Czarne skrzydła/Lenora/Kostrynie/1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1.
USTA MAŁEJ, BIEDNEJ KNOTE

Tadeusz siadł na słomie i z trudem rozwarł oczy. Równy głos wielu syren warczał przeraźliwie.
Dwa porzucone trzewiki znaczyły drogę od barłogu ku gromadzie murarzy, która miotała się u drzwi przeciągając ku sobie raglan.
— Cóż to za głupie kawały — krzyknął — oddać mi moje palto!
Wyskoczył z barłogu na środek sali.
— Pa-a-alto?...
Dostał w głowę, pod oko, w kark.
Biją. Biją, walą, ani chwili do stracenia. Nie było czasu na honor, czy obrazę; Tadeusz nie oddawał w pysk, czy w papę, tylko swingiem, grzbietem ręki, fachowo, prosto w brzuch. Wracała mu w tym szamotaniu pamięć najzbędniejszych szczegółów. Jak wczoraj wieczorem bezrobotni przed tymi samymi drzwiami o litość skamlali, jak takiego samego ranka stał na schludnej słomiance, a „izdebka“ zgrzytając zamkiem pytała — czy to mleko?
— Ja ci tu, draniu — powtarzał, łomocąc po brzuchach — ja ci tu, draniu, mleko wypuszczę!
Kopali ciężkimi butami i klęli potwornie.
Najbliżej doskakiwał czarny, wielki wyrostek, póki nie dostał uppercutem w szczękę. Wtedy jednak czterej mniejsi, tłukąc naoślep, oblepili Tadeusza zewsząd. Czuł coraz więcej uderzeń, zwłaszcza jedno, szczególnie groźne, zadawane podniesionym z ziemi trzewikiem.
Jeszcze raz wyrżnął jakiegoś murarza w rozchylone zęby, gdy oto okazało się wielkie, puste okno i mignął przed oczami własny but...
Tadeusz zatoczył się i upadł. Nie pamiętał, kiedy murarze uciekli. Ocknął się ze smakiem krwi w ustach.
Przebudzenie, godne zaiste amerykańskiej dosłowności. Gdzie płaszcz? Nowy, reprezentacyjny raglan? I gdzie buty? Jeden leżał tuż obok na słomie, drugi stał samotnie przed drzwiami. Z raglana ani śladu. Trzewików, głupie chamy, zapomniały ukraść.
Podniósł głowę, lecz sama upadła na ściółkę. Potłukli go boleśnie. Przede wszystkim sprawdzić obie ręce. Coś zlepiało nieznacznie palce lewej dłoni. Jakby cieniutka pajęczyna. Z obrzękłych palców ściągnął dwa szare włosy. Malutka, śmieszna radość przeleciała przez myśli: no tak, to będą długie włosy tej dziewczyny, Lenory. Zegarka nie ukradli, ale rozbili szkło. Zmiażdżyło się na godzinie szóstej. Musiało już być znacznie później.
Ruszył na czworakach w poszukiwaniu trzewików i małego zawiniątka z rzeczami.
Nie ukradli browninga! — Tadeusz schował broń do kieszeni i ostrożnie wyszedł na schody. Lewe drzwi pierwszego piętra zastał na głucho zabite. Zawrócił w prawo przed napis: Antoni Drążek.
Nigdzie żadnego dzwonka. Mieszkanie otwarte — Tadeusz znalazł się w ciemnym przedpokoju, zawalonym wysoko aż po strop wszelkim budownictwem.
Skrzynki, heble, wory jakieś i rury blaszane. Stąd do jadalni. Cerata błyszcząca na stole. Coś dziwnego działo się w tym mieszkaniu, jakby gdzieś w głębi bił ktoś komuś brawo?... Pulchne oklaski to się leniwie wlokły, to znów, wzmożone, śpieszyły niepomiernie.
Z jadalni dalej: gabinet pana posła.
Biurko, brązowy garnitur, fotele, na ścianach fota towarzyszy, leader wiekopomnie sepią wyciągnięty w ramie orzechowej.
Tadeusz zatrzymał się przy biurku, zdumiony.
Za gabinetem w głębi następnego pokoju, ograniczonej drzwiami, ujrzał znaczny wycinek białych, kobiecych pleców, rozłożony na niebieskiej kanapie. Nurzały się w nich czerwone, połyskliwe ręce, mięsząc ciało jak ciasto.
— Tam do diabła — krzyknął przez zapuchnięte wargi.
Rozwalone na kanapie plecy jęknęły wstydliwie głosem pani Drążkowej. Drzwi zasłoniła osoba w białym szpitalnym fartuchu. Szła prosto na Tadeusza, przedstawiając się co krok, między stołkami, nad ceratą w szarym odmęcie jadalni, w ciemnym przedpokoju pośród worów z cementem.
