:
— Ale co ty robisz? Czego się podnosisz? Na miłość boską, nie wstawajże przecie!
Gwynplaine zadrżał i pochylił naprzód głowę.
Ujrzał Deę. Podniosła się ona na posłaniu, Miała na sobie długą białą, starannie zamkniętą suknię, która zaledwie dozwalała widzieć wysmukłe zarysy jej szyi. Rękawy kryły jej ramiona, fałdy zasłaniały jej nogi. Na rękach jej widać było ponabierane siatki błękitnawych żyłek, po których zdawały się krążyć gorączkowe tętna. Drżała i zdawała się chwiać, jak trzcina. Latarnia od dołu ją obrzucała blaskiem. Nieopisany wyraz piękna twarz jej miała. Rozpętane włosy spływały jej na ramiona. Nie było ani jednej łzy na jej policzkach. W źrenicach jej ogień mieszkał z nocą pospołu. Blada była tym rodzajem przejrzystości, który bywa wyrazem niebiańskiego życia na doczesnej twarzy. Delikatne jej i wątłe członki topniały niejako w bogactwie fałdów jej szaty. Zdawała się cała falować drżącemi i miękkiemi ruchy płomyka. Jednocześnie bowiem czuć było, że się już zwolna cieniem stawać poczyna. Oczy jej, mocno rozwarte, blaskami pałały. Rzekłbyś, że to początek triumfu nad grobem duszy, stającej zwycięsko w brzaskach zorzy.
Ursus, tyłem odwrócony od Gwynplaina, z przestrachem wzniósł wgórę ręce.
— Moje dziecko! Ach, Boże! Otóż i maligna, które] się obawiałem. Ani rusz wstrząśnienia, boby ją to zabić mogło; i razem znowu bardzoby się przydało żeby przerwać jej obłęd. Śmierć albo obłęd, cóż za położenie! Co tu robić? O Boże! Moje dziecko, połóż się, proszę!
Dea tymczasem mówiła swoje. Głos jej coraz się stawa niewyraźniejszy, jakby coraz grubsza jakaś mgła niebiańska rozwlekała się pomiędzy nią i ziemią.
— Ojcze, ty jesteś w błędzie. Ja nie mam najmniejszej gorączki. Wybornie rozumiem wszystko, co do mnie mówisz. Powiadasz mi, że już się zeszło mnóstwo ludzi, że czekają i że trzeba będzie wystąpić dzisiejszego wieczora. Chętnie to zrobię, tylko nie wiem, jak sobie poradzić, ponieważ pomarliśmy oboje z Gwynplainem. Co do mnie, zgadzam się zresztą wystąpić; tylko że Gwynplaina niema.
— Moje dziecko — powtarzał Ursus — usłuchaj mnie, połóż się na posłaniu.
— Niema go! Niema go! Och, jakże wszędzie czarno!
— Czarno! — wyjąkał Ursus. — Po raz pierwszy wyżyciu wyraz ten wymawia.
W ciągu tej rozmowy Gwynplaine bez najmniejszego szmeru wcisnął się do wnętrza budy, zdjął z gwoździa fartuch i opończę, włożył je na siebie, poczem stanął znowu w oczekiwaniu, zasłonięty w części budą, w części okrętowemi przybory.
Dea ciągle zcicha coś szeptała, poruszając ustami, aż zwolna szept ten przeszedł w rodzaj śpiewu. I oto z gorączkowemi przerwami nucić poczęła tajemnicze wezwanie, tyle razy zwracane do Gwynplaina w „Zwyciężonym Zamęcie“. W reszcie na dobre śpiewać poczęła, a śpiew ten lotny był i cichy na podobieństwo niemal brzęczenia pszczoły:
Noche, quita te de alli,
El alba canta...
Naraz sobie przerwała:
— Nie, nie! To nieprawda! Ja nie umarłam. Cóż to ja mówiłam przed chwilą? Niestety! Żyję ja, żyję! Ja żyję, ale on umarł. Jam jest na dole, on w górze. On odszedł, jam została. Ani jego mowy, ani kroków już nie usłyszę. Bóg dał nam trochę raju na ziemi, i oto go odebrał. Już po wszystkiem. Nie czuję już przy sobie Gwynplaina. Nigdy, nigdy! Nigdy już nawet nie usłyszę jego głosu.
