Czarne skrzydła/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Czarne skrzydła | |
Wydawca | Gebethner i Wollf | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JULIUSZ KADEN-BANDROWSKI
CZARNE SKRZYDŁA
NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA OKŁADKA KOMPOZYCJI
T. PIOTROWSKIEGO
Druk. „Antiqua”, St. Szulc i S-ka, Warszawa, Kacza 7, tel. 5.04-91
CZARNE SKRZYDŁA
LENORA
WYDANIE III
PRZEJRZANE I POPRAWIONE PRZEZ AUTORA
|
Rzucał się na łóżku, wzywał pomocy, to znów otwierał powieki i ze zdumieniem patrzył przez splątane rzęsy na wysoką ścianę sosnowego lasu, okrytą szronem.
Sosny rozpływały się we mgle i znów, jeszcze raz to samo: Tadeusz Mieniewski, nie w gimnazjalnym mundurku, lecz w uniformie porucznika artylerii legionów, mimo że się to przed wojną odbywa, zdaje maturę. Patrzy z przerażeniem na twarze komisji egzaminacyjnej. Twarze ryją nosami po papierze i węszą nad zielonym suknem...
W niezrozumiałym wydłużeniu tej chwili dostrzega surowe oblicze ojca. Oblicze to unosi się wysoko, na jednym miejscu, jak balon na uwięzi.
Jeszcze raz przesuwa się przed Tadeuszem ściana oszronionego lasu — białe, wysokie i ponad wszelką miarę ogromne gałęzie kołyszą szumiącą ciszę, a oto już za późno!!! Tadeusz Mieniewski w mundurze porucznika artylerii pada do nóg komisji egzaminacyjnej. Błaga o litość. Profesorowie odwracają się ze wstrętem, inspektor rzuca delikwentowi na głowę stos książek. Wtedy on, Tadeusz Mieniewski, w niepojętych susach czasu przedwojenny maturzysta a zarazem porucznik, nakazuje ogień swej baterii.
Ze wszystkich belfrów pozostaje niepozorna kupka skorup.
Siadł na łóżku. Matura, belfry, bateria to przecie tylko sen.
— Przechylam się nieodwołalnie — postanowił Tadeusz rozcierając zmarznięte ramiona — na stronę wynalazków.
Dwaj bracia, Tadeusz i Stanisław Mieniewscy — dwa wynalazki: Włazolin i Zaprawa.
Tu je odkryli, stąd, z głupiego Borysławia, oczywiście po załatwieniu kilku jeszcze technicznych szczegółów, nie zatrzymują się już chyba w zwycięskim pochodzie aż w Australii.
Cała koncepcja rzeczy polegała na spostrzeżeniu, mającym walory amerykańskiej dosłowności: ludzie nie zdają sobie sprawy, że główną część życia wypełniają im nogi. Miłość, pośpiech, wojna, turystyka, taniec, sport, to wszystko nogi!
— Pomyśl no chwilę o tańcu i sporcie w związku z przetworem nafty — mawiał Tadeusz do młodszego brata. — Co to znaczy taniec? Taniec to nogi w stosunku do posadzki. Tak czy nie?
Stanisław uznał, że tak.
Jeżeli zaś chodzi o sport w związku z przetworem naftowym? Oczywiście narty! Właściwa czepliwość nart na śniegu wywołana odpowiednią „lepliwością“ przetworu.
Tak doszli do owych wynalazków.
Tadeusz patrzył na nie po owym śnie głupim z wielką wdzięcznością. Wypisane były w projekcie ogłoszeń na przeciwległej ścianie.
Pierwszy projekt plakatu:
Poniżej mieli wypisać jakąś zagraniczną nazwę, nie wymyśloną dotąd, bardzo potrzebną, która by dodała wynalazkowi międzynarodowego sensu. Na nazwę tę czekały grube, pięknie wygięte nawiasy machnięte sepią przez afisz.
Pod pustymi nawiasami szły kraje północne: Szwecja, Norwegia, Finlandia, ewentualnie Spitzberg i Dania, co do której należało w końcu sprawdzić, czy ma jakieś góry?
Słowem kraje pozostające już pod przyszłą władzą Włazolinu. Obok projektu ogłoszenia wisiała jubileuszowa fotografia ojca. Tadeusz patrzył na nią ze wzruszeniem. Nie dlatego, że obaj z bratem potrzebowali od starego pieniędzy. Ale miło ci chyba będzie, stary, gdy nareszcie dzięki takiemu oto głupiemu nawet może wynalazkowi przestaniesz użerać się z synem o parę groszy!
Dwaj bracia, dwa afisze, dwa niskie tapczany, rozwłóczone po podłodze fajerki, zachlapana kuchenka, dwa huculskie garnki. W nich właśnie pierwsza próba wynalazku pojedzie dziś w świat.
Trochę broni nad portretem ojca skrzyżowanej, za oknem, obojętny las, w izbie zimno, licha derka zamiast uczciwej kołdry. Tadeusz dodawał jedno do drugiego, sumował pobłażliwie, przebaczał ubóstwu, dziękował przykremu opuszczeniu, bo czyż to wszystko razem nie jest właśnie typową w świat odskocznią?!
W koszuli nocnej wyskoczył na podłogę. Mimo, że z otwartego okna ciągnął jesienny ziąb, rozpoczął gimnastykę. W zwietrzałej szybie zwierciadełka, na tle ciemnych, nieruchliwych sosen ukazywały się to wyprężone ramiona, to długie, świetne nogi, to znowu tors wypukły, wybornie podcieniony mięśniami.
Nagle gwiazda wirujących w szybce ramion znikła, tylko dołem, tuż nad srebrną ramką sunął szczyt pochylonego grzbietu: Tadeusz, wedle zasady angielskich trenerów, biegał po pokoju na czworakach.
Razem z napływem krwi wpadła mu do głowy myśl zasadnicza. Przyskoczył do półki i wywalił z niej całą baterię ospałych tomów prawa na podłogę.
Nareszcie! Sprawa wszelkich uniwersytetów rozwiązana...
Z odgłosem ciężkich książek, jak gdyby cały łańcuch żmudnych, szarych lat rozkruszył się i rozwiał bez reszty. Została tylko radość. Płocha i nieopatrzna. Tym milsza właśnie! Uśmiechnął się zalotnie do fotografii ojca: — I tak, stary, nie dawałeś dość pieniędzy!
Przywdział znoszony płaszcz żołnierski. Nie troszcząc się już o rozkraczone książki, z browningiem w kieszeni, z dzirytem własnego wyrobu w dłoni wyszedł na ganek.
Zatrzymał się tu, aby ostatni raz przed wyjazdem objąć spojrzeniem miejsce, od którego zacznie się nowa era.
Na dole, w lesistej kotlince stał szyb amerykański, pensylwański, wspaniały. Nie galicyjsko-kanadyjska łataninka, lecz gmach pędzony elektrycznością. Wszystko strzeliste, w kształcie celowym streszczone, lekkie a ogromne.
Tadeusz dostrzegł brata na dole, koło kuźni. Z płomienisk, niby z krwawych ran krople, pryskały skry na podwórze. Prószyły czerwonym deszczem między ludzi, na których czele łaził z miejsca na miejsce olbrzymi wiertacz, Amerykanin.
Bracia skrzyknęli się, że konie będą za godzinę, i Tadeusz, jak co dzień, poleciał na swój trening w góry.
W niespełna półtora godziny później siedzieli w mieście, w restauracji klubowej, z rozłąki smutni, oczekiwaniem rozstania znudzeni.
Jedli.
Tadeusz gadał nieustannie.
— Widzisz tego fagasa w zaplamionym surducie, stoliki suchotnicze, tych gudłajów jakichś żrących obok, patrzysz na ten bufet odrapany i przyznaj, czy nie czujesz się poprostu skazańcem?
— Może trochę za dużo?
— Nie za dużo, bracie. Praktykujesz, potem odwalisz, bracie, resztę politechniki, potem wiercić tu będziesz — i co? Nic. Gdybym został prawnikiem, byłoby to samo. Tak, czy inaczej, będą cię tu silniejsi od ciebie okradali. A ich znów inni. Bez końca. Gdy tymczasem...
Łzy nakręciły mu się w oczach. Proste, łatwe, z czystości sumienia płynące. Szczera, miła szlachetność dopraszała się głosu — nie znaleźć go w tym świecie. Cały świat jest skazańcem!
Nie mogli się pogodzić. Stanisław uznawał jednak niektóre wartości jako pewne. W pewności można znaleźć ostoję. Wobec tego Tadeusz położył zegarek na brudnej serwecie i polecił — obydwom, jako sytuacji — trzy minuty bez przerwy patrzeć w okno.
Rodzaj doświadczenia.
Patrzyli.
— Błoto. — Konstatował dosłownie Tadeusz. — Policjant z teczką papierów. Baba wstąpiła do sklepiku. Dwaj chłopi. Powóz. Jedzie pan dyrektor. A teraz?
Liczył sekundy do czterdziestu, osiemdziesięciu — nikt nie jechał, nikt nie szedł. Tłuste błoto lśniło na gościńcu.
— Nic się nie dzieje.
Patrzyli na siebie niechętnie, w wytrzeszczonych źrenicach znajdując wzajemne podobieństwo. Te same ptasie twarze, krogulcze nosy ojca, zmysłowe wargi i gorące oczy matki.
Rzecz taka możliwa jest tylko pomiędzy braćmi: obrzydzenie, płynące z najdroższego podobieństwa.
— Jesteś idiota — obruszył się Stanisław.
— Nie. Każdy, kto przerwie swe zajęcie i bodaj trzy minuty popatrzy przytomnie na to, co go otacza, wierz mi, zawyje z przerażenia! Trzy minuty ścisłości, „buddystyczne“ trzy minuty. Dlatego górą nasze wynalazki.
— Żeby tylko ojciec chciał dać pieniądze.
— Niech nas spłaci — grymasił Tadeusz — z rozkoszą sprzedam mu synostwo.
— Ja też.
Zaczęli liczyć przypuszczalne dochody ojca. Diety poselskie, pensję redaktorską jedną, drugą. Tu i tam jakiś udział? Chyba też jakieś mocne akcje?
Cyfry sumowali na zatłuszczonym rachunku restauracyjnym.
— Ojciec może dać akurat, ile nam trzeba do pchnięcia wynalazków naprzód. Wtedy raz na zawsze spadamy mu z karku.
Stanisław nie był za natychmiastowym spadaniem z karku.
— No więc ja kwituję z uniwersytetu, a ty będziesz dalej trzymał się nafty. Liczmy teraz wydatki. Ileż go kosztuje dom?
Domem nazywano matkę, żyjącą cierpliwie w pięciu dawnych, jakże dawnych pokojach. Finansowa dom nie był groźny.
— Bierzmy dalej, idylla...
Tę stronę ojcowskiego życia, czyli związek z inną kobietą, nazywali dla ścisłości idyllą, lub obszerniej — izdebką z pelargonią.
Tadeusz wzruszył ramionami:
— To też nic nie kosztuje. Zastaje ojcu jeszcze kupa floty! Płacąc rachunek kelnerowi powtarzał machinalnie: — Kupa floty.
Wstali. Każdy z huculskim garem przetworu starannie zapakowanym w gazetę. Wyszli.
— Jestem pewien — rzekł Tadeusz w jęczących drzwiach lokalu — żem tu był ostatni raz w życiu. Teraz w świat.
Ustawili gary pod siedzeniem bryczki, stangret poderwał konie.
Niebo wisiało nad drogą szare, ciężkie, deszcz zacinał ukośnie, do małych domków, jednopiętrowych biur, budek i spróchniałych parkanów lepiły się wciąż świeże grudy.
Pod drewnianymi chodnikami rwała tęczowa woda, przez pół z naftą. Ze wszystkich gór sąsiednich fukały głośno białe stożki pary.
Stanisław odgrodził się kocem. Może lepiej odgrodzić się właśnie? Przyszło mu na myśl, że jeżeli Tadeusz wyłamie, zbuntuje się, to ojciec, chociażby dla przykładu tylko, skupi wszystkie wysiłki na pozostałym synu.
— Możesz ojcu powiedzieć — zaczął — że pomagałem ci o ile chodzi o skład chemiczny twoich wynalazków. Tak, owszem. Ale jeżeli chodzi o przeprowadzenie rzeczy i o nasze warunki: nie stawiam żadnych. Zachowuję neutralność.
Bryczka wyjechała już i miasta i grzęznąć po osie szła przez nagi wydmuch, tam i sam osłoniony wrosłymi w grunt po okna chałupami górników. W szklanych wróbelkach na telegraficznym słupie piszczał ciekły głos jesieni, na drutach drżały zlepione kosmyki roślinnych ostatków.
Bracia patrzyli sobie w oczy. Ze zmrużonych źrenic wiatr pędził im łzy. Pierwszy zaśmiał się Tadeusz, otwarcie, jasno, pełną braterską zgodą.
Wtem od strony chałup wypadł powóz w dwa siwki zaprzężony, wachlarze brudnej wody przed siebie miotający, pełen pisku kobiecego i śmiechu. Gdy się mijali, bryznęło spod kół Stanisławowi za kołnierz, Tadeusz ciężką pecyną błota dostał prosto w twarz.
— Dla Amerykanów dziwki wiozą — stwierdził statecznie furman.
— Nie wiesz? Po każdej wypłacie wyjeżdża od nas z szybu pusty powóz. — Stanisław referował przedmiotowo. — Kobiety znają już nasz zaprząg. Które chcą wsiadają, jadą prosto na górę, tam naprzód wykąpią się i już gotowe. To, bracie, nie buddystyczne trzy minuty, a amerykańskie dolary.
Tadeusz otarł twarz z błota i naciągając stare, wojskowe jeszcze rękawice: — Ale imamy właśnie tytuł dla Włazolinu! — zawołał. — Z dalekiej drogi, za cudze pieniądze przyjechawszy, walić w zęby i kazać sobie za to grubo płacić. Nasz tytuł: King of England.
Myśleli nad tą nazwą chodząc po stacji. Czy międzynarodowe stosunki pozwalają na nazwę angielską?
Tadeusz nie chciał już o żadnej innej słyszeć. Z huculskimi garnkami na rękach wołał do brata z okna trzeciej klasy przez śnieg:
Obudził się na dworcu w Warszawie w pustym już prawie pociągu. Słychać było donośne stukanie po osiach i gdzieś na przodzie cichnący syk maszyny. Za oknem złociła się lotna słoneczna przestrzeń zamknięta ciemnymi murami.
— King of England — trysnęło w myśli Tadeusza przez olbrzymie szare ściany domów.
Fenomenalne głupstwo!
Otulił gary, zabrał walizkę i poszedł na Warszawę. Za wcześnie, by już dzwonić do izdebki z pelargonią.
Krążył po zaśmieconej Marszałkowskiej, dwie przecznice w lewo, dwie w prawo. Nareszcie otwarto jakąś knajpinę na Nowogrodzkiej. Zasiadł przy krzywonogim stoliku, podano mu cienką kawę, w której wirem czarnych fusów jakoby noc jeszcze pływała. Upiwszy nieco zaczął list do brata:
Trzeba sprawdzić, czy ma być w tytule King of England, czy też the King of England? Jak ma brzmieć w tytule? Poza tym nic się jeszcze nie stało, ale jeżeli chodzi o pewność — to pewność jest.
Co do ojca: wszystko to wie się już od dawna, a przy każdej okazji jakby się znów wszystko do początku zaczynało. Tragedia miłości rodzinnej. Ale rozmówię się stanowczo“.
Na schodach danego domu, w danej oficynie strach Tadeusza obleciał: zadawniony, kochany, wierny strach małego chłopaczka, który idzie do ojca.
Tadeusz postawił gary na podłodze sionki i trzymając w ręku zalotnie walizeczkę zadzwonił. Pod numer mieszkania siódmy, z miedzianą, błyszczącą tabliczką na drzwiach:
Po długiej chwili odezwały się kroki. Przedreptawszy w kilku kierunkach zatrzymały się u drzwi wydając dyszkantem:
— Czy to mleko?
— To ja, Tadeusz.
— Jedna chwila, bo poseł wyjechał.
Spuszczony łańcuch warknął, w uchylonych drzwiach pokazała się blada twarz kobiety. Ścięli się twardym, krótkim spojrzeniem.
Podobna była do matki Mieniewskich. Ten sam typ drobny, mały, ten sam skład postaci. Podobna, ale młodsza.
— Oczywiście — uznał trzeźwo Tadeusz — świeższy typ tej samej łącznej serii.
Panna Chylicka zakrywała się zewsząd. Nigdy nie mogła się przyzwyczaić do tych synów.
— Zapewne miód dla posła? — wskazała oczyma gary wysoko podkasane. Usta jej wykrzywił uśmiech gorzkiej uprzejmości.
Nazywało się go zawsze posłem.
— Dziesięć razy lepiej niż miód. — Tadeusz podniósł gary z ziemi.
Panna Chylicka wyciągnęła po nie ręce.
Nie oddawał przetworu, zapatrzony w sufit: przez rozchylone poły szlafroka widać było koszulę.
— Mocny Boże! — Pani domu wpuściła gościa do przedpokoju i majacząc ranną odzieżą w ciemnym korytarzu uciekła.
Tadeusz rozwalił się na staroświeckim karle, w kącie gabinetu. Izdebka, i to było może ze wszystkiego najpotworniejsze, przypominała mu zamierzchły czas rodzinny: kilka pierwszych wakacyj spędzonych u dziadka Mieniewskiego.
Szlachta, psia krew. Wymyślało się na to zawsze z wielką dumą. Tadeusz przejęty pierwszymi szczepieniami socjalizmu doradzał nawet kiedyś ojcu zmianę nazwiska: Zamiast Mieniewski — Mieniuk. Bądźmy sobie z parobków.
Szlachta z dworku. I tu dworek: takie same dziedziczne mebelki.
Portrety, zakopcone malunki. Stojaczki z laki, z wytłaczanym bukietem niezapominajek. Pamiąteczki. Wyleniałe kanapki.
Pod oknem brzuchaty sekretarzyk.
Tadeusz wstał, opukał drzewo, ze względu na Zaprawę obchodziły go wszelakie gatunki fornirów. Rzucił okiem na otwartą stronicę skryptu i zaczął czytać. Miejsca obojętne pisane były charakterem kobiecym (na pewno Chylickiej), inne, widocznie ważniejsze, szły w autografie.
Kształt liter ojcowskich, drżących już może trochę, poszczerbionych, wzruszył Tadeusza do głębi. Pamiętał przecie to pismo od iluż lat! Zrazu wydawało się trudne i nieczytelne, potem duże i wspaniałe, jakże się przygarbiło teraz!
Myślał o tym wśród posuwających się normalnie naprzód głosów poranka: z dalekiej łazienki leciała woda, słychać było szczęk gotowalnych przyborów, otwarty gaz puknął nagle na kuchence.
— Prosimy na śniadanie — zawołała Chylicka z jadalni.
Od tego „prosimy“ mogło się było w człowieku wszystko do góry nogami wywrócić. Niemniej Tadeusz uznał skrupulatną poprawność pelargonii: dwa jajka na miękko, trochę szynki, makowa bułka, masło, dwie szklanki herbaty — tak lubił ojciec i tak tu stało przygotowane dla syna.
Rozmowa nie kleiła się. Tadeusz patrzył w półotwarte drzwi, za którymi musiała być gdzieś w końcu ostatecznie małżeńska sypialnia. Panna Chylicka, przerażona olbrzymią ilością zjadanej przez chłopca szynki, czyniła w myśli jakieś trudne, nieodparte porównania między apetytem a apetytem...
— Mówiłam panu? Poseł wyjechał na objazd z wiecami. Do zagłębia węglowego. Jutro będzie w Osadzie Górniczej.
Tadeusz patrzył na nią pod światło z przedmiotowym uznaniem.
Sylwetka Chylickiej trzymała się jędrnie i świeżo. Twarz była już trochę zniszczona. Gorące, piwne oczy obracały się w powiędłej oprawie jak wystraszone. Włosy — pomahoniowane.
Woń mahoniu, mydło czy może perfuma sprawiały, że od Chylickiej pachniało gorzkimi migdałami. W przyszłym liście do brata postanowił Tadeusz określić to psychicznie: pachnie od niej bezpłodnym macierzyństwem.
— Otóż nie uprzedził mnie pan, będę musiała wyjść, dziś mamy nasze laboratorium geologiczne.
Cofnął głowę, jakby kark z jarzma wyciągał. O geologii tej pisał mu był ojciec jeszcze na początku jesieni. Że — przyjaciółka nasza, mimo dotychczasowego wykształcenia i stanowiska, zawsze garnie się do pracy i teraz naprzykład wstępuje na geologię. Wy zaś, rodzeni synowie —
Złość, niechęć, jakaś wstydliwa bezczelność, kształty panny Chylickiej osobiście wstrętne, objektywnie ponętne, biała bluzeczka, odsłaniająca pełne, gładkie ramiona, wszystko to sprawiło, że palnął nagle:
— Chcemy razem ze Stanisławem uwolnić od nas ojca. Wobec wynalazków, które się nam odkryć udało...
Wzięła Tadeusza za rękę, przeprowadziła do gabinetu. Posadziła blisko obok siebie na wyszarzałych pamiątkach dziedzicznych.
— Pragnę z panem pomówić.
— Ale mogę zapalić papierosa?
— Może pan.
Słońce lśniło na gładkich fikusach, pieścidła podręczne iskrzyły się od blasku, między palmowym zielskiem błyszczał różowy pęk rozkwitłych pelargonii, za oknem widać było czarne gałęzie grabów, przesłaniające kopułę kościoła.
— Otóż niech pan jedzie, ale nie załatwiajcie teraz tych waszych spraw rodzinnych. Poseł nie ma się dobrze. Pan wie przecież. Kamienie żółciowe.
— No, to rypać do Truskawca!
— Kamienie żółciowe i nerwy. Zniszczyliście go, zużyli, zadręczyli.
Tadeusz odsunął się gwałtownie:— Ja?
— Wszyscy. — Głaskała go po rękach ciepłymi, giętkimi palcami, głowę w bok wdzięcznie przechyliwszy.
Patrzył na nią pełen najsprzeczniejszych uczuć: mogła śmiało jeszcze podobać się. Tak chyba właśnie nieraz przysiadała się do posła... Przemożony wstyd ogarnął Tadeusza.
— A gdzież ojciec wyjechał?
— Mówiłam już panu. Do Zagłębia, z wiecami. Przemawia codziennie po kilka razy. Jutro w Osadzie Górniczej. Ci robotnicy nie zdają sobie dziś z niczego sprawy, prą do strejku. C.K.W. jest przeciwny temu. Pan wie chyba, że przechodzimy teraz wielki kryzys węglowy? Sami robotnicy siedzieliby cicho. Przecież to w gruncie rzeczy chłopi. Ze wsi jestem, więc wiem. Ale wichrzyciele podszczuwają. Jeszcze jakieś Związki dochodzą do tego. Tamtejszy poseł to skrajny niedołęga. Partia rzuca na szalę ostatni autorytet. Więc — nasz leader. Co wieczór z śmiertelnym strachem oczekuję telefonu. Bo, panie Tadeuszu: oni go tam zabiją!!
— Kto?
— Komuniści!
— Bzdura.
— Niech pan jedzie i niech pan pilnuje ojca. Kobiece serce czuje doskonale.
Popatrzyła przed siebie w okno na uwiędłe gałęzie czarnych grabów. Z nieruchomych jej oczu popłynęły dwa rzędy świecących, drobnych łez.
Tadeusz, zawstydzony, gasił skrzętnie papierosa w popielniczce.
Panna Chylicka poprawiła na piersiach żabocik: — Parę lat, co nam zostaje, a tu masz, ciągle robotnicy i robotnicy! Dlatego zajęłam się w końcu geologią. Tam właśnie wychodzi się i poza lata, i poza czas.
Odprowadził ją do przedpokoju, jeszcze raz przysiągł, że do żadnego zamachu nie dopuści, podniósł uprzejmie teczkę, którą Chylicka upuściła na progu, i wzruszywszy ramionami wrócił do gabinetu.
Promień słońca padał prosto na biurko. Czarne pismo ojca schodziło po stronicy pamiętnika w dół. Tadeusz przeciągnął się, rozwalił na kanapie i ze słowami — dobranoc stare graty — zasnął.
Obudziło go miarowe tykanie zegara. Uzmysłowiwszy sobie gdzie jest zaśmiał się przekornie. Chyba tak samo sypia tutaj po południu ojciec, budzi się, otwiera nagle oczy i co?
Tadeusz poszedł do łazienki, umył się, mimochodem obejrzał panieńskie przybory toaletowe.
W jadalni zastał obiad, jeszcze ciepły, przykryty talerzami, i kartkę, pisaną charakterem mniej ważnych ustępów pamiętnika:
Zjadł prędko, wystawił oba garnki z przetworem do sieni, pogasił światła i już miał drzwi zatrzasnąć, gdy mu spod nóg rymnęło coś niespodzianie na podłogę.
Naturalnie rododendron, fikus, czy inne jakieś pnącze statystujące w kącie. Skorupy rozleciały się, ziemia wypadła na środek parkietu. Z sypkiego kopczyka, niby żylak włochaty, sterczał długi korzeń rośliny.
Tadeusz wahał się chwilę, wreszcie zawrócił, ukląkł, już nawet garść ziemi wziął w dłonie, by jakoś po tym wypadku posprzątać. Gdy oto uzmysłowiło mu się, że w domu, u matki, nigdy by tego nie zrobił.
Bezpośredni pociąg osobowy miał stanąć w Osadzie Górniczej o dziewiątej rano. Tadeusz nie spał już o szóstej, mimo że sam jechał w przedziale. Na wypadek przychylnej odpowiedzi ojca, układał plan kampanii.
a) Rozesłanie prób Włazolinu do wszystkich związków sportowych, b) Rozesłanie Zaprawy do wszystkich sal tańca całej Polski.
Uwaga I: Nie zapomnieć o intendencie Prezydium Rady Ministrów Uwaga II: Produkt musi być odpowiednio opakowany, w blaszanych pudełeczkach, z odpowiednim wycięciem na paznokieć.
Uwaga najważniejsza bez cyfry: załatwić rzecz z Rządem. Wyrobić odnośne polecenie Włazolinu dla wojskowych oddziałów górskich.
Potrzebny jest do tego przede wszystkim gruby, angielski płaszcz, okuta teka skórzana i auto ryczące przed bramą Ministerstwa. Musi się wyglądać poważnie. Kapitalistyczny Anglosas w szkocką kratkę.
Płaszcz nowy, własny, zabrał Tadeusz z wieszadła od Chylickiej. Wspaniały raglan, mający po zupełnym wydarciu się wojennym otwierać erę cywilnego ekwipunku.
Kupiwszy ongiś to okrycie wracali z ojcem od krawca przez miasto pod rękę. Była to jedna z niewielu chwil wzajemnego pożycia, którą, bez żadnej przesady, można było nazwać szczęśliwą.
— W twoim wieku nie mogłem marzyć nawet o podobnym płaszczu.
W odpowiedzi, Tadeusz uścisnął po bratersku ramię ojca. Szereg serdecznych chwytów zakończył okrzykiem: — Ale bo też od tego czasu i świat poszedł naprzód!
— Kolosalnie podrożało — westchnął poseł.
No, więc palto! A gdzież teka skórzana, gdzie auto, gdzież inne jeszcze potrzebne szczegóły?
O szczegółach tych, jak o szczegółach przeprowadzenia wynalazków, jak o całym sensie wariackiego przedsięwzięcia wolał Tadeusz nie myśleć dokładnie. Wiedział, że musi się to wszystko skończyć jakimś zerwaniem, rozstaniem, podróżą, zmianą wszystkich warunków.
Tak, czy inaczej, walecznie pojedziemy za granicę — ziewnął do szyby, za którą uciekał wciąż ten sam, porwany, rozkopany, rozdarty widok czarnego zagłębia. Teoria trzech buddystycznych minut, ukoronowanych ostatecznym zawyciem, mogłaby tu święcić niebywałe triumfy.
Mętne zmylone wody, jakieś drogi zbłąkane, śluzami zastawione, łyse dale zaciekiem błota na ukos przejęte, rząd domków kucych, dziobatych, z dachami jak wyleniałe czapy, i nic, nic, nic, wydmuchy, sine spuchlizny przestrzeni, nagle straszliwy węzeł żelaza, cegły i betonu, z pośrodka strzela w górę ośmnaście, dwanaście, dwadzieścia pięć kominów, połączonych czarnym zrostem stali.
Potem tory, szyny, długi rozkręt żelaznych gąsienic i znów gruzły kamienne o płaskich, szklannych skrzelach, kichami zgiętych rur poprzerastane. Zbiorniki: dziesięć metalowych, wypuszczonych brzuchów. Dym się z nich przędzie, wodą podpływają, śmiech piskliwym rozgłosem krząta się wśród węgłów, znów odęta, szara, pusta przestrzeń, nic, nic, jeszcze raz nic, aż gdzieś niziutko w brudnej pachwince ziemskiej zrośnięte chałupy.
Na wszystkich płotach, dworcach, przy osadach i miasteczkach, które pociąg mijał, pełno było afiszów: o wiecach posła Mieniewskiego czerwone, o Dniu Lotniczym białe z amarantową wstęgą w poprzek. Narodowe.
Istna walka plakatów.
Pociąg stanął przed malutką stacją.
— Osada Górnicza! — rozdarł się konduktor.
Tadeusz wysiadł. Na froncie odrapanego budynku stacyjnego widniało czarnymi literami: OSADA GÓRNICZA.
Rozmieściwszy na rękach podkasane gary ruszył ku wyjściu, na żelazny wiadukt, spinający nad stacją dwie części rozrzuconego miasta ...Szło się naprzód długą, nędznie brukowana ulica, zabudowaną rzędem zarządów i dyrekcyj. Spomiędzy przerw muru słał się daleki widok na szare uliczki, zawsze gdzieś w końcu zamknięte wysokim kominem.
Tadeusz nie był tu nigdy, nie znał drogi do Domu Ludowego. Ojciec zapewne musiał był ordynować w owym Domu. Trzeba było iść dalej ku miastu, przed siebie, skąd biegły huczne głosy orkiestry: ciężkie uderzenia bębna i przeraźliwe ryki trąb.
Za nimi w ciężkim kurzu gromada sztandarów. Trzymane na pasach, zakończone błyskiem metalowych godeł, wyrastały mężczyznom w górę, spomiędzy bioder. Pośrodku ociężałych sztandarów niesiono podobiznę samolotu, upstrzoną inicjałami Ligi Lotniczej.
Koślawo wyrysowany aeroplan podobny był do niezmiernie powiększonego owada.
Za sztandarami gromada chudych górników w czarnych surdutach, z krótko przystrzyżonym włosiem na czapkach. Osowiali strażacy w błyszczących hełmach i dostojnicy. Prawdziwi dostojnicy. Idący nie w ordynku, lecz samopas. Gdy od górników zapoconą chudzizną niosło, kwasem starej odzieży, od dostojników tchnęło namaszczonym połyskiem.
— Sztygary, urzędniki!
— Sztygary, urzędniki, księża ich jeszcze z boku zaganiają. Nawet prałat zagania! A to ścierwy...
Między „narodem“ wzdłuż chodnika syczało ustawicznie. Stała tu wszelaka biedota mocno zwarta, a dziwnie lekka w sobie. Młodzi. Twarze w szpic. Kości skórą opięte, blask potu nad zapadłymi oczyma. W rękach mieli grube lachy. Z pomiętych kołnierzy wychodziły im szyje za cienkie, jakoby wydłużone nieustannym podziwem.
Gdy nagle głuche szumy poleciały stronami chodników. Ludzie wionęli w tył, ścisnęli się, a szare i kościste, nito z blachy wycięte kobiety gęgać jęły miarowo:
— O! — O! — O!
Dał się słyszeć gęsty klask kopyt i oto w czarnym kurzu wysforował się pluton konnej policji.
— Kapuścik — swoje wojsko prowadzi! Haftowany Kapuścik!
Kapuścik, haftowany na kołnierzu i granatowych mankietach srebrem oficera policji, caplował w skocznych trawersach... Oczu mu nie było widać spod daszka, jeno dwie rozeżglone szybki cwikiera na piegowatej twarzy. Ochoczy, jasny blondyn. Za oficerem, w sykliwym gwizdaniu pospólstwa sunął pluton.
„Amerykańska dosłowność“ całego tego widoku podnieciła Tadeusza. Spytał skwapliwie o Dom Ludowy.
W odpowiedzi wyszczerzyła się długa, skośna gęba i słowa: — Burdel a nie dom.
Przyprowadziły Tadeusza na miejsce afisze. Nazwisko „POSEŁ MIENIEWSKI“ wytłoczono tak ogromnymi literami, że zdawało się wyskakiwać z wąskiego tła ogłoszeń w powietrze. Dom Ludowy zaklejony był od czwartego piętra aż po sutereny.
Wchodziło się tu bramą zbitą z desek. W podwórzu na skrzyniach z wapnem, belkach, cegłach, jakichś wywróconych kotłach, drabinach, siedziało wszędzie mnóstwo robociarzy. W głębi wznosił się fronton doryckiej świątyni (pewno przyszła sala kina) otoczony rzędem długich, pustych pięter.
Używano jednego tylko, wykończonego wejścia, z boku.
Dzierżąc wysoko oba gary przeciskał się Tadeusz wąskim korytarzem w stronę dalekich drzwi, około których motał się ruch największy. Nareszcie przedarł się aż do samego sekretarza, który trwał za biurkiem w gumowych aureolach kilku sztorcem ulokowanych na ścianie rowerów.
Towarzysz Koza za biurkiem czerwonym, przed zieloną kanapą, pełną stłoczonych gości w obliczu wszelakich diagramów i statystyk partyjnych, wszelakich wykresów i różnokolorowych jajek przynależności politycznej władał okazale sytuacją:
Władał przez okno delegatami, których coraz to inne głowy ukazywały się na parapecie, przez otwarte drzwi wnikał głosem w zgrzytającą głębię korytarza.
Równocześnie załatwiał tysiączne telefony, równocześnie przyjmował resztę od kulawego woźnego za papierosy, równocześnie tegoż woźnego częstował jednym papierosem ze świeżego pudełka, równocześnie podpisywał jeszcze pocztę i załatwiał legitymacje partyjne.
Na korytarzu cisnęli się ze Związku, pod oknem na podwórzu szumiał tłum bezrobotnych.
— Mówiłem wam już cztery razy — wrzasnął w stronę okna sekretarz Koza — dziś na wiec zorganizują milicję bezrobotni! To znaczy wy! Organizacja nie jest brama przechodnia, towarzysze! Do Związku taki jeden nie należał, składek nie opłacał, a teraz przychodzi do tego samego Związku o podpis, że jest bezrobotny? U nas też darmo żreć nie dają!
Cisnął im przez okno kilkanaście czerwonych skrawków płóciennych na opaski ramienne. Przewinęły się w słonecznym powietrzu i znikły, rzekłbyś skrawki surowego mięsa, rozszarpane przez setkę chciwych rąk.
Tymczasem w drzwiach zrobiło się czarno od towarzyszy ze Związku. Wołali ciągle na przeróżne głosy — Koza, Koza, Koza — wodzili się z nim dookoła sekretariatu, aż znów oblepili biurko.
Nad tym czerwonym biurkiem z czerwonym gwoździkiem w sztywnej klapie Koza przystanął i dyplomatycznie zamarł pod gradem okrzyków. Biała twarz związkowego sekretarza, nakryta plastrem lnianych włosów, zrobiła się w udanym bezruchu podobną do trupiej główki.
Kiwnął oboma wskazującymi palcami, żeby głowy bliżej pochylili. Gdy pochylili, ilu zdołał, objął ramionami. Zwarli się w jedno słuchające ciało, wtedy zaś zaczął do nich mądrym szeptem:
— Trzeba umieć rządzić. Tak? Tak. Głodnych stawia się do pilnowania chleba. Nie? Tak. Jak bezrobotnym każą pilnować porządku, to mi żaden z nich na wiecu pyska nie otworzy. Mały zysk? Dla mnie duży. Po co mamy sami iść na komunistów?
Znowu roztrącił wszystkie głowy i wykrzyknął oficjalnie: — Tamci robią milicję a wy, ze swej strony, macie placu pilnować, nie tu nade mną wytrząchać głupie wątpliwości!!
Pauzę, jaka potem nastąpiła, uznał Tadeusz za stosowaną do przedstawienia się. Nazwisko jego wywołało demokratyczny podziw. Ręce mu podano, jak równemu, lecz zaraz pustka wytworzyła się dookoła.
— Mówicie, sekretarzu, żeby placu pilnować? O jakiż tu plac chodzi?
Towarzysz Koza nakazał ruchem skurczonych pięści ogólne milczenie i odpowiedział:
— Wycelowało się tym wiecem w jak najlepszą pogodę, teraz chodzi o plac. Wiec mamy na starym targowisku. Jak propaganda Lotnicza ustawi gdzie blisko przemówienia swoje motory, to przecie nawet takie słowa, jak waszego tatuńcia, zaterkocze.