— Jestem masażystka Knote, Knote jestem, Maria Knote.
Jak później opowiadała wtajemniczonym — wszystko trzęsło się w niej ze strachu na widok takiego sobowtóra z rozbitą twarzą, poranionym czołem i słomą w wystrzępionej fryzurze. Chciała go koniecznie przytrzymać, uchylał się jednak przed dotykiem śliskich od wazeliny rąk.
— Jestem Mieniewski, syn posła Mieniewskiego, rozumie pani?
Zrobiło mu się niedobrze, wyprowadziła go na górę, do sali murarskiej, tu złożyła na słomie.
Po długiej chwili otwarł oczy: pochylała się nad nim twarz czerwona, okrągła a przecie jakby sowia. Półkule mięsistych policzków rozgradzał krótki, ostry nos, nad którym w dziwnej bliskości płonęły duże piwne źrenice.
— Pani jest masażystką? Może pani zobaczy, czy mi gdzie czego nie połamali?
Złamania żadnego nie było, pobicie natomiast gruntowne.
Skutki wiecu?!... Kto mógł tak pobić syna posła Mieniewskiego?! Zbiegła na dół. Trzeba opatrzeć rannego. Nie powiedziała Drążkowej, co za jeden...
— Czy ma tu pani gdzie pod ręką szmatkę, watkę, jodynę, sublimat? — Knote miała to wszystko w torebce z przyborami, po cóż jednak rozchodować bezzwrotnie?!
— I sublimatu nie ma? No, to chociaż trochę spirytusu!
Bądźże tu teraz mądry: pani Drążek czeka na dole, ledwie rozmasowana, na górze krzyczy syn wielkiego człowieka, że mu krew upływa.
Pani Knote miała do opatrunku ręce jedyne! Lekkie jak motyle. Gdy jednak w tylu miejscach twarz człowiekowi rozbiją, to i motyle nie poradzą bez wyrządzenia bólu. Rzekła więc Tadeuszowi na pociechę:
— Co się tylko dało, wypisali panu na policzkach.
Nie pytała, kto. O, nie. Jeszcze nie.
Obrażony głupim ujęciem sprawy, odwrócił się na bok, przy czym browning wypadł z kieszeni na słomę. Pani Knote zbladła śmiertelnie. Nikt z rewolwerem w kieszeni nie śpi darmo między ludźmi. Nikt, jako syn wielkiego posła, nie ma darmo porozbijanej twarzy...
Zstąpiło na nią jakby nagle olśnienie. Zwiastowanie! Całe życie może człowiek czekać na próżno, potem nagle chwila taka przychodzi. Pan młodzieniec, Tadeusz Mieniewski, poruszany tu jest jakąś ukrytą ręką?! Dlaczegóż nie odjechał razem z ojcem? Został? W jakim celu? Został bez żadnej wiedzy towarzyszy?
Pod zamówką kawy, zbiegła co żywo na dół.
— Kawy, kawy! Moja pani Drążek, skończę panią przy blasze, na stojąco.
Poczłapały do kuchni, zasłoniły okno. Zdaniem pani Drążkowej Knote była kobietą-zuch, do tańca i różańca. Jedną rękę nalewała kawę, drugą masowała nerkowe krzyże pani posłowej, zwrócone ufnie do drzwiczek kuchennego pieca.
Zalewać kawę, masować, a równocześnie dobrze uważać, co się mówi!
Taki Tadeusz Mieniewski może okazać się złotą żyłą, wielkim losem na loterii. Jest na pewno nitką niewiadomego kłębka ciemnych intryg. Niestety, pani Knote nie mogła ukryć tej nitki na własny użytek. Taki jest los człowieka biednego.
Biedny musi się ciągle ze wszystkimi dzielić.
Ostrożnie podzielić się z Drążkową. Jądro rzeczy musi pozostać nietknięte do wieczora. Wieczorem usta małej, biednej Knote wyjawią rzecz dyrektorowi.
Poleciała na górę z świeżutką czarną kawą. Chory wypił. Całkiem pospolicie otarł usta ręką. A potem zaczął gadać. Po kawie. Oczywiście. Nic tak nie otwiera zaufania jak ten gorący napitek.
W gadaninie chorego były dwa ciemne miejsca. O jakichś szujach i złodziejach, pierwsze. Od drugiego zatrzęsła się pani Knote: gdy chory wspomniał o piorunującym wynalazku, ukrytym w dołach z wapnem.
— Jeżeli pani piśnie o tym komuś słówko!
Bomba!!!