I śpiewała dalej:
Es menester a cielos ir...
...Dexa, quiero,
A tu negro
Caparazon.
I wyciągnęła rękę, jakby szukając, na czemby się tu oprzeć w nieskończoności.
A wtem Gwynplaine, ukazawszy się nagle skamieniałemu ze zdumienia Ursusowi, u stóp jej ukląkł.
— Nigdy! — powtórzyła Dea. — Nigdy go już nie usłyszę.
I znowu śpiewać poczęła obłąkana:
Dexa, quiero,
A tu negro
Caparazon.
Tu usłyszała nagle głos ukochany, który jej odpowiadał:
O ven! ama!
Eres alma,
Soy corazon.
I jednocześnie uczuła pod ręką głowę Gwynplaina. Z piersi jej wydarł się wykrzyk niewysłowionej mocy:
— Gwynplaine! Gwiaździste blaski trysnęły z jej pobladłej twarzy i nogi się pod nią zachwiały.
Gwynplaine przyjął ją w objęcia.
— Co? Więc żyjesz? — zawołał Ursus.
Dea powtórzyła:
— Gwynplaine!
I przycisnęła głowę do jego twarzy. Poczem wyszeptała zcicha:
— Zstąpiłeś znowu z nieba! Dziękuję ci.
I podniósłszy czoło, wsparta na kolanie Gwynplaina, wpół przez niego ujęta, zwróciła ku niemu swoją twarz słodką i utkwiła mu w oczach oczy pełne zarazem ciemności i promieni, jakby się w niego wpatrywała.
— To ty! — rzekła.
Gwynplaine okrywał pocałunkami jej szatę. Są słowa, będące zarazem mową i wykrzykami i łkaniem. Wszelkie zachwyty i boleści wszelkie kojarzą się tam i wybuchają bezładnie. Wszystko to razem najmniejszego nie zdaje się mieć znaczenia, a przecież wypowiada jasno rzecz całą.
— Tak, to ja, to ja, Gwynplaine, ten sam, któregoś ty jest duszą! Czy słyszysz? Któregoś jest dziecięciem, małżonką, gwiazdą, tchnieniem, któregoś jest wiecznością. To ja, ja tu, przy tobie, w objęciach cię trzymam! Jam żyjący. Jam twój. Ach, kiedy pomyślę, że tylko co miałem już przestać żyć! Jeszcze chwila, a byłoby po wszystkiem. Gdyby nie Homo! Ja ci to później opowiem. Jakże to rozpacz radości bywa bliską! O Deo moja, żyj mi! Deo, przebacz mi! Tak, twój na zawsze! Tak jest, masz zupełnie umysł zdrowy, dotknij mojego czoła, przekonaj się, że to ja. Gdybyś wiedziała! Ale nic nas już nie rozdzieli. Z piekła wychodzę i w niebo wracam. Powiadasz, żem zszedł? Nie, jam się wzniósł znowu. I otom znowu z tobą.
Na zawsze, powiadam ci. Razem! Razem znów jesteśmy! Ktoby to powiedział? Odnajdujemy się znowu. Wszystkiemu złemu już koniec. Przed nami już tylko kraj zaczarowany. Rozpoczniemy znowu dawne nasze życie szczęśliwe, i tak dzielnie zatrzaśniemy drzwi za sobą, że los prześladowczy ani się już do nas dobrać potrafi.
Wszystko ci opowiem. Zdumisz się. Statek już odpłynął. Nikt już nie jest w stanie zrobić, żeby nie odpłynął. W drodze jesteśmy i swobodni. Do Holandji płyniemy; tam się połączymy, nie będę w kłopocie co do zarabiania na życie; któż mi teraz tego zabronić potrafi? Nie mamy się już czego obawiać. Deo, ja cię ubóstwiam.
— Ależ nie tak prędko! — bąknął Ursus.
Tymczasem Dea, drżąca cała, oprowadzała ręką po twarzy Gwynplaina, szepcząc sobie zcicha;
— Nie jestże to niebiańskie oblicze?
Z kolei dotykała jego odzienia.
— Fartuch — mówiła — opończa. Nic się nie zmieniło. Wszystko jest, jak i wprzódy.