Tadeusz niecierpliwie oznajmił Kozie, że musi się zaraz widzieć z ojcem. Poszli na pierwsze piętro i przez rumowisko niewykończonych lokali dobrnęli przed świeżo malowane drzwi.
Towarzysz Koza nie chciał wejść do środka. Za żadne skarby, za nic. Przecież tam właśnie, wewnątrz, odbywało się teraz pranie całego Okręgu.
— Pranie partyjne! Postawcie towarzyszu garnki na ziemi i czekajcie.
Z uszami przy drzwiach uśmiechali się do siebie uprzejmie. Za ścianą rozlegały się ciężkie, miarowe kroki.
— To ojciec tak łazi — ucieszył się Tadeusz.
— Ma o co łazić! Kaszy tu narobili! Tutejszy poseł Drążek. Znacie Drążka?
— Nie znam. — Tadeusz odsuwał się w tył, z ust bowiem sekretarza tchnęło jakby mięsem surowym.
Podczas upałów psy mają oddech o tak mdłej woni.
— Nie znacie?! — Koza zbladł i przysunąwszy twarz do twarzy Tadeusza szeptał lepkimi słowy:
— Drążek wszystkie kredyty na ten Dom ciągnie. Z podatków, nie z podatków. Niczego nie dopatrzy; aby tylko na Dom. Wczoraj zamiast wypłaty porozbijał mordy murarzom. Tymczasem Województwo nie chce tych kredytów zatwierdzić. Kapitał też, gdzie może, intryguje. Ma przecie swoich ludzi w Województwie i wszędzie. Więc tu postawę teraz trzeba mieć zupełną! Na wiecach triumfują wywrotowcy, partia robi bokami, składek nikt nie płaci. Związek stopniał jak masło. Bezrobotni przed magistratem stoją we dnie i w nocy. Bo ja wam mówię, że kapitał chce teraz strejku, chce. A to jest w dzisiejszej chwili, bez żadnych zapasów w klasie robotniczej, zbrodnia!
Na szczęście za drzwiami wybuchła znów rozmowa. Koza wtulił głowę w ramiona. Jeden głos wielki, rozległy, przedęty, drugi twardy, ziarnisty, oporny.
Ten głos wielki, to poseł Mieniewski.
Od pierwszego papierosa rannego przyjmował. Każdym ruchem, gestem, słowem uczył, działał i poprawiał. Zawsze po takim objeździe dowodził kolegom klubowym: — Gdyby można, własną skórę należałoby zedrzeć z siebie i porozwieszać na widok towarzyszy serce, nerki, wątrobę, żeby mogli nawskroś swego posła przejrzeć.
Dziś uczył tak w Osadzie Górniczej już od samego rana. Zaczęło się od delegacji inwalidów. Gromada nieszczęśliwych kikutów wymachiwała przed blaszaną umywalnią. Skarżyli się na partię, że im posady stróżów na kopalniach zdmuchuje sprzed nosa regularnie.
Pierwsze, ranne delegacje załatwiał poseł nieomal mechanicznie, z olbrzymią, wieloletnią wprawą, jak wzięty bardzo doktor załatwia ubogich, nieuleczalnie chorych.
Później dopiero następowało przesłuchiwanie miejscowych kacyków partyjnych. Leader zaczynał je od ciężkiego westchnienia w stronę tylko co pożegnanych „dobrych, prostych ludzi“. Przy właściwym „praniu“ zmieniał całkowicie metodę. O ile prostakom okazywał zdrowie, energię, dziarskość niewyczerpaną, o tyle tuzów przestraszał zupełnym wyczerpaniem nadwątlonych sił.
Przegląd szanownych schorzeń, fizycznego wydarcia się zmuszał kacyków lokalnych do wielebnego milczenia.
Gdy umilkli, zaczynał leader pranie. Miał do tego aż za wiele sposobności: partię żarła od dołu komuna. Tak, tak, za obce pieniądze. Ale obce pieniądze nigdy nie staną się życiem. A tu, po prostu rzesze biednych, bezrobotnych ludzi. Otumanionych. Rozgorączkowanych nędzą. Więc nie pieniądze, nędza... Głodna, lecz natchniona: wydawała ze siebie hasła. Głupie, nierealne, a zatem odpowiednio piękne. Gdy rozprawiał się z nimi, miał niejednokrotnie wrażenie, że mu w mózgu naczynia krwionośne pękają iskrami białych ogni. Było bowiem w tych hasłach, przy całym idiotyzmie maksymalizmu coś wiecznego.
A wierzch partii? Ludzie, których sam wychowywał? Byli teraz właśnie u zenitu. Prześliczne żniwo pedagoga: dopadli sadła, władzy, wpływu i darli, aż się im uszy trzęsły.
— Proszę was — ryknął nagle w stronę posła Drążka — nie macie co wytrzeszczać na mnie oczu! Dla tej budy, dla takiej murowanej chimery z greckim klozetem w środku, rozbijacie organizację! Każdemu z was władzy się zachciewa. Każdy się pcha tylko w ciało, mięso, w krupy. Kapitał już wam „umowę“ na kopalniach wypowiedział. Będziecie tu mieli straszliwe bezrobocie. Dziesięć razy większe, niż teraz macie. I kto wam pomoże, rząd? Darliście z tego rządu na Dom. Siedzi się przez was w kieszeni u rządu!!
Każdy z was taki będzie dorobkiewicz, taka żyła, tak się będzie rozpychał, byle rządził. — Poseł Mieniewski walił pięścią w stół, oczy mu bielały, z pasji: — A cóż pan myślisz? Duchem się prowadzi masy, nie samymi krupami! Ale każdy z was woli zostać ekonomem w kurniku, byle panował!
Do wściekłości doprowadzało leadera, że Drążek na niego nie patrzył. Nie patrzył. Wodził oczyma po świeżych łukach drewnianych nie pokrytej jeszcze papą widowni Domu Ludowego.
Poseł Drążek liczył w umyśle, ile będzie kosztowała papa, skąd weźmie dla murarzy, ile winien jeszcze żydom za wapno, czy rada miejska kupi nową cegielnię, z której by cegła taniej przyszła? Że „umowa“ robotnicza z kapitałem zahacza się o uznanie kredytów na Dom w Województwie. I wiele, wiele innych tego gatunku spraw, wcale nie łatwych. Więc wszelką złość hamował. Trzeba było hamować.
Rycz, wymyślaj, na toś jest właśnie leader. Na to się właśnie buduje ten dom, że gdy, wszystkie leadery, zejdziecie się przed nowymi wyborami obsadzać okręgi i powiecie: — Drążek to prosty cham — wtedy Drążek jest sobie już od dawna administratorem Domu, a na was gwiżdże.
Wyprostował się, odął i rzekł:
— Każdy pracuje, towarzyszu pośle, jak rozumie. Coś trwałego każdy chce po sobie pozostawić.
— Ogromnie trwała zdobycz! Siedzisz pan w kompromisach, długach, zależnościach po uszy!
Na to Drążek: — Jest rada: gdyby teraz wynająć lokale, które się wykańcza, to za te pieniądze można by dalej prowadzić budowę, aż miło.
— Bardzo miło: to pan hotel tutejszym łajdakom wybuduje — krzyknął Mieniewski — a robotnik będzie w tym hotelu sługusem. I masz pan jeszcze czelność kazać mi to zwiedzać z towarzyszami. Niebywała historia!
Poseł Mieniewski nie lubił rodziny w pobliżu działalności partyjnej. Niemniej przeto, nie mógł sobie pozwolić na szczerość. Przybrał natychmiast ojcowskie oblicze i wypuścił z piersi ciepły dech patriachalny.
— Cóż to za gary? — zawołał.
— Wspaniałe, huculskie.
— Widzę, wracasz z Borysławia?
— Z Borysławia, ale jadę z Warszawy.
Zaczęli solidarnie trudną i żmudną komedi „panującej“ rodziny. Więc przykładnie o wzajemnym zdrowiu, więc — może śniadanie?
Więc syn już jadł, więc ojciec — no, to zapal przynajmniej — na co syn, że wprost przeciwnie, więc poseł: — nie mamy żadnych sekretów — i o wiele łagodniej mówił znów do Drążka.
W pewnej chwili, przechodząc mimo, położył Tadeuszowi rękę na ramieniu. Nikłe dotknięcie, krótka sekunda ciepła, a jednak uśmiechnęli się do siebie i zarumienili z przestarzałej radości.
Tadeusz wzruszył się nawet. W istocie, cóż takiego wielkiego ma znów ten ojciec w życiu? Wapnem pachnąca landara, trzy krzesła, blaszana umywalnia, pod ścianą łóżko, nad nim Marks w śmietanie biało drukowanej siwizny, nad Marksem afisz z wrzeszczącą Marsylianką, nie takie znowu cuda! I jeszcze za to wszystko może istotnie jakiś zamach?...
Postanowił na wypadek rozsądnej decyzji ojca w sprawie wynalazków wypłacać staremu dziesięć procent obrotu brutto przez dwa pierwsze lata.
Gdy zostali sami, zapragnął wszystko odrazu wyłożyć ojcu. Chodzi o pewną świetną a bardzo pożyteczną rzecz.
— O wszystkim możesz ze mną mówić po wiecu. Rozgrywa się tu duża stawka, a ciężko mi to już przychodzi. — Poseł Mieniewski oparł się na ramieniu syna. Wsłuchany w trzask drzwi, zgrzyt piachu na korytarzach, łażenie, bieganinę, głosy pośpieszne i splątane, dodał:
— Nikt nie przypuszcza, jak bywam czasami zmęczony. Ileż to już tych wieców było? Ile jeszcze będzie? Dodaj do tego komunistów, którzy mi wrzeszczą na zgromadzeniach jak opętani.
— Tak? Pani Chylicka mówiła mi w Warszawie, że zamach mogą tu na ciebie zrobić.
— Zamach?
Stali blisko, wsparci wzajem o siebie. Wiadomość o zamachu nie zrobiła na leadera najmniejszego wrażenia.
— Czy myślisz, żebym sobie dużo robił ze śmierci?
— Co za gadanie!
— Z twojej tak. Nigdy więcej na wojnę nie pójdziesz. Z mojej nic.
Objęli się przez pół, jak to się już nie zdarzało od ery ekwipunku, kiedy raglan kupili. W drzwiach przypomniał sobie pan Mieniewski coś jeszcze. Twarz mu wykrzywiły ciężkie, czarne grymasy, pełne najwyższej pogardy:
— Zamach? Sto razy wcześniej wiedziałby o tym tutejszy pan Kapuścik. Wszystko zaszpiclowane!
W rumowisku korytarza zetknęli się nos w nos z Kozą. Opromienił leadera entuzjastycznym spojrzeniem i pozwolił sobie stwierdzić, że gwoli zwiedzenia budowli Domu wybrani towarzysze są już od dość dawna na dole.
Leader kroczył ku nim powoli, aby dać czas potęgującemu się widocznie wrażeniu. Oraz, aby wypatrzeć, czy nie ma w grupie kogoś przydatnego do nawiązania rozmowy?
Gdy leader znalazł się już blisko, grupa czekających ugięła się nieomal. Jakby okazać chcieli, że dla wielkiego człowieka nigdy dość miejsca między maluczkimi.
Wszystkie twarze rozjaśnił uśmiech stropiony, tkliwy, uśmiech nadmiernej nadziei.
— Jak się macie, Martyzel? — zawołał leader do człowieczka stojącego na czele.
Martyzel ostatni raz poprawił sobie druciane okulary i ze świstem wciągnął powietrze. Coś się w nim takiego stało, taki gwałt niewytłumaczony, jakby naraz zahuczała gotowość tysiąca myśli.
Poseł w prywatnych rozmowach (co innego na wiecu) nie dopuszczał z zasady do wybuchów entuzjazmu. Rzekł śpiesznie:
— Dzielny górnik, Martyzel!
— Bazyleja, Bruksela, Amsterdam — Martyzel wymawiał uroczyście nazwy międzynarodowych zjazdów socjalistycznych, ni to nazwy zwycięskich bitew — wszędzie tam słyszałem wasze słowa, pośle!
Leader podał rękę. Po czym dwoma palcami dotknął lekko obu ramion górnika. Było w tym ruchu coś pośredniego jakby między dotykaniem sakramentu a doktorskim pukaniem. Gest błahy, a jednak dziwnym sposobem z ciała ludzkiego ważną sprawę czyniący.
— I ciągle jeszcze tak was po świecie nosi?
— Już mnie wcale nie nosi. Reumatyzm trzyma na miejscu. — Na dowód owego reumatyzmu, wyciągnął Martyzel przed siebie obie ręce. Osadzone na sękatych przegubach, duże, żyłami przejęte, z czarnym cieniem w bruzdach wiotkiej skóry, wyglądały jak martwe przyrządy.
— Nie reumatyzm — poseł spostrzegł, że jedna z kobiet asysty żywiej współczuje rozmowie. — Nie reumatyzm, a na pewno kobieta. Powiedzcie no prawdę?
Okazało się, że Martyzel ożenił się i ma już dwoje dzieci. Wszyscy dawno to wiedzieli, ale szczegóły takie nie mogą przecież obowiązywać posła. Co żywo przedstawiono mu ową niewiastę z asysty, smukłą brunetkę w popielatym żakiecie, zapinanym na kościane guziki.
Była chyba znacznie młodsza od męża, czy też może tak szczęśliwie zachowana?
Leader podał jej rękę i zalotnym a jednak powściągliwym spojrzeniem zaglądnąwszy w oczy, rzekł:
— Na miły Bóg, tylko z dziećmi, ludzie, nie śpieszcie się zanadto!
Wypróbowane to powiedzenie pochlebiało sile mężczyzny, a zarazem chroniło zdrowie i piękność kobiety.
— Wilk — kończył poseł w stronę Martyzela — wilk ostatniego strejku robotników w Westfalii. Możeście nie był, Martyzel, przed wojną wilkiem, co?
Gdy padły słowa o westfalskim strejku, nietylko Martyzela, całą asystę, jakby elektryczność przeszła. Tutaj od dawna przecie zewsząd strejkiem pachniało w powietrzu i co?
Kapitał prowokował dalej. Wszystkie znaki robotniczego życia wyraźnie prowokację wskazywały. Któż znajdzie odwagę, żeby to wypowiedzieć, skoro Martyzel, który od tylu lat ciągle w książkach siedzi, ręce tylko nieśmiało wyciąga!?
A tu poseł zawinął połą płaszcza i już wszyscy idą w inną stronę.
Żółte klepisko schło cierpliwie na słońcu, w głębokim cieniu ścian szeleściły jasne strzępy wiórów, przez puste okna niby kruszyny przelatywały wróble, lecz gdyby nie ta cała budowa, to by poseł Drążek inaczej z kapitałem gadał, inną by tu ludzie znajdowali obronę, a tak? Dom wznosi się, tymczasem płaca kapitału jest dookoła taka, że pod ścianami chyba zasiąść i ten mur gryźć?
Śledzili za leaderem. Jak się ustosunkuje?
Widać było, że Drążkowi nie świadczy. Drążek sto razy podbiegał, zaglądał, nic nie wyłudził. Aż zatrzymali się wszyscy na rumowisku, w pobliżu parkanu. Głodne ciemne twarze asysty, leader na uboczu, a przed ludźmi Drążek, purpurowy z wściekłości — przez wysadzone oczy krew mało mu na wapno nie strzykała.
— Tutaj — rozdarł się przeciw słonecznemu powietrzu — tysiąc robociarzy zasiądzie, wpatrzonych w kino. Nie w głupie obrazki, a pożyteczne: macierzyństwo, pokaz akuszeryjny, weneryzm, podróże. Tutaj przemówi do nieuświadomionych o związku nasz sekretarz, Koza. Tutaj — Drążek wskazał na kupę gruzu usypaną w kącie — zaśpiewa chór robotniczy... Tutaj skromne siły wydoskonalą teatralnie nasi amatorzy. Oto przyszłość. Naprzeciw Rada Kopalń i Hut, a tu właśnie —
— Przez gościniec tylko?
— Przez gościniec — jęknęła asysta.
Wszystkie spojrzenia skupiły się na leaderze. Rozumiał, że postawą swą musi ustosunkować się nałożycie do zewnętrznego wcielenia Rady Kopalń i Hut.
Była to jednopiętrowa, pękata kamienica, w stylu rokoko, kryta szarą, połyskliwą dachówką. Nad ok nami szła koronka zielonych stiuków, w czysto umytych szybach prężyły się białe smugi słońca.
— Więc to tutaj? — Poseł Mieniewski, pamiętający wybornie każdą twarz robotniczą na przestrzeni tylu lat swej pracy, zasadniczo nie pamiętał w obliczu towarzyszy urządzeń kapitalistycznych. Mieściło się w tym pouczające lekceważenie i zawarta była domniemana znikomość tych urządzeń.
— Taka śliczna bombonierka — dodał zjadliwie.
Słowo bombonierka przerwało wszystkie tamy. Szare półkole asysty przemówiło... Jęło skrzeczeć, krzyczeć, człek przy człeku, podobny, krępy, taki sam, jakby nagle szary, ścisły parkan zaczął wrzeszczeć ludzkim głosem.
Jedno nasamprzód, aby tylko wziąć sam czas pod uwagę: osiem godzin! Od tego czasu chcą odliczyć teraz czas zjazdu na dół i wyjazdu na powierzchnię. To już przybywa robotnikowi pół godziny! Co jest wbrew wszelkiej ustawie!
— Dodać do tego wprowadzenie pod ziemią półgodzinnej przerwy jedzeniowej?
— Kto ma jeść, jak prawie nie ma za co, a praca jest na akord? Będą zdychać, a będą lecieć za wózkami, będą zdychać, aby tylko wiertać i jeszcze wiertać. Wiertać!!!
— A zamach na angielskie soboty?
— A nie kupuje to kopalnia wszystkich urlopów robotniczych?!
— A chociażby ten przydział węgla — piszczały kobiety — tych parę miałkich korcy?!
Leader słuchał bez jednego drgnienia twarzy. Wygładziła się w nim hartowana latami płaszczyzna odporności.
Uśmiechnął się szeroko i krzyknął swym potężnym organem poprzez wszystkie głosy:
— A któż temu winien?!?
Wedle jednych główną sprężyną był Kostryń, dyrektor kopalni „Erazm“ i zarazem huty „Katarzyny“. Prezes „Narodowej Pracy“, już z samego tytułu wiadomo wszystkim wszystko!
Wedle drugich nie Kostryń, głupia, posłuszna kukła, całą oś tej sprawy stanowił dyrektor zarządzający, straszna cholera, Francuz Coeur. On pogodził cienkie pokłady z grubymi, on utworzył syndykat, zorganizował wszystkie kapitały! „Kier“ po polsku znaczy „serce“! Dobre serce?!
Wedle trzecich, nic innego po wielkiej wojnie nie było spodziewane, jak znów to! Jedno i to samo. Skoro znów ojczyzna nastała, z wojskami, lotnikami, podatkami i wszelakim rządem: ta sama nędza!
Już ciągnęły się w słowach prężne głosy buntu, partia niedawno jeszcze była w rządzie, nie tu przecież o tym rozprawiać, poseł ruszył naprzód.
Uroczysta wizytacja gmachu przemieniała się stopniowo w zacięty pościg. Pan Mieniewski raz za razem powtarzał do Drążka: — niech się wygadają, nie przeszkadzajcie; Kostryń to dawny mój kolega ze studiów, błazen, Couera znam, skończona kanalia.
Zostawiwszy Drążka za sobą, szedł przodem powtarzając: — Błazen i kanalia.
Tuż za nim Drążek i gruby majster, obaj w futrzanych kurtkach, niby dwa gończe psy. Patrzyli leaderowi żarłocznie w przekrwione oczy i pod stopy.
Z tyłu wciąż podbiegała kręcąca się gęsiego asysta.
Leader stąpał coraz prędzej, blady, zlany potem, to skręcał w otwarte korytarze, to znów brnął rumowiskiem naprzód.
— Nie to — krzyczał ktoś z głębi — a tylko, że nas ludzi, ludzi, ludzi wszędzie za dużo!
Och za dużo! Leader odwykł już od takiego stykania się „z materiałem partyjnym“. Robili to za niego od dawna inni, młodsi. Rozgadany idiotyzm gorących, bezpośrednich nadziei, wstrętna ohyda ucisku, której dawno już praktycznie nie oglądał, brak wszelkiej szczerej odpowiedzi w głębi duszy — wszystko to dręczyło go bezmiernie.
Uciekał więc teraz z trudem łapiąc oddech i bucząc coś do siebie coraz wyższym dyszkantem. Dyszkantem bezsiły i wstydu.
Koniec pięter!
Z występów muru pomykał wąski mostek — wszystkiego dwie belki — prowadzący nad przepaścią ku strychom.
Innej drogi nie było.
Otóż to właśnie, ostatni mostek!...
Zwalić się tu po drodze w przepaść, albo czekać, aż po południu łeb kamieniem rozwalą!
Nie wierzył w jedno ani w drugie. Niemniej uśmiechnął się ku pięknemu niebu jesieni błagalnie, jakoby w obliczu nieuchronnej śmierci. Poczuł łzy w oczach.
Z czarnych drzwi przeciwległych strychów wyłoniła się pokraczna postać.
Lazło to z tamtej strony, kuśtykając, siwe, ciemne, w czarnym wyrudziałym surducie. W takt lewej sztywnej nogi poły spadały w bok. Wiotki, pusty rękaw surduta marszczył się na wietrze.
Leader zbladł. Nagle śmiałymi susami przeleciał po belkach. Tu ręce podniósł i owo widmo łapiąc chciwie w ramiona: — Jak się macie, stary Supernaku — zawołał.
Zawołał: — jak się macie, stary Supernaku — i jubileuszową swoją głowę złożył na ramieniu kaleki, niczym dziecko.
Towarzysz poseł Drążek, Martyzelowa, sekretarz Koza widzieli, co gotów był radykalnie poświadczyć Martyzel: leader Mieniewski ściskając kopalnianego portiera, Supernaka, miał łzy w oczach.
Powitanie leadera z portierem było chyba gorszące? Poseł Drążek objaśnił co prawda, że pamiętali się jeszcze z czasów rewolucji, z partyjnego sądu o prowokacje. Sprawa była niejasna, pogmatwana, z nieszczęśliwym wypadkiem na kopalni, wskutek którego wyjęto Supernakowi kilka żeber i amputowano dłoń lewą.
Że ludzie dawno się znają, to jeszcze chyba niczego nie dowodzi?!
A leader wciąż swoje:
— Tyle lat — śmiał się dźwięczną, parlamentarną piersią do kaleki — i wciąż trzymacie się doskonale?!
Na dowód czego portier odwrócił się bokiem. Pokazał brak całej ręki w luźnym rękawie. Od dawna był już stuprocentowym inwalidą. Wszystkie rany, złamania rzetelnie udowodnione. A więc należała się renta! Ale teraz jest przewalutowana. Nie można wyżyć. A jeżeliś wziął pracę, tracisz rentę. Głodem handlować trudno?!
Leader nie słuchał tego wszystkiego. Oklepywał Supernaka po wyjętych żebrach, terpał wesoło za rękaw i dodawał:
— Tak czy inaczej, postarzeliśmy, prowadź teraz, dziadygo, razem pójdziemy na szczyt.
Objął Supernaka, niby go podparł, a tymczasem zwalił się na niego. I tak we dwóch, w szerokim śmiechu leaderowskim, ruszyli trepami aż pod strych. Pod samą wiechę, bukiet obszerny, sporządzony ze słomy, listków uwiędłych, bobków i czerwonego papieru.
— Patrzcie, Supernak — dyszał Mieniewski wodząc brązowymi oczami po błękicie — ile wszędzie słońca?! Objaśnijcież mnie teraz, przy sposobności, gdzie tu jest co i czyje?
— Tu jest — prawił Supernak jakoby opowieść odwieczną — miasto Osada Górnicza, młode, pięćdziesiąt lat temu kozy się po tych dołach pasały. Pamiętam jeszcze.
— Kozy? — zdziwił się leader i poczęstował Supernaka papierosem.
Patrzyli na rozkręt czarnych, lśniących jak brytwanki uliczek. Toczyła się nimi ku kościołowi manifestacja lotnicza.
Tłum, widziany z góry, podobny był do razowej kaszy, na której przycupły różnokolorowe motyle sztandarów.
— A na prawo od drogi, te doły, wyrwy z wieżycami? Jakaś kopalnia?
— To jest, panie pośle — twarz Supernaka zmierzchła, niby do kornej modlitwy. — Panie pośle — mówił przez cichy wietrzyk słonecznej wysokości — to jest kopalnia „Erazm“. Erazm, gdzie pracujemy już prawie lat czterdzieści.
Wypowiedziawszy, kłapnął dolną szczęką, przy czym okazał jamę ustną, aż do samego gardła.
— Czterdzieści?! — Poseł złożył głowę w dłoniach. — Czterdzieści lat, czterdzieści — powtarzał z cierpliwą słodyczą. — Tam, na tym samym miejscu, nabawiliście się wszystkich waszych wypadków?
— Bo i gdzieżby? Na tym samym miejscu.
— A ten kościół?
— Co jest kościół — mówił Supernak sprawiedliwie, że kościół tutejszego kanonika za pieniądze ludu wzniesiony, co huta — ów wielki żółw żelazny — że jest huta. Za Erazmem mniejsze, zielone żółwie — będą znowu cynkownie.
Dodał przy tym grzecznie, co czyje. Takie towarzystwo a to owakie, Francuzy, Niemce.
— Wiadoma rzecz, kapitał. — Supernak zastrzygł uszami, w obawie, czy takie słowo można na wiatr puszczać.
— A te czarne kretowiska za lasem będą znów kopalnie „Irena“, „Paryż“, „Londyn“ i „Stefania“.
— Od córki kapitału jest nazwane miejsce, albo od dziwki nierządnej kapitału, gdzie lud roboczy pot swój oddaje i krew.
— Za laskiem, tam nad wodą rude, Czerwone gmachy, będą hutnicze baraki. Dawniej wszyscy hutnicy do Pracy Narodowej należeli spod Kostrynia, teraz same komunisty. Za barakami, wysoko na górce kościół w Gołonogu, pod nim gniazdo herezji w tej wiosce. Wioska nazywa się „Na dziewiątym“.
— Heretycy jesteście — uśmiechnął się Mieniewski. — Jakiś księżyna mocno tu was buntuje, rozbija się po Sejmie.
Byliby leaderowi już nic nie odpowiedzieli. Takie wielkie przez podobną gościnę wydatki w czasie bezrobocia, takie ciężkie rujnacje... Chętnie ponieśli w nadziei, że coś za to usłyszą o sytuacji krajowej, światowej, partyjnej, politycznej. I względem tego strejku! A tu macie, o księdzu?!
Martyzel nie wytrzymał. Ponieważ prawdę kładł zawsze przed sobą, więc ją i teraz wyłożył: — Jest to ksiądz nowej formacji, nazywa się Kania.
— Kania — przytwierdził poseł tak godnie, iż nic już z tego wynikać nie mogło.
Podkulili się ku sobie leader z kaleką, aby jak najbliżej, palili papierosy bogatym dymem, nachylił się jeden ponad drugim i tak gwarzyli o tym ogromnym widoku, ułożonym z żył stalowych, betonowych grzbietów, tam żelaznych i równych kominów.
Poseł Drążek wylazł na sam szczyt, zsadził z kolca wiechę i podał leaderowi.
Leader upuścił bukiecisko pod nogi. Wciąż jeszcze słuchał bezzębnej wymowy Supernaka. Odmachnął się od Martyzela, Drążka i wszystkich, a co Supernak powie — wszystko święte!
Gdy Supernak czarną swą zakurzoną głowę jeszcze raz ponad przepaść wychylił, gdy w ciemnych zmarszczkach jeszcze raz rozbłysły mu straszliwe źrenice i gdy jeszcze raz spytał o nową ustawę odpowiedniego ubezpieczenia od wypadków, leader przeciągnął się, jakoby po błogim odpoczynku.
Mętne słowa idące przez krąg ciszy jesiennej pomieszały się panu Mieniewskiemu z myślą własną, jak ostateczność prostą, jak ostateczność przez ludzi niepojętą, jak ostateczność najniepotrzebniejszą, wyniesioną nareszcie po tylu latach, z tylu walk:
Nic nie można wybudować wśród mroku.
Rozejrzał się dokoła. Towarzysze czekali schyleni pod przęsłami dachu. Przepełniony pogardliwym współczuciem, rzekł wreszcie:
— Teraz dopiero należałoby zacząć wszystko od początku?...
Nie odpowiedzieli.
Przymknął powieki licząc w duchu ostatnie godziny objazdu. Albo: wiec — wieczornym pociągiem do Warszawy. Sleeping — Anna — śniadanie — sejm. Mleczne światło dużej sali — pierwsza ława na lewo.
Albo: wiec — wrzaski — kamienie — może strzały — nowa sława — nowy atak wątrobiany.
Uśmiechnął się skąpo lecz serdecznie do przewidywanego zakończenia: pierwsza ława na lewo...
Jeszcze kilka słów do tych biedaków. Kilka słów, który by zdołały wytłumaczyć tym ludziom jaką taką względność życia. Bodaj na chwilę otworzyć jakiś wentyl wieczności?...
— Posłuchajcie no, towarzysze, ciszy tego niedokończonego domu. Czy nie zdaje się wam, że nieba nad nim za dużo?
Usłane równo wśród łukowania sklepień wypełniało lazurową treścią puste okna i drzwi.
Towarzysze nic nie odpowiedzieli.
— Gdybyśmy mieli dach nad głową nie dziwiłoby nas może to niebo? Tu bowiem wypadłoby znane, twarde miejsce dachu, a tam w koło jasność nieuchwytna.
Pragnął przez to powiedzieć, że każda rzecz wymaga jakiegoś ograniczenia, zamknięcia, wiedzy. Że ta wiedza jednak jest do zdobycia, lub do poniechania. Jest względna, jest tylko jednym z wielu sposobów. Że nawet walka klas może być takim właśnie sposobem?...
Nie zrozumieli. Ręce leaderowi opadły. Westchnął ogromnym powietrzem jesieni i dodał:
— Pięknie piszą o niebie poeci. U nas Mickiewicz. Takie przestronne, spoiste, wysokie.
Słowa o niebie i o Mickiewiczu nie podobały się towarzyszom zupełnie.
Pan Mieniewski siedział na występie muru blady i nieruchomy. Przed połyskliwą jasnością błękitu oczy trzymał zamknięte. Pot spływał mu z czoła. Zlepione, siwe włosy sterczały nad skronią jak nadłamane lotki.
Patrzył na towarzyszy. Spod dachu, przęseł, futryn wychylali sine, jakby w kamieniu rznięte twarze.
Pod powiekami płynął mu mglisty blask jesieni pomieszany z godziną obrachunku... Wiece, sale, posiedzenia, długie, ciężkie kompromisy, życie, na które nigdy nie było czasu, a które w końcu wychodzi na długą, cienką belkę, prowadzącą już tylko prosto w górę pod przewiewny, czysty płatek błękitu...
Towarzysze czekali.
Opuszczony na stopy bukiet uschłej krzewiny dawno przestał szeleścić.
Robotnicy jęli występować zza węgłów i ciekawie spozierać w zamknięte oczy Mieniewskiego. Zbliżali się na palcach, ostrożnie, cicho, jak do umarłego.
— Już są — rzekł głośno Drążek. — Delegaci, na obiad!
Na klepisko podwórza wjechali na rowerach dwaj towarzysze. Oparłszy maszyny o doryckie słupy jęli wymachiwać czerwonymi szarfami.
— Hallo! Hallo! — krzyknął Tadeusz do ojca — tam z dołu już wołają!
— Kto woła?! — Leader zerwał się na równe nogi.
Poseł Drążek uniósł głowę znad przepaści i rzekł:
I CZERWONA SZARFA
Nim wysadzili się z tym obiadem, ileż mieli kłopotu?! Przede wszystkim gdzie go wydadzą?! Czy w prywatnym mieszkaniu posła Drążka, czy naprzeciwko w restauracji u Cieplika, czy może w przyszłej sali posiedzeń, w której miał leader urządzone łóżko, a w nocy spali murarze?
Mężczyźni głosowali zaraz za Cieplikiem. Knajpa — to knajpa — a kłopot? Właśnie żaden, tyle tylko, że koszt.
Koza nie wyrażał się w tej kwestii, prócz jednego warunku: jak obiad, to nie ma co pod drzwiami wystawać. Którzy składki nie wnieśli won! z oczu odrazu!
Górnik Martyzel był ze względów nienawiści klasowej za obiadem u Cieplika. Spojrzano by sobie tutaj W oczy. Z powodu „Dnia Lotniczego*1 i zastosowanej kwesty cały kapitał ze swymi kobietami i zausznikami siedzieć dziś będzie u Cieplika.
Uratował całą sprawę młody Duś.
Dusia nazywano młodym, nie żeby tu zaraz pod bokiem był jakiś inny stary, lecz przez zapał tego człowieka dla sprawy. Duś zapalił się właśnie w tym wypadku i tak przez trzy dni obrabiał kobiety, Drążkową i Martyzelową, że w końcu całą sprawę Salomonowym cięciem rozcięli napół: jedzenie wzięto od Cieplika, obiad mieli spożyć w Ludowym Domu, a żeby kapitału nie unikać — czarną kawę wypić u Cieplika.
Restaurator Cieplik pokazał się w całej pełni: zupa pomidorowa z ryżem, pieczeń cielęca z nerką, słodkie:
Na słodkie kompot. Do tego piwo. Wódka przedtem, prywatnie. Po wszystkim czarna kawa.
W takich ciężkich czasach!
Duś baczył, by każdemu wypadło po porcji. „Dobierka“ obliczona była na co drugą osobę, kobiety i tak pewno nie dobiorą.
Stał wciąż za krzesłem leadera, podtykał, poddawał a w koło wciąż uważał.
Niepotrzebnie.
Towarzysze składali grzecznie noże, brali chleb, pili piwko, a jeść wiele nie mogli. Zmarnuje się, ze stołu zejdzie, Cieplik wkroi jutro do gulaszu, a jeść nie mogli.
Z oczekiwania ważnych powiedzeń leaderowskich.
Wzdłuż stołu nakrytego siedzą, przetykani żonami i towarzyszami, a apetytu nie widać.
— Przyjdzie, gdy będzie za późno. Klasa robotnicza zawsze ze wszystkim się spóźnia. — Mimo to, Koza radził kooperatyście Dusiowi spojrzeć na całą grupą z daleka. Kozie, jako sekretarzowi i redaktorowi „Głosu Osady“, nie imponował żaden przepych kapitalistyczny. Było to rzeczą publicznie wiadomą od dawna.
— Czy jednak, powiedzcie, grupa z leaderem nie wygląda jak fragment zagranicznego przyjęcia, zdjętego przez wielki tygodnik stołeczny?
Wciąż otwierali drzwi, przeciąg robili, aż wszystkie papierzane serwetki od ust chmurą w okna leciały, wciąż przychodzili meldować organizacyjne sprawy bezrobotni. Patrzyli na całe usposobienie uczty tak świdrującym spojrzeniem!
Niech orzą! Darmo mają na rękawach szarfy?! Ale bałagan robili! Jedni przychodzili do Kozy, a drudzy niby o nim nie wiedzieli. Tak kołowali, kołowali, aby na Dusia trafić.
Organizacyjny bałagan — był.
Zwłaszcza, gdy udało się towarzyszowi Kozie w przelocie, odniechcenia, na korytarzu usłyszeć następujące słowa takiego zziajanego rudego bezrobotnego, wyrażone do Dusia:
— Zdechłą, starą przeszłość czcicie mięsem pieczonym?!...
Szwendanie się tych młodych ludzi wydało się leaderowi podejrzane. Dawno też nie widział tak zupełnych, straszliwych nędzarzy. Niektórzy bez bielizny. A ci co mieli odzież i bieliznę — żal się Boże, kurz i potem zagnieciony. Na to szarfa z perkalu.
Duża, szeroka, bardzo czerwona szarfa.
Obłęd!
Pachniało od nich przestałym białkiem i prządł się syk spłoszonego pośpiechu... Czy też samego głodu?
Draby te przywodziły posłowi na myśl sprawę zamachu. Anna... Kobiece intuicje bywają nieomylne. Nie mógł jednak powiedzieć synowi:
— Uważaj na mnie.
Nigdy!.
Nie jadło mu się dobrze w tej konstelacji. Między kawałkiem cielęciny a kawałkiem wyrastały spiżowe złomy przygotowanych na wiec okresów i rozpadały się nagle wobec myśli, której nie spodziewał się po sobie: iż na wypadek jakiegoś nieszczęścia, kto wie, czy nie najtrudniej będzie rozstawać się z synem?
Syknąwszy jeszcze raz syfonem powtórzył oficjalne pytanie w sprawie towarzyszy, „luźnych“ towarzyszy przebiegających ciągle w prawo, w lewo?
Wyjaśnił wszystko Koza. Meldowali o postępach Dnia Lotniczego. Żeby samolot nie podsadził się w pobliże przemówienia. Oraz o placu wiecowym, czy wszystko w porządku? Mianowicie, jakie na razie zbierają się tam „elementy“? W elementach tych trzeba zawczasu przebierać. Aby zawczasu poznać, co się szykuje?!