Pani Knote zaparłszy dech w piersiach ujrzała samą siebie w pysznym gabinecie wielkiego dyrektora z takimi oto słowami w swoich małych ustach:
— Twoja biedna Knote ocala ci życie.
— Pan tu nie ma nic do roboty — rzekła do Mieniewskiego. Łzy napłynęły jej do oczu. — Najlepiej będzie u mnie przeleżeć, wypocząć. Pod umiejętną opieką. Mam wolny malutki pokoik. Będzie panu jak w puchu.
Tadeusz przyjął zaproszenie. Nie miał na razie nic lepszego do roboty.
Brała w osobie tego Mieniewskiego krzyż Pański na siebie. Ale ostatnie tygodnie z tymi wszystkimi wiecami, pochodami już były straszne! Jeżeli teraz przyniesie tam do gabinetu dyrektora rozwiązanie zagadki?
Zeszła na dół, cichutko, na palcach.
Pani Drążkowa grzała się przy kuchni, goła jeszcze, nakryta tylko żółtym swetrem.
— Stoi pani tutaj — masażystka kończyła szybko rozcierać duże zimne uda — a tymczasem na górze w waszym Domu Ludowym leży sobie na słomie, pobity, pokrwawiony syn leadera Mieniewskiego.
Trzeba było powiedzieć w końcu, że to on. Tylko o bombach, o bombach ani słowa.
— Na słomie?! — wrzasła pani Drążkowa.
Drążkowa narzuciła na siebie letni płaszcz mężowski i we dwie, razem, podkradły się na górę. Klucz był w dziurce. Nacisnęły klamkę, wyciągnęły klucz i na wszelki wypadek zamknęły ową salę na dwa spusty. Po czym przywołały co prędzej posła. I sekretarza Kozę. Kogo by jeszcze?
Już dość, nikogo więcej.
Nie powiedziały ani słowa, póki poseł nie usiadł za stołem i Koza z czarnymi drelichowymi ochraniaczami na rękawach nie stanął przy kredensie w jadalni. Wtedy dopiero powiedziały.
Bardzo ciężkie położenie. Leader partii nie na to przecież przyjechał tutaj uspokajać opinię, aby ta opinia w podziękowaniu tej samej nocy synowi gębę rozbijała?! A może syn na kogoś dybał? A jeżeli dybał z rozkazu ojca i rzecz się nie udała? A może zamachu tego dokonali komuniści? A może kapitał?
Poseł Drążek nie mógł iść na górę. Nic mógł się teraz do niczego mieszać. Nie pozwalała mu na to powaga stanowiska.
— Wy to zbadacie, towarzyszu Koza.
Musieli go błagać we troje, wypił przy tym dwie szklanki kawy z mlekiem, zagryzł bułką, zbladł, zgodził się i, jak stał, z czarnymi płóciennymi ochraniaczami na rękawach, poszedł prosto na górę.
Długą chwilę wrzeszczeli równocześnie, Koza słowo — szacunek, Mieniewski — bezczelność. Koza per — towarzyszu, Mieniewski — że gwiżdże. Koza zaklął ostatecznie Tadeusza na ogólne dobro. Nic więcej: zwykłe, ogólne dobro.
Po długich targach uchwalili, że w przeciągu pięciu minut Tadeusz zejdzie bez żadnych przeszkód na podwórze do miejsca beczek z wapnem, wydostanie swoje naczynia i opuści Dom Ludowy. Tadeusz zażądał, by przy bramie czekała na niego masażystka. Dla określenia pięciu minut pożyczył sobie od Kozy zegarek.
W obrębie pięciu minut ukazał się Tadeusz na podwórzu. Ludzie pracowali, jak zwykle przy budowie, nikt nie mógł przypuszczać, że dzieje się tu coś ważnego. Tadeusz ruszył w stronę dołu. Oba gary stały spokojnie pod deską. Postawił je na klepisku, zawiniątko oddał do potrzymania masażystce i przystąpiwszy do Kozy rzekł:
— Nie oddam wam zegarka, póki się mój raglan nie znajdzie. Złodzieje murarze, raglan był brązowy w kratkę.
I poszli. Razem z masażystką. Zabłoconą przecznicą, wśród krzywych parterowych domków za węgieł Rady Kopalń i Hut.
— Czemuż to pani w chustce chodzi — spytał po drodze — a nie jakoś po ludzku?
— Trzeba znać swoje miejsce — odpowiedziała — panie tylko chodzą w kapeluszach.
Minęli koślawą furteczkę. i Tadeusz przemierzył spojrzeniem dookolne drewniane schowki, chlewiki, wychodeczki, kasztan w środku podwórza uschnięty i skosem warg zapylił panią Knote:
— Tu mi będzie jak w puchu?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.