Tymczasem Ursus osłupiały i jednocześnie rozradowany, śmiejąc się razem z płaczem, przyglądał się im obojgu i gadał sam do siebie:
— Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Jestem chyba osioł ostateczny. Toż widziałem na własne oczy, jak go na cmentarz niesiono! Umiem się tylko śmiać i płakać jednocześnie. Zgłupiałem tak zupełnie, jakbym się zakochał. I nawet tak jest, do djabła! Toż ja się kocham w nich obojgu. Ale daj sobie pokój, stary błaźnie. Za dużo tu coś wzruszenia. Za dużo wzruszenia. Właśniem się tego obawiał. Nie, nie, raczej chciałem tego. Gwynplainie kochany, proszę cię, oszczędzaj ją. A zresztą niech się sobie ściskają. Co mnie to obchodzi? Jam jest pasożytem ich szczęścia i także mam w niem udział niejaki.
W niczem się do niego nie przyczyniłem, a jednak wartoby i od siebie coś tu zrobić. Otóż, moje dzieciaki, błogosławię was.
Podczas zaś tego monologu Ursusa Gwynplaine ciągnął dalej swoje:
— Deo, tyś zanadto piękna. Sam nie wiem, co mi się działo temi dniami. Ależ na Boga, niema nic na ziemi, tylko ty jedna. Oglądam cię znowu i zaledwie temu wierzyć mogę. I oto na tym statku! Ależ powiedz mi, co się takiego stało? Cóż to z wami zrobiono? Gdzie jest Green-Box? Okradziono was, wygnano. Toż niegodziwość! Ach, ale ja się pomszczę za was. Pomszczę się za ciebie, Deo. Niełatwa będzie ze mną sprawa. Jestem parem Anglji!
Ursus, jakby całą jaką planetę w piersi dostał, cofnął się i począł bacznie patrzeć w Gwynplaina.
— Nie umarł, to rzecz widoczna, ale czy tylko nie oszalał?
I z niedowierzaniem nadstawił ucha.
Gwynplaine mówił dalej:
— Bądź spokojna, Deo. Zaniosę zaskarżenie do Izby lordów.
Ursus przypatrzył mu się baczniej jeszcze, poczem palcem wskazującym uderzył się w czoło.
Następnie, godząc się ze swoim losem:
— A zresztą, wszystko mi jedno — wymruczał. — Niech sobie choćby i tak będzie. Miej sobie bzika, jeżeli chcesz, Gwynplainie. Nie na darmoś jest człowiekiem. Co do mnie, jestem sobie szczęśliwy. Ale znowu co to wszystko znaczy?
Statek tymczasem niemal nieznacznie coraz szybciej uciekał. Noc stawała się coraz ciemniejsza. Mgły, wywijające się z wodnych przestworów, nie przepędzane wiatrem, zwolna widnokrąg ogarniały; zaledwie kilka gwiazd większych przebijało ciemności, ale i te jedna po drugiej znikać poczęły, tak, że niebawem ani jednej już nie było, i wtedy całe niebo stało się jedną tylko czarną, dziwnie spokojną przestrzenią. Rzeka coraz bardziej się rozszerzała, i obadwa jej wybrzeża były już tylko cienkiemi dwiema wstęgami, niemal stapiającemi się z ciemnością nocną. W powietrzu zdawało się unosić głębokie jakieś uspokojenie. Gwynplaine, napół siedzący, do piersi swojej Deę przyciskał. Mówili do siebie, szeptali, wykrzykiwali. Jakiemiż barwami cię odmalować, o radości?
— O moja luba!
— O mój najmilszy!
— O ty jedyna moja pociecho!
— O ty całe moje szczęście!
— Gwynplainie mój!
— Deo! Ja doprawdy zmysły tracę ze szczęścia. Pozwól mi ucałować twoje stopy.
— Więc to ty nareszcie!
— Tak dużo mam ci do powiedzenia! Ani wiem, od czego zacząć!
— Pocałuj mię.
— O moja małżonko!
— Gwynplainie, nie mów mi, żem ja piękna. To tyś jest piękny.
— Mam cię znowu, tu przy sercu. Toż to na jawie. Tyś moja. To mi się nie śni. Wszak to ty? Czy podobna? Tak, to ty. Więc znowu wracam do życia. Gdybyś ty wiedziała, ile to wypadków zaszło!