Wionęło ciszą przez stół.
— A że ja — mówił Koza z wdzięczną swadą — jestem sekretarzem Związku, natomiast Duś sekretarzem bezrobotnych, więc wychodzą zmyłki.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Dusia.
Patrzył szeroko otwartymi oczyma. W ciemnym związku powiek trzymało się spoiste światło, nie dające wcale rozróżnić źrenicy od tęczówki. Przez tę długą chwilę oblicze Dusia nie drgnęło ani na „włos sekundy“, lśniące, ciemno-smagłe, jak oblicza postaci symbolicznych na drobnych miedziakach.
— Jakie wasze zajęcie, towarzyszu? — spytał leader łaskawie.
— Sygnalista.
— Sygnalista?
— Sygnalista na kopalni Erazm.
— Zajęcie wasze polega na wielkiej uwadze?
Żadnej odpowiedzi. Wciąż patrzył na leadera wyraźnym, jakby z metalu odlanym światłem rozszerzonych źrenic.
Przerwano tę rozmowę. Do leadera stała długa kolejka, każdy z obiadowiczów miał prawo do kilku minut. Dłużej nie. Leader musiał już wrócić do tematu, którego słuchali wszyscy, jak o Ziemi Obiecanej.
O Kostryniu, dyrektorach, ich manewrach w stolicy. Przeróżnych pociągnięciach. Nawet o tym jak kapitał kupuje ministrów. Za posady. Wszystko nader proste: płaca robocza najniższa w Europie. Urządzenia kopalniane najlichsze. Dolarami, co za ten węgiel biorą, niszczą walutę krajową. Nie chcesz, no, to ci grożą bezrobociem. Tak jest na wielkim rynku. Wasz Kostryń dużo bruździł na tym rynku!
Zebranych nie obchodził wielki rynek, tylko to, co tu? Jak żyć dalej? Ale o tym, to jest o strejku, co było ciągle w podszeptach komunistów, nie śmieli mówić zbyt wyraźnie. Pytali drogą dookólną, za pomocą przedstawienia swej nędzy. Nigdzie takiej prawdy o robotniku nie ma, jak w jego doli własnej. A gdzie jest ta dola?
Pod ziemią i w mieszkalnych barakach.
Poseł Drążek mrugał taktownie na Martyzela, że już czas przerwać te wszystkie spytki i wystąpić z toastem.
Czas naglił, toast był od rana przemyślany, Martyzelowi aż w karku sztywniało od gotowości. Cóż tam te troski i kłopoty dnia? Chodziło o szerokie pojęcie.
Rzecz dzieliła się na „ogólny stan ducha“, czyli podłoże filozoficzne, i „światowe ludy“, czyli właściwą politykę.
Wszystko razem nie wiele, smutny obraz spotkania człowieczego na tej ziemi!
Na poparcie wywodu wezwać filozofów i najszczytniejszych ekonomistów.
Tylu ich przecie czytał Martyzel, tylu znał w oryginale, tyle lat ich sprawdzał, a oto teraz, zamiast w ducha ich wiecznego, patrzył na żonę swoją, zapłonioną po prawej stronie leadera, zawstydzoną, przez wielki zaszczyt dzisiejszego dnia tak pięknie odmłodzoną.
Sławne nazwiska pierzchły, kilku skłóconych filozofów świeciło w oderwaniu pamięci, a Martyzel myślał nie o koniecznych ważnościach, lecz jak się z żoną poznali, stracili, odzyskali i znów razem chronili...
Dlaczego? Ach, dlaczego?
Uczonych nie przybywało do głowy, lecz nie wiadomo skąd, coraz pełniejsze miał usta słów biblii. Pogardzał, oczywiście, choćby dzięki samemu Darwinowi całym „biblijnym traktatem“, a tu właśnie zewsząd tłoczy się o Kanie galilejskiej, ślubach, różnych białych
gołębicach. Tymczasem dzwonią widelcem o szklankę, obejść się nie może bez toastu, rzecz z góry umówiona, poseł Drążek krzyczy:
— Martyzel ma głos.
Martyzel wstał i z miejsca go zatchnęło. Pokłonił się leaderowi uroczyście, a pod czaszką nie miał już ani jednego słowa ze swego przemówienia... Tylko widok żony przy boku leadera spłonionej, który to leader, fasonem, uśmiechem i sposobem tak był podobny do dziedzica. I jak tę żonę obecną kiedyś w dalekiej młodości do dworu przymanili, nęcili, znudzili, że w końcu miała dziecko z dziedzicem owym.
Jakież to przykre tony?! Z powodu uczty, piwa i dobrobytu chwili?!
Martyzel zamknął oczy, głowa mu pękała z ożyłej nagle rozpaczy, serce biło upartą miłością. Przez myśli fałsz szybował — twoje, moje, społeczne, zawsze wszystko cudze — wspomnienie splątało się z zasadą, przeszłość własna na przyszłości społecznej zaległa, i oto Martyzel przemówił tymi słowy:
— Wszystko w jednym: czy robotnik ma się mnożyć jak królik? Czy robotnik ma swym ciałem nową nędzę wytwarzać? Gdy moje ciało jest dla niego gnój?! Jest dla niego nawóz? Jest dla niego ściółką?! Dla kapitału! Jest dla niego beczką bezrobotnych?!
Poseł Drążek szurał głośno podeszwą po podłodze, leader pił pobłażliwie sodową wodę, muzyka z ulicy wpadła i głos rozpędzonego śmigła wystawy lotniczej — Martyzel dalej swoje.
Już całkowicie zabłąkał się w teorii, zdawało się, te skończy, gdy przeszedł do przykładów. Tchnąwszy promieniem nienawiści zza drucianych szkieł ukazał suchą, prochem ostrzelaną ręką w stronę Supernaka.
Oto on, Supernak, którego poseł Mieniewski „wszemobec“ opłakał przy zwiedzaniu Domu najszlachetniejszymi łzami nienawiści klasowej. Te łzy poselskie są kroplą w morzu, jednakże wobec łez, wylewanych w teraźniejszości i w przyszłości robotniczej z powodu takich Supernaków... Który miał już trzy żony, czwartą w śmierć zapędza, dzieci płodzi bez sensu, jak mysz, te dzieci mrą bez końca, zdychają!
Jak się stało, że od wspomnienia dziedzica, Martyzel publicznie omal zapłakał nad niezliczonym pomiotem starego portiera?!
Ale Supernak nie dał na siebie czekać.
— Kto ma ciało — wykrzyknął chrypłym głosem z drugiego końca stołu — dalej robi ciało. To jest, bracia, robotnik!
Przerwała tę kłótnię muzyka z Rady Kopalń i Hut, a przede wszystkim parlamentarne powiedzenie leadera:
— Towarzyszu Martyzel, to są osobiste wycieczki.
Termin „osobiste wycieczki“ miał wielką i szacowną siłę. Tak czy inaczej mowa Martyzela była tym przykrzejszą chmurą na horyzoncie obiadu, że się jej nikt nie spodziewał.
Chmurę tę rozgonił długi, zasadniczy toast posła Drążka i czas, najlepszy lekarz. Na placu targowym, gdzie miał być wiec, już zbierały się tłumy, a tu jeszcze musi się odbyć czarna kawa z przelotną konfrontacją kapitału.
Ruszyli. Przodem towarzysz leader w narzuconym a la Rinaldini płaszczu. Po prawej ręce poseł Drążek w kudłatym kubraku, po lewej Supernak rosochaty, sękaty, w rudej jak zardzewiała blacha surducinie.
Wkroczyli do restauracji całą kupą. Mimo pomarańczowego światła wycieńczonych żarówek było tu ciemno. Jak zwykle u Cieplika. Ale nawet u Cieplika rzadko zdarzało się, by tak gęsto obsadzone były stoliki i by wywarło coś takie poruszenie jak wejście leadera.
Rzekłbyś, woda wyprysła na rozprażoną blachę. We wszystkich kątach, zewsząd zasyczało.
Przychodzili tu zwykle ukradkiem i dość nieoficjalnie, tylnym wejściem. W gruncie rzeczy była to przecież restauracja kapitału, ewentualnie, służalczej inteligencji.
Dziś szli tu towarzysze z otwartą przyłbicą, w nastroju tak zwycięskim, że śmiech od tego w krtaniach kluczył. Twarze aż się ściągnęły a spod warg zęby błysły, niczym zwierzęciu, gdy mu pod nos podtykać strawę obrzydzoną.
Kapitał ze swej strony robił dobrą minę. Owszem, bawił się dalej! Trudno, żeby w kilka sekund z ciała spadli i zżółkli. Ale maślana tłustość twarzy, ta duchowa oliwa, w której ruchem swym każdym pływają, ścięła się na nich jak na mrozie.
Służalcy kapitału mieli na szczęście zamówkę W Dniu Lotniczym. Czegóż tu dziś nie roztasowali?! Nad lustrami wisiały drukowane zielone afisze, czerwony wiec leadera ledwo się tam gdzieś chyłkiem czepiał jeszcze ściany. Spośród wystawy migdałowych ciastek wyfruwał model skrzydlatego aparatu, a naprzeciw bufetu czuwała pilna kwesta.
Serce towarzysza Kozy doznało wstrząsu na widok tego, kto siedział za kwestą...
Przed aksamitnym stołem, nad srebrnymi tacami i nad olakowaną puszką siedziała córka dyrektora wielkich kopalń „Erazm“, huty „Katarzyna“ i prezesa „Pracy Narodowej“, Zuzanna Kostryniówna. Srebrnym, zamorskim, długim widelczykiem wpychała do skarbonki banknoty.
Któż drugi na świecie umie tak sobie usiąść!? By twarz kwitła nad ochoczymi jabłuszkami piersi, by tułów spływał lekko, kształtem takiej syreniej wypukłości zakończony.
Nie można było napatrzeć się do woli, leader przeszedł z asystą do drugiej sali, gdzie nie było żadnych ozdóbek, tylko blaszane stoliki wśród ścian nagich i wilgotnych.
— Nie naszą rzeczą — stwierdził — królowanie w knajpach.
Zapowiedziane picie czarnej kawy odbyło się jakby wcale nie na parę minut przed poważnym wiecem, który był bądź co bądź obrachunkiem sił. Wszystko przesłoniła uroczą swą postacią Kostryniówna. Każdy miał z powodu niej do powiedzenia, ten śmiał się, ten się brzydził, tamten znów wszystko na jedwab i bogactwo zganiał.
Pani Drążkowa wiedziała najlepiej: młoda Kostryniówna, nie mówiąc już o „klabzdrze“ matce, masuje się codziennie. Wcierają w nią kosztowne olejki.
Wciera to miejscowa masażystka, nazwiskiem Knote, wdowa, kobieta silnie w tutejsze burżujstwo wrobiona.
Byliby o tym nie wiedzieć jak długo mówili i wszystkie bardziej jeszcze podejrzane sprawy panny Zuzanny Kostryniównej wraz z nią samą byliby bez wahania do naga rozczłonkowali, gdyby nie sekretarz Koza, który w stosownej chwili wypowiedział następujący pogląd:
— Nie jest winien motyl, że ma piękne barwy, lecz ten jest winien, kto nieświadomego motyla przystraja w cudzą krzywdę. Czyż nie mamy ważniejszych spraw do omówienia?
Spraw ważniejszych było wiele. Skoro leader nie dopuszczał do siebie rozmowy na temat wiecu, skoro partia przesądziła już co do strejku, skoro nie można było przeniknąć, co leader myśli drobiazgowo o wszystkich szczegółach kapitalistycznego zamachu — niech wie przynajmniej w jakich osobnikach tai się źródło zła.
Osobniki te siedzą teraz tuż za ścianą, na twarzach nic nie mają wypisane, a powinnyby mieć ogniem i żelazem wszystko na czołach wyryte.
Najważniejsze, że obecni pracowali na „Erazmie“, co się tyczy dyrektora Kostrynia. Teraz zmiękł, dawniej był wiele twardszy. Miękkości nabrał dopiero w Bolszewii. Gdzieś w nadkaspijskich kopalniach straszliwie go robotnicy obili, aż mu się „gruczoł płaczebny“ otworzył. Byle co i łzy mu lecą ciurkiem. O innym dyrektorze, któremu Zarząd wszystko daje podpisać in blanco. Francuz ręką stronicę zakrywa, a ten podpisuje, jeszcze by tego Francuza w rękę za to pocałował.
O innym, który wysłużonego górnika laską na śmierć obił. Teraz, czasu redukcji, bić już nie potrzebują, tylko masowo wydalają.
A sprawiedliwość? Przez inteligenta nie dojdzie tu robotnik do sprawiedliwości. Doktor inaczej zezna, inżynier drży ze strachu, inspektor pracy rok czy dwa posiedzi, dom własny sobie stawia — nikt niczemu nie winien!
Podsadzili się pod swego leadera, spod uchylonych głów szeptali trwożnie ku jego parlamentarnej twarzy, leader potakiwał, mrużył oczy, chłonął te wszystkie szepty jak zatrute powietrze, aż spojrzał na swój złoty zegarek i rzekł głośno:
— Pójdziemy na wiec, towarzysze.
Gdy stanęli w drzwiach pierwszej sali, od strony migdałowych ciastek wysunął się ku posłowi dyrektor Kostryń.
Znali się jeszcze z pierwszych czasów politechniki. Łączyła ich wtedy śmieszna, żałosna przyjaźń podziwu i litości. Kostryń podziwiał Mieniewskiego. Potem, z biegiem lat, w życiu, nienawidzili się wzajemnie coraz więcej. Żal tylko było leaderowi, że ów przedmiot nienawiści tak zmarniał: chudy, zżółkły, pomarszczony człowieczek.
Pierwszy przemówił Kostryń. O tym, kiedy się ostatni raz widzieli z leaderem.
Na to odpowiedział leader twardo: — Chyba w którymś ministerstwie?
— Półtora roku temu — pochwycił usłużnie Kostryń.
Gdyby nie Cieplik, który podczas tej rozmowy spokojnie zawijał coś przy ladzie, można by powiedzieć, że cała restauracja oniemiała z wrażenia.
Kapitał mieszał cichuteńko lotniczą czekoladę w filiżankach, towarzysze stanęli murem, dech zatrzymując w piersiach.
— Łyżeczki dzwonią w filiżankach jak łzy — zwierzył się Koza szeptem Martyzelowi.
Jeszcze raz Kostryń zaczyna: — Jak znajdujesz tutejszą okolicę?
Na to leader wyniośle i bynajmniej, bynajmniej nie na ty — o okolicy i tegorocznej jesieni.
Sczepili się takimi zdaniami ku wielkiej męce robotniczej a także pochylonego nad czekoladą kapitału i nie mogli się rozczepić.
Wszystko ocalił syn leadera. Podszedł do Kostryniównej, skłonił się i kazał sobie przypiąć lotniczy znaczek.
Powstała z miękkim szumem jedwabiu i do klapy raglanu błyszczącymi jak różowe żuczki paznokciami przypięła małą, propagandową blaszkę.
Nie miał czym zapłacić, zarumieniony zwrócił się do ojca i tak, dzięki światowym przesądom, młode pokolenie zdezorganizowało cały ten wypadek.
Nie było rady: pan Mieniewski z synem przedstawili się córce, potem — zimno — ale też i matce.
Siedziała opodal w pięknym kapeluszu, który Koza określał: płacząca brzoza.
Leadera ubawiła przelotnie myśl stara, poczciwa, że można jednak całe życie być kretynem, a przecież znaleźć piękną żonę, mieć z nią dorodne dziecko. Uśmiechnął się dość czule ku panience patrząc jak równocześnie Kostryń podaje rękę Tadeuszowi.
Od Cieplika, spomiędzy natłoku dyrektorskich samochodów wypadło skierować kroki w dół ulicy, przez kolejowe nasypy huty „Katarzyny“*, łączącej się na żywym ciele miasta z niedalekim Erazmem. Stąd prosto przez nieszczęsną tymczasowiznę bud, domków i drewnianych kleconek (tak określał te miejsca Martyzel) w stronę wiecu, ku miejskiemu targowisku.
Pan Mieniewski nie myślał o wiecu. Wszystko było zawczasu gotowe. Gotowe, przesądzone. Pozostawała wyłącznie mechanika działania: odgadać swoje, potem wracać.
Miał zamówiony sleeping.
Szedł coraz prędzej, aby pozbyć się towarzystwa. Obok maszerował ktoś z asysty. Ten jakiś Duś.
Nie dadzą człowiekowi odetchnąć ani chwili. Czegóż znów chce ten Duś?!
Sygnalista kroczył obok, grzecznie zmieniał nogę pod takt kroków leadera, aby broń Boże, nie trącić, czy choćby rąbkiem rękawa nie zahaczyć ważnej, doniosłej postaci. Nic nie mówił, widoczne jednak było z nieznacznych podskoków, odrzutów ręki, nagłych pochyleń głowy, że szykuje ważne objawienie.
Gdy nagle dotknięto posła w przedramię. Sygnalista kopalni Erazm wskazującym palcem lewej ręki dziobnął leadera Mieniewskiego, na którego obliczu życie całej partii wypisane było od a do z. Dziobnął posła w przedramię, jakby gwoździem.
I zaczął mówić. Z wielkim bólem, z ogromnym udręczeniem.
— Wyście jest poseł, leader 1 Wiecie: kapitał ma zewsząd zamówienia, ale nie przyjmuje obstalunków. Węgiel leży, pali się na zwałach, na hałdach, tyle go jest, ale oni go nie sprzedają. Nie chcą. Żeby ceny jeszcze wyżej śrubować. Pogwałcili wszystkie zdobycze robotnicze, a gdy pójdziemy potulnie do nowej umowy z kapitałem, to będzie jeszcze gorsza! I na cóż będziemy wtedy pracowali, na śmierć własną? Wyście jest poseł, leader?! Powiedzcie sami!
Leader, widocznie słowami tymi wcale z własnych myśli nie wyprowadzony, prawicę położył na ramieniu sygnalisty. Położył i spoczęła dobrotliwie, ponętnym ciepłem.
Ciepło to jeszcze więcej przysparzało męczarni Dusiowi. Wiedział przecie, że w głębi za starą skórą pomarszczoną, za tymi kośćmi leaderowskiej czaszki pełza mnóstwo gładkich, śliskich racyj, wypasionych na kawie, mięsie i grubych, tłustych książkach. Przedarło się w piersiach Dusia wielkie uczucie i zstąpiło jeszcze dalej w głąb, gdy wymówił:
— Wyście dawno już chyba, pośle, a nawet może nigdy, nie stał w wodzie po kolana, w ciemności, trzysta metrów pod ziemią i wózków z toru na tor dziewięć godzin nie ciskał! Powiedzcie sami?!... Na śmierć naszą pracować chcecie i na swoją?
Spotkali się spojrzeniem. Tyle światła polało się z bystrych oczu leadera, że przymknięte powieki sygnalisty rozlepiły się.
Pan Mieniewski nie zdjął dłoni z ramienia sygnalisty. Uśmiechając się wyniośle poczuł nagle, że oblatuje go trwożne przeczucie. Płaska, pusta prawie twarz Dusia płonęła w bladym słońcu, światło źrenic zespoliło się z obwodem tęczówek wypełniwszy powieki aż po brzegi.
Poseł zacisnął rękę na ramieniu sygnalisty. Stali tak długą chwilę trzęsąc się w niepojętym przerażeniu. Póki leader nie odwrócił się poza siebie i nie krzyknął:
— Mój drogi Tadeuszu, czemuż zostajesz w tyle?! Hallo! Hallo! Hallo!
Gdy młody Mieniewski roztrąciwszy asystę stanął przy Dusiu, leader jakoby zesłabł. Wziął obydwóch pod rękę, wsparł się i dyszał ciężko. Czyż nie należało powiedzieć synowi: To komunista. W danym razie wal w łeb. Czyż nie należało powiadomić przez kogoś pana Kapuścika? Czy nie należało za łatwowierność zbesztać tego durnia, Drążka?
— Patrzcie, Duś — rzekł leader z uśmiechem — jaki doskonały raglan ma mój syn?
Przerwało się wszystko w Dusiu od tego powiedzenia. Tadeusz zarumienił się. Leader popatrzył na młodego robotnika z wielkim smutkiem. I dodał: — Tak, mój chłopcze. — Po czym wsparł głową na ramieniu sygnalisty. Kilka sekund, nieprzytomnych prawie, może najszczęśliwszych. Jak gdyby przez wytartą bluzę Dusia usłyszeć można było własną młodość zapomnianą.
Asysta uszanowała tę chwilę w rozumieniu, iż może zaszkodziło coś leaderowi przy obiedzie? Drążek, Martyzel, Supernak i różni nowi przybysze, ośmiu dobranych, bezrobotnych milicjantów, przyboczna straż na wiecu, patrzyli stropieni zasłaniając tę scenę własnymi postaciami.
Rzecz działa się przecie na oczach ludzkich, w pobliżu targowiska. Taki leader nie wie nawet, że stoi już pod ścianą jatki. Wszędzie tu dookoła same jatki i stąd właśnie ten zapach. Od tego zapachu pewno zrobiło się towarzyszowi leaderowi niedobrze.
Drążek i Koza chcieli posłać po koniak. Prawdziwy, nie do knajpy, lecz do pewnego sympatyka, sprzedawcy tytoniu.
— Nie. — Leader odmachnął się dłonią jak od najgłupszego cwiszenrufu. — Ba — dodał — nie dziwcie się, towarzysze, któryż to już wiec z rzędu?!
Nikt nie zdołałby tego dokładnie przeliczyć! Rozstąpili się i doczekawszy szanownie „dycezji“ leaderowskiej co do chwili marszu ruszyli społem.
Naprzód, wąską uliczką między straganami rzeźnickimi. Gdyby tu był wyjątkowo obecny samorząd miejski, mógłby się po uszy zarumienić: co krok walały się albo kości bydląt, albo też jakieś skręty wnętrzności nie umiecionych z wczorajszego dnia a już tak silnie cuchnących.
Leader potknął się dwa razy na tych gnatach, dobrze że go zaraz zręcznie podtrzymali bezrobotni. Krążyli czujnie w koło, dla niepoznaki skrobiąc pazurami drzazgi z wielkich lach, w które byli przed południem oficjalnie przez Kozę zaopatrzeni.
Sekretarz gniewał się na nich za jedno tylko, że „odnośnej postaci“ wciąż zazierają w oczy, jakby z samego patrzenia w leaderowskie oblicze mogła korzyść jakaś wyniknąć dla nędzarza.
Uliczka weszła w plac: szerokie, przestronne klepisko, otoczone rudym wianuszkiem straganów, jednym bokiem sięgające sinych ścian stalowni.
Padał od niej fioletowy klin cienia. W sztywnych smugach pomroki twarze tłumu jakoby zapalały się czerwoną łuną i znów gasły.
Wielka ciżba szumiała na całym targowisku oraz na górkach sąsiednich, rozdołach i wzniesieniach. W głębi pod ścianami stalowni widać było czerwoną mównicę. Powiewały nad nią krótkie chorągiewki, co z daleka sprawiało wrażenie jakoby wrzątek czerwony raz wraz wybuchał z trybuny.
— Więc to aż tam. — Leader chciał jeszcze coś mówić, lecz zamilkł.
Krocząc żłobioną w ciżbie bruzdą baczył pilnie na twarze. Znał się przecie na nich nie od dziś. Spiczaste, śklące. Zaciśnięte, zamilkłe. O brwiach wysoko w górę uniesionych, oczach nadmiernie rozszerzonych, jakby już zawczasu przejęte wielkim krzykiem.
Ludzie pracy.
Tuż za posłem zbierali zaszczyty towarzystwa Drążek i sekretarz Koza. Posła Drążka gnębił szczery niepokój. Nie dlatego, że trzeba będzie wygłosić zagajenie przed wiecem. Nie uważał się za mówcę i zawsze grzał prosto z mostu. Nie o to, wcale. Lecz w czasie zagajenia nie zdoła już upilnować leadera przed Kozą. Nieznośny śpiczak naszczeka, co mu ślina na język przyniesie. Lepiej by było jeszcze kogoś przywołać do osoby leadera.
Naprzykład Martyzela.
Martyzel nie chciał. Szedł, bo szedł, ale oświadczył wręcz: — Dla mnie czasy wszelkich haseł minęły. — Posuwał się bruzdą w tłumie uczynioną, obok żony, i to wszystko.
Uważał, wedle dzieła Micheleta „Miłość“, że kobieta wszystko dzieli z mężczyzną jak równy z równym. Dlatego szli wcale nie pod rękę, a jedno obok drugiego, w koleżeństwie, na wszystkie przeciwności solidarnie gotowi.
Martyzel widział dowodnie, że stary kulawiec portier Supernak korzysta z tłumu i pcha się niewłaściwie na żonę. Lepi się do niej żywcem, przypycha i przyciska. Na takie rzeczy niewiasta, jako człowiek wolny, musi sama reagować.
Może powinna?
Martyzel nie mieszał się do tych spraw. Jeżeli ciało żonine przez takiego padalca naciskane brzydziło i bolało Martyzela na przykładzie własnego ciała, to rzecz inna. Żona reaguje na te czcze dotyki, jakby się o nią drzewo odbijało, widać, iż obrała taki sposób.
Dopiero, gdy znaleźli się w pobliżu trybuny, stanął twardo Martyzel między kobietą swoją a portierem. Niepotrzebnie. Przedzieliła ich od razu fala tłumu, ludzie bowiem chcieli widzieć, jak leader z posłem Drążkiem i sekretarzem Kozą smykają incognito za trybunę.
Tkwiło tam kilka sosenek, wbitych doraźnie w piach. Uroczystościowych. W środku ławka nawet, przygotowana dla wytchnienia.
Robotnicy chcieli widzieć to miejsce ozdobne, tym bardziej, że już od drugiej ściany stalowni przemykał wysoki rząd sztandarów partyjnych. Kołysały się nad głowami ludzkimi jak czerwone ptaki, które zakręciwszy z połowy placu obsiadają powoli trybunę.
Leader spoczął pod sosenkami, na ławeczce, w skromnym cieniu incognita. Gałęzie i igły sosnowe kłuły go w szyję, nieznośnie łaskotały w uszy, wolał to jednak, niż wystawiać się na widok towarzyszy.
Gdy na trybunę celem zagajenia wyszedł Drążek, poseł Mieniewski założył lekko nogę na nogę. Obliczał zagajenie na dziesięć minut.
Dziesięć minut spokoju.
Pomylił się, spokoju nie zaznał.
Sekretarz Koza przysunąwszy się skwapliwie do leadera stwierdził od razu na wstępie, że poseł Drążek nie jest co do przebiegu wiecu należycie ugruntowany. A to z powodu kompromisów, dotyczących budowy Domu. Ze wszystkich stron trzymany jest poniekąd za włosy. Od strony samorządu umowami z cegielnią. Od strony kapitału kompromisem. Od strony rządu...
— Drążek — szeptał Koza nabożnie posłowi w ucho — nie ma z czym iść do ludzi!
Pan Mieniewski przymknął ciężkie powieki: gdzieś z daleka ryczał gramofon arię operową, wiaterek przedwieczorny zaganiał woń padliny to w lewo, to w prawo.
Oto partia: młody podjadek szepcze ci do ucha, stary brytan ochrypłym wrzaskiem zagaja na trybunie, od dołu wszystko poderwane nienasyconym głodem, u góry władzą się opychają.
Nazywał to w poufnych szkicach swego pamiętnika: próbą przedmiotu. Pokolenie działaczy, które w świat wyprowadził, które za młodu tyle razy łba nawet nadstawiało, teraz w latach dojrzałych nie potrafi sprostać tępej próbie przedmiotu. Sprostać próbie posiadania.
Wszędzie kozy i drążki. A w istocie, zawsze nad głową Dusia czy innego głupca wisieć będą pazury pana Kapuścika. Zawsze wystarczy przewiązać głodomora czerwoną szarfą...
— Na dowód tego —
Poseł obruszył się: — Czego, kochany sekretarzu?
Na dowód wszystkiego — Koza chował się wstydliwie w gałęzie sośniny — raczcie przyjąć do wiadomości jeden przekrój. Mówili u Cieplika, że pani a nawet panna Kostryniówna zażywa bardzo drogich masażów. Otóż żona posła Drążka doznaje tych samych masażów od tej samej masażystki, za co regularnie płaci. To, panie pośle, przekrój dostateczny chyba...
Leader wstał z ławki, odsunął sekretarza, pełen już teraz wszystkich elementów partyjnych. Mocą nawyku, tresury, przeistoczyły się one nagle w znaną gotowość głosu, graniczącą z radosnym kwileniem.
Należało zaczynać. Leader splunął i rzekł do sekretarza krótko:
— Idę.
Koza poskoczył naprzód, ściągał posła Drążka za kurtkę, na trybunę wyszedł leader Mieniewski.
— A więc to nie perkal — pomyślał resztą potocznej uwagi, kładąc rękę na drewnianym parapecie. — Czerwoną bibułką wyłożyli. Racja, o wiele taniej.
Spojrzał przed siebie: witano go gromkim okrzykiem. Ludzie wołali zewsząd, aż spomiędzy straganów i z wszystkich sąsiednich pagóreczków, i z okien małych domostw, kleconych w rozpadlinach gruntu. Niebo zdawało się chwiać od tych wołań, różowe, nisko nad placem zapuszczone. Jeszcze teraz myślał leader o tym niebie, że go za dużo, dwa razy za dużo chyba nad ludzką ziemią.
Wyciągnął ręce, po tłumie przeleciała cisza od krańca do krańca. Z radością usłyszał pierwsze swoje słowa. Twarde, dźwięczne, spokojne. Zaczynał, jak zwykle w wypadkach dość złożonych, od powojennej sytuacji Europy.
Było to przygotowawczą gimnastyką mówcy, która poprzedzać miała właściwy wyczyn. W gimnastyce tej ukryte były chwyty podstępne, obliczone umiejętnie na pożądane reakcje tłumu.
Reakcje te, wedle uznania leadera, wypadły korzystnie. Kilkoma okrzykami zmiótł znad uniesionych ku trybunie głów rozkrwawioną Europę powojenną i szeregiem twardych, prostych zdań wypchnął naprzód sprawę strejku.
Tu się zaczęło: pierwszych kilka nieśmiałych głosów. Kilka słów spłoszonych, oderwanych, bezczelnych. A potem całe zdania, coraz śmielsze... Cała więź gwałtownych okrzyków. Potem już stałe miejsca w ciżbie, wciąż wrzaskiem tryskające. Do tych miejsc głośnych dopadali z pałami bezrobotni. Wiązał się tam od razu wydęty toboł ramion, głów i rąk, ślizgało głuche szamotanie.
Leader mówił dalej. Dalej, dalej i dalej, bezlitośnie piętnując warcholstwo i brak dyscypliny.
Ale oto jakby pod jednolitym zlepem tłumu ciemny ogień przeleciał. Tu i tam wzdymała się powierzchnia, tryskały w górę ręce, kije, szarfy.
Leader szukał w tym kotłowisku chociażby kilku wybitniejszych twarzy. Nie mógł ich już odnaleźć. Tylko nad brukowiskiem krągłych czapek robotniczych skupiały się gdzieniegdzie głowy młodych robotników.
Niby kupa równych, okrągłych kamieni.
Kupy owe rozbijał gromkim słowem, racją partii, drożyzną, która ze strejku wyniknie. Wielki stentor leadera nie mógł już dalej nieść jak po granicę cienia czarnych ścian stalowni. Pan Mieniewski zdawał sobie z tego sprawę.
Mimo to, mówił dalej! Przede wszystkim zaś powiększał znacznie gesty. Na jedną chwilę nie ustawać — biło mu w piersiach wielkim głosem stare doświadczenie — cała misja sprowadza się do kilku trafnych gestów...
Jak czarny, wielki ptak, w czerwonej klatce, raz w raz wznosił się w górę i opadał.
Nie ustawać!
Grupa skupionych głów rozprysła się i nagle, ponad gęstwą pięści wykwitł czerwony sztandar komunistów.
Uszu leadera doleciał piskliwy głos Kozy:
— Akcja doraźna, zmacajcie no to kijem!
Kilku półnagich wyrostków bezrobotnych, w koszulkach pływackich, niby gromada błaznów w brudne, pasiaste prążki, poskoczyła mimo trybuny naprzód. Rozległ się mlaskot bitego głośno ciała, skowyt szarpanych twarzy.
Leaderowi zaschło w gardle. Miał pełne usta argumentów — terror czerwony, nędza, tyfus, Trzecia Międzynarodówka, prowokacja.
Mówił, wrzeszczał, wrzeszczał wszystko głośno, w obliczu tej potwornej komedii robotniczego losu, tej nędzy, tej ślepoty: którzy mieli jeszcze pracę i którzy już nie mieli, nędzni i nędzniejsi, jeszcze żywi a tamci już straceni: przerzucali się tym samym hasłem nienawistnie, na te same sztandary pluli — uwolnić więźniów politycznych, za kratami prowokacja, podłe pachołki kapitału, do Rosji, precz do Rosji!...
Leader drżał, przedarty niejako do dna świadomości. Tajemna rutyna ukochania tych spraw, ludzi i okrzyków kazała mu nie ustawać w gestach, wciąż nowe wynajdywać. Czynił je, proste, tanie, wspaniałe, zlany potem, a w głębi duszy chichoczący obrzydłym niesmakiem, porażony bezradną pogardą, z zamkniętymi oczyma czekający, że to się skończy wreszcie.
Ciskali kamieniami.
Może zabiją?! Ktoś wreszcie strzeli! Niech zabijają...
Od jednej i od drugiej strony, w łomocie kijów, w dzikim, oplutym śpiewie darł się głos rozwścieczonej nędzy. Wyrzucali sobie wzajem wszystko, więźniów politycznych, kraty, zdradę, prowokację, węgiel, czas pracy, zdobycze i kradziony materiał wybuchowy, karbid, fleki — jedni drugim, bezrobotni szmelcerzom, walcownicy, hakarze z oczyma zbielałymi od ognia, górnicy tłukący przed się rękami jak młotem; suszeni w strasznych żarach rozlewacze żelaza, żywe, twarde szkielety z cynkowni; od prażalników i muflarze, i stroiciele materii; ładowacze, spychacze, zapinacze, karowacze o plecach wypukłych jak skiby, głodne dziewki z sortowni, ze zwału, z odkrywki, z płuczek, głuche od trzasku węgla, cieśle i murowacze, i prześmierdli woźnice i zamulacze, wszystkie fachy zamułki, obrzękłe wodą ludzkie glizdy kopalniane, ramiarze, rurarze i palacze pełni kaszlącego rozpuku, sygnaliści z podszybia i nadszybia, jeden słuch, jeden duch, ręce śliskie jak bigle, twardzi ludzie od śtosa — cała pomoc, umowa, pańska dniówka, czas zjazdu i wyjazdu, i czas pracy, wszystkie akcje, zdobycze, wszystka, wszystka, powierzchnia i dół!
I cały dół tutejszej pracy!
Przez plac pruły się wrzaski, jak gdyby olbrzymiego drapieżnika żywcem na części darto.
Leader krzyknął. Kopnął Drążka, który chciał wzywać policji. I znów krzyczał. Rwał czerwoną bibułkę garściami z parapetów trybuny, ciskał strzępy przed siebie i oślepiony żarem, łkający najtajniejszymi łzami, zgryzem samym, płaczący smołą ostatniej rozpaczy wzywał ludzi ku sobie.
Spostrzegli go nareszcie. Kilku, kilkudziesięciu. Wskazali go oburącz, pięściami, niby hasło, tablicę, godło nienawistne. Tłum wrzasnął srogim podziwieniem. W bójce, tumulcie, tratując się wzajemnie, runęli ku trybunie. Leciał przed nimi kurz, mdła spiekota oddechów. Kurz przesycony wrzaskiem. Pierwsze wybłysły wokół trybuny twarze kobiet. Krzyczące przeraźliwie, rozedrgane, o źrenicach rozlanych, zasnutych szkliwem łez.
Za nimi ciemne gęby górników, z jamą czarnego wrzasku w sinych ustach.
Leader uchwycił pierwsze wyciągnięte dłonie, przyciągnął najbliżej i pchając w nie strzępy czerwonej bibułki wołał: — Smarujcie ręce krwią! Gdzie macie, matki, noże na swoje dzieci! Gdzie macie noże?
Łapał, chwytał, porywał spocone dłonie, przeguby, palce, wtykał czerwony papier, wciskał, smarował tym papierem po drgających ramionach, przez piersi.
Kobiety jednym tchnieniem, jednym piskliwym zgrzytem kładły mu do uszu wszystko naraz: dzieci po rynsztokach, wszelki brak mleka, redukcję, chleb tak drogi — do trzech lat karmią małe piersią, bo na chleb nie mają, mieszkania, od chlewów świńskich gorsze, i korce węgla, wstrzymane przez dyrekcję korce!
— Korce — kartofle — korce!!!
Usta świstały jak proce; z oczu łzy sznurem szklannych pestek, za równymi zębami czarny żar, bity głośno językiem.
— Gdzie macie, matki, noże?! — biadał leader gładząc głowy, na oślep przebierając — gdzie macie noże na swoje biedne dzieci?!
