Człowiek niewidzialny (Wells)/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Człowiek niewidzialny
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Synowie St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Invisible Man
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Wizyta Marvela w Iping.

Po przejściu pierwszej, gwałtownej paniki, Iping zaczęło rozważać na zimno. Niedowiarstwo podniosło głowę... nieco nerwowe niedowiarstwo, niepewne swoich podstaw, ale mimo to niedowiarstwo. Przecież łatwiej jest nie wierzyć w Niewidzialnego Człowieka, a tych, którzy widzieli, jak się faktycznie rozpłynął w powietrzu lub czuli siłę jego ramienia, można było policzyć na palcach obydwu rąk. A w dodatku ze świadków tych brakowało chwilowo Wadgersa, skrył się bowiem w niedocieczony sposób po za rygle i zasuwy własnego domu, a Jaffers leżał oszołomiony w salonie oberży pod „Koczem i końmi“. Wielkie i zdumiewające idee, przechodzące wszelkie doświadczenie, wywierają czasami mniejszy skutek na ludzi, niżeli drobniejsze, bardziej namacalne sprawy. Iping kraśniało od banderyj, a każdy wieśniak wystąpił w galowem ubraniu. Wszyscy oczekiwali święta od miesiąca lub więcej. Około południa ci nawet, którzy wierzyli w Niewidzialnego, zaczęli zwolna oddawać się znowu swym drobnym przyjemnościom, a to na zasadzie przypuszczenia, iż poszedł sobie całkowicie precz; w oczach zaś sceptyków był on poprostu jakimś żartem. Ale wszyscy, sceptycy zarówno, jak wierzący, byli zdumiewająco towarzyscy tego dnia.
Łąka Haysmana pyszniła się obecnością namiotu, w którym pani Bunting z innemi damami przygotowywała herbatę, a tymczasem dzieci ze szkółki niedzielnej urządzały wyścigi i bawiły się w różne gry pod hałaśliwą komendą wikarego, oraz panien Cuss i Sackbut. Niewątpliwie panowało w powietrzu pewne zakłopotanie, ale po największej części ludzie mieli na tyle zmysłu, aby ukryć starannie imaginacyjne mdłości, jakie im ranne zajście sprawiało. Na murawie wiejskiej cieszył się ogromnem powodzeniem pochyło biegnący sznur, po którym, trzymając się rączki, uczepionej do lekko sunącego się bloczka, spadało się w dół i uderzało gwałtownie o siennik, napchany słomą; zabawie tej i huśtawkom oddawali się z ochotą dorośli. Nie brakło też amatorów przechadzki, a parowa katarynka, łącznie z małym karuzelem, wypełniała powietrze gryzącym odorem oliwy i równie gryzącą muzyką. Członkowie klubu, którzy byli w kościele rano, wyglądali wspaniale w kokardach różowo-zielonych, a niektórzy z weselej usposobionych poozdabiali kapelusze jasnobarwnemi wstążkami. Stary Fletcher, posiadający purytańskie wyobrażenie o święcie, przezierał przez krzaki jaśminu około swych okien lub przez otwarte drzwi.
Około godziny czwartej, pojawił się we wsi jakiś obcy, zdążający od strony błonia. Był to nizki, krępy człowiek, w nad wyraz zniszczonym cylindrze, a przytem czynił wrażenie zadyszanego. Policzki jego naprzemian to się wydymały, to zapadały. Plamiste oblicze zdradzało wylęknienie, a posuwał się naprzód z rodzajem opornego pośpiechu. Skręcił około kościoła i skierował swe kroki ku oberży pod „Koczem i końmi“. Pomiędzy innymi, stary Fletcher przypomniał sobie, że go widział, a staruszek tak zaiste został uderzony jego osobliwem podnieceniem w chwili obserwowania go, że pozwolił przez nieuwagę pewnej ilości wapna spłynąć po szczotce do rękawa.
Obcy ten przybysz, według spostrzeżenia właściciela straganu z orzechami kokosowemi, zdawał się przemawiać sam do siebie, a i pan Huxter zauważył zupełnie to samo. Zatrzymał się przed oberżą i zgodnie z zeznaniami Huxtera, takie czynił wrażenie, jak gdyby przechodził srogą walkę wewnętrzną, zanim zdecydował się wejść do domu. W końcu wszedł po schodach i w oczach Huxtera skręcił na lewo, poczem otworzył drzwi salonu. Huxter usłyszał głosy, wychodzące z pokoju i z bufetu, objaśniające przybysza o pomyłce.
— To jest prywatny apartament! — rzekł Hall, poczem przybysz zamknął drzwi niezgrabnie i wszedł do bufetu.
Po kilku minutach zjawił się znowu, ocierając usta grzbietem ręki z wyrazem spokojnego zadowolenia, który robił na Huxterze wrażenie sztucznego. Przez chwilę stał, oglądając się dokoła, potem Huxter widział, jak udał się w dziwacznie ukradkowy sposób ku furtce dziedzińca, poczem okno salonu otworzyło się. Obcy, po chwili wahania, oparł się o jeden ze słupów furtki, wydobył krótką, glinianą fajeczkę i zaczął ją napychać. W czasie tego zajęcia, trzęsły mu się ręce. Zapalił ją niezręcznie i skrzyżowawszy ramiona, zaczął pykać, przybrawszy leniwą postać, która jednak wydawała się udaną.
Wszystko to widział Huxter z po za blaszanek swego wystawowego okna z pudełkami tytuniu, a osobliwe zachowanie się obcego zniewalało go do dalszego prowadzenia spostrzeżeń.
Nagle przybysz wyprostował się szybko i schował fajkę do kieszeni. Potem znikł w dziedzińcu.
Huxter pojmując, że jest świadkiem jakiejś drobnej kradzieży, skoczył natychmiast z po za kantorka i wybiegł na ulicę dla pochwycenia złodzieja. A kiedy to czynił, Maryel pojawił się znowu z kapeluszem na bakier, z wielkiem zawiniątkiem w jednej i z trzema książkami, związanemi — jak się później okazało — szelkami wikarego, w drugiej ręce. Spostrzegłszy Huxtera, wciągnął w siebie oddech i zawróciwszy nagle na lewo, zaczął zmykać.
Trzymajcie złodzieja! — wołał Huxter i puścił się za nim.

Wrażenia Huxtera były żywe, ale krótkie. Widział człowieka przed sobą, pędzącego z całych sił ku rogowi kościoła, a potem ku drodze, prowadzącej na błonie. Widział po za drogą chorągwie i zabawy, a ledwie kilka twarzy zwróciło się w jego stronę. Zaryczał znowu: — Trzymajcie złodzieja! — i ruszył za nim śmiało. Ale zaledwie ubiegł dziesięć kroków, gdy coś chwyciło go za piszczel w tajemniczy sposób, poczem nie biegł już więcej, lecz leciał przez powietrze z niesłychaną szybkością. Nagle ujrzał ziemię tuż obok swojej głowy. Świat rozprysnął mu się w oczach na miliony błyszczących gwiazdek, a następny przebieg sprawy już nie obchodził go więcej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Herbert George Wells.