— Gwynplainie!
— Kocham cie!
Na co Ursus mruczał?
— Cieszę się, jakbym patrzał na własne wnuczęta!
Homo wyszedł także z pod budy, i od jednego do drugiego przechodząc, pokornie, nie wymagając nawet, ażeby na niego zwracano uwagę, lizał po kolei to grube chodaki Ursusa, to płaszcz Gwynplaina, to suknię Dei, to wreszcie posłanie, na swój sposób dobre przynosząc życzenia.
Przebyto już Chatham, a następnie ujście Medwayu. Coraz bardziej zbliżano się ku morzu. Mroczna przestrzeń była tak cicha, że statek płynął z biegiem rzeki bez najmniejszego wstrząśnienia; nikogo nawet do pomocy nie potrzebował, skutkiem czego ani jeden majtek nie miał na nim roboty. Więc też patron, jak i wprzódy, sam statek prowadził. W dali, u steru, on tylko z obcych się znajdował, podczas kiedy na przodzie światło latarni opromieniało niepewnym błyskiem szczęśliwą gromadkę, ludzi którzy na samem dnie niedoli znaleźli nieoczekiwane już na ziemi połączenie.
Nagle Dea, wydzierając się z objęć Gwynplaina, w stała ze swego siedzenia. Obiema rękom a zacisnęła sobie serce, jakby chcąc przeszkodzić, żeby się z miejsca nie ruszyło.
— Co mi to jest takiego? — rzekła. — Radość tchu pozbawia. Ale to nic. To właśnie tak potrzeba. Czy wiesz, Gwynplainie, że, powracając do mnie, cios mi zadałeś? Cios szczęścia! Niebo, do serca wchodząc, jakże duszę upaja! Kiedy ciebie nie było, czułam, że konam. Tyś wrócił we mnie prawdziwe życie. Coś się w mej duszy jakby rozdarło, jakby ciemności, i uczułam wnikające tam siły, siły potężne, siły gorączkowe i rozkoszne. Jednak dziwne to jest to życie, które mi z sobą przyniosłeś! Jest tak niebiańskie, że aż sprawia nieco cierpienia. To coś tak, jakby się dusza rozrastała i rozsadzała ciało już wątłe. Moc ta anielska, to niby przepełnienie, do głowy mi uderza i przejmuje mię do głębi. Czuję w piersi niby skrzydeł bicie. Czuję się dziwną jakoś, ale bardzo szczęśliwą. Gwynplainie, tyś mię wskrzesił.
Poczerwieniała, potem zbladła, potem pokraśniała znowu i przechyliła się na posłanie.
— Przez Boga! — zawołał Ursus — Zabiłeś ją!
Gwynplaine objął ją ramionami. Najwyższy niepokój nadchodzący w chwili najwyższej ekstazy, jakiż to wstrząs serca! Byłby sam upadł, gdyby nie to, że ją podtrzymywał.
— Deo! — zawołał, śmiertelnym przejęty dreszczem — co ci jest?
— Nic — rzekła. — Kocham cię.
Pozostała tak w ramionach Gwynplaina obwisła i bezwładna.
Gwynplaine z Ursusem złożyli ją na posłaniu. Rzekła słabym głosem:
— Nie mogę oddychać leżący.
Posadzili ją.
Ursus rzekł:
— Trzeba poduszki.
Ona odpowiedziała:
— Poco? Oprę się o Gwynplaina.
Mówiąc to, oparła głowę na ramieniu Gwynplaina, niemal oszalałego z boleści.
— Ach! — rzekła — jakże mi jest dobrze!
Ursus schwycił ją za rękę i począł liczyć tętna. Nie poruszał głową, nie mówił ani słowa, ale po szybkich ruchach jego powiek widać było, że łzy powstrzymuje.
— Co jej jest? — spytał Gwynplaine.
Ursus przyłożył ucho do lewego boku Dei.
Gwynplaine natarczywie powtórzył swoje pytanie, drżąc w sobie, żeby nie usłyszeć odpowiedzi.
Ursus spojrzał na Gwynplaina, potem na Deę. Był jak śmierć blady.