Zaniosły się ogromnym jękiem. Przejęte rozpaczą, zasmucone przylegać jęły do skopanej trybuny, opadać, cichnąć.
Wrzask wsiąkał zwolna w tłum. Jeszcze tu i tam podrywały się pięście, wzmagał się głos, jeszcze burza latała po placu, lecz coraz słabszym nawrotem. Na skrajach ciżby zrobiły się wyrwy i jamy w ściśniętej rzeszy. Kilku wlekło jednego, tu i tam, czarną grudą roztapiali się w mroku, za straganami.
Pan Mieniewski obserwował bardzo dokładnie: przebrani po cywilnemu agenci wywlekają podejrzanych...
Tłum nic nie widział: ludzie cichli. Płakali rzewnie, olśnieni straszliwym pięknem swej niedoli.
Tylko on, leader, w niewyjaśnionym, beznadziejnym uśmiechu łzami tryskający, on, na którego obliczu losy partii malują się od a do z, u stóp którego niedoszły morderca szlocha teraz może — uczuł raz jeszcze, iż doznaje najprzewrotniejszej na tym świecie rozkoszy hasła.
Przerażony tragiczną sprawnością zawołania, jął mówić szarzejącym w mroku piętnom twarzy ludzkich o czym innym. O rzeczach wyższych. O świetle i ciemności. O wiedzy i niewiedzy. Rozsypce i budowie. O budowie, której nie sposób wydźwignąć w ciemności. Myśl aż śliska, tak jasna, zawsze w dziejach spóźniona, prosta jak ostateczność, nigdy przez ludzi nie uznana.
Raz tylko jeszcze spod trybuny wyrwał się ktoś, dwie pięści wystrzeliły w górę, lecz oto spadły, zagarnięte skocznym rzutem, jak gdyby tadeuszowego raglana.
Nie podobna było rzeczy tych rozeznać w mroku, tym bardziej, że z przeciwka, od strony stalowni, zabłysły światła wielkich lamp łukowych. Mówić! Ani na chwilę nie ustawać! Dalej, dalej i dalej, nie zwracając uwagi na ciemną sylwetkę napastnika, sczepioną niespodzianie z grubą kratą synowskiego raglana.
Zatoczyli się w bok, między ciemne, uroczystościowe sosenki. Ława chrupła, Tadeusz i ten jakiś drugi, to on, ten sygnalista, runęli na ziemię. Kotłowali się chwilę. Duś uskoczył, Tadeusz za nim. Znów uścisk twardy, jednolity, od którego wszystek dech w piersiach ustaje.
Tadeusz ścigał prawą ręką rękę przeciwnika, uzbrojoną w browning.
— Oddaj broń, draniu, oddaj broń. — Zmagali się, twarz naprzeciw twarzy owiana znojem walki. Przez uderzenia razów płynęły gęste słowa przemowy leadera.
Wspaniałe, uroczyste.
Z ugnieconej piersi Dusia wydobyło się rzężenie, lecz prawa ręka z browningiem wciąż jeszcze sterczała nad głową. Gryząc się, dławiąc, gniotąc, wytoczyli się spomiędzy sosen, huknęli sobą o jakąś ścianę. Tadeusz pchnął przeciwnika i z trzaskiem przez wywalone deski runęli w głąb.
Do jatki.
Słowa przemowy leadera huczały tu jak w akustycznym pudle. Nareszcie udało się Tadeuszowi wyrwać broń. Trzymał ją teraz wysoko nad głową sygnalisty, a prawą pięścią walił raz za razem w szczękę.
Trafił!
Duś zwalił się na ziemię pomiędzy wagi, misy, ochłapy śliskie, gnaty i ciężary.
— Masz dość, draniu? — młody Mieniewski uskoczył w stronę wąskiego otworu i tu czekał. Nie mógł teraz dojrzeć, co się dzieje wewnątrz jatki. Kurzyła się tam ciemność ruda, jedynie skraj klepiska błyskał zadrami poblasku.
Z ciemności tej zawył po chwili głos:
— Burbon sprzedaje klasę robotniczą z trybuny! Powiedz: masz ojca burbona? Masz?
— Chcesz jeszcze w mordę?
— Powiedz, masz ojca burbona, masz?
Znów się sczepili jak młode psy.
Duś był silny. Obejmował straszliwie przez żebra, tłukł pięściami, twardymi jak kamienie, lecz nie trafiał. Tadeusz bił ciosem bokserskim, pracowicie ćwiczonym, celnym.
Uchwycili się, że ręka z ręki wydostać się nie mogła. Leżeli teraz na progu jatki, z dłońmi we włosach, wpatrzeni w rozeżglone oczy, w największym natężeniu mięśni bezsilni całkowicie, przeczący głowami, jakoby słowom leaderowskiej mowy, której echa tłoczyły się pod stropem straganu.
Nastała krótka sekunda, gdy czoła ich mokre, gorące oparły się o siebie.
— Masz ojca burbona, masz?!...
— Chcesz jeszcze w mordę?!
Słowa pomięły się im w ustach, nieznany poryw rozlepił zaślepione oczy, wciąż jeszcze trzymali się za bary, złączeni jednym porywem niespodzianych łez.
Tadeusz cisnął browningiem w piersi sygnalisty i jął uciekać. Biegł spomiędzy straganów ku miastu. Pełen nieprzytomnego żalu, niechęci przeciw ojcu, rozpaczy.
Ktoś wyskoczył z bocznicy, jednym susem przesadził gościniec, krzyknął: — Stać! —
Pan przodownik Kapuścik.
Działo się pod łukowymi lampami szosy. Owiał Tadeusza zapach konia i starej perfumy, przypominającej szczególnie zapach świątecznego ciasta.
Pan przodownik Kapuścik przepraszał. Duże, wyszczerzone zęby lśniły pod złotym wąsikiem.
Nie miał zaszczytu być przedstawionym, widział już jednak dzisiaj syna pana posła u Cieplika. Po południu. Przelotem. Z tylnej kieszeni szerokich granatowych breachesów wydobył srebrną papierośnicę. Przy manipulacji z zapałkami okazało się, że Tadeusz ma zakrwawioną rękę.
Nic dziwnego w takim ścisku. Plasterka, oczywiście, nie ma. Opatrunku detto. Pan Kapuścik owiązał Mieniewskiemu rękę własną czyściutką chustką do nosa. Prosił przy tym o wyrażenie podziwu panu leaderowi.
Taką opozycję opanować — czym? Słowem, gołym słowem!
Kapuścik wyobrażał to sobie całkiem inaczej. Co najmniej chyba w postaci kilku szarży. Poskakałoby się trochę, pogalopowało.
Szli razem w stronę miasta, ku stacji kolejowej.
Pan Kapuścik był z zasady sportowcem. Po tylu wojnach jedyna przecie dewiza ludzkości: — odreperować ciało. Ale w Zagłębiu sportu właściwego nie ma.
Wszystko partyjne. Jedyny, jaki można uprawiać, to utrzymanie porządku. Cóż to za sport?
Pod stacją towarową stały trzy ciężarowe lory, na które ładowali policjanci uczestników wiecu, okutych już w kajdanki.
Młodzi ludzie i brodacze jacyś, gromadki chudych żydków i bezrobotny trykot w pływackie prążki. Dokoła błyszczały bagnety.
— Bijecie bardzo? — spytał nagle Tadeusz.
— Święty Boże — Kapuścik przeżegnał się — co najwyżej kupujemy, za grosze. Z całego tego wiecu i przemówień, i demonstracyj urobi się kilku nowych początkujących prowokatorów. Co do bicia? Nigdy się to nie stanie, ale mógłbym panu śmiało życzyć, żeby się pan kiedyś dostał do naszego więzienia. Istne cacko!
Lory już odjeżdżały, głowa przy głowie, pełne głębokiego milczenia, Tadeusz pobiegł za nimi, wpadł do Domu Ludowego, jechały dalej.
Odkręcił światło w przestronnej sali ojca. Gdzież gary?! W porządku, pod ścianą. Ustawił je na stole, otarł z kurzu i usiadł przy nich.
Na dole zawarczał samochód.
Pod naporem rozstąpiły się drzwi sali, w której przy garach oczekiwał Tadeusz. Na drzwiach rozkrzyżował się ojciec zastępując ludziom drogę. W głębi czarnego korytarza przelewały się ciężkie stąpania, chrzęściło kotłowisko ludzkie.
— Wysłuchaliśmy was, panie pośle, leaderze nasz — huczał głos — ale żadnego światła nadziei przed sobą nie widzimy. My są z „akcji doraźnej“, bezrobotni, i już nam nie wiadomo?! Czy kraść, czy się zabijać z dziećmi i z żonami?!
Leader wyciągnął ku nim pokorne dłonie: — Pomóżcie, dobrzy ludzie. — Wskazał, po czym pierwszymi ruchami sam rozpoczął osadzenie drzwi w zawiasach. Gdy bezrobotni skrzętnie dokonali pracy, leader drzwi przed nimi zatrzasnął. Do drewnianych połówek przydusił za to oburącz Kozę i posła Drążka. Po czym śmiać się zaczął najosobliwszym śmiechem, obłąkanym powiedzieć by można, gdyby nie tyloletnia wartość tej postaci.
Posłem Mieniewskim trzęsła nieprzytomna pasja. Żylaste ręce latały przed posłem Drążkiem o pół ćwierci sekundy od policzka.
W postępowaniu partyjnym, może za wyjątkiem ogólnoludzkich spraw erotycznych, nie ma oczywiście policzkowania jako takiego, słowa jednak, które teraz leader z siebie wyrzucał, gorsze były od najcięższych uderzeń.
— H-o-o-otel pan sobie załóż 1 Hotel, bajzel, dom schadzek, a nie okręgiem partyjnym kierować! — Schwycił osłupiałego Drążka za ramiona, potrząsnął nim wszechwładnie i nagle, niespodziewanie, innym, miłosiernym tonem:
— Samego Marksa, towarzysze, gdyby żył, odprawiłbym teraz, tak jestem zmęczony.
Drążkowi ręki nie podał, Kozę pontyfikalnie ucałował w czoło i obydwóch wyrzucił za drzwi. Nasłuchiwał przy progu czy odchodzą. Odchodzili.
Nigdy jeszcze nie widział Tadeusz ojca w tak „fatalnej formie“. Rozpiąwszy kołnierzyk, kamizelkę, stał pan Mieniewski pod drzwiami i bezmyślnie patrzył w białą politurę. Dyszał tak ciężko, że mu głowa na piersi upadała. W końcu z ochrypłym rzężeniem rozwalił się na łóżku.
Tadeusz usiadł obok i głaskał ojca po ręku, delikatnie omijał palcami wielkie, nabrzmiałe żyły. Gdyby był w porę Dusia nie zatrzymał, może by dawno już z tych żył wszystka krew wyciekła?! Z myśli tej wyłoniło się tkliwe, najwrażliwsze współczucie. Współczucie, opieka i jakby nowe prawo do szczerości.
— Odpoczywasz, ojcze?
— Nareszcie odpoczywam.
— No, więc posłuchaj! Lecę przecie za tobą z tymi sprawami aż z Borysławia. Ustalmy na wstępie pewną zasadę: iluż to ludzi będących w twoim wieku zastrzeliłem, być może, na wojnie?! Wobec powyższego możemy sobie chyba pozwolić na swobodę. Różnica lat nie gra tu żadnej roli. Po drugie: pozwól, że streszczę wszystko w kilku prostych liniach, wytyczonych może brutalnie nieco, ale dalibóg, z amerykańską ścisłością.
Pan Mieniewski wciąż dyszał, syn, gładząc go po ręku, mówił dalej:
— Masz sławę. Jesteś zasłużonym człowiekiem. Owszem. Wisisz szanownie w każdej budzie ludowej. Nikt tego nie neguje. Kierujesz sobie całym interesem partyjnym na prawo, czy na lewo, jak ci wygodniej.
Leader uśmiechnął się z pobłażliwą ironią, nie przeczył jednak.
— A więc zgadzamy się. Nie jestem widać taki głupi. — Tadeusz uśmiechnął się do ojca dobrym, starym uśmiechem koleżeństwa. — A teraz popatrzmy na to wszystko trochę serdeczniej: tu jakieś wielkie sprawy, pociągnięcia społeczne, polityczne, a tu życie. Własne sprawy. Twoje własne życie, ojcze.
Ciężkie dyszenie ustało.
Tadeusz na jeden błysk sekundy przestraszył się tej ciszy. Rzekł szybko:
— Wysłuchaj mnie cierpliwie. Własne życie, kłopoty... Wiek, który idzie, maszeruje i nie czeka. Ba! Trzeba mieć na to pieniądze?! Ta czy owa podróż.
Dieta. Może jakieś masaże, czy kąpiele elektryczne? Chociaż trochę pieniędzy. Masz je. Masz kilka pensyj. Obliczaliśmy to ze Stanisławem, całkiem rzeczowo.
Chwała Bogu, że je masz! A to dobre?! Jesteś posłem, dwukrotnie redaktorem. Tu i tam, mimo woli może nawet, jakimś prezesem. Nie bez tego, żeby tu, czy owdzie nie przypytały się do ciebie jakieś akcje, jakieś tłuste udziały.
Jedna sprężyna nie zadrżała pod leaderem. Leżał bez ruchu, jak martwy.
— Oczywiście, masz obowiązki. Nie mówię o nas, synach. Jeżeli ja mogłem był na wojnie strzelać do ludzi w twoim wieku, to możesz nie kłopotać się zbytnio o człowieka w moim wieku. Ale masz oprócz tego jeszcze obowiązki. Matka. Trzeba ją zaopatrzyć. Poza tym, twoja kobieta. A to dobre, oczywiście! Jak człowiek siedzi na miejscu, to się tego wszystkiego nabiera i musi się nabrać. Nazwijmy to potocznie terminem szanownego obrastania. Czy też może, asekuracją życia. Podpórki. Ze wszystkich stron jesteś jakoś podparty. I dlatego, pewnego wieczora, gdy oszaleli z głodu ludzie doskoczą ci do gardła, wrzaśniesz im: „Uczcie się, durnie! Cóż wam mogę poradzić?!“
Wszystkie sprężyny pontyfikalnego łoża zagrały naraz pod leaderem. Odwrócił się gwałtownie na bok. Zapragnął wyrwać rękę z uścisku synowskiego.
Tadeusz zatrzymał dłoń ojca przemocą. Był o wiele silniejszy. Stara dłoń gięła się w synowskim uścisku, jak gruda wilgotna.
— Do czegóż to prowadzi? — Leader podniósł się na łokciu.
— Do niczego. Narazie charakterystyka: Oto ty, w krótkich, amerykańskich sztrychach. A teraz my, synowie. Cóżbyś nam doradził? Pracować, oczywiście.
Pracować po to, aby znów jakiś ty, ze wszystkich stron podparty, szanowny i kochany zjawił się w przełomowej chwili i powiedział: „Uczcie się, durnie!“ A nam się nie chce. Patrzyliśmy tak długo na ciebie. Na pamięć to już znamy. Cała konstelacja twego świata bynajmniej nas nie nęci. I obmyśliliśmy wyjście lepsze od twojego. Nie chcemy nikogo straszyć. Pod żadnym pozorem, żadnymi hasłami, wielkościami, ideami.
Tadeusz rozłożył ręce jak malutkie dziecko: — Mamy prześwietne wyjście. Nasze wynalazki! Owszem, głupie może, ale bardzo zabawne.
Przedstawił ojcu w skrócie idee Włazolinu i Zaprawy.
— Jak widzisz, prawie nic. Malutkie, drobne ułatwienia w czynnościach stosunkowo nieważnych, codziennych. Nic to nikomu nie szkodzi, a przyznaj, doprawdy zabawne! Chcielibyśmy, abyś to nam pomógł sfinansować. Żebyś dał pieniędzy. Nie dużo, oczywiście, ale trzeba z czymś zacząć.
Patrzyły na niego szerokie, płaskie źrenice ojca, jak dwie rozbite główki dużych gwoździ.
— Jestem przerażony — żachnął się wreszcie leader, aż wszystkie sprężyny łoża zabrzmiały przeciągłym akordem — jestem przerażony tą otchłanią banalności, w jakiej żyje pokolenie moich synów. Powiem krótko: kiedy, swego czasu, odwiedziłem cię na froncie i kiedy leżeliśmy u ciebie w ziemiance, dumny byłem na myśl, że mnie twoje wszy oblezą. A teraz Jeden z bohaterów wielkiej wojny froterem posadzek. Fagasem! Fa-ga-sem!! Zastanów się, czyś nie zwariował?
Tadeusz zaczął głosem spokojnym, gdy nagle, jakby płomień ogromny zapalił wszystkie słowa: —
— To jest zawsze lepsze od tego co ty robisz! Po całym życiu pracy, zza płotu wszystkich podpórek gadasz tym zdychającym z głodu ludziom: uczcie się, durnie! No, przecież oszukujesz ich! No, oszukujesz! Sam nawet nie wiesz, dlaczego cię tam nie rozszarpali na miejscu?! Chwycili się za ręce, za ramiona. Miłość ogromna, wierna, najpewniejsza mieniła się w rozszerzonych źrenicach, słowa obce, ani z woli ani z uczuć powstałe, raniły boleśnie.
— Jak śmiesz tak mówić?! Nie przed tobą będę zdawał rachunki, rozumiesz?! Bo całe moje życie... — Leader zamknął oczy. Rozwinęło się przed nim raz jeszcze, niby cyrk olbrzymi, szara rozległa arena, wypełniona po brzegi tłumem krzyczącym, płaczącym, wyjącym, który rozwiewa się, jak mgła, przed wyciągniętą ręką oratora. W tym nieprzeliczonym tłumie dostrzegł teraz twarz syna jak jej nigdy w życiu dotąd jeszcze nie widział: uśmiechniętą żałośnie, pobłażliwie, podobną do ojcowskiej, a zarazem tak młodą i uroczą.
Nie śmiał się z nią prawować. Potężna i niezgłębiona istota życia i owoców jego, czy też trwania i nowych przemian, jakby prawda odmiennych, lecz koniecznych wcieleń zamykała leaderowi usta.
Patrzył na syna z goryczą bezradnego zdumienia.
Tadeusz zbladł. Ach, trzeba to było przewalczyć. Przewalczyć już nareszcie te obrzędy szacunku, przeszłości.
— No, co? — krzyknął ze świstem — no, co to całe twoje życie?!
Pan Mieniewski jął łapać wokół siebie powietrze. —
— Nie pozwolę — krzyknął — żeby mi banda kretynów podczas rui sportowej nazwisko moje gdzieś w śniegi wcierała! W kraju, czy zagranicą? Może W Chamonix raczysz? Najlepiej w Chamonix?!!
Tadeusz wrzasnął:
— Ale można nazwiska tego używać jak wytrychu? Na wiecach, jak wytrychu?!?
Pod oknami huczało uroczystościowe auto Kasy Chorych, równocześnie zaczął śpiewać chór Lutni Robotniczej.
— Chciałem — wrzeszczał Tadeusz — bodaj raz w życiu pomówić z tobą szczerze. Bez komedyj. Żebyś ze mną gadał jak człowiek. Porozumieć się. Że moje życie jest takie, a twoje takie. Tyś jest ojciec, a ja pokolenie. Wcale nie banalne, bo jeszcze wszystko ma przed sobą!! Tymczasem, tyś jest drążek, burbon, jubileusz, foto, sleeping i wieczny leader! Ja nikomu nie szkodzę. Latam za swoją pastą. Ale ty wszystko trujesz dokoła! Ani słowa prawdy, sama tylko zasada! Zasada — zasada — i zasada!!!
Narzucił na siebie raglan, pochwycił oba szorstkie gary, leader zerwał się z łóżka. Krzyczeli obydwaj, lecz zbliżyć się do siebie już na krok jeden nie zdołali. Długie, czarne ich cienie wiązały się i rozszczepiały wzdłuż białych ścian sali, niby jakowaś gra ciemnego kształtu, uwięzionego w nienawistnej przestrzeni.
— Przekonasz się, zobaczysz! — krzyknął Tadeusz z progu. Zatrzasnął drzwi. Echo wionęło po ciemnym korytarzu. Skoczył za owym echem ku klatce schodowej, stąd na dół, na podwórze.
Był tu gdzieś przecież rano w kącie za beczkami dół z wapnem. Tadeusz ukrył tam swe gary i wybiegł główną bramą. Schował się w tłumie.
Zaprzyjaźniony rydwan Kasy Chorych wywoził właśnie ojca na dworzec. W dymie benzyny, w rykach motoru, w klaskach kopyt pędzącego plutonu policji, przetkani smugami acetylenowej jasności, śpiewali robotnicy swój hymn. Twarzy nie było widać, nogi tonęły w kurzu, ciżba twardych, rozgłośnych tułowi pędziła szybko naprzód.
Tadeusz śpiewał razem z nimi. Biegł za samochodem i chłonąc patos chwili wołał z demonstrantami: — Niech żyje poseł Mieniewski!!
Drogi ich rozeszły się przy wiadukcie: Tadeusz wybiegł żelaznymi schodami na górę, auto leadera stanęło pod przejazdem.
Robotnicy wzięli posła na ręce i ponieśli w stronę stacji. Na czele kroczył Drążek z Kozą, dalej w luźnym czworoboku bezrobotnych, uzbrojonych w pały, płynął leader na ramionach górników. Z opadającymi w dół połami płaszcza wyglądał jak w triumfie niesiony, postrzelony ptak.
Tadeusz patrzył oparty o żelazne balaski wiaduktu. Oto, trzy buddystyczne minuty: czarna noc — stacja czerwona — skłębiony tłum... Oto nadjeżdża pociąg, robotnicy wnoszą mogoła swego do wagonu.
Więcej niż kiedy indziej, współczuł ojcu. Z jaką paradą wsadzali go biedacy do wagonu?! Siedzi już stary w aksamitnym przedziale, może właśnie nadyma gumową poduszkę?
Trzeba wrócić do miasta, jakieś spanie, jedzenie obmyśleć. Na gościńcach błyszczało czarne błoto, kaprawe światła białych domków mrugały ku sobie, wzdłuż długich dachów biurowego kompleksu krzepła oślizgła polewa elektrycznego światła.
Huta zaczynała już pracować: z olbrzymich szklanych ścian pędziło tarcie żelaziwa, czarny dech węglowy raz wraz leciał przez miasto.
Na Boga, jeść koniecznie!
Tadeusz wstąpił do Cieplika. Pusto tu było, z ozdóbek lotniczych ani śladu, sam pan Cieplik drzemał nad kloszami do serów. Dopiero w drugim pokoju pod ścianą jedli we dwóch pan Kapuścik z jakimś otyłym cywilem.
Cóż milszego, jak przysiąść się do nieznanych ludzi. W ciężkim zmartwieniu, w onym chłodzie żałosnym, co myśli podcina, zacząć rozmowę przygodną! U brzegu cudzych obojętnych spraw popijać małe piwko i patrzeć, jak obcy ludzie chłoną twój smutek, czas i wszystkie troski, niosąc szybko do ust kawały dymiącego mięsa?!
Pan Kapuścik właśnie zajadał tak skrzętnie, jakby mu powiedzieli dobrzy jacyś ludzie, że tym sposobem ulgę bliźniemu przynosi. Aż się mundur opinał, skórzane pasy chrzęściły, aż po srebrnych wyszyciach kołnierza dreszcz szedł.
Musiał się najeść, za dużo miał na głowie! Taka wielka osoba polityczna przyjedzie ze stolicy, nagada i nagada, a któż po niej konkretnie załatwi? Będziemy dzisiaj przesłuchiwali w więzieniu. Wiec piękny, ale czy skuteczny? W masach wyczuwa się krańcową rozpacz. Dziewczęta za parę groszy oddają się po rowach. Mężczyźni kradną węgiel przy stacji, czy na zwałach. Trzeba do tego dodać komunistów.
— Istny wulkan!
Straszył tymi słowami cywila, którym, jak się okazało z ceremonii przedstawienia, był niejaki pan Falkiewicz. Markszejder na kopalni Erazm, za jednym zamachem geolog, jeden z najdługoletniejszych tubylców tutejszych.
Człeczyna tłusty, a bez twarzy jakoby: pod ciemnym plastrem pomadowanych włosów zwierały się bezkształtne gruzły tłuszczu, tu i tam zaledwie przechwycone wątłym pozorem rysów.
Wymowa Kapuścika nie sprawiała na Falkiewiczu właściwego wrażenia. Markszejder wychylał twarz ku owym słowom z sennym uśmiechem, jak naprzeciw chłodzącego wiatru.
Kapuścik zagroził wulkanem rewolucji, zrzucił już z siebie ciężką odpowiedzialność, złamał symbolicznie wykałaczkę, zadzwonił ostrogami, zapłacił, wionął perfumą waniliową, wyszedł, wtedy dopiero uniosły się ciężkie powieki Falkiewicza. Błysnął spod nich szklanny blask bezgranicznej obojętności.
Siedzieli naprzeciwko z Tadeuszem nic do siebie nie mówiąc.
Pan Cieplik cyknął parę razy pipą od piwa, przestawił szklanne klosze. Szybkie kroki przebiegły za oknem. Znów ucichło. Nagle, zerwały się twarde, głośne uderzenia: to wiatr darł blachę na dachu sąsiedniego domu.
Głosy te zakwitły nagle w Tadeuszu uczuciem bezpodstawnej radości. Spytał uprzejmie o jakiś hotel miejscowy. Nie chodzi, oczywiście, o żadne zbytki, lecz o zwykłą czystość.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Spytał tedy, czy istotnie skutki bezrobocia tak bardzo dają się we znaki?
Ze zlepionych ust Falkiewicza wydobywać się jęły pomięte odrobiny wyrazów: o Kapuściku, leaderze, wiecach, ludziach tutejszych, położeniu.
Prószyło to z wąziutkich warg szybko, bezwolnie, niczym kurz z rozpękniętej purchawki. Falkiewicz przypatrywał się swoim własnym słowom, jakgdyby przechodziły gdzieś widomie, same, bezradne.
Przeprowadzał je spojrzeniem.
— Cóż Kapuścik? Zjedzą go, kupią z kopytami. Cóż pan poseł Mieniewski? Mało ich tutaj przyjeżdżało? I cóż głód? I cóż bezrobocie? — Głaskał marmurową powierzchnię stolika, zagarniał ją ku sobie, w pewnych miejscach zatrzymywał dłoń jakby nakrywał zręcznie pojmanę ćmę.
Słowa jęły układać się w rytmy, w senne nawroty, w instancje długiej, monotonnej litanii, pełnej ospałego podziwu.
— Cóż tutaj robotnicy? Mięso. Cóż tutaj my, inteligencja? — Uśmiechał się sennie Falkiewicz. — Jeszcze mniej niż mięso. Wszystko, wszędzie kapitał. Czyli pieniądz, czyli rzetelna równowaga, czyli najprawdziwsze sumienie wszystkich rzeczy ludzkich. Kier, pik, tref, cała talia. Ma się rozumieć: wdzięczność się za to należy. Buty, piwko, ubranie, mieszkanie. Pan na stałe, czy przejazdem tylko?
Tadeusz obruszył się srodze: — jutro, pojutrze wyjeżdża!
Wówczas jął Falkiewicz bezdarnymi dłońmi urabiać jakieś miejsce w powietrzu. Jak gdyby skrytkę tajemniczą przysposabiał w przestrzeni. Gdy uznał, że jest już dostatecznie wyżłobiona, podsunął się do Tadeusza i przez rurkę zwiniętej ściśle dłoni dmuchnął mu do ucha cieniutkim śmiechem:
— Czterdzieści lat tu mierzę i nic nie wiem. A Coeur wie i pik będzie wiedział, i cała talia.
Mokre wargi dotykały nieomal ucha Tadeusza.
— Byłeś tam kiedy, młodzieńcze? A widzisz, nigdy nie byłeś, nie widziałeś, nie słyszałeś, tymczasem zjedziesz sobie szybem, woda ciurka po klateczce na wszystkie strony, aby tylko nie za kołnierz, uważaj. Jedziesz na poziom trzeci. Poziom trzeci, na podszybiu światła eleganckie, idziesz sobie przecznicą, tyle lat, przecznicą przez małe szyny, w błocie wzdłuż barierki, nowy pan zawiadowca postawił te barierki. Tak doszedłeś sobie do Krzyżowego, czyli droga się rozszczepia, rozjazd, żeby się wagoniki wymijały.
A potem idziesz głównym przewozowym, długą, białą, betonową kichą pod górę i na wschód, aż do pochylni A!!
Markszejder szukać jął nagle skrytki swej w powietrzu. Nie znalazł. Zbladł, zamachał rękami. — Idziesz dalej, na prawo pochylnia, ciemność się na niej kurzy. Po bokach masz schodowy zachodni i wschodni, a od nich w prawo, w lewo chodniki mniejsze — pierwszy, drugi, trzeci, siódmy, ósmy. W ogromnym, czarnym serze idziesz, biały robaczku, i tu...
Falkiewiczowi zagulgotało w nieogolonej krtani, aż siwe włoski błysnęły na podgardlu: — Trzeci poziom przy starych ogniach... Na wschód od pochylni A Źle naniesione na ostatnim rysunku... To podobno Falkiewicz, Falkiewicz naniósł źle ze starych planów?! Tak mówi pan dyrektor. Pan dyrektor wie lepiej.
Markszejder odsunął się od Tadeusza i wybuchł śmiechem, nad którym małe oczy trwały w nieruchomym przerażeniu.
— Nic nie rozumiem!
— W ogromnym czarnym serze nie tak łatwo zrozumieć. Pan na stałe, panie Mieniewski, czy przejazdem? Wszystko, wszędzie kapitał.
Spod przymrużonych powiek Falkiewicza patrzyły obie źrenice, potem już tylko iewa, wreszcie i iewa zgasła. Światło restauracji błyszczało po dawnemu mętnym, krzywym blaskiem, pan geometra Falkiewicz trwał jednak dalej nie poruszony, odęty, jakby już w szczególnym, własnym, dla siebie tylko przeznaczonym mroku.
Młody Mieniewski usiłował podtrzymywać rozmowę. Poziomy czy pochylnie, rzecz nie w tym. Rzecz cała w tym, że dyrektorzy idioci. Rozumie pan szanowny? Zawsze wszędzie na świecie dyrektorzy zwierzchnicy, głowacze. Ale nie, żeby w głowie mieli rozumu więcej, tylko starość, cholera! Ciężar, waga, to to!
Pan Falkiewicz nie odpowiadał więcej. Siedział nie poruszony, mroczny. Zdawał się słuchać z bezradną lubością swego sennego oddechu. Długo tak trwali naprzeciw siebie. Tadeusz wobec milczącego masywu Falkiewicza zgrywał się, gadał, usiłował ożywić tę opiekłą niemrawość, na próżno.
Było już około północy. Mieniewski poszedł na dworzec. Przez godzinę udawał w drugiej klasie gościa, czekającego na pociąg. Wreszcie dworzec zamknięto. Wrócił do miasta. U Cieplika już ciemno. Przesadził parkan Domu Ludowego, jeszcze raz opiekuńczo zbadał położenie garów i wszedł.
Przysiadł na schodach pierwszego piętra. Zdrzemnął się. Księżyc świecił wyraźnie, z daleka dochodziło fukanie jakichś maszyn. Jakże tu nie myśleć o przedziwnym położeniu? Nie miał prawie pieniędzy. Ani mieszkania. Jakże tu nie pomyśleć o samotności wśród ludzi?
Napełniała Tadeusza dumą, nadzieją, wesołością prawie. Przypomniał sobie nagle, że w „koronacyjnym“ apartamencie ojca śpią teraz murarze. Drzwi z pewnością na klucz nie zamknęli.
Wszedł cicho do środka. Pokój cały jakby kołysał się w równym oddechu śpiących. Przez wielkie okna bił blask księżyca na ścianę z siwym Marksem. Murarze leżeli w głębi długim szeregiem.
Stare, wojskowe doświadczenie doradziło Tadeuszowi skierować się ku oknu. Im zimniej, tym w takich miejscach bywa do spania luźniej. Położywszy się ostrożnie na ściółce, odetchnął. Po lewej stronie było zupełnie cicho. Po prawej ruszało się coś ustawicznie, nie zwracał na to jednak uwagi.
Jeszcze raz przemawiał w myślach do ojca. Teraz dopiero przypominał mu Dusia. Gadałeś przecie, stary, na włos od nagłej śmierci!
Powściągliwy zrazu ruch od strony okna przeistoczył się w szept, w gwałtowne szamotanie. Potem jakby się coś gwałtownie urwało. Na piersi Mieniewskiego spadł ktoś, całym ciężarem. Tadeusz chwycił tego kogoś przez pół, aby precz od siebie odrzucić — nie był to żaden murarz, ani robotnik, ani nikt, lecz właśnie dziewczyna.
Długo leżeli obok siebie bez ruchu, skłopotani i onieśmieleni.
Księżyc zeszedł z Marksa, srebrzył frygijski kołpak Marsylianki, płynącej pierzastymi skrzydłami nad drukowanym tłumem.
Ogarnęło Tadeusza poczciwe, solidarne koleżeństwo niedoli.
Niedziela, piękna uroczystość partyjna — dlaczegóż mają sobie ludzie odmawiać?
Zasnął.
Przebudził się, objęty ramionami, odurzony suchym zapachem wapna, słomy, ściółki.
Twarzy własnych nie mogli prawie rozpoznać w ciemności. Księżyc stał już teraz w ostatnim oknie. Widzieli się jakoby przez mgłę, przez pasmo sennego domysłu. Tuż przed oczami, zionąc ciepłem w zamknięte źrenice Tadeusza, szeptały coś jej usta.
— A z kim, naprzykład, dotąd wyrabiałaś?
Nic mu na to nie odpowiedziała, ani po raz pierwszy, drugi, ani trzeci. Uczuł, że pytanie to sprawia jej wielki ambaras. Zaprzestawała bowiem wszelkiego ruchu i pieszczoty, niczym martwa. Rozrzucił na niej szmaty i oplótł ramionami. Tyle radości doznał w tym uchwycie! Wiło mu się przez ręce ciało mocne i rzeźwe, tak szybkie i prężne, że nie mógł uściskami nastarczyć.
— Wstyd, tak prosto z ulicy.
— Wstyd — powtórzyła i wszystkie siły ją opadły. Ruchem ochrony, ucieczki, wtuliła się w ramiona. I tu, na piersiach Tadeusza, zwinąwszy się w kłębek dodała:
— Wyrabiałam. Wszyscy wyrabiają.
Dyszeli coraz ciszej i zgodniej. Może jeszcze coś mówiła? Nie były to już jednak słowa, lecz raczej jakby woda miejsce sobie żłobiła przez oporny grunt.
— Co ty tam opowiadasz?
Ręce jej przylegały do szyi Tadeusza, do piersi, brwi, do czoła na króciutką chwilę, by stwierdzić, poznać i w Zawstydzeniu uciec. Ruch najprzeróżniejszy, niespodziany a czuły.
Aż oto, westchnęli razem, niby na widok olbrzymiego światła, czy cudu, czy czarów nadziemskich: i zaraz w tysiącu rozjątrzonych pocałunków zwarli się ze wszystkich sił przystając do siebie twardo, szczelnie, nagle, jak zatrzaśnięte drzwi.
Jeszcze i znów, i jeszcze, i nigdy dosyć, znowu i znowu jeszcze!
Księżyc już zszedł z skrzydlatej Marsylianki, świecił na skraju; legowiska, czekali z głową przy głowie ułożoną. Tadeusz przemyśliwał nad czymś, w śmiechu i we wstydzie, że leader mknie sleepingiem do swej pelargonii i że nic w życiu nie wiadomo... Gdy oto uczuł, że po ramionach i szyi spływają mu łzy.
— Czegóż beczysz?
Podgarnąwszy się bliżej utrwaliła się mocno we wnęce jego ciała.
— Przy niedzieli — westchnęła przeciągle — dobrze też jest popłakać.
— O co?
— O to.
— Czyli o co?
Powiedziała mu do ucha najbardziej tajemniczym szeptem: — Nie wiem o co.
Przebudzili się, objęci uściskiem. Już świtało. Wyrwała się z barłogu. Skoczył za nią do sieni, dopadł na pierwszym piętrze, przy zakręcie schodów.
Twarz dłońmi zasłaniała, przygarniał, schlebiał tak się sobie nadarzyli, chciał koniecznie wiedzieć jak ma na imię? Wtedy nareszcie okazała mu twarz swoją bladą, okrągłą. Nieskładny profilek znaczył się na perlistym niebie szarym rąbkiem chłopskiej wycinanki.
Spojrzeli sobie w oczy.
Źrenice miała duże, szare, pełne światła.
— Więc, jakże ci na imię?
Przez rozchylone zęby zionęła pośpiesznym oddechem:
— Wołają mnie Lenora.
— To znaczy Leonora?
— Leonora.
— A na nazwisko?
— Nazwisko jest rzecz policjanta.
— A gdzie mieszkasz?
— Tego wcale nie trzeba.
Przyparł ją do framugi.
— No, to mieszkam — śmiała się kręcąc szyją wśród twardych pocałunków — u starych Szymczyków, daleko za Zielonem.
Tu nagle wydarzyło się jakoby go pożegnać chciała uroczyście: i czoło, i oczu oboje, i jeszcze raz usta z ustami i nakoniec jednym objęciem przez pół. Objęciem, które nie siła kończy, lecz dopiero dech ludzki.
I uciekła. Widział jak pędzi podwórzem, obok beczek z wapnem, obok ukrytych garów, jak się przegina przez płot, jeszcze raz w skoku nogi odsłaniając białe i strzeliste.
Przez chwilę słyszał prędkie kroki po kamieniach i znów wszystko umilkło.
Patrzył na czerwoną fasadę Domu Ludowego, rozpostartą w głębi podwórza niby zapuszczona kurtyna. Listwy okien i wrót dziergał przymrozek białą, ścisłą koronką. Tuż pod wysoką ścianą leżała wiecha wytrącona jeszcze wczoraj leaderowi przez Drążka. Oszronione badyle i liście sterczały z czerwonego papieru jak ze krwi.
Tadeusz siadł na słomie i z trudem rozwarł oczy. Równy głos wielu syren warczał przeraźliwie.
Dwa porzucone trzewiki znaczyły drogę od barłogu ku gromadzie murarzy, która miotała się u drzwi przeciągając ku sobie raglan.
— Cóż to za głupie kawały — krzyknął — oddać mi moje palto!
Wyskoczył z barłogu na środek sali.
— Pa-a-alto?...
Dostał w głowę, pod oko, w kark.
Biją. Biją, walą, ani chwili do stracenia. Nie było czasu na honor, czy obrazę; Tadeusz nie oddawał w pysk, czy w papę, tylko swingiem, grzbietem ręki, fachowo, prosto w brzuch. Wracała mu w tym szamotaniu pamięć najzbędniejszych szczegółów. Jak wczoraj wieczorem bezrobotni przed tymi samymi drzwiami o litość skamlali, jak takiego samego ranka stał na schludnej słomiance, a „izdebka“ zgrzytając zamkiem pytała — czy to mleko?
— Ja ci tu, draniu — powtarzał, łomocąc po brzuchach — ja ci tu, draniu, mleko wypuszczę!
Kopali ciężkimi butami i klęli potwornie.
Najbliżej doskakiwał czarny, wielki wyrostek, póki nie dostał uppercutem w szczękę. Wtedy jednak czterej mniejsi, tłukąc naoślep, oblepili Tadeusza zewsząd. Czuł coraz więcej uderzeń, zwłaszcza jedno, szczególnie groźne, zadawane podniesionym z ziemi trzewikiem.
Jeszcze raz wyrżnął jakiegoś murarza w rozchylone zęby, gdy oto okazało się wielkie, puste okno i mignął przed oczami własny but...
Tadeusz zatoczył się i upadł. Nie pamiętał, kiedy murarze uciekli. Ocknął się ze smakiem krwi w ustach.
Przebudzenie, godne zaiste amerykańskiej dosłowności. Gdzie płaszcz? Nowy, reprezentacyjny raglan? I gdzie buty? Jeden leżał tuż obok na słomie, drugi stał samotnie przed drzwiami. Z raglana ani śladu. Trzewików, głupie chamy, zapomniały ukraść.
Podniósł głowę, lecz sama upadła na ściółkę. Potłukli go boleśnie. Przede wszystkim sprawdzić obie ręce. Coś zlepiało nieznacznie palce lewej dłoni. Jakby cieniutka pajęczyna. Z obrzękłych palców ściągnął dwa szare włosy. Malutka, śmieszna radość przeleciała przez myśli: no tak, to będą długie włosy tej dziewczyny, Lenory. Zegarka nie ukradli, ale rozbili szkło. Zmiażdżyło się na godzinie szóstej. Musiało już być znacznie później.
Ruszył na czworakach w poszukiwaniu trzewików i małego zawiniątka z rzeczami.
Nie ukradli browninga! — Tadeusz schował broń do kieszeni i ostrożnie wyszedł na schody. Lewe drzwi pierwszego piętra zastał na głucho zabite. Zawrócił w prawo przed napis: Antoni Drążek.
Nigdzie żadnego dzwonka. Mieszkanie otwarte — Tadeusz znalazł się w ciemnym przedpokoju, zawalonym wysoko aż po strop wszelkim budownictwem.
Skrzynki, heble, wory jakieś i rury blaszane. Stąd do jadalni. Cerata błyszcząca na stole. Coś dziwnego działo się w tym mieszkaniu, jakby gdzieś w głębi bił ktoś komuś brawo?... Pulchne oklaski to się leniwie wlokły, to znów, wzmożone, śpieszyły niepomiernie.
Z jadalni dalej: gabinet pana posła.
Biurko, brązowy garnitur, fotele, na ścianach fota towarzyszy, leader wiekopomnie sepią wyciągnięty w ramie orzechowej.
Tadeusz zatrzymał się przy biurku, zdumiony.
Za gabinetem w głębi następnego pokoju, ograniczonej drzwiami, ujrzał znaczny wycinek białych, kobiecych pleców, rozłożony na niebieskiej kanapie. Nurzały się w nich czerwone, połyskliwe ręce, mięsząc ciało jak ciasto.
— Tam do diabła — krzyknął przez zapuchnięte wargi.
Rozwalone na kanapie plecy jęknęły wstydliwie głosem pani Drążkowej. Drzwi zasłoniła osoba w białym szpitalnym fartuchu. Szła prosto na Tadeusza, przedstawiając się co krok, między stołkami, nad ceratą w szarym odmęcie jadalni, w ciemnym przedpokoju pośród worów z cementem.
— Jestem masażystka Knote, Knote jestem, Maria Knote.
Jak później opowiadała wtajemniczonym — wszystko trzęsło się w niej ze strachu na widok takiego sobowtóra z rozbitą twarzą, poranionym czołem i słomą w wystrzępionej fryzurze. Chciała go koniecznie przytrzymać, uchylał się jednak przed dotykiem śliskich od wazeliny rąk.
— Jestem Mieniewski, syn posła Mieniewskiego, rozumie pani?
Zrobiło mu się niedobrze, wyprowadziła go na górę, do sali murarskiej, tu złożyła na słomie.
Po długiej chwili otwarł oczy: pochylała się nad nim twarz czerwona, okrągła a przecie jakby sowia. Półkule mięsistych policzków rozgradzał krótki, ostry nos, nad którym w dziwnej bliskości płonęły duże piwne źrenice.
— Pani jest masażystką? Może pani zobaczy, czy mi gdzie czego nie połamali?
Złamania żadnego nie było, pobicie natomiast gruntowne.
Skutki wiecu?!... Kto mógł tak pobić syna posła Mieniewskiego?! Zbiegła na dół. Trzeba opatrzeć rannego. Nie powiedziała Drążkowej, co za jeden...
— Czy ma tu pani gdzie pod ręką szmatkę, watkę, jodynę, sublimat? — Knote miała to wszystko w torebce z przyborami, po cóż jednak rozchodować bezzwrotnie?!
— I sublimatu nie ma? No, to chociaż trochę spirytusu!
Bądźże tu teraz mądry: pani Drążek czeka na dole, ledwie rozmasowana, na górze krzyczy syn wielkiego człowieka, że mu krew upływa.
Pani Knote miała do opatrunku ręce jedyne! Lekkie jak motyle. Gdy jednak w tylu miejscach twarz człowiekowi rozbiją, to i motyle nie poradzą bez wyrządzenia bólu. Rzekła więc Tadeuszowi na pociechę:
— Co się tylko dało, wypisali panu na policzkach.
Nie pytała, kto. O, nie. Jeszcze nie.
Obrażony głupim ujęciem sprawy, odwrócił się na bok, przy czym browning wypadł z kieszeni na słomę. Pani Knote zbladła śmiertelnie. Nikt z rewolwerem w kieszeni nie śpi darmo między ludźmi. Nikt, jako syn wielkiego posła, nie ma darmo porozbijanej twarzy...
Zstąpiło na nią jakby nagle olśnienie. Zwiastowanie! Całe życie może człowiek czekać na próżno, potem nagle chwila taka przychodzi. Pan młodzieniec, Tadeusz Mieniewski, poruszany tu jest jakąś ukrytą ręką?! Dlaczegóż nie odjechał razem z ojcem? Został? W jakim celu? Został bez żadnej wiedzy towarzyszy?
Pod zamówką kawy, zbiegła co żywo na dół.
— Kawy, kawy! Moja pani Drążek, skończę panią przy blasze, na stojąco.
Poczłapały do kuchni, zasłoniły okno. Zdaniem pani Drążkowej Knote była kobietą-zuch, do tańca i różańca. Jedną rękę nalewała kawę, drugą masowała nerkowe krzyże pani posłowej, zwrócone ufnie do drzwiczek kuchennego pieca.
Zalewać kawę, masować, a równocześnie dobrze uważać, co się mówi!
Taki Tadeusz Mieniewski może okazać się złotą żyłą, wielkim losem na loterii. Jest na pewno nitką niewiadomego kłębka ciemnych intryg. Niestety, pani Knote nie mogła ukryć tej nitki na własny użytek. Taki jest los człowieka biednego.
Biedny musi się ciągle ze wszystkimi dzielić.
Ostrożnie podzielić się z Drążkową. Jądro rzeczy musi pozostać nietknięte do wieczora. Wieczorem usta małej, biednej Knote wyjawią rzecz dyrektorowi.
Poleciała na górę z świeżutką czarną kawą. Chory wypił. Całkiem pospolicie otarł usta ręką. A potem zaczął gadać. Po kawie. Oczywiście. Nic tak nie otwiera zaufania jak ten gorący napitek.
W gadaninie chorego były dwa ciemne miejsca. O jakichś szujach i złodziejach, pierwsze. Od drugiego zatrzęsła się pani Knote: gdy chory wspomniał o piorunującym wynalazku, ukrytym w dołach z wapnem.
— Jeżeli pani piśnie o tym komuś słówko!
Bomba!!!
Pani Knote zaparłszy dech w piersiach ujrzała samą siebie w pysznym gabinecie wielkiego dyrektora z takimi oto słowami w swoich małych ustach:
— Twoja biedna Knote ocala ci życie.
— Pan tu nie ma nic do roboty — rzekła do Mieniewskiego. Łzy napłynęły jej do oczu. — Najlepiej będzie u mnie przeleżeć, wypocząć. Pod umiejętną opieką. Mam wolny malutki pokoik. Będzie panu jak w puchu.
Tadeusz przyjął zaproszenie. Nie miał na razie nic lepszego do roboty.
Brała w osobie tego Mieniewskiego krzyż Pański na siebie. Ale ostatnie tygodnie z tymi wszystkimi wiecami, pochodami już były straszne! Jeżeli teraz przyniesie tam do gabinetu dyrektora rozwiązanie zagadki?
Zeszła na dół, cichutko, na palcach.
Pani Drążkowa grzała się przy kuchni, goła jeszcze, nakryta tylko żółtym swetrem.
— Stoi pani tutaj — masażystka kończyła szybko rozcierać duże zimne uda — a tymczasem na górze w waszym Domu Ludowym leży sobie na słomie, pobity, pokrwawiony syn leadera Mieniewskiego.
Trzeba było powiedzieć w końcu, że to on. Tylko o bombach, o bombach ani słowa.
— Na słomie?! — wrzasła pani Drążkowa.
Drążkowa narzuciła na siebie letni płaszcz mężowski i we dwie, razem, podkradły się na górę. Klucz był w dziurce. Nacisnęły klamkę, wyciągnęły klucz i na wszelki wypadek zamknęły ową salę na dwa spusty. Po czym przywołały co prędzej posła. I sekretarza Kozę. Kogo by jeszcze?
Już dość, nikogo więcej.
Nie powiedziały ani słowa, póki poseł nie usiadł za stołem i Koza z czarnymi drelichowymi ochraniaczami na rękawach nie stanął przy kredensie w jadalni. Wtedy dopiero powiedziały.
Bardzo ciężkie położenie. Leader partii nie na to przecież przyjechał tutaj uspokajać opinię, aby ta opinia w podziękowaniu tej samej nocy synowi gębę rozbijała?! A może syn na kogoś dybał? A jeżeli dybał z rozkazu ojca i rzecz się nie udała? A może zamachu tego dokonali komuniści? A może kapitał?
Poseł Drążek nie mógł iść na górę. Nic mógł się teraz do niczego mieszać. Nie pozwalała mu na to powaga stanowiska.
— Wy to zbadacie, towarzyszu Koza.
Musieli go błagać we troje, wypił przy tym dwie szklanki kawy z mlekiem, zagryzł bułką, zbladł, zgodził się i, jak stał, z czarnymi płóciennymi ochraniaczami na rękawach, poszedł prosto na górę.
Długą chwilę wrzeszczeli równocześnie, Koza słowo — szacunek, Mieniewski — bezczelność. Koza per — towarzyszu, Mieniewski — że gwiżdże. Koza zaklął ostatecznie Tadeusza na ogólne dobro. Nic więcej: zwykłe, ogólne dobro.
Po długich targach uchwalili, że w przeciągu pięciu minut Tadeusz zejdzie bez żadnych przeszkód na podwórze do miejsca beczek z wapnem, wydostanie swoje naczynia i opuści Dom Ludowy. Tadeusz zażądał, by przy bramie czekała na niego masażystka. Dla określenia pięciu minut pożyczył sobie od Kozy zegarek.
W obrębie pięciu minut ukazał się Tadeusz na podwórzu. Ludzie pracowali, jak zwykle przy budowie, nikt nie mógł przypuszczać, że dzieje się tu coś ważnego. Tadeusz ruszył w stronę dołu. Oba gary stały spokojnie pod deską. Postawił je na klepisku, zawiniątko oddał do potrzymania masażystce i przystąpiwszy do Kozy rzekł:
— Nie oddam wam zegarka, póki się mój raglan nie znajdzie. Złodzieje murarze, raglan był brązowy w kratkę.
I poszli. Razem z masażystką. Zabłoconą przecznicą, wśród krzywych parterowych domków za węgieł Rady Kopalń i Hut.
— Czemuż to pani w chustce chodzi — spytał po drodze — a nie jakoś po ludzku?
— Trzeba znać swoje miejsce — odpowiedziała — panie tylko chodzą w kapeluszach.
Minęli koślawą furteczkę. i Tadeusz przemierzył spojrzeniem dookolne drewniane schowki, chlewiki, wychodeczki, kasztan w środku podwórza uschnięty i skosem warg zapylił panią Knote:
Gdzież tu postawić gary?
Pani Knote zrzuciwszy z pleców chustkę biegała w szpitalnym fartuchu dokoła, niczym biała, wystraszona mysz. W pracowni będzie niewygodnie, może lepiej w nyży? Przeszli więc do tej nyży.
— Jak tu ciemno?!
Knote zapewniała Tadeusza, że rano, zwłaszcza w lecie, jest całkiem jasno. Postawił gary ostrożnie na stoliku pod oknem. Okno malutkie i zakratowane, jak w więzieniu.
A więc od razu, od razu padło to złowieszcze słowo!
— Całe Zagłębie, proszę pana, to przecie jedno więzienie.
Przeprosiła go do pracowienki.
Układał w myślach list do ojca. Że z życiem robotniczym zupełnie tak samo, jak z wojną. Tyś był ojcem narodu na tej wojnie, a ja zwykłym żołnierzem, Ty jesteś, oczywiście, ojcem robotniczego ludu, a ja zwykłym nędzarzem. Wcale duża różnica? I — że mogliby się jeszcze porozumieć, należało by jednak w tym celu zasypać jakiś rów ogromny i głęboki, zasypać go prostą, a tak pospolitą, a tak trudną szczerością...
Gdy zamykał oczy, zasypiał. Gdy je otwierał, patrzył z podziwem na urządzenie pracowienki, podobne do klozetów niemieckich pociągów pośpiesznych. Mało to ich widział podczas wojny?!
Ręczniki równo złożone w czworobocznej puszce blaszanej, nad wywrotną miską umywalni kureczek kolejowy.
— Czy pani jest Niemką?
— Mój tatuś był Niemcem.
Klozetowe urządzenie przeistaczało się pod jednym oknem w wyłożoną poduszkami sypialnię, pod drugim w ambulatorium chirurgiczne. Stały tam w szklannej szafce rozmaite szprycki. Nad nimi, niby czerwony znak zapytania, wyginał się na ścianie gumowy zwój hegara.
Pani Knote zaprosiła Tadeusza do nyży. Kołdra wysoko zaścielonego łóżka kokieteryjnym odchyleniem zdawała się nęcić do snu. W popękanym piecu trzaskał szybki ogień chwiejąc rózgą promieni na podłodze.
Tadeusz, mimo że mu to przyszło bardzo trudno, przywlókł krzesło aż pod okno, żeby zobaczyć widok.
Nie zasnąłby inaczej.
Pani Knote wydała nagły okrzyk.
— Co się stało? — spytał nie odrywając spojrzenia od ściany przeciwległej, oddalonej nie więcej, niż na łokieć.
— Nic — odpowiedziała Knote. Teraz — miała pewność. Wszyscy zbrodniarze oglądają zawsze swoje drogi odwrotu.
— Cóż to za diabelska ściana tak się tu blisko rozsiadła?
— Bynajmniej nie diabelska. To tylko tylna Ściana Rady Kopalń i Hut.
Pani Knote wycofała się do pracowienki. Czy można opanować tysiąc myśli na raz? Przez te myśli przeświecał jednak w głębi mały, skromny obraz: jak taka sobie Knote przykłada rękę dyrektorską, z sygnetem szlacheckiego pochodzenia, do bezbronnej, pracującej piersi i oświadcza: jest u mnie on i jego bomba...
Wtedy dyrektor podejdzie do niej i bez jednego słowa pocałuje ją w rękę, jak matkę. On, dyrektor, który rządzi tyloma zakładami i tyle ma z tym zmartwień. Ustami jego wszystkie te zakłady pocałują ją w rękę. A potem pójdzie dyrektor przed tego swego przeklętego Coeura i tak wysoką kartę rzuci na stół?!
Jakże to dziś inaczej szła robota?! Już szczegółowo zapędzlowała młodą sztygarkę z „Paryża“, już zadała drugiej chininę z gorącymi kąpielami — ile tylko wytrzymać można, moja pani — już Felce Domagało założyła czarodziejską gumkę, po której przyjdzie poronienie jak mur.
Woda, dla niepoznaki odgłosów płynie z kranu, rozkładają się przed tobą te młode ludzkie żaby i składają, a ty lecisz myślą zabłąkaną w swą coraz lepszą przyszłość.
Przypatrzyła się jeszcze gościowi swemu przez dziurkę od klucza: siedział na łóżku. Pisał przy świecy, w wytarganej, zbójeckiej koszuli. Odegrzała mu wczorajszych zrazów z tureckim pieprzem i przyniosła z szafy koszulę nocną swego dyrektora.
Miała ich kilka u siebie, od wypadku, gdyby się kiedyś jakoś zapóźnili we dwoje...
Tadeusz spytał, czy to męża?
Wątpliwi ludzie zawsze będą mieli taki węch...
Odpowiedziała prawdę, że jest wdową. Mąż, Niemiec tutejszy, umarł w pierwszym roku wojny — jako nigdy nieodżałowany człowiek.
— A widzi pani — chrząknął Tadeusz i jeszcze raz przemruczał sobie list do ojca:
Piszę przy świecy. To nie ważne.
Za ścianą warczy motor, puszczają śmigę pokazu lotniczego i odkręcają solidnie wszystko, coś wczoraj na wiecu zakręcił. Bądź spokojny, na urzędowych Twoich cymbałów nie liczę areale.
List. Dowód pisemny! Z listem tym weszła w panią Knote pewność, że Zagłębie lada dzień wybuchnie. List ten otworzy dzisiaj pan dyrektor. Dziś wieczorem. Do tego czasu nikomu ani słowa.
Jedno tylko jeszcze gruntowniejsze sprawdzenie położenia: gdyby przewąchać sprawę u Supernaka?! Supernak wiedział zawsze wszystko, zamówkę miała jedyną w wypożyczonej Supernakom maszynie do szycia.
Myśl o maszynie była drugim dowodem, że Zagłębie stoi nad przepaścią. Ponowne zwiastowanie, od którego pani Knote chwyciła się za serce: w poprzedniej rewolucji tak samo przecie straciła maszynę. Tak samo pożyczyli od niej, potem gdzieś uciekli i musiało się po kościach rozejść.
Prędko, szpryce do szafki, biały fartuch na kołek, list Mieniewskiego za staniczek na piersi, całe mieszkanie na klucz.
W samych drzwiach spotkała się z Kozą. Oko w oko. Dom Ludowy nie miał widać czystego sumienia, gdy już węszył.
Uśmiechnęli się do siebie krzywymi twarzami i cóż jeszcze? Wiedziała, że miał pełne usta różnych pytań. Niech próbuje. Nie był dla niej poważną figurą ten cały sekretarz. Mało to dziewcząt zepsuł, mało to płukała po nim i gumek zakładała?!
Koza zapytał nagle, czy syn leadera nie wspominał, przypadkiem, o zegarku?
— O zegarku? — Knote roześmiała się udatnie. Nic jej nie było wiadome o żadnych zegarkach.
Minęli elektryczną lampę Rady Kopalń i Hut, pod którą ustawiony w podwórzu aeroplan warczał okazowo przed nielicznymi widzami.
— Pani się śmieje — Koza wziął ją mocno pod rękę i posunął aż na brzeg chodnika — a tu nie ma nic śmiesznego. Lepiej by było, żebyśmy się razem trzymali. Wie pani?!
Wzruszyła ramionami. Ponieważ stali już przed apteką, więc ostatecznie rzekła:
— Aptekarz kręci swoje, żyd w owocarni swoje, a ta lokomotywa za hutą znowu swoje. Tyle wiem, co i każdy.
Jemu miała powiedzieć, takiemu smarkaczowi?
Wstąpiła do apteki po talk i tym sposobem Koza został na dziś spławiony. Z apteki, prosto przed siebie, nieprzerwanym władztwem dyrektora Kostrynia. Od tego muru ciemnego, od lamp wysokich w kurzu promieniujących, od stuku ludzi, co się wędzą za szklanną łuską huty, do iskier drżących pod niebem, łunami przypieczonym wszystko było we władztwie.
Nawet w sobie samej nie śmiała nazwać go imieniem chrzestnym, które brzmiało: Feliks.
Myśl, że wielki dyrektor, choć ciała nikłego, nią właśnie, taką sobie masażystką raczył się zajmować, napełniała panią Knote bezgranicznym uznaniem. Uznaniem, które przechodziło w nieustanny strach. A z tego strachu wynikały wielkie brylantowe litery, piszące jedno słowo w głębi oddanych piersi, cudne słowo: Dyrektor.
Czy nie wstyd z wyrazem takim obnosić się wzdłuż coraz lichszych ruder, po rozjeżdżonym błocie?
Za ostatnią budowlą Osady leciała w noc pustka przeogromna, miękka od sadzy i wilgoci, wstrząsana twardym stukotem tysiąca różnych maszyn.
Do Szymczyków, przy których mieszkały Supernaki, trzeba było przejść po wielu kładkach, nad smrodliwymi stawami, co je aż tu huta spod siebie wypuszczała.
Szymczyki przyjęli ją uczciwie. Stary był palaczem w kotłowni na „Erazmie“, człowiek cichy i słaby. Wiedział, że co się koło Zarządu i Dyrekcji obraca, to jest władza. Takim ludziom bez ogródek wszelkich oddawał cześć jak sakramentom.
Co żywo podkręcili knot w lampce, Szymczykowa zaraz do miotły. Szymczyk wytarł stołek i uroczyście postawił na środku izby obrzękłymi palcami. Od zbytniego ognia pieców wciąż mu wodą napływały.
Knote, mocno usiadłszy, kilka chwal syciła się w milczeniu popłochem gospodarzy.
Biedę tu mieli teraz, że kto zna tę biedę, to ją przeziera do cna. Parę desek i parę cieniów na krzyż, to ich meble. Nad kominem kilka garnuszków, które świecą suchością z długiego odpoczynku.
Pani Knote, gdy się już wobec jej powagi dosyć milczenia najedli, zaczęła sama od wychowawczej troski, to jest od syna. Cóż ten syn? Sprawy takie wie się w Zagłębiu, jedni o drugich wszystkie. Szymczykom dzieci umierały jak muchy, ten jeden chłopak został, ale nie mógł do swego fachu trafić. Prosił się do warsztatów, wzięli go do murarki.
— Moja pani — jęczała spod pieca Szymczykowa — na taki czas przychodzi chłopczyna co dzień, z rozmarzłymi nogami, z zapuchniętymi rękami. To przecie małoletnie jeszcze.
Pani Knote nie odpowiedziała i na tym urwał się początek bytności.
Nic nie można było wyczytać z Szymczyka. Miał twarz jak jeden kłak, chłopisko zarośnięte, zwichrzone, kostropate. Tak się bał, tak się ciężko z sobą nosił, tak mu grało w wysuszonych płucach i wnętrznościach!
Za oknami jęczał czarny przeciąg, przez ścianę darły się okrutnie dzieci, obluzowany oddech starego palacza przechodził jękliwie, że naraz wszyscy troje przycichli w izbie.
Zadrapało do drzwi, wcisnął się malutki brudny piesek. Poszedł sobie dokoła, obwąchał stare graty i siadł grzecznie pod piecem.
— Buruś — rzekła pojednawczo pani Szymczykowa.
— Wasz? — westchnęła Knote.
— Gdzie tam nasz. Supernaków.
— A cóż wiecie o strejku? — spytała nagle pani Knote. Można by powiedzieć, że się w izbie jasno zrobiło od tego zapytania.
Palacz pochował oczy w kłakach rosochatej twarzy i świszcząc rozdętymi płucami wystąpił na środek lepiska:
— Pracy chcemy, moja pani Knote. — Na dowód czego okazał ręce poranione, kosmate, z końcami palców wodą nabranymi, jak zgniłe agresty.
— No — Knote mocno strzeliła językiem — a coście wczoraj słyszeli na wiecu?
— Na wiecu?! — Wydawszy ten okrzyk Szymczykowa cicho zapłakała. Skąd weźmie człowiek sił do takiej rozmowy, gdy z pożyczką zalega? Pożyczyli przecie u tej Knote — kiedy — a jeszcze nie oddali!
Szymczyk ruszył znowu spod ściany, znów pod światło z twarzą żałosną, zaciśniętą.
— Wczoraj? Wszystkiego, że siedzieli w słońcu, pod laskiem nad wodą. Tam sobie oddech chłodził, tyle było, nic więcej, na wiecu zaś nie byli.
Knote stała na środku — czarny nieporuszony posąg. Naprzeciw niej drżał Szymczyk i kłamał w żywe oczy: za robotniczą prawdę, nigdy nie sprzedaną, swoją i Supernaka, i Dusia, i wszystkich ugniecionych towarzyszów stąd aż po wszystkie krańce.
Nie dogadali się w tej sprawie. Jakoś inaczej trzeba było kluczyć koło takich chamów, ale na to nie starczyło pani Knote serca. Dopiero gdy wspomniała o procentach, z którymi bezwstydnie zalegają, każdy się znalazł na własnym podwórku.
Nie mieli z czego oddać. Na dowód Szymczykowa ręce Knote ucałowała prędko, mokro, z zupełną szczerością.
— To ci dopiero nędza. — Tymi słowy zakończyła tu swą bytność pani Knote i przez sień wstąpiła do Supernaków.
Supernaka nie było. Można wszystko, jeżeli co nowego jest, wypompować z żony! Pod obrazami przy łóżku piętrzyła się aż do poduszek góra kapuścianych głów. Nad tą górą skrzypiącą białym ścisłym liściem, płonęły oczy Supernaczki, czarne, bystre, zda się aż dosłyszalne, tak niezmiernie gorące.
— Czy się nie mylę — zaczęła Knote tutejszą swą bytność — chyba na szkielet pani wyschła?
Supernakowa wyciągnąwszy ręce nad kapustą poświadczyła chudymi ramionami.
— I to przy takim bogactwie! — Knote zawsze bez ogródek oskarżała starego Supernaka przed żoną o skąpstwo. — Chyba już panią, czwartą, na tamten świat wyprawia! A dwa pokoje ma z łaski kopalni, gdy ludzie duszą się w jednym po dwadzieścioro. Niech no otworzy tę swoją drugą izbę, ileż tam kryje wszelakich pięknych mebli! Umierasz pani przez to!...
Chora nic.
— Umierasz pani przez bogactwo i przez fałszywe leczenie.
Wiadomym było, że portierka leczy się u nowego księdza. Wyklętego. U tego Kani. Na Zielonem i wszędzie przepadały za nim kobiety. Ziół zadawał portierce różnych i huśtanie na huśtawce, żeby płuca wietrzyć.
— Cóż pani ma z huśtania? Wymioty i nic więcej.
— Ma, co ma — odezwał się dziewczęcy głos zza szafy.
Lokatorka Supernaków, Lenora. Pani Knote dawno sobie łamała głowę, czym się to działo, że taki koń-dziewczyna nigdy jeszcze nie była w pracowience z „kobiecą dyskrecją1“.
Ale co? Zamiast podejść te baby i wyciągnąć z nich wszystko, co się w burzliwym czasie między ludźmi gotuje, pani Knote narzuciła się niepotrzebnie na księdza: spiskują tu z nim! Na dowód czego ukazała druty przez sufit wyciągnięte i zakręcone. Druty radia. Po co takim ludziom, kto to płaci?! Czego się z takich słuchów dowiadują?!
Naskoczyła na księdza, baby zamurowało, wtedy oblana nagłą „szewską“ pasją zażądała nareszcie swej maszyny do szycia.
— Oddajcie mi maszynę, po tom przyszła i możecie pozdychać.
Maszyna spod obrazów znalazła się na stole. Zaglądnęły z Leonorą do czółenka, dla sprawdzenia pokręciły korbą.
Niklowane kółeczko mieni się białością, portierka płacze, że jej ostatnie życie zabierają z maszyną. Wobec czego oświadczyła Knote, że maszynę sprzeda, wyjeżdżać musi, pisał do niej stryjek, odjeżdża stąd daleko do tych, co jej czek i ją.
Nikt nigdzie nie czekał i skąd tam jaki stryjek i dokądżeby jechać, ale z dobroci serca kłamstwo Knote poniosło, przez litość dla chorej, żeby wiedzieli, czuli i umajone mieli te swoje ciężkie łzy. Więc niech Lenora pomoże teraz odnieść maszynę.
Na powrotnej drodze gadały tylko o Supernaczce, która całą duszą wisiała na maszynie. W lecie tak się jej rozszerzyła klientela, że miała wcale niezłe zarobki. Stary wyjechał, stróżować na galmanach, wszędzie było czysto zamiecione, dzieci pięknie obszyte. Ale wrócił i powiada: możesz szyć, to możesz robić. Zagnał ją do kamieniołomów, żeby ją wpisać zaraz do Kasy Chorych. I wpisał, aby nie umierała darmo.
Nie takie rzeczy widziała i słyszała tutaj Knote, nie to było korzyścią. Gdy weszły do mieszkania i już maszynę postawiły, a Knote drzwi otwarła do nyży, gdzie leżał ów Mieniewski... Lenora jak nie wrzaśnie!
— Skąd go znasz?!
— Ja go znam?
— Skąd go znasz?
— Wcale nie znam. Śmieje się, że go tak murarze urządzili.
— Skąd wiesz, że murarze?
— A bo kto?
— Znałaś go?
— Może znałam?
— No, to znałaś? — Kolana ugięły się pod panią Knote. Wiadomo, że Lenora była szlaja. Ale kiedyż to się poznali ci dwoje? Syn leadera i taka oto dziewka? Chyba znali się dawniej? I nikt o tym nie wiedział?
Do kłębka nowa nić....
Rozstały się najgrzeczniej, — mieszkanko zamknąć i, długi mur huty minąwszy, z czymże podejść pod bramę dyrektorskiego domu? Siedem okien pierwszego piętra świeciło w złotym szeregu. Story pospuszczane. Trzy okna salon, dwa jadalnia.
Na ów widok doznawała Knote zawsze uczucia wody w uszach.
Przed samymi drzwiami napełniło panią Knote jeszcze większe uczucie modlitwy. Żyła przecie z tym człowiekiem, żonę jego i córkę masowała, ciało całej rodziny szło co dzień przez jej ręce. A gdy trzeba zadzwonić, w dołku ściska i ssie... Zadzwoniła. Przez całe schody, na czerwonym dywanie, wciąż uczucie modlitwy. Na piętrze, przed szklannymi drzwiami zaczynała się niepewność. Jak przyjmą, co powiedzą?!
Ten zapach przedpokoju! Perfumy, futra i salonowa politura. Jak gdyby elektryczność nawet miała tu swój zapach.
Pani Knote złożyła chustkę na krzesełku, powiedziała staremu służącemu: „Dziękuję bardzo“. Uniżonym spojrzeniem powitała wiszące na szaragach okrycia. Zawczasu, w przedpokoju jeszcze, przybrała drobny, cichy krok wiewiórki. Kroczkiem tym weszła do oświetlonego suto stołowego. Tu musiała odetchnąć.
Z wrażenia.
Nie zdążyła przymknąć powiek, gdy z salonu pan dyrektor Erazma i Katarzyny, Feliks Kostryń, przeliczył głosem, od którego zawsze dostawała wypieków:
Raz, dwa, trzy, cztery.
Zaczęła się muzyka.
Był to przecie dzień kwartetu, poniedziałek, co tydzień, najszczęśliwszy wieczór w zobopólnym stosunku. Pani Knote wyprosiła sobie u swego dyrektora, że „muzykalny“ wieczór spędza razem w mieszkaniu i pod pozorem pomocy do kolacji napawa się graniem.
Chwile te zaliczała do szczęśliwych. Przez jej ręce szły wtedy cała zastawa, serwis, srebro, piękne, wysokie kryształy. Rządziła całym domem, gdyż żonie, Stanisławie (o żonie dyrektora mogła dowoli myśleć po imieniu), nigdy się nie chciało.
Jeden oddałby duszę, gdy drugi palcem kiwnąć nie chce....
Rządziła po cichutku tym ogromnym dostatkiem i czuła się serdecznie „siostrą żony swego męża“.
Nakrywszy do stołu, mogła stanąć na ulubionym miejscu, między salonem a jadalnią. Plecami uważała jeszcze niejako na stołowy, a pełną, szczerą piersią „do łez“ słuchała muzyki.
W obliczu tej muzyki topniało wszystko, co ludzie wszędzie mówili na dyrektora Kostrynia. Mówili — ścierwo, Świnia, drań — bo go nigdy nie widzieli przy graniu. Trzymał głowę przytuloną do skrzypiec jak dziecko do łona. Łysina dymkiem rzadkich włosów zaciągnięta błyszczała mu wesoło, wielkie, czerwone uszy aż drżały z zajadłej ciekawości.
Zielone, wypukłe źrenice stały „całe“ w nutach. Widok tych źrenic utwierdzał w pani Knote przeświadczenie o dobroci dyrektora.
Jakież to porównanie z panem Coeurem? Żadnego porównania. Na sam widok Coeura czuła się pani Knote nie kochanką, metresą, czy chociażby zabawką, lecz zranioną matką swego dyrektora. Tyle Francuz wyrządzał tu krzywdy.
Lepiej nie myśleć teraz o tych wszystkich wstydach...
Dyrektor Feliks Kostryń wystawiał koniec języka przy muzyce, ślizgał się palcami po strunach przemyślnie, giemzowym bucikiem bił takt o posadzkę jak do tańca. Grał takim sercem, aż mu nogawka dygotała nad jedwabną skarpetką.
Coeur siedział nieruchomo. Skąd mu się brały białe połyskliwe piętna na czole i brunatnych policzkach? Ciemny był przecie, a błyszczał jak metalowa mutra, oczy czarne patrzyły nieruchomą iskrą. Wszyscy widzieli, że Coeur jest niby Francuz, ale inni mówili, że Holender i Niemiec, że jest z wysp dalekich, diabelski dyrektor kapitału.
Przez krótkie krucze włosy miał wytyczony rozdział, prostą, białą linijką, od widoku której krzyczeć się nagle zachciewało człowiekowi ze strachu.
Czemu?
Pani Knote wolała nie patrzeć i choć to był wielki bezpłatny zaszczyt sycić oczy widokiem możnego człowieka, spozierała na starego zawiadowcę „Erazma“, czy też na pana Stypka, donajętego dla wiolonczeli z miasta.
Biedni ludzie zawsze zostaną sercu człowieka bliżsi.
W instrumentach zaczął się skrzekliwy pośpiech. Czuły, zniecierpliwiony, jakby głos mordowanej świnki. Pani Knote wyrozumiała z lego, że muzyka dobiega już kresu. Skończyli.
Do salonu wtargnęły obie panie. Stanisława, żona, i córka, panna Zuzanna. Zuzannie można było przydomka panieńskiego „śmiało“ nie żałować...
Jasne, świeże, rozdźwiękłe brelokami nie potrzebowały, oczywiście, zwracać uwagi po drodze na tak nieznaczny szczegół jak domowa masażystka, przytulona do otwartych drzwi salonu.
Patrzyła pilnie na dyrektora Coeura: powstał, powitał się równiutko z matką, z córką. Uśmiechnął się swoim strasznym uśmiechem... Rozsuwanym bezgłośnie, jak na gumowych sprzączkach.