— Musimy się znajdować w tej chwili na wysokości Canterbury — rzekł tylko. — Niedaleko już stąd do Gravesendu. Całą noc mieć będziemy pogodę. Niema się co obawiać napaści na morzu, gdyż okręty wojenne znajdują się w tej chwili u wybrzeży Hiszpanji. Będziemy mieli wyborną podróż.
Dea, coraz bledsza, drżącemi palcami mięła rąbek swej sukni. Uśmiechnęła się w sposób niewymownie zadumany i wyszeptała:
— Rozumiem nareszcie, co to jest. Oto umieram.
Gwynplaine zerwał się z miejsca z przerażającym wyrazem. Ursus podtrzymał za niego Deę.
— Umrzeć? Ty? Umrzeć? Nie, to być nie może. Ty nie możesz umrzeć, Deo. Umrzeć teraz, umrzeć natychmiast? To niepodobna. Bóg nie jest przecie okrutny. Powrócić cię i odebrać w jednej i tej samej chwili? Nie. Takie rzeczy się nie zdarzają. Tożby Bóg chyba chciał, by w niego wątpiono. Tożby wszystko było pułapką, ziemia, niebo, kołyska dzieci, matka własną piersią karmiąca, serce ludzkie, miłość, gwiazdy! Tożby Bóg był chyba zdrajcą a człowiek oszukanym! Tożby w takim razie nic nie było! Trzebaby chyba wszelki stwór znieważyć! Tożby wszystko otchłanią było! Ty nie wiesz sama, co mówisz. Deo, ty żyć będziesz! Ja wymagam, żebyś żyła. Winnaś mi posłuszeństwo. Ja m przecież mąż twój i pan. Zabraniam ci opuszczać mnie. Ach Boże! Ach ludzie nędzni! Nie, to być nie może. I ja miałbym po tobie zostać na ziemi? To jest coś tak potwornego, że chybaby nie było słońca na niebie. Deo, Deo, przyjdź do siebie. To tylko chwila osłabienia, która niebawem przejdzie. Czasami uczuwa się dreszcze po kościach, a potem ani się już o tem myśli. Trzeba mi koniecznie, żebyś była zdrowa i żebyś nie doznawała więcej cierpienia. Ty umrzeć! Co ja ci takiego zrobiłem? Od samego myślenia o tem rozum mnie odchodzi. Myśmy się przecie połączyli znowu, my się kochamy. Nie masz najmniejszego powodu odchodzić. Byłoby to całkiem niesprawiedliwie. Czyż popełniłem co złego? Zresztą jużeś mi przebaczyła. Ach, nie zechcesz przecie, żebym się z rozpaczy zbrodniarzem stał, szaleńcem, potępieńcem! Deo, zaklinam cię, błagam cię, na kolanach cię błagam, nie umieraj!
I, ręce załamując, niemal oszalały od trwogi, łkaniem się krztusząc, do nóg się jej rzucił.
— Gwynplainie — rzekła Dea — w tem niema mojej winy.
Na usta jej wypłynęło trochę różowej piany, którą Ursus otarł skrawkiem sukni. Gwynplaine tego nie spostrzegł. Obejmując jej stopy, jąkał dalej szalone bez związku słowa:
— Powiadam ci, że za nic w świecie nie chcę. Ty umrzeć! Doprawdy, nie mam już na to siły. Nareszcie, umrzeć, to już chyba razem. Nieinaczej. Ale ty sama? Niepodobna, żebym się na to zgodził. Ależ Deo, zrozumiejże przecie, żem ja przy tobie. Przysięgam ci, że żyć będziesz. Umrzeć! Ależ ty pojęcia chyba nie masz, coby się ze mną stało po twojej śmierci. Gdybyś choć trochę rozumiała, ile mi ciebie potrzeba, przekonałabyś się że to jest niepodobieństwo. Bo widzisz, ja nie mam nic, tylko ciebie. To, co się tylko co przytrafiło, przechodzi wszelką ludzką wiarę. Ty ani sobie wyobrażasz, ile ja życia przebyłem w ciągu godzin kilku. O jednem się tylko przekonałem, że w tem wszystkiem wcale nic nie było. Ty, ty jedna istniejesz. Jeżeli ciebie niema, to i cały świat żyć nie wart. Zostań. Miej litość nade mną. Ponieważ mnie kochasz, żyj. Jeżelim cię odnalazł, to dlatego, żeby zachować. Choć chwilę poczekaj. Nie odchodzi się tak przecie, połączywszy się zaledwie od chwil kilku z ukochaną osobą. Nie wydzieraj mi się z objęć. Boże mój, ileż ja cierpię! Nie masz mi tego za złe, nieprawdaż? Wszak rozumiesz, że nie mogłem sobie począć inaczej, skoro to wapentake po mnie przyszedł. Zobaczysz, że zaraz za chwilę lepiej ci będzie. Wszystko się jakoś ułoży. Będziemy szczęśliwi. Nie doprowadzaj mię do rozpaczy. Deo, czyż ja ci zrobiłem co złego?