Co obie panie mówiły nie wiadomo, ale jak zwykle we wzorowym świecie, ubiła się z wszystkiego — niby wysoka, głośna, niewidoczna pianka!
Wtedy to dyrektor Kostryń postanowił napić się sodowej wody i wtedy pani Knote podając syfon na małej srebrnej tacy rzekła wtajemniczone słowo!
— Ważne...
Kostryń przymrużył oczy i westchnął:
— Co takiego?
Gwizdnął cichutko, poszli korytarzem do dyrektorskiego gabinetu, któremu w wezbranej piersi niosła pani Knote może ocalenie, uspokojenie, zawsze jak najwięcej serca!
Jeżeli, w korytarzu czy w salonie pachniało wielkim światem, jeżeli na czerwonym dywanie schodów słyszała pani Knote w sobie jedno słowo, „modlitwa“, to o całym urządzeniu gabinetu myślała w jednym tylko wyrażeniu: sprawiedliwość.
Wszystkiego tutaj przedziwnie wypadało po dwa: dwa okna, dwa ogromne fotele, dwa kandelabry elektryczne, dwie szafy notarialne. Tylko biurko było jedno, z ciemnego drzewa, „dyrektorskie“ na tle myśliwskiego koloru tapety i mebli
— Ty wiesz, panie dyrektorze — rzekła Knote na środku gabinetu.
— Nic nie wiem, moja złota — odpowiedział dyrektor. Wciąż jeszcze trzymał głowę, niby do skrzypiec, przytuloną do niewidzialnego łona.
Pani Knote opowiadała z żarem wszystko po kolei, łącznie aż do wizyty u Szymczyka, palacza, który na pewno wtyka swoje palce do sprawy strejku.
Od masażu Drążkowej, zjawienia się nagłego sobowtóra, czyli Mieniewskiego, syna, który ma z sobą co, jeżeli nie bomby?! W dwóch oszukańczych garnkach? Przejęła list, jest teraz za stanikiem na piersiach. Mieniewskiego zamknęła w pracowience. Leży, mocno pobity po wiecu ojca. Plączą się w tym także i dziewczyny...
Dyrektor wahał się na giemzowych kapkach. Przełykał dziwne wiadomości, po czym jakby mu znów z żołądka do ust powracały. Żuł. Pomagał mu w tym język, którego pełno było po jednej, to znów po drugiej stronie szczęki.
Masażystka opowiedziała wszystko najdokładniej raz jeszcze. Nie słuchał, a wciąż wypytywał. Już miała po raz trzeci wszystko opowiedzieć, gdy dyrektor wykrzyknął cicho, tylko on umiał tak cicho, przejmująco krzyczeć:
— Żyć mi nie dajecie! Nie dajecie mi żyć!... — Ciurki płaczebne szły mu z oczu. Powtarzał, swoje smutne słowa bynajmniej nie do Knote. Jakby mówił do okna, przez powietrze, przed siebie do głuchych wstrząsów przylegającej huty.
Zbliżył się, uczuła woń eukaliptusowych cukierków, które ssał przy muzyce, by nie palić.
— Więc jeszcze nie wiesz — powiedział żałośnie — że o tych rzeczach nie mówię przy muzyce?! Pogadamy jutro w biurze. Prawda?
— O której godzinie, panie dyrektorze?
Jak gdyby przypominając sobie nagle coś całkiem innego, poklepał ją po twarzy, piersiach, biodrach. Niczego nie bała się, jak niespodzianych pieszczot.
Patrząc pilnie w oczy dotykał z wierzchu jej policzków. I odskakiwał od nich poduszkami palców, ni to od zbyt gorącej wody.
Knote stała, przerażona.
— Więc jeszcze nie wiesz? Jeszcze? — Nagle, z obu stron, obiema dłońmi, sztywnymi, jak packi, uderzył po twarzy z całej siły.
Zapłakała.
Chwyciwszy końcami palców za końce małych uszu, cedząc przez zęby — jutro o dziewiątej w hucie — jął prowadzić jej głowę dookoła. Gabinet wirował coraz prędzej w oczach pani Knote, zachwiała się na nogach.
Puścił nareszcie jej uszy.
— Ja się staram, panie dyrektorze — płakała Knote — ja się staram.
Nie słuchał. Siedział przy biurku i skrzętnie notował.
Zdawało się pani Knote, mimo iż przedtem lubił ją czasem bić w pieszczocie, że teraz głowa jej pęka, a serce wszystkie węże świata rozerwały.
Nie patrzył na nią.
Podeszła do biurka, ostrożnie ucałowała rękę z sygnetem pochodzenia i kroczkami wiewiórki wyszła prędko przez pachnący korytarz.
Dokąd? Na miasto, na powietrze. By ochłodzić policzki i żeby łzy nie kapały na czerwony dywan.
Dyrektor Kostryń zapisał w notesie:
Knote o godz. 9 w kancelarii huty. Zapłacić i nagrodzić.
Spojrzał na zegarek. Przykra i nerwowa scena z Knote nie trwała dłużej niż pięć minut. Można jeszcze nie wracać do salonu.
Wetknął notes do wewnętrznej kieszeni kamizelki, przesunął krzesło na właściwe miejsce przed biurkiem i uciekł za firankę przy oknie.
Ach, Knote, biedna Knote... Czemu Kapuścik nie telefonował?! Jaki ostatecznie był połów na wiecu?... Coeur na pewno już wiedział? W Radzie Kopalń i Hut nic ściśle nie umieli powiedzieć. Czego chciał dzisiaj znowu ten idiota Falkiewicz?
Kostryń wciąż czekał jeszcze za firanką.
— Wierzę w Boga — powiedział nagle, prawie głośno.
Jakże nie wierzyć: iks lat temu znali się z leaderem Mieniewskim na politechnice zagranicą. Kiedyś, całą gromadą wracając z zebrania śpiewali pieśń rewolucyjną. Dziś już połowa z nich nie żyła. Kostryń szedł wtedy w pierwszej czwórce i, by się zagrzać, śpiewał pełnym głosem: Bo w piersi twej głos pieśni mej. — Mieniewski zatrzymał pochód pod zaśnieżoną latarnią, chwycił śpiewającego za kołnierz i huknął prosto w ucho: — Zawsze fałszuje ta cholera!
Od tej chwili znienawidzili się na całe życie.
— Com robił całe życie? — pomyślał Kostryń z rozrzewnieniem. — Pracowałem. A co on robił? Przeszkadzał pracować i szczekał. Szczekał po całym świecie. Teraz go Pan Bóg karze i syna tu sprowadza.
Właśnie tu.
Przeciw komu? Przeciw „Narodowej Pracy“? Kostryń sam gardził swoją organizacją. Trochę pieniędzy i kanonik, który opornym nie dawał rozgrzeszenia? Przeciw komunistom? Socjalistom? Mimo, że pozycje te znane były na wylot, nowa pozycja, a la „syn leadera Mieniewskiego“, odpowiednio użyta, mogła stanowić duży, duży atut.
Dyrektor wyszedł ostrożnie zza kotary i uśmiechnął się do jasnej ciszy gabinetu. Ach, wierna Knote nie wiedziała nawet, co przynosi! Usiadł na przeciw biurka, jakby za tym biurkiem czekał już dawno Coeur.
— Vous soutenez toujours — lepiej ułożyć sobie Wszystko zawczasu, po francusku — że się nie rządzi, nie przewiduje dostatecznie. A oto przewidzieliśmy! Tu listy i dowody w sprawie Mieniewskiego. Kostryń skłonił się pustemu krzesłu i wrócił do salonu, przejęty gorącą radością.
Gdy zajęli miejsca przed pulpitami, radość owa pierzchła. Nie zdołała zaradzić temu muzyka. Kostryń grał, patrzył najusłużniej w oczy, a tymczasem jeden ruch podeszwy, kilka nieprzewidzianych zmarszczek na kamizelce grającego naprzeciw Coeura może wydać całkiem nieoczekiwany wyrok!...
I co wtedy?
Kostryń poddawał się akordom, niby je słyszał, niby wyciągał w przepisanym rytmie cieńszą od przędzy melodię Mozarta, lecz równocześnie jakby jakimś uroczystym hymnem, albo też może słowami najskromniejszej troski błagał Francuza o łaskę:
Czemuż ciągle milczysz? Chcesz w końcu tego strejku, czy go nie chcesz? Zrobiłeś konwencję węglową dla kawału, czy serio? Jakież teraz dostajesz rozkazy z Paryża? Dlaczego właśnie teraz zmieniasz całą rachunkowość? Powiedz, przynajmniej, jaką chcesz mieć politykę przy redukcjach?
W pewnej chwili Kostryń poczuł z obrzydzeniem, że żarliwą wolą ogarnia, przenika, chłonie w siebie wszystkie szczegóły ciała tego obcego człowieka, Wstrętna męczarnia.
A jednak doznawał ulgi, gdy tamten bawił się lub odpoczywał. Gdy Coeur przysunął się do pani Kostryniowej — żona była jeszcze piękna — i powiedział jej, że wygląda jakby zstąpiła ze stylowego medalionu, dyrektor Kostryń odszedł zręcznie pod piec ku parawanowi, wyklejonemu obwódkami od cygar, aby przeżyć w pokorze tę radość.
Rozmawiały z Coeurem we dwie, Stanisława i Zuzanna. Zuzanna ciągle wybuchała świeżym śmiechem.
Może za wysoko odsłoniła nogi? Bardzo piękne, to fakt. Prawie za kolana? W najlepszych pończochach jedwabnych. A gdy, ostatecznie, może z powodu jakiegoś dowcipu, a może właśnie dzięki tym kolanom Coeur rozśmiał się nagle... Równo, szczerze, wesoło u swego podwładnego, któremu z półroczną odprawą może wymówić miejsce...
Na odgłos tego uśmiechu wszystkie obawy pierzchną, a w sercu, niespodzianie, zalęga się dziecinna myśl, że życie jest piękne! Wiadomość o Mieniewskim, którą jutro-pojutrze przyniesie się Francuzowi uporządkowaną gruntownie, okryła się, jakby puchem świeżego owocu.
Coeur powstał. Żegnał się już z paniami. Jaka szkoda!
Odprowadzili go we troje, całą rodziną, do przedpokoju. Całą rodziną czekali, aż zapnie guziki szerokiego palta. I tu, dopiero tu powiedział Coeur rzecz zgoła nieoczekiwaną, za którą należałoby mu chyba płacić dolarami... Powiedział, że za parę tygodni przejeżdżać będzie tędy słynny kwartet francuski. Trzeba skorzystać i zaprosić sławnych muzyków na jeden wieczór.
Liczył więc, że za parę tygodni nic się jeszcze nie zmieni! A więc nie będzie strejku do tego czasu, a więc konwencja węglowa nie rozleci się jeszcze, a więc i Rada Kopalń zawrze umowę ze Związkami, na to on liczył, sam Coeur!
— Taki kwartet u nas. Prześliczna myśl — szepnął Kostryń wzruszony.
Obie panie wychyliły się jeszcze z drzwi przedpokoju.
Po schodach zeszli we dwóch. I znów stracił dyrektor Kostryń wszelką wiarę w przyszłość. Nie można było nigdy wiedzieć, czego Coeur chce, ani nawet gdzie się właściwie znajduje! Szedł przecie schodami, po czerwonym dywanie, a jednak patrzył i tak nieobecnie poruszał się, jakby szedł wszędzie indziej.
Gdy zatrzasły się drzwi i już fuknęło auto, Kostryń, z rękami na klamce, śmiejąc się do opustoszałego podjazdu uczuł, że wypełniony jest Coeurem po brzegi.
Po brzegi całego swego życia.
Uśmiechał się i czekał, czekał jeszcze, drobnymi łzami pryskał na czerwony dywan, lecz wewnątrz nie ubywała z tego strasznego morza ani jedna kropla...
Wróciwszy do gabinetu uciekł za firankę. Odczekać tu wiadomość: całych kilka tygodni spokoju. Nie będzie strejku i wogóle nic, Coeur zaprasza kwartet!...
Z salonu buchło głośne shimmy. To Zuza.
Nie dali mu spokojnie odczekać wiadomości. Zadzwonił na służącą, kazał sobie pościelić w gabinecie. Spanie dyrektora w gabinecie oznaczało dla domu stan naprężenia w zarządzanych instytucjach i wogóle w Zagłębiu. Dyrektor sypiał wtedy zawsze u siebie, przy papierach.
Papierami tymi był rulon dolarów papierowych, który mieścił się „niewinnie“ w okrągłym tekturowym pudełku po dziecinnym pudrze od odparzeń.
Kostryń położył na biurko złoty zegarek, portfel, chustkę do nosa, drobiazgi ze wszystkich kieszeni. Przestano grać. Prawdopodobnie służąca obwieściła „domowi“, że pan śpi w gabinecie. Niech się pomartwią.
Było mu doskonale tutaj, nawet w chwilach najcięższych zaburzeń. Ewentualnie, pięć tysięcy ludzi biega po placu kopalni. To prawda. Ryczą, wrzeszczą, chcą bić. I to prawda. Ale w końcu wieczorem rozbiera się tu człowiek i może sobie gwizdać. Cichutko gwizdać w naprężonej ciszy. Albo leżeć i myśleć — bez żony. Bez żony myślał zawsze o wspomnieniach dzieciństwa.
W chwilach dramatycznego napięcia, gdy grozili zagaszeniem pieców, czytał stare rachunki domowe, ocalone z Rosji. Widać było z poszczególnych pozycyj, że mimo wszystko, życie jest niezniszczalne. W jednostkach, tysiącach, czy milionach, wszystko jedno.
Podczas wielkiego strejku, gdy z Paryża leciały depesze za depeszami, dochodziło do tego, że czytał listy Zuzy sprzed lat dziesięciu, kiedy była małą dziewczynką. Jakiż świetny wywierały skutek kochane te baz groty!
Na dziś przygotował sobie dla ochłody parę ostatnich numerów Gazety Policyjnej. Drukowano tam bardzo ciekawe studium o badaniu przestępstw. Rozprawa ta napełniała Kostrynia energią i dziwną wiarą w przyszłość.
W jednym trzewiku a już jedną nogą boso zaczął Kostryń szukać noża do rozcinania kartek. Znalazł. Zapatrzony w elektryczne światło, grzebał jeszcze chwilę we własnym ciele. Pachniało grzybkiem, kwasem, piwnicą, czy też może zleżałą trucizną? Jak co dzień chyba po pracy ciało każdego człowieka. Dlaczego jednak na tym zwykłym ciele spoczywa tak ogromna odpowiedzialność?! Cała huta, cała kopalnia gniecie te wąskie barki za marnych kilka groszy.
Poklepał się po obojczykach, z litością rzekł do samego siebie — idziemy spać — już wsunął się pod kołdrę, gdy oto weszła żona.
— Cóż nowego? — spytała osobliwie dźwięcznym głosem.
Kostryń nie odpowiadał skrobiąc się żałośnie po łopatkach.
— Zaszkodziło ci coś może, Feliksie? — Przechadzała się cicho po dywanie.
Dyrektor czuł, że żona ma coś ważnego do powiedzenia. Wyczytał to ze spokoju jej klasycznej twarzy. Spokój świadczył u Stanisławy zawsze o wielkim wzburzeniu. Nienawidził urody żoninej. Napawała go zachwytem, lecz nigdy nie mógł się do niej przyzwyczaić. Z głupią, pulchną Knotę robił przecie co chciał i mógł się przyzwyczaić, i nieraz szaleli. Do żony nie mógł się przyzwyczaić nigdy.
Naturalnie: by ukryć zakłopotanie, usiadła przy biurku i zaczęła coś czytać. Byle co, rachunek, raporty, chustkę do nosa, zegarek!!
— Dbam o dom — warknął ostro z łóżka — dbam o żonę, dbam o córkę, o wszystko dbam. Nie należy mi przeszkadzać, gdy nawet w nocy jeszcze jak pies waruję.
Przestrzegając zasad sprawiedliwości uważał, że skoro Knote dziś oberwała, to tyleż samo należało się żonie.
— Dbałem nawet, gdy zbóje kołem mnie łamali — była to aluzja do bicia w nadkaspijskich kopalniach — a tyś, jako westalka, czekała w oknie salonu, kiedy skończą.
— Masz dużo zmartwień teraz, wiem. — Stanisława westchnęła pokornie. — Sprawa jednak jest na tyle ważna! Zwłaszcza obecnie. Chodzi mi o Zuzannę...
— Tak — Kostryń przymknął powieki — za wysoko unosi suknię w towarzystwie.
Pani Stanisława mówiła dźwięcznym, czystym sopranem, dodając do niego jeszcze liryczne drżenie. Chodziło tu o rzeczy poważne, o których myślała dzisiaj całe popołudnie u siebie, w bibliotece.
W bibliotece publicznej imienia Staszica. Kostryń cierpliwie tolerował tę duchową dobroczynność, jako skuteczny gromochron przeciw wszelakim składkom.
— Sądziłam początkowo, że pan Coeur, często u nas bywając i od tak dawna, na mnie tyle czasu traci. Było mi to zupełnie obojętne. Okazuje się jednak, że chodzi o Zuzę. Należy to koniecznie wziąć w odpowiednie ramy. Zwłaszcza teraz, w tak niepewnych czasach. Dość znaczna różnica lat — do rozważenia. Gdyby się jednak pobrali? Zuza nie znajdzie lepszej partii w Zagłębiu.
Wymawiając ostatnie słowa pani Stanisława odwróciła oczy od światła, by spojrzeć na męża. Głowy jego nie było na poduszce. Schował się! Zobaczyła tylko końce palców przytrzymujące kołdrę.
— Nie niecierpliw się, posłuchaj. — Podniesionym głosem, aby przekrzyczeć kołdrę, powtórzyła raz jeszcze całą propozycję.
Kostryń milczał. Dusił się i dławił. Serce mu waliło! Ach, słyszał je kujące głośno, jakby ktoś słupy w ziemię wbijał!
Zostanie teściem, ojcem tego Coeura! Wnuki będzie miał od Coeura! Córka mu w ciążę zajdzie, właśnie od tego Coeura!!!
Skurczył się, zwinął w kłębek, zatkał uszy dłońmi i począł wyć. Równo, nieustannie. Żona wzięła go dobrotliwie za ręce. Pokopał kołdrę i wył coraz donośniej. Przewalał się w nim ten Coeur, jak roztopiona stal!...
Pani Stanisława zrozumiała inaczej. Po swojemu. Że mąż nie chce mówić o tym na razie. Ma tyle innych, poważnych kłopotów. Obetkała go starannie kołdrą i na palcach wyszła.
Kostryń wiedział już dawno, że jej nie ma, lecz wył dalej. Mogła słuchać pod drzwiami. Zresztą, skuczał dla samego siebie. No tak, partia była świetna.
Świetna!!! Koneksje do samego Paryża. Do centrali.
Przypomniało mu się, że Towarzystwo utrącało kariery Francuzów, którzy żenili się z Polkami. Zaskuczał jeszcze głośniej w bezsilnym przeświadczeniu, że Coeura Towarzystwo nie utrąci. Za nadto wtarty we wszystko i rozgałęziony.
Nie myśleć więcej. Czytać. Ułożyć się spokojnie i czytać Gazetę Policyjną. O zamkach, „kłódce z cierniem“, kluczach obrotowych, systemach Yale, Chubb i Bramah“.
Zawiłe rysunki i przekroje tych systemów dawały spłakanym oczom dyrektora błogi wypoczynek. Rozranione, bolesne myśli jęły się uspokajać, przekręcać i odkręcać jak rozumne sprężyny. Do serca spływać jęła potulna, błoga cisza. Kostryń omal nie wyskoczył z łóżka i nie zapisał w notesie pewnej myśli, która mu się objawiła przy lekturze.
Gdy oto pękły nagle wszystkie myślowe sprężyny!
Schował głowę pod kołdrę. Zakrył się ramionami czując w ustach takie samo milczenie przeraźliwe, jak wtedy, wtedy na placu nadkaspijskiej kopalni, gdy czarne pięści uniosły się nad nim niespodzianie...
Patrzył ze zgrozą, zjawiały się bez liku! Zaciskał powieki, otwierał, póki nagle milczeniem zeschniętych warg nie powiedział samemu sobie:
Knote zjawiła się w poczekalni huty już przed godziną dziewiątą. Usiadła na brzegu krzesełka, przerażona bliskością rozmowy z dyrektorem, a równocześnie, jak przy każdej tu bytności, oczarowana srogą powagą zakładu.
Cztery nagie ściany, solidne, olejne, osiem krzesełek pod rząd, ten sam woźny od lat, na stole bibuła w czarną skórę oprawna, bloczek papierowy, ołówek na sznureczku i znikąd ani słowa.
O godzinie dziewiątej, punktualnie, zajechało auto i wszedł dyrektor Feliks Kostryń.
Nie dał żadnego znaku, udał, że nie widzi Knote, i poszedł prosto korytarzem.
Stary woźny mknął cichutko z tyłu. Odebrał od dyrektora płaszcz, otworzył grube, wojłokowe drzwi do kancelarii. Kostryń wszedł, rozejrzał się nieufnie i stanął za biurkiem.
Parą chwil odczekać! Stwierdzić, czy wszystko na miejscu? Biurko, ranne raporty, stolik z karafką, patenty w złotych ramkach na ścianie, dygocące okna, za nimi wielkie hale walcowni.
Straszliwy ryk tarczowej piły, plusk wody, głuche westchnienia pieców, huk dźwigów mechanicznych, sypkie oddechy pary zlewały się w jeden gwizd przenikliwy, spleciony z wszystkich innych głosów, trwający równomiernie pod szklannymi dachami.
Dziś nie mógł Kostryń delektować się tym jednolitym gwizdem. W piskliwe jęki śrub, w gardłowy wrzask młotów, w rozdęte tchnienia pary wpadały raz po raz ciche a przecież dosłyszalne, lekkie, aksamitne uderzenia...
To serce! Biło już tak od rana. Opanować je, nakazać spokój! Usiadł, otworzył szufladę, wydobył pilnik do paznogci oraz porcelanowego papierosa z ślicznie udanym popiołem i ogieńkiem. I blaszane pudełko z eukaliptusowymi cukierkami.
Nie dać się, robić wszystko jak co dzień.
Ssał szkiełko, czyścił starannie paznogcie, gdy oto maleńkie bryzgi łez wytrysły mu z oczu...
Za dużo na jeden dzień miał do odrobienia: raport Kapuścika, przeprawa z Knote, ciężka rozmowa z Drążkiem, sondowanie młodego Mieniewskiego! Jeżeli relacja Kapuścika wypadnie dobrze, jeżeli nie poaresztowano jakichś nowych prowokatorów, jeżeli zatem Coeur nie dąży do strejku? Jeżeli młody Mieniewski da się skompromitować — tak: ojciec uspokaja tłumy a podrzuca im syna z bombami... Jeżeli Drążek da się kupić?!...
Z aferą Mieniewskiego, z zakupionym Drążkiem przynieść dyrekcji plan uspokojenia na „Erazmie”, może w całym Zagłębiu, a w nagrodę oddać za to Coeurowi córkę?!... Niemniej, Kostryń wiedział, że będzie gadał, biegał, radził i donosił, że wszystko przygotuje, że z poczuciem świętego obowiązku zastuka do Coeura, prosić będzie o zdanie...
— Dlaczego?
Naprzeciwko walcowni pod olbrzymim stropem niby ogniska wytężonej uwagi, skupionej nieruchomo, płonęły elektryczne lampy. Właśnie wyjeżdżał z głębi na rozłożonym dźwigu rozżarzony do białości prostokąt żelaza.
Tak zwany zlewek.
Białe światło słaniało się wzdłuż roziskrzonych płaszczyzn nasycając ciemne zakamarki hali falującą poświatą. Kostryń skubał mięsko z kąta paznogcia i czekał, kiedy do rozprażonego zlewka przyskoczą hakarze i walcownicy z metalowym taranem.
Obserwował tę scenę przez szyby swej kancelarii co dzień prawie, od tylu lat. Zjawili się wśród kół, i stromych, śliskich blach niczym ruchliwe bałwany ulepione z błota.
Obstąpili gładką skałę żaru, spomiędzy zasmolonych kabatów wysunęły się żelazne żerdzie. Niech by córkę któregoś z nich chciał pan Coeur za żonę! Nogi całowaliby z wdzięczności! Córkę któregoś z nich? Kostryń obraził się na samego siebie za to porównanie.
Łomotali taranem, by zionącą kłodę metalu wepchnąć w system walców, spryskiwanych ustawicznie wodą. Z kłody rósł pień, czerwony pal, wąż długi, coraz dłuższy, coraz cieńszy, pryskający śnieżnymi iskrami.
Głupie bydło, przez które nie ma się jednej chwili spokoju, drży się o każdy kęs chleba, własnego dziecka nie ma się dla siebie!
Nadjeżdżał nowy zlewek. Stanęli w siedmiu, rozkrzyżowali szeroko ramiona i znów kupą dymiącego błota oblepili prostokąt żaru.
Kiedy wszedł Kapuścik? Co prawda ułożyli między sobą, że gdy nie ma nikogo obcego, może wchodzić bez zameldowania. Kostryń rozpłakał się na widok oficera. Malutkimi, czerwonymi łezkami. Z samego przedenerwowania. Zbyt ważna chwila.
Przy Kapuśdku można sobie pozwalać na szczerość. Wszystko dokoła podminowane było przez obcy kapitał, jeden Kapuścik — nie.
Kostryń i kilku innych jeszcze panów z mniejszych kopalni obrobili porucznika wyłącznie dla siebie. Trzeba przecież wreszcie czuć się gdzieś na pewnym gruncie. Kapuścik wśród ogromnego oceanu obcych wpływów stanowił prywatną, narodową wysepkę. Oprócz stałych drobiazgów obiecali mu rzecz małą, lecz konkretną: na wypadek jakichś przeciwności doskonałą posadę inspektora ładunków węglowych w porcie.
Odpowiednią rozmowę zakończyli na Nowy Rok w resursie okrzykiem: — Niech żyje nasze morze!
Kostryń poczęstował teraz co prędzej gościa eukaliptusowym cukierkiem, papierosem, podsunął popielniczkę, zapałki. Po czym obie ręce położył na granatowym suknie breachessów, aby czuć dokładnie ciepło tego człowieka. Organizmu. Ustroju. Prawdomowne ciepło ciała. Nie ma innej kontroli.
Wiadomości były dobre. Nikt nie potrafiłby wyłożyć ich z większym od Kapuścika smakiem. Ustalono — przodownik referował zawsze w trybie bezosobowym — że zainteresowanych po wiadomej stronie (Coeur) w sprawie wybuchu strejku nie wyczuwa się wcale. Nie zauważono żadnych śladów prowokacji.
Kostryń śmiał się cichutko.
— Wiadoma strona — nikt w takiej chwili nie chrząknie, jak Kapuścik — nie prowokowała z góry. Starostwo nie otrzymało żadnych urgensów, żadnych poufnych telefonów z wiadomego źródła. To jest od Coeura. Tak samo na bieżący tydzień nikt z generalnej dyrekcji nie urguje o wzmocniony konwój dla pieniędzy na wypłaty.
Kostryń roześmiał się do sunącego przez walcownię rozprażonego zlewka i szepnął z nabożnym skupieniem: — Coeur nie chce strejku.
Dlaczegóż jednak dalej prowadzi redukcje, nie przyjmuje zamówień na węgiel, wypowiedział starą „Umowę“ ze Związkiem górników, a do nowej nie dopuszcza? Wyobraża sobie, że ustąpią?!... Że górnicy ustąpią?!...
Piersi Kostrynia uniosło westchnienie zachwytu: niesłychana siła charakteru!
— Wiadoma strona nie działała też od dołu. — Kapuścik referował sumiennie: — W tym względzie najlepszym barometerem jest zawsze Supernak. Gdyby wiadomej stronie na tym zależało, to zaraz powsypywaliby się znajomi Supernaka.
Porucznik utrzymywał stałe, że portier jest człowiekiem Coeura i zalecał ostrożność. Kostryń, wszystkie inne dowody pomijając, tłumaczył przodownikowi, że kaleka, zbity po pysku publicznie, jak Supernak zbity był swego czasu przez Coeura — nie daruje nigdy.
W związku z tym Supernakiem i zeznaniami aresztowanych bezrobotnych obiecał porucznik Kapuścik przyglądać się baczniej aferze księdza Kani. Stąd najprędzej wystrzeli nieszczęście!
— Jeżeli na te głodne brzuch} — rzekł wstając z brzękiem ostróg — przyjmować zaczną jeszcze jakąś nową wiarę, to nikt się nie rozezna.
— Rozeznamy się! — krzyknął Kostryń. Za głośno. Trzeba lepiej panować nad sobą. Ucałowali się z porucznikiem po staropolsku, w ramię.
Dyrektor został sam, pełen cichej, pokornej radości. Przewidział plany Coeura: Coeur nie chce strejku.
Zadzwonił, by wprowadzano Knote i zapatrzył się w okno. Siedem dymiących cieniów wyskoczyło spod ściany walcowni. Olbrzymimi hakami wpili się w rozprażone żelazo.
Na głodne brzuchy nowa wiara? A od czegóż miejscowy kanonik! W dawnego, biblijnego Boga już nie chce się im wierzyć... Odwrócił się ze wstrętem od walcowników — na środku kancelarii stała Knote.
W chustce na ramionach, rumiana, bez jednego mrugnięcia dużych, piwnych oczu, cierpliwa, obojętna, jakby czekała w aptece, u rzeźnika, czy przed kasą kolejową.
Kostryń nie zwracał na nią żadnej uwagi. Podpisywał raporty. Chciał odczekać. Gdybyż to w Radzie Kopalń i Hut umiał odczekiwać, jak z Knote?!
Odczekać, nic prostszego.
Myślał dowolnie w kilku naraz kierunkach, byle nie o Knote. Oto naprzykład w sprawie zamążpójścia Zuzy można było znaleźć wyjście: Stanisława przywiązywała dużą wagę do szlacheckiego pochodzenia. Sama była ze szlachty, Kostrynie też szlachta. Biedna, ale stara. Zuza opowiadała swego czasu jakieś intymności o Coeurze. Pochodził, pono, z całkiem marnych stróżów... Przekonać Stanisławę, że córki za nieszlachcica wydać nie można.
Spojrzał znad papierów na Knote.
Purpurowe policzki masażystki zdawały się błyszczeć, górną wargę okryły drobne kropelki potu.
Wyczekać jeszcze.
Od strony wielkich pieców zbliżała się ku kancelarii lokomotywa manewrująca na torach huty. Ściany domu zaczęły się trząść, potężny oddech huczał coraz głośniej. Cielsko lokomotywy przetoczyło się wzdłuż okien. Kancelarię pogrążył mrok, miał dymu węglowego zastukał po szybach. Dym ten rzedniał, czarne skrzydła uleciały sprzed okien, w głębi walcowni siedm mokrych cieniów oblepiło nowy zlewek.
Odczekać jeszcze.
Ruszyło ją nareszcie. Jęła cichutko donosić o Mieniewskim. Spał w nocy spokojnie. O tłuczenia i siniaki goją się „przeciętnie“. Przyznała się do niego przypadkiem jedna robotnica. Szlaja osadnicka. Widocznie nie od dziś Mieniewski obraca się w Osadzie.
Do garnków z tym jakim czymś, z tym jakimś materiałem niewiadomym dostąpić nie można. I to jeszcze: towarzysze z Domu Ludowego bardzo niespokojni. Tak się kręcą i węszą. W dzisiejszych czasach, przy strasznym rozluźnieniu, na pewno tutaj syn zdradza ojca... Jeszcze takiego, jak leader!
Przypomniały się dyrektorowi wszystkie spotkania z tym ludowym Dantonem w sejmie, na posiedzeniach w Ministerstwie Przemysłu. Trudno o lepszy fant dla pana leadera i trudno o lepszą sposobność zaszachowania miejscowych partyjników.
Knote umilkła. Przełożywszy wszystkie papiery z jednej strony na drugą, jął Kostryń uważnie temperować ołówek.
— Nie wiem — westchnęła cicho — czy to bezpiecznie, abym w takiej bliskości podejrzanych materiałów przebywała, jakie chyba ma młody Mieniewski w swych garnkach? Życiu to może zagrażać.
Dyrektor dmuchał na tryskający spod ostrza czarny pył grafitu.
— Nie stoję znów tak bardzo o życie, ale... — Przestąpiła z nogi na nogę, podłoga zatrzeszczała — nie popatrzył.
— Nie dbam znów tak bardzo o to życie. — Gorąco szumiało jej w skroniach. Przyniosła mu wczoraj ocalenie, zbił ją za to po twarzy, wszystko dalej spełniała najwierniej, nie patrzył nawet.
Ściany całego budynku zadrżały, kwadraty posadzki trzeszczeć jęły donośnie, jeszcze raz przeleciała lokomotywa wzdłuż okien. Okna przesłonił dym, opadł, maszyna odjechała. Znów w głębi ukazały się hale walcowni i hakarze przy zlewku, uzbrojeni w długie metalowe żerdzie. Ciemne figury ludzkie kurczyć się zdały, topnieć i ulatniać w gorącu.
Wtedy właśnie, jak gdyby nagły pożar wybuchł w pani Knote.
Poskarżyła się dyrektorowi, że już dwa dni nie odrabia masażów. Traci wszystkie godziny. Choćby dziś o tej porze miała „odbyć“ panią dyrektorową i pannę Zuzę, a gdzież inne klientki? Gotować musi obecnie na dwoje: dla siebie i dla tego sobowtóra! Z chorymi po południu też mnóstwo utrudnień!
Po cóż mówiła te niepotrzebne rzeczy?!
Nie spojrzał, kątem oka nawet jej nie obrzucił. Rozłożywszy na stole portfel jął paznokciami wydobywać drobne banknoty. Rozkładał je uważnie na trzy oddzielne kupki. Rozłożywszy i palcem ukazując po kolei, przemówił:
— To — za stracone przez dwa dni masaże. To — strawne za Mieniewskiego. To będzie — za fatygę osobistą.
Gdy wtem napełnił kancelarię przeciągły jęk. Knote upadła na kolana. Łzy lały się jej z oczu na posadzkę. Płacz był tak gwałtowny, że musiała się wesprzeć rękami o podłogę.
Kostryń schował szybko portfel do kieszeni: nie poddawać się! Jeszcze czekać.
— Ja jestem sługa... Biedna sługa — wołała masażystka. — Ale staram się, panie dyrektorze, wedle sił. Ja też chcę ofiarować swojemu człowiekowi swoje życie. Nie zawsze można mi zapłacić! Cóż tu znaczą pieniądze? Nie zawsze można mi zapłacić!
Wzniosła ku niemu twarz czerwoną, błyszczącą od łez: — Chcę kochać! Wolno mi chyba także!
Kostryń wyszedł zza biurka i zbliżył się do niej.
Nie podnosząc się z podłogi przylgnęła do swego dyrektora całym ciałem. Spojrzał rozważnie w okno: przez podwójne szyby nikt nie mógł zobaczyć z walcowni. Szarzy ludzie prażyli się dokoła zlewka z kilku stron jak pomdlałe szczury.
Odchyliwszy twarz masażystki zajrzał jej w oczy: piwne źrenice zalane były łzami. Przytrzymując jej brodę, drugą ręką sięgnął szybko za stanik. Wydobył stamtąd list w niebieskiej zaklejonej kopercie.
Knote wzdrygnęła się.
— A widzisz! — syknął — nie mogę sobie pozwalać na liryzmy, jak ty. Zapomniałaś o tym liście.
Poszedł do biurka, odkleił kopertę nad zapaloną świecą i list, niby organ obrzydliwy wstrętnego ciała jakiegoś, wydobywszy paznokciami, przeczytał uważnie.
Skutki wiecu opłakane. — A więc syn miał tu pozostać gwoli odczekania skutków?... Leżę z połamanymi bokami. — Przez kogo? Komuniści? — Otoczony podejrzanym miłosierdziem. — Czyżby Mieniewski też wiedział już coś o Knote? Na urzędowych cymbałów twoich nie liczę wcale. — W czym?...
King of England czeka.
Anglicy nie mieli żadnych interesów w Zagłębiu, był to więc raczej jakiś umówiony termin? Kostryń zmarszczył brwi.
Czekała cierpliwie. Wciąż jeszcze trwał przy biurku.
Nie! Nie należało mu teraz przeszkadzać. Podniosła się z klęczek i rzuciwszy ku niemu spojrzenie zranionej sarny, na palcach wyszła.
Z głębi walcowni sunął nowy zlewek, siedem dymiących cieniów jęło weń godzić ogromnymi hakami. Kostryń bryznąwszy drobnym ciurkiem łez postanowił nie płacić masażystce za wikt Mieniewskiego ani grosza.
O godzinie pierwszej wyjechał dyrektor Kostryń z huty Katarzyny do Rady Kopalń i Hut. Można było przejść ten kawałek piechotą, lepiej jednak, by mieszkańcy Osady i wszelakie miejscowe czynniki widziały swoich potentatów przejeżdżających normalnie przez miasto.
Mijając prywatny park, dostępny jedynie dla najwyższych członków dyrekcji, spostrzegł Kostryń za szeregami brązowych australijskich buków Zuzę, która grała na placu tennisowym z Coeurem.
Przejazd wzdłuż parku trwał około pięciu sekund. W czasie tych pięciu sekund przeżył dyrektor Kostryń więcej, niż mógł ogarnąć.
Zuza w tył pochylona. Jej głowa w słońcu... Moja córka... Wiadome od samego początku, nic z tego nie wynika, a jednak wszystko trwa w tej myśli, jak w świetle.
Przechylił się na poduszkach samochodu i oddał ukłon Kozie, który tkwił przed sztachetami parku.
Sekretarz okręgowy, redaktor, wielbiciel Zuzy. Swego czasu pękali w domu ze śmiechu, gdy im pokazywała płomienne anonimy Kozy. Stał w całym tłumie biedaków. Nie wiadomo skąd brało się ich w mieście coraz więcej. Mimo, że byli obszarpani, zieleni z głodu, mnożyli się ciągle. Bezrobotni. Czemuż nie szli na wieś? Nie najedzą się przecie widokiem Zuzy grającej w tennisa.
Całe balaski od jednej strony do drugiej oblepione były włóczęgami.
Do niedawna doświadczał Kostryń na widok tego tennisa wcale zabawnych uczuć. Wszystko służyć musiało w Osadzie Francuzowi, on sam jednak w godzinach południowych, przy sprzyjającej pogodzie służył Zuzie. Dla ruchu, higieny i zdrowia. Dziś już nie można było cieszyć się tą myślą. Któż wie czy zdrowia Zuzy nie rozwija Coeur dla siebie!?...
Kostryń odetchnął z ulgą, gdy wydostali się na ulicę Przemysłową, t. j. Rady Kopalń i Hut. Jechał tam, by po prostu nasiąknąć inną atmosferą. Atmosferę Rady bardzo lubił. Oddychało się tam całkiem innym powietrzem.
Powietrzem ładu: wszędzie dużo zielonego sukna, w sali konferencyjnej mnóstwo fachowych pism. Nie czytał ich nigdy. Kiedyś wszakże sam pisał pracę o przewietrzaniu kopalń. Sprawiało mu przyjemność, że teraz inni piszą, że mimo wszystko, nie ustało to na świecie.
Gdy przechodził przez pokoje, referenci wstawali z szacunkiem. Rozsiadłszy się w gabinecie dyrektorów zadzwonił na sekretarza. Sekretarz, wymarzony. Szlachcic, dla Francuzów miał „de“ na wizytówkach, nawrócony socjalista. Przy tym blondyn piastowski, godny, jak z Matejki. Kostryń zawsze lubił blondynów, od czasu Coeura brunetów wogóle nie znosił. Knote była szatynką.
Sekretarz R. K. i H. Junosza-Skierski. Taki właśnie typ powinien był ożenić się ze Stanisławą. Piękny. Zuza mówiła o nim: rzeźba posmarowana masłem.
Pan Skierski wszedł, skłonił się taktownie. Kostryń spytał, czy nie nadeszło pismo z naprzeciwka? Ze Związku. Co do ustanowienia terminu w sprawie nowej Umowy. Wiedział, że nie mogło nadejść, skoro dziś po południu rozmawiają we dwóch z Drążkiem.
Pan Skierski zmarszczył uważnie złote brwi i po namyśle odpowiedział: — Nie nadeszło.
Kostryń został sam. Zapalił papierosa (pierwszy od śniadania). Rozmyślał jeszcze nad sensem zakończenia listu: King of England?
Przez okno widać było fasadę Ludowego Domu i tłumy bezrobotnych. Kostryń wiedział, że nie mają na co czekać.
A można było i tych ludzi uszczęśliwić i samemu skorzystać! Podwinął nogi na fotelu, jak do drzemki. Można było wyjednać od rządu kredyty, w wysokości sum, rozdawanych tym ludziom. Dać im pracę. A potem zniżyć stawki swoim robotnikom, dla wyrównania....
Myślał o tym, i o swoim planie: Drążkowi przyobiecać zaniechanie kroków w sprawie opłaty podatków. Przedsiębiorstwo mogło podatki te płacić tu, a mogło w centrali, w Warszawie. Jak będą wyglądały fundusze gminy, a co za tym idzie budowa Domu Ludowego, gdy zapłacimy nie tu, a w Warszawie?
Związać Drążka, czyli socjalistów, potem dopiero skompromitować wszystkich aferą młodego Mieniewskiego. Czyż na rynku warszawskim w sferach wielkiego przemysłu nie mógłby się był Kostryń wybić znacznie lepiej, gdyby nie leader Mieniewski?!
Myślał o bezrobotnych, o Mieniewskim, jeszcze o Skierskim, o musze, która brzęczała na parapecie okna, nawet o wodzie w karafce.
Gdy nagle spojrzał na kalendarz: termin następnego posiedzenia Rady. Kostryń występował tu, poufnie, jako pełnomocnik Coeura. Inni dyrektorzy jako pełnomocnicy swoich „Coeurów“. Żarli się, zwykle, do samego rana, potem jechać trzeba było, a raczej iść, po kryjomu do samotnej willi i przed łóżkiem mocodawcy swego zdawać sprawę.
Kostryń brzydził się Coeura fizycznie. Uważał już od dawna, że wątpliwy Francuz śmierdzi nadmierną perfumą. On i jego sypialnia, i wszystko, jak dom publiczny.
Wstał, pogłaskał litościwie fotel i odjechał. Na rogu w owocarni kupił świeżych orzechów włoskich. Do czarnej kawy po obiedzie. Półtora kilo. Były ogromne.
Paczka, owiązana czerwonym sznureczkiem, zmieniła niespodzianie cały bieg myśli dyrektora. Roztkliwił się: kupił to przecie dla nich, dla domu.
Krocząc pod górę czerwonym dywanem, odczuwał naprzód wszystko, co go w mieszkaniu czeka. Siedm pokoi, przedpokój, kuchnia, łazienka, wszystko to istniało obiektywnie, a jednak co dzień wyrastało na nowo, jakby z marzenia.
Moje jarzmo — pomyślał w połowie schodów. Surowa nazwa była tylko pozorem. Kostryń rozumiał, że rodzina stanowi jego jedyne szczęście. Dość ciche, może nawet nie wesołe, ale to nieprawda, by szczęście musiało zawsze dygotać z radości.
Jednego nie lubił u siebie: drzwi wejściowych. Zamykały się tak osobliwie, że nie wiedzącemu klamka przygniatała ręce. Ojciec dyrektora za ostatniej bytności przygniótł sobie tu palce i żałośnie zapiszczał.
Kostryń puścił wtedy co prędzej klamkę, w szparze ukazały się trzy drżące palce, chciał opatrzeć, ale ojczysko machnęło ręką, poszło i więcej już się nie widzieli w życiu. Od tego czasu mijał dyrektor owe drzwi szybko, by idiotyczny incydent nie odezwał się w pamięci.
Zuza przebierała się u siebie, na biurku poczta, nic ciekawego dzisiaj; przechodząc do łazienki poczuł z przyjemnością pomidory, wieprzowinę, w każdym razie na pewno racuszki z jabłkami.
W jadalni trafiła dyrektora myśl, której, ku własnemu przerażeniu, ucieszył się niepomiernie: dopiero, gdy Zuza wyjdzie za Coeura, można będzie czuć się w tym mieszkaniu jak u siebie w domu. Któż odważy się wymówić posadę teściowi?
Zabronił sobie myśleć o tych sprawach. Usiadł na swym tradycyjnym miejscu przy stole i układał w piramidę orzechy. Na wyprawowej salaterce żony. Ileż to sensu w takim zwykłym owocu? Zaśniedziała skorupa, a tyle soku i świeżości w białych toczonych chrząstkach! Przypomniały się dyrektorowi małe uszy Knote, w przedpokoju odezwał się podwójny dzwonek Stanisławy.
Weszła, pocałowała męża w czoło. Zaraz powiało po jadalni podniosłą bladością jesieni. Jak gdyby przez twarz Stanisławy, białą i piękną, burza przed chwilą przeszła zostawiając w pociągłych rysach wyraz nieśmiałego zdumienia.
Twarz taka i postawa winna raczej znajdować się w muzeum, niż rozlewać pomidorową zupę na talerze.
Weszła Zuza. Kostryń zaczął klaskać w dłonie, robił śmieszne miny, jakby miała wciąż jeszcze cztery lata.
— Widziałem dzisiaj twego Kozę! — Zwracał się do córki, patrząc w bok, w kąt, na jakikolwiek przedmiot obojętny.
Wzruszyła ramionami.
— Graliście dziś w tennisa?
Nic nie odpowiedziała.
— Dobre orzechy przyniosłem, prawda?
Podniósłszy oczy znad talerza patrzyła na ojca obojętnie wielkimi, zielonymi źrenicami w głąb jego wyłupiastych oczu, jak się patrzy w daleką perspektywę kolejowego toru.
Kostryń przestraszył się, na szczęście Stanisława zaczęła mówić o swej bibliotece. Biblioteka imienia Staszica, założona dobroczynnie przez panią dyrektorową gwoli podniesienia ducha pracowników i ludności.
Ruch wzmógł się lam obecnie w trójnasób. Zachodzi tylko obawa, czy ów ruch nie wróży nowej zawieruchy? Zawsze przed gwałtowniejszymi awanturami urzędnicy na dowód lojalności zaczynają pilnie wypożyczać książki.
— Mnie to nie zraża, bynajmniej — potrząsała głową — postanowiłam rzecz doprowadzić do końca.
— Do jakiego końca? — przerwał Kostryń.
Umilkli. Czuł na sobie długie, przenikliwe spojrzenie córki. Rysy jej uroczej twarzyczki rozchylał uśmiech grzeczny, lecz obojętny. Nagle, Zuza odłożywszy nóż i widelec rzekła:
— Knote już drugi dzień nie przychodzi wcale. Może chora?
Wydało się Kostryniowi, że córka patrzy na niego opuszczając domyślnie w dół lewą powiekę.
— Knote chora? — podchwycił leniwie. — Nie sądzę. Była dziś rano u mnie, w hucie.
Po wargach Zuzy przeleciał wąski uśmiech, jak gdyby światło przesunęło się po nich i zgasło.
— No, więc przychodzi do ciebie, a u nas opuszcza masaże.
— Ba, któż mógł wiedzieć! — Następne zdania poleciały Kostrynowi z ust płynnie, ślisko, bez jednego przestanku: — O tych biednych ludziach nic nie wie się, właściwie. Chodzą po naszym domu, wnikają wszędzie, ale co myślą?
Odczekał, aż służąca obniesie półmisek. Pragnął dodać potem jeszcze parę słów prawdy o biednej Knote, gdy Zuza, z racuszkiem na widelcu, odrzekła: — Powinno się ją za mąż wydać.
Kostryń pochylił głowę nad talerzem, by ukryć rumieńce.
— Miała już przecie męża — przypomniał sobie. Nie pamiętasz Knotego? Ten felczer? Znakomity felczer. I bardzo dzielny człowiek. Widać nie spodobało mu się, no i umarł.
Powtórzył parę razy, za szóstym śmiać się zaczął, cierpliwie, póki wreszcie Zuza nie przywtórzyła.
Kawę i tacę z orzechami zabrali do salonu. Kostryń usiadł na swoim miejscu pod parawanem z pierścionków od cygar. Łupał skorupy dziadkiem, obierał cząstki starannie z miękkiej skóry i żuł pilnie. Czyżby Zuza domyślała się stosunku z masażystką? Przeraził się tej prostej myśl: córka mogła go szantażować za pomocą Knote...
— Czy trzeba odsiadywać czarną kawę? — Zuza wstała, niestety, już było za późno... Kostryń schował głowę w ramiona, gdy rozległy się pierwsze słowa uroczystego tenora żony.
Pani Stanisława wyliczyła cały szereg faktów niedwuznacznych chyba, jeżeli chodzi o towarzyski stosunek Coeura do panny na wydaniu.
— Sami chcieliście, bym grała w tennisa — krzyknęła Zuza.
— Grasz w tennisa, jak ojciec grywa z nim kwartety, to całkiem zrozumiałe. Jest szereg innych, oderwanych faktów....
— Jakich? Proszę powiedzieć, jakich?! — Zuzanna raz jeszcze sprawdziła wszystko w myśli od początku, aż po dzień dzisiejszy. Żadnego listu, świstka... Nic nie mogli wiedzieć. Patrzyła im w oczy prawdomównie.
Pani Stanisława szukała bezradnie w pamięci.
— Bardzo trudno mówić mi o tym, jako matce. Otóż, pewne spojrzenia. Uśmiechy. Pewne słowa francuskie, nowe, których my tu naogół nie znamy. Pewne familarności... Sądzę, że pan dyrektor Coeur zdobył sobie do tego jakieś prawa. A zatem, że nosi się z jakimiś zamiarami. Że je ma. A zatem. —
Zuza zaniosła się śmiechem, który przestraszył Kostrynia. Śmiech ów ślizgał się po twarzy błyskami jasności, nie rodząc prawie dźwięku.
— Macie dziwne pomysły. Wstrętne — krzyknęła nagle Zuza tupiąc nogą. — Wstrętne! Bo już, jeżeli chodzi o jakieś fakty, to wydawało mi się, że jest wprost przeciwnie! Że to raczej pan Coeur chce mamę otoczyć, czy też otacza względami. Że mama właśnie, sądząc z pewnych familiarności... W każdym razie mnie nigdy pan Coeur medalionem nie nazywa!
Pani Stanisławie odjęło mowę. Dopiero po chwili jęła dowodzić drżącym głosem, że każdej chwili może mężowi spojrzeć w oczy, bez drgnienia powiek. Czy była szczęśliwą w życiu, czy nie, to nikogo nie obchodzi. Przeświadczenie o tym zabierze ze sobą do grobu. Nie przeżyła jednak jednej chwili, z której nie mogłaby zdać otwarcie rachunku!...
Rozpłakała się. Nie marszcząc twarzy, łzami, które z pogodnych jej oczu płynęły równo jak ze źródła.
— Ja też mogę wam śmiało patrzeć w oczy — krzyknęła Zuza. — Więc skąd wogóle te wariackie pomysły? Wyższa polityka? Sprzedać mnie może chcecie?!
— Ależ nie, ależ nie. — Radość napełniła Kostrynia. Więc Zuza nie chce Coeura!!!
Pochylił głowę nisko nad talerzem i znów żując orzechy zaczął mimo woli przypominać pewne rzeczy. Rzeczy, o których wszyscy tu zresztą wiedzieli. Rzeczy głośne, będące publiczną tajemnicą. O pochodzeniu Coeura, chociażby. Niezmiernie pono, marnym pochodzeniu. Ze stróżów, czy konsjerżów, coś jakby, dajmy na to, z naszych Supernaków. I wogóle, potworna mieszanina! Matka Francuzka, ojciec wyspiarz niemiecki, czy też Holender, czy inne jakieś licho. Nie mówiąc już o inżynierstwie Francuza, o którym lepiej w ogóle nie myśleć. Nie mówiąc też, oczywiście, o jego przeszłości... Spod nasuniętych brwi popatrzył Kostryń na córkę. Siedziała nieruchomo.
— Więc nie chcecie tego małżeństwa? — rozległ się nagle jej głos wyraźny.
— A ty? — szepnął Kostryń. Mówił cicho, podstępnie, jak gdyby kusił, czy sam namawiał córkę — A ty?
— To ja się pytam teraz! Chcecie, bym za niego wyszła, czy nie chcecie?
Czyż w stosunku do Coeura mógł Kostryń cokolwiek postanowić?! Dreszcz wstrząsnął dyrektorem. — Nie jest to — rzekł na koniec — zależne od nas...
Zuza syknęła przeciągle. Wszyscy troje umilkli. Po czym nagle śmiech Zuzanny. Wysoki, lekki, jakże obrażający!
— No, bo jakże? Koledzy tatusia pozajmowali całkiem inne stanowiska. Nie mieszkają w siedmiu pokojach! W całych willach. Karśnicki, Olech. Biorą w dolarach! I jak koło nich chodzi kapitał zagraniczny! A wy? Chcieliście i nie umieliście. Czy może być coś nudniejszego?!
Wziąwszy z tacy orzecha, już za chwilę upuściła go niedbale na podłogę. I znów ten śmiech wysoki, lekki. Wyszła zamykając dokładnie drzwi za sobą.
— Chcę być sam — warknął Kostryń z kanapy.
Gdy został sam, przyłożył głowę do oparcia i zapłakał. Ani łezkami czerwonymi, ani ciurkiem nerwowym. Zapłakał szczerymi łzami.
— Nie mam pieniędzy — rzęził lepiąc wargi do zimnego szkła na parawanie z pierścionków od cygar — nie mam pieniędzy.
Zasnął w ciężkiej rozpaczy, z której obudziły go niespodzianie czyjeś ostrożne kroki.
— Kto tu?!
W otwartych drzwiach salonu chwiała się ciężka postać.
— Kto tu?
— Pan Falkiewicz? Dobry wieczór panu — jęknął Kostryń z kanapy. — Pozwoli pan, że nie zapalę światła. Mam zmęczone oczy.
— Jeszcze widno — odpowiedział sennym głosem geometra. — Całkiem dobrze rozpoznaję pana dyrektora na kanapie. Tak. Przepraszam za śmiałość. Za nieproszoną wizytę. Nigdy przecież nie bywałem u państwa w charakterze prywatnym.
Zdania te wyłaniały się równomiernie, bez intonacji. Kostryń nie słuchał. Cóż go mogła obchodzić ta gadanina? Za parę minut musiał widzieć się z Drążkiem. Z żałosnym wyrzutem spojrzał na orzecha, leżącego pod fortepianem.
— Czterdzieści lat pracuję w naszym Towarzystwie. Tu młodość moja upłynęła, tu przeszedł wiek dojrzały. — Geometra wyciągnął przed siebie ręce. — Tu młodość, tu wiek dojrzały, tu starość nadchodzi... —
— Tak — ziewnął Kostryń — wszyscy życie tu kładziemy. Niech pan siada.
Geometra wgłębił się w oparcie krzesła, rozstawił nogi, umieścił wygodnie brzuch pomiędzy stołem a kolanami i umilkł. Mogło się zdawać, że zasnął. Jak to układał sobie niedawno jeszcze, tu na schodach, a jak inaczej układało się teraz?! Krocząc schodami zaczynał rozmowę w następujący sposób: — Jesteśmy stare, biedne świnie. Świnie. Ale rozumiesz, kochany dyrektorze, odrobina uczciwości, która nam pozostała, obowiązuje?!
Zamiast tego wszystkiego Falkiewicz zerwał się z krzesła i ryknął gęstym, bawolim głosem: — Czterdzieści lat pracuję tu uczciwie!!
— Niech się pan uspokoi. — Kostryń bryznął łezkami do chusteczki. Widocznie redukują Falkiewicza, pomyślał. Wypłacą trzymiesięczną pensję i wyrzucą. Stary już może trochę ciężki, ale dobry jeszcze geometra. Czterdzieści lat. Wszystko jedno w końcu.
— Przyszedłem po poradę — jęczał Falkiewicz. — Obiecują mi w Szkole Sztygarów miejsce nauczyciela. Jest to, w każdym razie, posada rządowa. Co mam robić? Coby mi pan dyrektor radził? Na „Erazmie“, po czterdziestu latach, boję się ewentualnie, czy już nie zawadzam? Spoczywa tu przecież na mnie wielka odpowiedzialność.
Kostryń zwinął się na kanapie i nastawił uszu. Poważne, groźne słowo odpowiedzialność. — Wszyscy ponosimy odpowiedzialność — zaskrzeczał. — Wszyscy.
Odpowiedzialność to beczka Danaid, wiadome rzeczy. Do czego pan prowadzi?
— Do czego prowadzę? — Już szła, już szła, przenikała ściany i zapory ta prawda! Uczciwa prawda... Falkiewicz czuł ją w piersiach i w gęstych kroplach potu na całym ciele. Ale szkoda było wyrzucać ją z siebie, wyrzucać i wydawać, i wypowiadać marnymi ustami. Rzekł obcym sobie, marzycielskim głosem:
— Przepraszam. Zdaje się piękne mebelki. Mahoń. Brązy. Fortepian. Obrazy. Zapewne portrety rodzinne. Przodkowie. Całe mieszkanie pewno bardzo dogodne. Należy się to na tym stanowisku. Pan Coeur, cudzoziemiec, za nic nie odpowiada, nic nie podpisuje, ale pan podpisuje i za wszystko odpowiada. Przed ludźmi, przed prawem. Należy się więc za to, choć trochę zbytku. Rzecz zrozumiała.
Kostryń przesiadł się na kanapie, Falkiewicz mówił coraz prędzej, tak cicho, że słowa niedosłyszalnie prawie wnikały w mrok:
— Dziś obkładamy ludźmi drugi poziom, jest dobrze, nikomu nic do tego, jutro pole zachodnie, jest dobrze, nikomu nic do tego, źle wietrzymy kopalnię, nikomu nic do tego. Ale gdy jutro obłożymy poziom trzeci...
Słowa „poziom trzeci“ wyleciały z ust Falkiewicza świszcząc przeciągle. Dyrektor i geometra zerwali się na równe nogi. Kostryń skulił ramiona, zacisnął oczy, pod powiekami rozsnuł mu się czarny motek kątów, linij, kół, cały plan trzeciego poziomu...
— Jesteśmy przecie zawsze o milimetr — szeptał Falkiewicz — o milimetr od nieszczęścia. Przebitka do starych ogni... Milimetr, może dwa, może trzy. Może dwa?...
Wiedział, że teraz powie dyrektorowi, nieodwołalnie: trzeci poziom na wschód od pochylni A, przy ósmym chodniku... Jest tam błąd na nowym planie! Naniesione dobrze z dawnych, ale Coeur przesunął na planie granicę starych ogni o dwa milimetry, potem przesłał do zatwierdzenia i przyjąć kazał poprawkę Kostryniowi. Może trzy milimetry, może dwa, dwa, czy trzy: liczby jęły się huśtać w górę, w dół, równoważyć się, spychać, strącać...
— Więc o co panu chodzi?! — Kostryń zapomniał nagle o Falkiewiczu i o wszystkich planach. Doszedł, dobrnął pamięcią, że Zuza używała tych samych perfum... Wstrętnych perfum Coeura!!!
— O milimetr, panie dyrektorze! Jeden, czy może dwa?... Odpowiedzialność pańska! Niech to będzie w porządku!! — Geometra pchał się na Kostrynia, przesuwał niemal mokrymi wargami po kosmatych uszach, lecz prawda, prawda istotna obydwóm utkwiła w gardle...
Donieść, rzucić cień na Francuza, to przecież wylecieć z kopalni?! Któż miał się pierwszy odważyć? W szarej ciemności gabinetu, dyszący zbliska, patrzyli sobie w oczy przerażeni, zarazem pełni bezsilnej nienawiści.
— Czterdzieści lat pracuję tu uczciwie — zaryczał Falkiewicz — czterdzieści lat!
— Odczep się pan! — Kostryń chwycił oburącz krawatkę Falkiewicza. — Piwem od pana jedzie. Przychodzisz pan pijany do swego dyrektora?! Pijak!
— Pan oglądał te plany, dyrektorze, wszystkie uzyskały pański podpis. Rzecz oczywista. Ale — Falkiewicz zakrył twarz dłońmi, podniósł w górę ramiona, jakby w oczekiwaniu natychmiastowego ciosu.
— Proszę nie zawracać głowy, panie markszejderze! Chyba sam wiem, co podpisuję!!!
W świetle przedpokoju przypomniał sobie Kostryń, że Coeur dawał przecie raz jakieś perfumy obu paniom. Po swym powrocie z Francji. Więc nic, więc to nic złego, że Zuza pachnie Coeur‘em, skoro ma te same perfumy. Kostryń ucieszył się tak niezmiernie, że starego Falkiewicza pogłaskał po głowie i sam mu podał palto.
Auto czekało pod bramą. Geometra pomógł wsiąść dyrektorowi. Wieczór zapadał szybko, od strony huty wiało przez ulicę ciemnym, sinym tumanem.
— Ja wiem, czego panu brak — zaśmiał się Kostryń okrywając nogi skórzanym fartuchem. — Musi się pan ożenić.
Falkiewicz zdjął kapelusz.
— I mam dla pana żonę. Zacna, dzielna kobieta. Wdowa po felczerze. Pani Knote...
Dyrektor Kostryń zatrzymał auto na rogu ulicy Przemysłowej i, zamiast — „wracaj pan do domu“ — powiedział szoferowi Smolakiewiczowi:
— Mieszkanie Mieniewskiego. — Tak dalece myślał nad swym planem. Po chwili dopiero dodał:
— Wracaj pan na kopalnię.
Ulicą Przemysłową, pod górę w stronę Cieplika szedł Kostryń, pełen najlepszej nadziei. Czy nawet poczucia zwycięstwa. Poczucie owo zdawało się już zawczasu błyszczeć ostrymi drzazgami światła w oknach niskich domów, za każdą szybą wystawową i wzdłuż blaszanych rynien. Nie zmniejszyło się nawet na widok bezrobotnych, którzy niczym kupy odgarniętego błota trwali na chodniku przed Domem Ludowym.
Nie trzeba nigdy ulegać wrażeniom: wali się na człowieka, wali, wali, a za jednym zamachem może się odkręcić. Falkiewicze tylko poddają się wrażeniom.
I po pijanemu straszą ludzi.
Trzeci poziom?... Cóż to znowu ma być z tym trzecim poziomem? Nie zapisał tego w notatniku, trudno bowiem pisać na ulicy. Niemniej do wielu innych spraw, które przygotowywał Coeurowi, dodał w myśli, bardziej stanowczo, niż żeby się to na papierze zapisywało: usunąć Falkiewicza.
Krótka, prosta decyzja przywróciła dyrektorowi wiarę we własne siły. Rozmowę z Drążkiem zaczął całkiem spokojnie od obojętnego przywitania: — Dzień dobry panu, panie pośle.
Działo się w prywatnym pomieszkanku, przy restauracji. Cieplik jako gospodarz był w tych wypadkach nieoceniony. W prywatnej marynarce (bez zielonego fartucha) podał kawę, osobiście pokazał, gdzie jest dzwonek, przekręcił parę razy kontakt na dowód, że funkcjonuje, i znikł.
Dyrektor Kostryń i poseł Drążek pozostali w paltach. Dyrektor w granatowym, dostatnim, poseł w wilczym kubraku. Konferencje tego rodzaju odbywali zawsze w płaszczach: aby nie było żadnych złudzeń co do oziębłości towarzyskiego charakteru.
Poczęstowali się wzajemnie papierosami. Kostryń wolał ssać swe odlewane szkiełko. Drążek palił dyrektorskiego papierosa. Pewno reprezentacyjny, płaci Towarzystwo, ba, Towarzystwo ma z czego! Z papierosa, z kosztów, z tego co, kto, ile i na co ma, można było odrazu jechać na właściwe tory.
Za wcześnie jednak! Jeszcze się atmosfera nie rozgrzała. Utyskiwali obustronnie na zbyt ciężkie warunki. Wymienili między sobą ostatecznie: dumping, koszta własne, brak zamówień, bezrobocie, ostrużyny ziemniaków, brak mieszkań. O właściwej rzeczy ani słowa. Za siedmioma rzekami, lasami i gdzie tam jeszcze owa rzecz właściwa!
Kostryń siedział i ssał wciąż szkiełko. Gardził chamstwem socjalistycznym do szpiku kości. Drążek brzydził się limfy dyrektorskiej aż go w dołku ściskało. Dla dodania sobie ducha zjadał Drążek już czwarte ciastko z kolei. Mlaskał na całą izbę, popijał głośno kawą, a Kostryniowi od twardego zacisku poselskich szczęk dreszcze latały po grzbiecie.
— Żeby nie wspólny interes, tobyśmy tutaj razem nigdy nie siedzieli — rzekł Drążek uważnie oglądając ciastko. Rzygać mu chciało się od tego towarzystwa!
Macał oczyma wątłe ciało Kostrynia i w duszy łamał mu chude, wydmuchane piszczele na czterdzieści kawałków. Kostryń zaś czekał. Jeszcze minutę.
Jeszcze dwie. I cztery jeszcze...
Nakoniec zatrzęsło posłem od stóp do głów. Szurnął podeszwami po podłodze i stało się, co się działo przy takich rozmowach: cholera!!! Tfu!
Tych grzechów kapitału — rany boskie! Nieszczęśliwe przedmieście Zielone, pod laskiem, które huta Katarzyna raz po raz, dzień po dniu zalewa parszywą wodą, ale rur do poziomu pobliskiej rzeczki nie przeprowadzi i ludzie w odchodach huty gniją, jak — tfu!
O Zielone, o place, ulice, o wodę: — Z kopalń ją odprowadzacie, miastu mieliście prowadzić, filtrować, przez filtry na stopięćdziesiąt metrów lejecie tysiąc pięćset, baby stoją przy kranach z gnojówką, ręce łamią, a dzieciom po szkołach do mycia brakuje! Drańcie!! Tfu!
O Zielone, o place, wodą, o węgiel, samego miału półtora tonny pada z kominów na obwód Osady, w przeciągu doby jednej, ale stawiacie kominy, drańcie, bez komór ochronnych.
— Drańcie, drańcie — krzyczał poseł, aż mu w płucach pękało. W tych samych płucach, którymi umiał każdych komunistów przekrzyczeć!
Kostryń uśmiechał się pod tymi zarzutami, jakby stał w deszczyku majowym. Przeczekał i dopiero wtedy powiedział swoją prawdę.
— Jak do zgody nie dojdziemy — uskarżył się rzewnie dyrektor — to nie tu w Osadzie będzie nasze Towarzystwo płaciło podatek, a w Warszawie, gdzie ma centralę. Swoje miejsce prawne. Dlatego gmina nie ma co zanadto narzekać, że biura paryskie wsadzili akcjonariusze w swym wykazie do brutta. Prawda! Biura paryskie Towarzystwa obciążają ogromnie bilans, ale jak się ze swymi podatkami przeniesie Towarzystwo do Warszawy, to z czego będzie żyła Osada Górnicza, z czego?
Od takich możliwości, choć na jawie pod czwarte piętro wyciągnięty, walił się cały Dom Ludowy, jak z kart, za jednym podmuchem. Drążek nie dał po sobie nic poznać. Brońże Boże! Żarł ciastka głośno, aż mu światła po szczękach latały, ale serce ustawało z rozpaczy.
Kostryń wcale nie patrzył, do kogo mówi. Po co? Z zamkniętymi oczami ciął i aby tylko ciął tym osłodzonym swoim słowem. A tu radca prawny, a tu przeniesienie podatków, a z tego co najwyżej proces, a jak procesy takie przeciw kapitałowi, i to zagranicznemu, wyglądają, wiadomo chyba!...
Kiedyż zjawiło się rozstrzygające słowo, kiedy zachybotało w mroku alkowy Cieplika i kiedy przeminęło bezwstydnie?! Oto dyrektor dogadał się do tego, by Związki umilkły na razie o strejkach... Do terminu zawarcia nowej Umowy niech przyjdą na Radę Kopalń i Hut ze status quo. Za co: nie będzie przeniesienia podatków, wszystkie pomoce przy Ludowym Domu ze strony samorządu i wpływ na cegielnię.
Poseł Drążek spijał nieustraszenie kawę, a w myślach rozpaczał: była to bowiem gremialna sprzedaż klasy robotniczej dla lokalnych korzyści. Wiedział nie głową samą, ale sercem i własną skórą, ile zarobi każdy z robotników na placu, dole, na powierzchni, przy maszynie, na odkrywce, przy płuczce, a ile każdy musi kupić, by zjeść. Nie starczy ludziom i znowu płacze dziecek w izbie a nogi głodnego karowacza za wózkiem nie nadążą.
— Status quo?! — warknął Drążek, — No, a drożyzna?
— Status quo — przywtórzył Kostryń.
Poseł splunął przez szparę w przednich zębach, na posadzkę.
Co splunięcie takie znaczy, wiedział dyrektor Kostryń nie od dziś. Znaczyło pogardę, niemoc. Mokra kropka chamskiego zakończenia: zgodę do dalszego zakrętu... Kostryń powstał, dwoma palcami dotknął ramienia Drążka, bardzo ostrożnie, jakby się bał palce łajnem pobabrać i wyszedł na powietrze.
Strzepnął poły płaszcza. Status quo na sezon zimowy — nieomal że w kieszeni. Cisza i święty spokój w Związkach... Nie odczuwał radości. O wiele więcej: prawdę i jakąś dobrą, łagodną mądrość. Mądrość życia. Tak wielką, że aż z humorem graniczącą. Jest na świecie taki humor, z którego nikt się nie śmieje nigdy, a który wszystkim i wszystkiemu pomaga!
Podreptał teraz do Knote, koło gmachu Rady Kopalń i Hut, koło aeroplanu, ustawionego uroczyście na podwórzu Rady. Wybił znak umówiony w pobielone okienko kuchni.
Knote otworzyła dyskretnie, ubrana w biel szpitalną. Zamknęli za sobą na klucz, w ciemnej kuchence zostawił laskę między skrzynią a szafą i weszli do pracowienki. Drzwi do nyży były zamknięte.
Dyrektor na migi kazał odkręcić kran.
Robiono tak zawsze, gdy pozostawał w nyży i podglądał ciekawsze chore. Biedne żabki ludzkie — było to przecie wyrażenie Feliksa! W plusku wody, jak w płynącej grocie, mogli rozmawiać półgłosem, bez obawy, że Mieniewski w nyży usłyszy.
Kostryń, usiadłszy na brzegu kanapy, spytał masażystkę, czy nie miała dziś do czynienia z wenerycznymi wypadkami? Ostrożność przede wszystkim.
— Nie było dzisiaj żadnych takich wypadków. — Uklękła obok na ceratowej kanapie w skromnym pragnieniu wytworzenia stadła. Bardzo często tworzyli je dawniej. Składa się sobie głowy wzajem na szyjach, jak konie, i jest stadło. Czuję się wtedy zobopólne pulsy. Bez zmysłowej korzyści, dla zasycenia idealnych uczuć. Czekała na nie dziś jak nigdy jeszcze. Kostryń nie był jednak usposobiony do stadła. Pragnął przyjrzeć się gościowi nyży i coś postanowić. Wzgardził potrzebą stadła.
Poszli do Mieniewskiego. Knote z lichtarzem, w nyży bowiem nie było elektryczności. Kostryń cofnął się od progu. Posiniaczona twarz Tadeusza, z plastrami przylepionymi na policzkach, wyglądała dziwacznie, jakby ją obsiadły białe, sztywne motyle.
— Gdy tylko będzie pan mógł już wstać, pierwsze pańskie kroki od pani Knote będą do nas — wykrzyknął mrużąc prędko powieki. — Czekamy całym domem. Po pięknym wiecu tak przykry wypadek. Spadł pan pociemku ze schodów? Drobiazg?! Bardzo niemiły w każdym razie.
Kostryń usiadł na krawędzi łóżka. Doznał stanowczego przeświadczenia, że dopiero w synu spotka Mieniewskiego istotne nieszczęście.
Tadeusz dziękował za miłe zaproszenie, ba, z za strzeżeniem: — Cóż powie na to nienawiść klasowa? Ojciec mój mówi o panu wyraźnie: Kostryń to istny wampir.
Wyciągnął do dyrektora ręce i zaczęli się śmiać. Tadeusz szczerze, głośno, Kostryń cichutko, twardo, jakby precyzyjnie piłował coś tym śmiechem. Po czym przeszukując twarz Tadeusza wyłupiastymi oczyma zaczął nagabywać o stosunek do ojca. Trzeba to było koniecznie wypośrodkować. Gdy nagle bez żadnych przejść, ostrożności dyrektor zapytał:
— Jakie są najbliższe plany pańskie?
— Nie mam żadnych planów.
— Nie ma pan żadnych?...
Knote na palcach podeszła ku oknu nyży.
— No, więc na razie zostaje pan tutaj?
— Ależ nic podobnego — wykrzyknął Tadeusz. — Wyjeżdżam zagranicę. Oczywiście!
— Na studia?
— Mowy nie ma o studiach. Mam wiele innych spraw. Bardzo poważnych.
Kostryń podał co żywo eukaliptusowego cukierka. Prawdziwe szczęście mieć sprawy zagranicą. Nie tu w Zagłębiu, a już przede wszystkim, nie w Osadzie Górniczej. Przymknął oczy i poskarżył się na tutejsze stosunki. Rząd, podatki, Województwo, ludzie, kradzieże, nieustanne kradzieże: kradną drzewo, chodniki na kopalni rozbierają, po domach roznoszą, Kasa Chorych, zrażają wszelką inicjatywę, tysiące darmozjadów, bezrobotnych, chciwość, żarłoczność, zdrada, komuniści.
— Mój ojciec mówi to samo o ludziach — wybuchnął nagle Tadeusz. — Zupełnie to samo. A to przecież — rozłożył ramiona, aż mu się koszula na piersiach rozbiegła — wy jesteście ojcami tych dzisiejszych ludzi! Ojcami tych ludzi, ojcami tych spraw.