Słowa te nie mówione były, ale łkane. Czuć w nich było mieszaninę przygnębienia i bluźnierstwa. Wychodziły z piersi Gwynplaina jęki, zdolne wzruszyć gołębicę, oraz ryki, przed któremi lewby się cofnął.
Na te słowa jego, głosem coraz słabszym i przerywając sobie co chwila, rzekła Dea:
— Niestety! Wszystko napróżno. O mój luby, ja widzę, że robisz, co możesz. Przed chwilą umrzeć żądałam; teraz jużbym tego nie chciała. O Gwynplainie ukochany mój, jakżeśmy to byli szczęśliwi! Bóg, który dał cię mojemu życiu, odbiera mię twojemu. I oto odchodzę.
Wszak pamiętać będziesz Green-Box i twoją biedną, małą, niewidomą Deę? Wszak wspomnisz nieraz moją piosnkę, Wszak nie zapomnisz nigdy dźwięku mego głosu, ile razy wymawiałam: — Kocham cię! — Przyjdę ci to nieraz jeszcze powtórzyć nocą, kiedy spoczywać będziesz. Wzajemnieśmy się odzyskali, ale to było radości za wiele. Dlatego też natychmiast się skończyć musiało. Więc też koniecznie ja pierwsza odejdę. Bardzo kocham dobrego ojca Ursusa i poczciwego brata Homo. Jesteście warci wszystkiego dobrego. Powietrza tu braknie. Okno otwórzcie. Gwynplainie, ja ci tego nie mówiłam, ale raz, pamiętasz, przyszła pewna kobieta, i ja byłam wtedy bardzo zazdrosna. Ty nawet nie wiesz, o kim ja chcę mówić, nieprawdaż? Otulcie mi ramiona, trochę mi zimno. A Fibi, Vinos, gdzie one są? Człowiek się do wszystkich przywiązuje. Czuje się przyjaźń dla tych, którzy cię widzieli szczęśliwym. Za dobre im się liczy, że byli na świecie wtedy, kiedy się szczęścia doznawało. Dlaczego wszystko to przeszło? Nie zrozumiałam ja dobrze, co to takiego od dwóch dni zaszło. Teraz umieram. Zostawisz mię w tej samej sukni. Kiedyś, wkładając ją, myślałam sobie, że to będzie moje śmiertelne ubranie. Chcę ją zachować na sobie do trumny. Są tam na niej pocałunki Gwynplaina. Ach, a jednak bardzobym jeszcze żyć chciała! Cóż to mieliśmy za rozkoszne życie w tej naszej ubożuchnej chateńce na kołach! Śpiewaliśmy. Słuchałam, jak klaskano. Jak to dobrze było być zawsze z sobą! Zdawało mi się, żem się znajdowała wpośród mgły jakiejś, wraz z drugimi. Wszystko bardzo dobrze rozumiałam. Umiałam rozróżniać dzień od nocy, jakkolwiek niewidoma; Gwynplaina słysząc, poznawałam, że ranek być musi, poznawałam noc po tem, żem w niej marzyła o Gwynplainie. Czułam wkoło siebie niby objęcie, którem była jego dusza. Słodkośmy się ubóstwiali. Wszystko to gdzieś się oddala, i nie będzie już piosnek. Niestety, więc ani podobna żyć już dłużej? Wszak myśleć będziesz o mnie, mój najmilszy?
Głos jej coraz słabnął. Ponuro wyczerpująca praca konania oddech jej odbierała. Skurczenie jej palców zapowiadało zbliżenie ostatniej chwili. Szelest skrzydeł wzbijającego się do lotu anioła zdawał się szemrać w ostatnich wyrazach dziewicy.
Ona szeptała:
— Wszak będziecie mię pamiętali wszyscy? Boby mi było bardzo smutno umierać, gdybym zapomniana być miała. Bywałam czasami niedobra. Proszę was Wszystkich o przebaczenie. Jestem pewna, że gdyby Pan Bóg chciał, to, ponieważ tak niewiele zajmowaliśmy miejsca na świecie, moglibyśmy jeszcze być szczęśliwi, Gwynplainie, bo przecież zarabiać można na życie i być razem, choćby w innym kraju. Ale cóż, kiedy Pan Bóg tego nie chciał. Ja nawet zupełnie nie wiem, dlaczego umieram. Ponieważ nigdym się nie skarżyła, żem jest niewidoma, więc też i nie obrażałam nikogo. Za największe szczęście uważałabym sobie być pozbawioną wzroku, byle tylko zawsze przy tobie, Gwynplainie. O, jak to smutno odchodzić!
Słowa jej zdawały się gasnąć jedno po drugiem, jakby je kto zdmuchiwał. Prawie już się wymykały słuchowi.
— Gwynplainie — rzekła znowu — nieprawdaż, pomyślisz czasem o mnie?
I dodała:
— Ach, nie puszczajcie mnie!
Po chwili milczenia rzekła znowu:
— Pospiesz do mnie, jak tylko będziesz mógł najprędzej. Nawet na łonie Boga nie będę zupełnie szczęśliwa bez ciebie. Nie pozostawiaj mię długo samotną, słodki mój Gwynplainie! Tu na ziemi raj nam był. Tam wgórze to tylko niebo. Ach, tchu mi braknie. O mój luby, o mój luby, o mój luby!
— Litości! — zawołał Gwynplaine.
— Bądź zdrów! — rzekła.
— Litości! — powtórzył Gwynplaine i przycisnął usta do stygnących już rąk dziewczyny.
Chwilę zdawała się wcale już nie oddychać.
Poczem wsparła się na łokciach, strzeliła z jej oczu błyskawica jakaś dziwna i niewypowiedziany uśmiech po ustach jej przeleciał.
— Światłość! — zawołała. — Widzę ją!
I skonała.
Widząc, jak padła sztywna i bez ruchu na posłanie;
— Już po wszystkiem — rzekł Ursus.
I to powiedziawszy, jakby rozpacz pod nim nogi podcięła, padł na kolana głową na ziemię i, łkając głośno, ukrył twarz w fałdach sukni białej, u stóp Dei. Tak pozostał, zemdlony.
W tedy Gwynplaine stał się dziwnie przerażającym.
Wyprostował się, czoło podniósł wgórę i spojrzał groźnie w zamroczone przestrzenie.
Poczem, niewidziany od nikogo, chyba przez kogoś całkiem oczom ludzkim niewidzialnego, wyciągnął ręce ku bezbrzeżnym głębiom i rzekł:
— Idę i ja!
I istotnie iść zaczął po pomoście, w kierunku krawędzi, jakby ku jakiemuś widzeniu, które go ku sobie pociągało.
O kilka kroków już była przepaść.
Szedł powolnie, nie patrząc nawet przed siebie.
Miał na ustach ten sam uśmiech, którym się Dea przed skonaniem uśmiechnęła.
Stąpał wprost przed siebie. Zdawał się tam coś widzieć. W źrenicy jego błyszczała światłość, będąca niby odbłyskiem duszy widzianej w dali.
Zawołał: — Tak, tak!
Z każdym krokiem zbliżał się ku krawędzi.
Z rękoma przed siebie wyciągniętemi, z głową w tył odrzuconą, z wrytem w jedno miejsce spojrzeniem, wydawał się być idącem widziadłem.
Ani się spieszył idąc, ani się też wahał, tylko szedł ze złowrogą jakąś miarowością, i tak zupełnie, jakby nie było w pobliżu ziejącej otchłani, będącej rozwartym grobem.
Szeptał zcicha: — Bądź spokojna, idę do ciebie. Widzę wyraźnie skinienie, którem mię przyzywasz!
Nieustannie wzrok miał utkwiony w jedno jakieś miejsce na niebios przestrzeni. Uśmiechał się.
Niebo całkowicie było czarne, nigdzie ani jednej gwiazdy, ale dla niego zapewne tam jakaś jaśniała.
Tak przeszedł wzdłuż pomost cały.
Po kilku jeszcze miarowych stąpieniach stanął wreszcie na samej krawędzi.
— Idę! — rzekł. — Witaj mi, Deo!
I postąpił znowu. Nie było tam poręczy. Przed nim już tylko próżnia się znajdowała. Postawił w niej stopę.
I wpadł.
Noc była głucha i ciemna, woda głęboka. Znikł w jednej i drugiej spokojnie i ponuro. Nikt ani spostrzegł, ani usłyszał. Rzeka płynęła dalej, i statek płynął dalej.
Wkrótce potem znajdował się już na oceanie.
Kiedy Ursus przyszedł do siebie z odrętwienia, nie ujrzał już Gwynplaina, tylko na brzegu statku Homo wył w ciemnościach, spoglądając na morze.
- ↑ Co się sprowadza do powiedzenia: inne córki są zaopatrzone w miarę możności. (Przypisek Ursusa. Na krawędzi muru.)
- ↑ Hańba temu, kto o tem ile myśli.
- ↑ Zob. doktora Chamberlayne, Etat prisent de l’Angleterre, 1688, część I, rozdz. X III, str. 179.
- ↑ Cicho bądź! bo zawołam comprachicosa!
- ↑ Una nube salida del mało lado del diabolo.
- ↑ — Oraczu gór, co to za jeden?
— Pewien człowiek.
— Jakim językiem mówi?
— Wszystkiemi.
— Co on umie?
— Wszystko.
— Z jakiego jest kraju?
— Z żadnego i ze wszystkich.
— Jakiej jest wiary?
— W Boga.
— Jakże się nazywa?
— Obłąkany.
— Jak powiadasz?
— Mędrzec.
— Cóż on znaczy pomiędzy wami?
— Jest tem, czem jest.
— Naczelnikiem?
— Nie.
— Więc czemże jest?
— Duszą. - ↑ Zdrajcy.
- ↑ Kolumb.
- ↑ W języku francuskim wyraz ciemności (tenebres) nie ma liczby pojedynczej (Przyp. tłom.).
- ↑ Czy ty z nas kpisz?
- ↑ W narzeczu romańskiem: Niech się tak stanie.
- ↑ Dobrze — w temże samem narzeczu.
- ↑ Czy jesteś ze mną?
- ↑ Regina Saba coram rege crura denudavit. Schicklardus in Premio Tarich Jereici F. 65.
- ↑ Hureux (szczęśliwy) pisownia nieprawidłowa, powinno być heureux.
- ↑ Księga IV, strona 196.
- ↑ Avoir le tour.
- ↑ Kolegjum wszystkich dusz.
- ↑ Helmsgail has tapped his claret.
- ↑ Wykluj mu ślepia.
- ↑ Brawo Helmsgail1 Dobrze! Dobrze tak, góralu — twoja kolej, Phelem!
- ↑ Przerwy.
- ↑ Versio Galica Will. Tyrii, Lib. II, cap. XXIII.
- ↑ Módl się! płacz! Słowo stało się rozumem, z światła zaś dźwięk.
- ↑ Czas jest do nieba iść i śmiać się temu, kto płakał.
- ↑ Nocy, idź sobie precz! — Oto zorza pobudkę śpiewa.
- ↑ Strzaskaj jarzmo! Porzuć, poczwaro, twoją czarną skorupę.
- ↑ O chodź, kochaj! Tyś jest duszą, jam jest sercem.
- ↑ W potępieńcu demonów tłum się tłoczy dziki,
W opętańcu jednego tylko słychać ryki. - ↑ Fenjana Burke w maju 1867 r.
- ↑ Ty, który sprzedajesz dzieci, imię twoje jest plagiator.
- ↑ „Ciała i dobra naszych poddanych do nas należą“ (Chamberlaine, 2 część, rozdz. IV, str. 76).
- ↑ Villiers stale nazywał Jakóba I-go Wasza świńska Mość.
- ↑ Nocy, idź precz.
Świt śpiewa. - ↑ Trzeba iść do nieba...
...Opuść, chcę tego,
Twą czarną powłokę! - ↑ O! przyjdź! Kochaj!
Tyś jest duszą!
Jam jest sercem.