Kostryń ręce rozłożył, jak do modlitwy, z goryczą wziął na siebie odpowiedzialność za ojcostwo nad dzisiejszym światem i znów namulać jął drobnymi pytaniami. O ową zagranicę. Gdzie, kiedy, po co, a jeżeli w handlowych sprawach, to można by zużyć tutejsze stosunki, zwłaszcza francuskie, jeżeli nie francuskie, to niemieckie; chyba, że chodzi tu o Anglię?
Znad uniesionych brwi spojrzał na Tadeusza: może teraz wyjaśni się ów King of England?
Skoro nie chodzi o Anglię...
Tadeusz plątał się w odpowiedziach, aż Wreszcie opadając na nędzne bety głupiej Knote, jęknął: — Wyjeżdżam do Szwajcarii!
Kostryń wstał. Wiedział już wszystko. Tak, tak, śliczną miał twarz ten Mieniewski. W zmęczonych rysach orlich czy też sokolich, w dużych, błyszczących oczach malowała się rozpacz.
Gdy wyszli i drzwi za sobą zamknęli szczelnie, wpatrzyła się Knote w Feliksa wzrokiem pojednania i triumfu. Kto pierwszy wynalazł tego zamachowca, kto go skrył przed innymi, kto go teraz cichutko przechowuje?
— Idiota, wszystko kłamie — szeptał Kostryń na środku pracowienki. — Nie jedzie zagranicę. Rozumiesz? My jesteśmi „ojcami tych ludzi i tych spraw“... Ko-mu-ni-sta! To jasne. Gdy tylko wyjdzie z mieszkania, zobaczysz, co tam ma w tych garnkach. Otwieraj ostrożnie. Do pewnego stopnia narażasz dla mnie życie. Ty... A twoje życie jest moje. Moja własność. Ty....
Głaskał ją po karku odgarniając w górę włosy.
— Kłamie, że spadł ze schodów. Na razie ani słowa nikomu. Kapuścikowi broń Boże. Sprowadź mu tę dziewczynę, z którą żyje. Naturalnie. Zaraz jutro, pilnuj tego.
Potakiwała, wzruszona niepomiernie. Niczego przecież w życiu tak nie pragnęła, jak właśnie, by móc pracować przy boku swojego człowieka. A cóż dopiero przy boku dyrektora! Pracować i patrzeć wiernie w rozkazujące oczy.
Gdy oto palce Kostrynia zacisnęły się na karku tak silnie, że głowy przechylić nie mogła. Rzekł głośno w stronę nyży: — Do widzenia pani Knote — i poprowadził ją przed sobą w stronę kuchni.
Tu dopiero puścił. Zapatrzony w posmarowane białą farbą okienko, nasłuchiwał i czekał. Aż Knote wyczytała w jego wzroku zachętę. Zachętę, która płynie z wdzięczności. Lekko, cicho podeszła na palcach, aby raz, wiernie objąć.
Wpił się w nią drapieżnymi palcami, pociągnął za włosy, zapchał w kąt w stronę kufra. Tu zaczął szarpać, obnażać i wydobywać z niej nagie kształty, jak z komody. Ani się bronić, ani krzyczeć — szczypał tak straszliwie — ani prosić, ani płakać.
— Głowa będzie bolała potem pana dyrektora — jęknęła nieśmiało.
Miął jej twarz, zasnuwał ciemnym ruchem, męczył, poniewierał, dopchawszy w kąt kazał spełniać okropne wymysły. Knote nie pozwoliła dotąd nigdy na takie pohańbienie, jeszcze po kątach, w kuchni!! Całą nadzieję, dumę całą stanowiło, że gdy już byli razem, to jedynie jak porządne małżeństwo.
— Za nic na świecie — szepnęła spomiędzy kuferka i szafy.
Porwał ją za uszy, nacisnął kolanami, zmusił, a potem jakby oparzył strasznymi słowy: — Twoje życie jest moje.
Nie oglądając się za siebie, wyszedł.
Jak siedziała między kufrem a brytwanką z piaseczkiem dla kota, tak pozostała. Zbrakło jej sił, by podnosić się zaraz z takiej hańby. Z czołem wspartym na zimnych okuciach kuferka szukała jakiejś pociechy. Aż wreszcie skrobiąc palcami w zimnym piachu brytwanki powtarzać jęła w myśli raz za razem bez tchu i bez końca:
Wszystka wiara uciekła z pani Knote, na czas najbliższy nie zostało ni krzty nadziei, ale polecenia Feliksa (w tych strasznych chwilach trudno myśleć po nazwisku) spełnione zostały drobiazgowo.
Spełnić nie trudno, przez Karolcię Domagało, która codziennie na przestrzyki przychodziła; albo przez Supernaka, portiera erazmowskiego, jako że razem z Szymczykami gnieździły się przecież Supernaki na Zielonem, a przy nich Lenora.
Całe polecenie — przyślijcie mi Lenorę, to mi podłogi umyje.
Olejno pani Knote u siebie nie zaciągała, i tak chore zataraszą. Trzeba było myć, nie raz już wzywała do tego Lenorę. Dla mycia samego i dla klienteli, gdyż Lenora bardzo między różne dziewuchy wprowadzona była.
Dlaczego stało się, że polecenie: — niech przyjdzie, podłogi mi umyje, zarobi — posłała przez Supernaka, portiera? Komu Supernak służy? Od kogo z ręki je? Jadł z każdej ręki, ale służyć, Ceurowi chyba służył?
Jak Dom Rady Kopalń i Hut Domem Rady, a Ludowy Ludowym a ulica Przemysłowa, na której czekała obecnie pani Knote, ulicą Przemysłową, a Cieplik Cieplikiem, nikt chyba nie słyszał, by skromna masażystka tyle nici ważnych w jednym ręku trzymała. Pomyślała o tym z dumą i o tym, że nigdy chyba Feliksa nie zdradzi, i o tym, że w poniewierce takiej życie całe straci. Więc cóż jej przyjdzie z dumy? Już nawet łzy gorące pod powiekami uczuła, gdy niespodzianie bierze ją ktoś za łokieć!
Lenora przed nią stoi, podczas gdy Supernak na drugą stronę ulicy kuśtyka przez błoto — razem przyszli, z pewnością po swojemu nakręcił już dziewczynę!
Byłaby Knote dłużej nad przewrotnością Supernaka bolała, gdyby nie dzisiejszy wygląd Lenory... Sukienka w czarno-szarą kratkę, modna, krótka, z tyłu zwisająca, na to żakiet piaskowy. Klapy i boki sztywne, jak z kamienia, poły wiotkie, pomarszczone, niczym z bibułki. Do tego krawatka na druciku, do tego guziki kościane. Do tego, naturalnie, pantofle z gwiazdkami, wyrobionymi na kapkach, do tego pończochy cieliste. Do tego na głowie kapelusz, roztrzęsiony, pochyły, jak przekręcona spluwaczka. I cóż z gładkich różowych rumieńców pod takim kapeluszem?!
Zgadały się co do klucza, ma zostać pod słomianką. Co do mydła, ługu, wody — o młodym Mieniewskim ani słowa. Weszły razem na podwórko. Koło kasztana przypomniała sobie Knote, że sama przy szorowaniu nie pomoże, chore czekają na mieście.
Za serce ją targnęło dopiero w drzwiach kuchenki. Zderzyła się z Lenorą oko w oko, spod obrębu kapelusza popatrzyły szare źrenice dziewczyny światłem radości — wiadomo zaś, wmieszana do tych sprawek, za dwa tygodnie wyleci Lenorka z Erazma raz na zawsze, inaczej nie byłby dyrektor dyrektorem.
Wyłożywszy z torebki pięć cytrynowych landrynek, powiedziała pani Knote z ożywczym uśmiechem:
— Dla ciebie, żeby ci się nie nudziło.
Miałoby się nudzić, teraz tutaj!!
Teraz, tutaj zapomniała Lenora o saganach na blasze stojących i o wszystkim, i o całym świecie. Nie, żeby nie chwyciła się ostro za robotę. Tutaj ługu dosypać, a tu sody, a tam stół odstawić, a tam dywanik sprzed kanapki uprzątnąć. Lecz poprzez wszystkie kroki, inne jakieś kroki dudnią dokoła, w jedną stronę prowadzą! Czy on tam jest w tej nyży? I tam śpi? Albo książkę czyta? Albo drzemie?
Czy on tam jest?
Jeżeli jest, to po cóż się przebrała do tych podłóg? Czemu żakiet, odświętna sukienka i różowe pończochy przez kuchenny stołeczek przewieszone, po cóż się kręcić w starym fartuchu Knote?
A tu dorady Supernaka przykre i surowe, żeby zmawiać Mieniewskiego na jutro między stawy! A tego nie mówić, a to znów przeszpiegować, a potem sami się za niego wezmą!
Wystąpiła Lenora z owych myśli, jak z koła zaklętego, ręce same przed nią poleciały, otwarła niedomknięte drzwi nyży. Był! Był tam. Leżał sobie na łóżku. Właśnie spał. A teraz otwarł oczy. Krew jej zbiegła do piersi, w piersiach zmieniła się w jakieś ogromy radosne!
Zbliżyła się do łóżka, Mieniewski zaraz usiadł. Spuchlizna już mu zeszła, ma się rozumieć, ale siniaki pozostały. Lenora objęła go za szyję, przerażona: nie tak być miało, miało być z daleka, tymczasem objęła za szyję syna wrogiego leadera, syna sprzedawczyka klasy robotniczej. Nie tak było postanowione, tymczasem usta jej same rzekły cicho a przecież dobitnie, jak przed okienkiem wypłaty, żeby było wiedziane i nie zostało pomylone.
— Ja jestem Lenora Duś. Lenora, Duś...
— Duś? — Tadeusz skoczył wysoko na łóżku. Przypomniał sobie ciemną, śmierdzącą jatkę, twarz Dusia prostą, surową i jak płakali we wspólnej nienawiści.
— To ja jestem, Lenora Duś, siostra Jana Dusia. Co to wiecie...
Dlaczego przeszła nagle na owo „wy“ partyjne? Supernak inaczej objaśniał. Kazał pytać, badać, szpiegować. Całkiem inaczej uradzili też z bratem. Ale brat ani Supernak nie wiedzieli i nikt wiedzieć nie mógł o tej nocy na ściółce.
Rozpadało się wszystko w Lenorze, jak ziemia na odkrywce, po wystrzale.
— Bo my jesteśmy komuniści — westchnęła z dumą. — Zakazali wspominać o tym, wypowiedziała, aby wszystko było wiadome, a potem niech się dzieje najgorsze.
— Dużo mnie to obchodzi czy jesteście komuniści! — wyciągnął do niej ręce z uśmiechem.
Czoło miała takie same jak ów Duś, wysoko uniesione, za duże prawie, niby jakowejś myśli poważnej zbyt przestronnie oddane. Twarz inna, drobna, malutkimi rysami przykrojona.
Szukał spojrzenia Lenory. W wielkich źrenicach mieniło się światło ciemne, zwiewne, jak na stali.
— Jesteście komuniści? Jaka tam z ciebie komunistka?! — Pytał, skąd się zjawiła, jakim lichem, czy cudem? I co ją tu przyniosło? I że się znów spotkali.
Przysunęła się, umykając jednak z objęcia. Nie teraz. Chciała jeszcze przemówić, wypowiedzieć od razu. — My idziemy do strejku — wyrzekła uroczyście. Jeszcze przed chwilą na śmierć o tym zapomniała, ale on, on niech wie. Ma teraz ostrzeżenie.
Szczęście w niej zaszumiało, że ostrzegła, za szczęściem czarna niewdzięczność, że Supernak inaczej rozkazywał, za niewdzięcznością strach, że wszystko inaczej wypada, niż potrzeba! Dla lepszego nawiązania, przeszła na bezrobocie, krasząc smutne słowa śmiechem swobodnym, tyle tylko, że cichym. I o czym innym, co jej przez drogę w głowie nie postało, nie pytana i nie proszona: o Supernaczce.
Czemuż to o niej, gdy nie znał przecie tej kobiety, na oczy nie widział?! Mówiła o nieszczęśliwej, jakby o wydarzeniu przykrym, lecz potrzebnym. Po to, aby gdy rzecz doszła do chwili, jak Knote maszynę do szycia zabiera, przysiąść się blisko i twarz rozpłomienioną do ramienia chłopca na dłużej przyłożyć.
Woda w saganach syczy, robota dawno już się opóźniła, ogień pod blachą z kuchni aż tu cienie rozgarnia — siedzieć tak, patrzeć, słuchać, własnych słów nie poznawać...
— Maszyna? Mówisz, była pożyczona. No, więc cóż? A jak mnie wtedy, później, raglan skradli?
— Kto skradł raglan? — zadziwiła się Lenora składając ręce, niby do modlitwy.
— Twoi murarze skradli... Brązowy, w dużą angielską kratę.
Spłoniła się. Nie trzeba, może, mówić o murarzach, ani tych, ani żadnych innych, ani myśleć o kim innym!
Rozpinał na niej guziki, czuła przecie, że chce już obejmować. Od tych dotyków zostawały na ciele miejsca bezpamiętnej rozkoszy i wstydu ogromnego. Lepiej chyba, by wcale nie dotykał, lepiej niech wszystko będzie zakazane, lepiej przez grube mury, kraty do siebie wyglądać, grube mury i deszcz.
Postanowiła tak ze wszystkich względów. O których powiedzieć nie można. Same nie czują, a jednak oczy człowiekowi wstydem zalewają, wszystkiego zakazują, na nic się nie godzą, prócz żeby czekać, czekać i czekać w takim szczęściu!
Takie względy!
Wymykały mu się z uchwytu jej nogi mocne i gładkie, w dłużyźnie swej urocze, niewieście, w sile zaś nieujęte. Przychylił się z łóżka, jakoby szukał jej śpiesznie, gdy wreszcie sama znalazła upragnione słowa. Wydała je z westchnieniem szalonego szczęścia:
— Tak od razu nie można!
Otoczył dłońmi jej twarz i, niby dzbanek do ust podniósłszy, pocałował w usta. Były twarde. Pachniały włoszczyzną. Całowali się wpatrzeni w oczy. Przez źrenice Lenory jakoby woda płynęła coraz głębsza, ciemniejsza, ciemniejsza od całego mroku nyży.
Za oknami fyrknęły przeraźliwie śmigła aeroplanu, na kuchni zapadły się węgle. Niech się zapadają węgle i niech terkoczą skrzydła. Cóż to kogo obchodzi?!
Całowali się jeszcze. Aż do utraty tchu.
Potem jęła Lenora opowiadać. Cicho, o bracie i o sobie. Ma się rozumieć, jako sygnalista zarabiał więcej od niej: nie o tym. Jakie miał zamiary na księdza Kanię: nie o tym! Chcą więźniów uwolnić z więzienia tutejszego: nie o tym! Że się im „technika“ przy dostarczaniu bibuły popsuła, gdyż były wielkie wsypy, że się znów do Związku zapisują, aby opanować...
Matko Boska, nie o tym!
Z wielką żałością prawiła co innego. Pierwsze z brzega: nie mieszkała z bratem, lecz osobno. Nie była zwyczajna rodziny.
Co miała pamiętać o rodzinie, co? Ojca przygniótł wózek na „Erazmie“, do śmierci. Mama rodziła ją czemuś aż w Warszawie, gdzie została potem za mamkę do szpitalnych dzieci. Dzieci te wszystko tam z niej wyssały widać, bo po roku już zmarła. W tym samym szpitalu. Lenorę oddał kum do chłopów, ale kum już nie żyje i nie wiadomo dzisiaj nawet, którzy to byli chłopi?
Mówiła wiernie do ostatniego słowa, jak pr2ed sądem.
Mycie ani na krok naprzód nie postąpiło, podłoga wciąż nie ruszona, trzeba jednak do takiej rozmowy przyzwać świadectwo rodziców, którzy nie wiedzą nawet może na tamtym święcie, co się tu kiedy dzieje z osieroconą córką.
Tadeusz zginał w ręku długie palce Lenory. Jakże to przyplątało się do niej takie imię?
Kiedyś, podczas wojny jeszcze, w Wiedniu na urlopie w miejskim parku jadł lody z uliczną przyjaciółką. Muzyka grała rzecz wydrukowaną w programie pod tytułem: „Leonora“, głosy trąb goniły się echami przez rozłożyste drzewa.
— Czy lubisz lody? — zapytał bez związku.
— Bardzo. — Spojrzawszy przed siebie rozpłakała się strugami gęstych łez.
— Co takiego, Lenorka, co takiego?
Takiego, że za rodzicami płakała i że podłogi myć nie będzie, i że się przeodzienie.
— Nie po tom przyszła, żeby się w starej łachudrze pokazywać. Na spacer pójdziemy! — zawołała.
Przebijali się osobno, on w nyży, ona w kuchni, drzwi od kuchni mało nie wywalili, zaglądał, nie wpuściła, za żadne skarby świata, za nic! Dopiero na progu, gdy się znów spotkali, objęli się.
Podziwiał, cieszył się ogromnie. Cieszył się z krawatki na druciku, z kościanych guzików, na jedno tylko, na kapelusz, powiedział krótkim słowem: — Nie.
— A dlaczegóż to nie?!
Nie to chciała powiedzieć. Pragnęła spytać, jak mu na imię? Czekała w niej oddawna radość na to imię nieznane.
Sprawy te przerwały się, gdyż nie wiedzieli, dokąd się na spacer wybierają? Tadeusz gotów był odprowadzać Lenorę do mieszkania, na to jakieś przedmieście, Zielone.
Nie potrzeba! Miałby takie dziadostwo oglądać? Lenora była za przechadzką, lecz przedtem miała prośbę, by wstąpić na ów pokaz lotniczy. Cała osada dawno już tam lata, Karolcia Domagało wszystko widziała pierwszego dnia zaraz.
Klucz zostawili pod słomianką, ogień zapomnieli ugasić i poszli. Było za rogiem. Na podwórku, pod oświetlonym budynkiem Rady Kopalń i Hut ryczał raz po raz, za dziesięć groszy od osoby, wojskowy płatowiec przed półkolem stłoczonych gęsto gapiów.
Kaprale objaśniali, to znów pod wielką lampą łukową grzebali w chrzęszczących wnętrznościach aparatu.
Kto im pomagał?! Nie kto inny! Pstrokoński z szklannym okiem. Nigdy człowiek nie wie, gdzie może kogo spotkać... Lenora struchlała. Błysk szklannego oka przewiercił ją. Zapamiętała się na kamień, że uda przed Pstrokońskim, jakby się nigdy w życiu nie widzieli. Zapamiętała się na kamień, możesz go kopać, turlać, trącać, toczyć, nie dowiesz się, co w środku. Ile razy sypiali we dwoje, niedawno jeszcze w obejściu księdza Kani! Pamięć całego życia ubiegłego rozpleniła się nagle w Lenorze najciemniejszym widokiem...
A kto ją wyratuje? Mowa leaderowskiego syna! Nie wiedział nawet, że światło jej przywraca, że okna Rady Kopalń i Hut, dzięki słowom jego, zajmują dawne miejsce, w środku którego po dawnemu huczy aeroplan.
Huczał, trzeszczał, aż Lenora z rozwartych ust wysunęła koniec języka, za światami wielkimi, w które dziś lecieć można na aeroplanach. Odechciało się jej następnego pokazu i wszystkiego. Uczepiła się ramienia Tadeusza, aby iść.
Gdzie, dokąd? Uszli niedaleko, musiała bowiem obejrzeć wystawę owocarni. Jabłka w papierach srebrzonych, kiście winogron, błyszczące pudełka sardynek, wianki fig.
Wielka cegła sprasowanych daktyli!
Lenora rozłożyła ręce z westchnieniem: — Tyle rozmaitości na tym świecie, a wszędzie czegoś brakuje: gruszek tu wcale nie ma!
— Gruszki nie mogą się równać z jabłkami — zauważył Tadeusz. Ojciec mawiał tak do nich w dzieciństwie, gdy leżeli w łóżeczkach i domagali się gruszek, ojciec zaś jabłka przynosił do łóżka.
Minęli parę domów, czarnych płotów i znowu kamienica, i jeszcze większa owocarnia. Przystanęli, profilek Lenory znieruchomiał w podziwie. Topniały w niej głuche, dalekie zmartwienia, rozchodziły się wobec głosu Mieniewskiego do niepoznaki.
Opowiadał cierpliwie, skąd co przyjeżdża i którędy? Daktyle z Afryki na wielbłądach przez piach, jabłka z Tyrolu, gdzie chłopi chodzą z gołymi kolanami, winogrona z Włoch, gdzie siedzi papież.
— Tam są Rzymianie — przyczyniła się prędko do rozmowy.
Nic tu, wedle Tadeusza, Rzymianie nie mieli do roboty — bo takie winogrona, jak tu widzisz, żółte, podobne do bursztynu, idą aż z Hiszpanii.
— Aż z Hiszpanii?!
— Jeszcze dalej niż Francja. Będzie Francja, a potem góry będą i tam dopiero zacznie się Hiszpania.
— Dopiero tam! — wykrzyknęła Lenora.
— Orzechy amerykańskie przypływają z Ameryki, herbata z Azji, najstarszej strony świata —
— Och, najstarszej!!
— Kawa z przeróżnych wysp. Z Cejlonu. Może z Cypru? W workach czy pakach. Może z Korfu? Są wyspy pojedyńcze, a są archipelagi, całe rodziny wysp, na różnych morzach.
Gdy wymieniał te morza, światy, przyciskali się do siebie.
Pragnęła wyrazić zdziwienie! Jak może być na świecie tyle wszelakiego miejsca, które nie wie, że oni idą właśnie tutaj we dwoje.
Czy można sprawy takie wyrazić słowami? Więc tylko przy wymienieniu każdej nowej nazwy i nowej świata strony płaszczyła nos na zimnej szybie. Aż brakło w końcu nazw i stron, wobec czego ruszyli dalej. Główną ulicą, żeberkiem kolejowym, to jest torem, co łączył „Erazma“ z „Katarzyną“, potem obok apteki ze słojami na wystawie. Jeden słój był czerwony, drugi zielony, w jednym wyglądało się różowo, w drugim jak trup.
Już szli bez przeszkód ku stacji, gdy jeszcze pewien sklep obejrzeć musiała, piękną wystawę mebli.
Za okopconą szybą piętrzyły się chude, rachityczne bambusy, z niklowanym okuciem na wszystkich końcach.
Lenora westchnęła z głębi płuc: — Śliczne! — Supernak miał podobne, a może takie same, w swoim muzeju? A tu tyle tego dobra. Dzieci głodem morzył, już czwarta żona mu umiera...
Zatchnęło Lenorę, by o Supernaku nie rozpowiadać. I strach ją zdjął. Jak gdyby wydawała nieopatrznie ważne tajemnice i już tyle wydała, i nie będzie z tego żadnego powrotu. Uśmiechnęła się przez zimną szybę żałośnie do bambusów i poszli.
Na wiadukcie nad stacją zimno stuliło ich do siebie. Objęli się przez pół, zamilkli, wiatr prządł się przez druty galeryjki ostry i uszczypliwy.
Pociągu żadnego, tylko za sygnałami szturchały się towarowe wagony. Tuż za nimi piętrzył się ogrom czarnej nocy, w dali gładkie rozlewy wód niskich, powyżej strome ściany cynkowni światłem upartym zionące i znów rozmachy ziemi, i znów zapędy, ku górze, ku dołowi. Przechadzał się tam dym wysoką, lśniącą chmurą, buchała para puszystym, białym czubem. Z rozwianych wszędzie kłębów wylatał głos najrozmaitszy, przegryzał się, przebijał, tu się wiercił, tam drążył: od niziny ziemskiej po przez wszystkie chmury mocnym tonem żelaza, aż do samego szczytu ciemności nie objętych.
Lenora dała się trzymać łagodnie przez pół i pozwoliła, by ten panek ręką do jej piersi się dostał, by się cieszył, obejmował i gładził.
Przeniknął ją ten widok rozległy i pootwierał nieznane, dawne, strasznie ukryte myśli. Pełne wyrzutu i rozpaczy. Ileż to się po tych zwałach, bergach i hałdach nachodziła, nacierpiała, nażyła, nakochała! Po nocy i za dnia?
Wobec tych wspomnień rozmaitych wystosowała do towarzysza swego poważne zapytanie: — Jak ci na imię?
Gdy wypowiedział, że ma na imię Tadeusz, rzekła niby przez sen:
— Czy ja wiedziałam, Tadek, że się spotkamy w życiu? Skądże to mogłam wiedzieć!
Zeszli z wiaduktu, minęli domki, blade stawy uśnięte, po czym wdarli się w lasek suchymi gałęźmi szeleszczący. W owym lasku osadnickich zabaw niedzielnych napadła Lenorę taka rozpacz, że tylko krzyczeć, krzyczeć i uciekać we wszystkie końce świata.
Odwróciła się jeszcze, niby na pożegnanie w oczy chłopcu zajrzała i tyle ją widział. Skakali przez bruzdy, przez rowy, jakichś przechodniów spłoszyli, aż ją dopadł pod drzewem, gniewny i rozbuchany.
Ręce go do niej paliły, w piersi radość się tłukła.
— Nie broń się, co się bronisz? Nie broń się, czyśmy to już nie spali razem?! — Łapał ją za ramiona, ogarniał uda, ściskał, niby owoc, twardy, biały z czarnej ziemi niespodzianie wynikły.
Spadli w dół, pełen ściółki, zbutwiałe liście z szumem rozprysły się w koło.
Zemdlało serce w Lenorze! Nie od tego, że sukienka się zemnie, i nie od szamotania, a od słów Tadeusza. Spodziewała się innych, łagodnych, wystraszonych, tymczasem wzywał ją i nęcił gwałtownie, jak wszyscy, wszyscy inni. Pobuntowały się w niej wstydy tajemne, ledwie znane, szalone. Gorący gniew zahuczał w uszach i taka rozpacz, jakby ją brali pierwszy raz, gwałcili!
— Nie myśl, że mnie pobijesz! Nie pobijesz! — dyszała broniąc się zajadle.
Zwierali się oplotem chwytów, lecz rozbrajało ich wzajemne ciepło. I znów się piętrzyli, on dyszący, gwałtowny, z zaciśniętymi ustami, Lenora zaś uparta, cicha, niezdobyta.
W smutnym takim szamotaniu opadli w głąb dołu, wyczerpani. Gdy oto, uczuł Tadeusz w swych dłoniach gorące jej policzki. Zapragnął spojrzeć z bliska, w szarym blasku księżyca przekonać ją oczami. Mała twarz dziewczyny ściągnęła się jak piąstka.
— Skądże ją mogłam wiedzieć, Tadek — zapłakała Lenora — że się spotkamy w życiu? Skądże ja mogłam wiedzieć?!...
Utulili się po przyjacielsku i czekali aż te słowa przeminą. Czekaliby bezradni, nie wiadomo jak długo, gdyby nie piesek, Buruś. Buruś to był. Fyrknął nad nimi noskiem, odleciał, znów przyleciał. Wspólny, Szymczyków i Supernaków zarazem. To on znalazł swą panią w dole i w takiej niedoli, z czego w końcu zrobiła się godzina dziewiąta.
Księżyc znacznie już pojaśniał, płynął nad skrajami lasku, siejąc światło ukośne między drzewa. Powstali, ogarnęli się schludnie, poszli ścieżyną prosto w świeżym księżycu, a zaraz dalej za tym laskiem świat gotował się po dawnemu i dźwięczał, i tętnił w nocnej pracy.
Potrącani głosami żelastwa zaszli tak na sam koniec drogi przed białą chałupę. U Szymczyków, u starego palacza były ciemności w oknach, u Supernakowej, gdzie mieszkała Dusiówna, migotało.
Buruś cieszył się, zakręcał przez mrok w najrozmaitsze strony. Przyszli do samych okien, Tadeusz bowiem pragnął koniecznie widzieć ową izbę i miejsce za szafą, gdzie sobie Lenora przemieszkuje. Zastąpiła mu drogę, zawstydzona — z puchów, bogactw wszelakich przybyły, pocóż miał na taką nędzę patrzeć i niedostatek?!
— Żebym wiedział, jak sobie wychodzisz — głaskał ją po plecach — żebym wiedział, jak znów sobie wracasz, żebym wiedział, gdzie żyjesz i co na ciebie patrzy?
Schylili się przy oknie.
— Tu jesteś przy mnie — szemrał jej do ucha — a tam zza szafy wyjdziesz do mnie, druga....
Od tych słów samo szczęście, samo ciepło anielskie po ciele Lenory przepływało.
Przez przyćmioną lampkę widać było w izbie piec, szafy, pod ścianami czarne sęki w długich deskach podłogi. Jakiś cień suwał się po nich tam i z powrotem. To Supernaczka, która siedziała na łóżku pod żelatynowatym błyskiem świętych obrazów. Porywało ją naprzód i znów kładło na wysokie poduszki. Porywało i kładło, to jej właśnie chude ramiona rzucały ów cień.
Z niespodzianego smutku osunęli się na małą ławeczkę pod oknem i w zimnym księżycu przecałowali długie, długie minuty. Z tego też smutku wystraszyła się Lenora, jak nigdy tego dnia, który zdawał się trwać wieki całe, a przepływał i przemijał tak prędko.
Nie uwierzyłaby, że wypowie te sprawy, lecz słowa to nie sen, a żywa prawda! Słowa takie: — Ty, Tadek, nie siedź tu i nie zostawaj. Co ci z głupiej dziewczyny? Co masz z tego wszystkiego? Nie siedź tutaj, za żadne skarby świata nie siedź!!...
Ręce złożyła na podołku oczekując smutnej odpowiedzi. Tadeusz zaśmiał się. Zaśmiał się, przytulił policzek do jej zimnego policzka i ku wielkiemu zadziwieniu Lenory zwierzył się z takiej sprawy.
— A cóż ty myślisz, że ja tu dla was siedzę?! Ja tu mam — szeptał tajemniczo — doskonałe interesy, zaczęte, z Kostryniem. Z dyrektorem twoim. Doskonałe interesy!
Głupstwo nieoczekiwane, które mu przyszło na myśl w lasku, tam, gdzie się ściskali, że przecież Kostryń mógłby sfinansować oba wynalazki...
Lenora zesztywniała. Nie patrząc Tadeuszowi w oczy wypowiedziała teraz dopiero, co Supernak podstępnie nakazał: zmówiła sobie randkę z Tadkiem, miłe widzenie się, na piątą po południu, jutro, między stawami przy tej samej kładce. Umówione kłamstwo! Zamknęła oczy, by nie patrzeć w tej chwili, jak ta zbrodnia potonie w cudzych oczach.
Już odchodził.
— Wszyscy złamią zęby na socjalizmie! — Od tego zaczął poseł Drążek posiedzenie z Zarządem Związku i delegatami kopalń. Powiedział i zaraz opadło go zwątpienie i słabość, jak gdyby wewnątrz jego ciała nieusłuchane zwierzę kitą swoją zamerdało, sprowadzając uciążliwe nudności.
Nie był to skutek jedzenia. Zwierzęciem, które sprawiało nudności, była ciężka a nieodwołalna konieczność przeprowadzenia dzisiaj na zebraniu ułożonego z Kostryniem status quo. Owszem, poseł Drążek podjadł przed posiedzeniem i wiedział czemu. — Dwa befsztyki, żono — rzekł o piątej jeszcze, teraz była już ósma. — Dwa krwawe z cebulką.
Podjadł dla spokoju, dla nabrania przewagi, pamiętał przecie, że z głodnymi do narady zasiądzie.
Siedzieli teraz naprzeciw w dwudziestu kilku, na krzesłach i ławkach za stołami. Ogrzania centralnego z bielonych rur i światła mieli w tym Domu Ludowym ile wlezie, w bród. U stropu ampla z imitacji marmurowej, bez cienia. Trzymali przed sobą na stołkach, na kolanach książeczki tabaczkowego koloru z drukowanym napisem czarnym: UMOWA.
Jakież było zachowanie się tych delegatów?! Na kogoż mógł tu liczyć poseł Drążek oprócz Kozy? Na takiego anemika może jak Martyzel? Czy na starego krętacza Supernaka? Czy może na Trajkowskiego, Czubika lub Sikorę?! Na nikogo.
Komuna podszczuła bezrobotnych — poseł domyślał się, że dziś przypuszczą szturm w celu rozbicia jedności i głosuj wtedy za uchwałą status quo. Który z tych delegatów szturm warcholstwa porządnie wytrzyma? Dość już przecie tego, co teraz widać. Niech tylko drzwi wejściowe zatrzęsą się, niech tylko przez korytarz głosy jakieś przelecą, już cała delegacja nos w papier i przewracają pilnie stronicę tabaczkowych książeczek:
Na pierwszej stronicy — płace dniówkowe, na szóstej — robotnicy pod ziemią, na siódmej — robotnicy na powierzchni, na dziesiątej — płace ugodowe.
Mieli „wypowiedzoną“ tę umowę przez kapitał, kwartał obecnie zapada, drożyzna poszła w górę swoją drogą, trzeba przedyskutować wspólnie z kapitałem. Realnie ująć sprawę! Do Związku nie przyjmować teraz bezrobotnych. Z walkami o zdobycze wyczekać lepszej koniunktury węglowej. Sześciogodzinna sobota zawieszona jest na kołku, do rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego. Dużo rozmaitych rzeczy zawieszonych na kołku! Ale nie pora skłóconej klasie robotniczej, gdy są rozbici na pył, ukrócać teraz baronów węglowych.
Taki był sens ogólnego i, o tyle o ile, dotychczasowego przemówienia. Przy czym poseł Drążek zakręcał głową, szyją, karkiem, jakby miał wewnątrz obce, rozwścieczone ciało i pragnął je wyrzucić z siebie, a w żaden sposób nie mógł.
Owym ciałem było meritum, czy też moritum całej sprawy — nikt tu nie stał o słowa, owym ciałem był mianowicie ów uradzony z Kostryniem status quo!
— Z czym idziemy, towarzysze, na posiedzenie Rady Kopalń i Hut musi być w końcu rozstrzygnięte!
Poseł Drążek ciskał spojrzeniami w stronę Kozy. Mieli to już ustanowione, bez omawiania nawet: w danej chwili Koza zawsze się burzył, a wtedy poseł, i starszy i wytrawny, występował w charakterze oliwy, rozlewanej na wzburzone bałwany.
Tymczasem Koza nie chciał się burzyć, szeleścił zdawkowo papierami, nogę na nogę zakładał, niczym w kawiarni przy muzyce, i nie przejawiał żadnej działalności.
Oczy sekretarza Kozy błądziły sobie wygodnie ponad głowami delegatów przez okno, po ulicy Przemysłowej. Wygoda powyższego błądzenia nie była bezpodstawna. Składało się na nią wiele przyczyn i wiele twardych punktów, od samego rana przekładanych przez Kozę z jednej strony na drugą.
Punkty jasne jak dzień: dzisiejsze posiedzenie przed ustaleniem rezolucji i cennika płacy dla kapitału na Radę Kopalń i Hut będzie posiedzeniem porażki posła Drążka. Od samego rana widziało się dziś przecie Dusia i temu podobnych osobników, kręcących się nie lada między bezrobotnymi. Bezrobotni zwalą się na delegatów, delegaci na posła.
Tak więc umowę z Kostryniem doprowadzi do skutku kto inny, a mianowicie sekretarz Związku, Koza. Drążka dzisiaj się wywróci!
Za każdym naciskiem na drzwi, za każdym nieskładniejszym słowem, czy też okresem mowy, z którego niby z bagna nie ma już żadnego wyjścia, patrzył poseł Drążek w pocie czoła na Kozę. A Koza nic! Ścierwo, nie sekretarz okręgowy! Ścierwo!
Poseł Drążek obrabiał na razie grunt za pomocą takiego oto zdania, które z trudem ogromnym zdążył jeszcze wyłuskać, a które tyczyło się ostatnich prób strejkowych na hucie „Katarzynie“: — Po tych rakietach pozostał, towarzysze, swąd w postaci dziesiątek wyrzuconych z pracy za strejk i w postaci kilkunastu aresztowanych.
Wyrzekłszy taką prawdę spojrzał już błagalnie ku Kozie, a Koza przez głowy delegatów popatrzył sobie raz jeszcze na ulicę Przemysłową za autem, za uczniami, którzy wracają tłumnie ze Szkoły Sztygarów.
Gdy oto drzwi wejściowe, jak gdyby wykrzyknęły krótkim straszliwym głosem! Naoścież się rozpękły, ukazując w głębinie wąskiego korytarza tłum zbity, gęsty. Tłum! Wyli jak powietrze w wielkich piecach kotłowni. Drążek pięści przyłożył do skroni, nie wiadomo, na jaki znak.
Z pierwszego rzutu powstrzymał swym widokiem i postawą dojrzałą, za drzwi wypchnął bezrobotnych, stary górnik Martyzel. Po czym zaraz przemówił do rzeczy, można nawet powiedzieć, ugodowo: zaproponował przestudiować doraźnie wszystkie płace, dział po dziale, z umowy, którą każdy tu przed sobą ma. Z uwzględnieniem dziesięcioprocentowej zwyżki (przy wymawianiu procentu aż westchnął ze wzruszenia) która w obliczu drożyzny i tak nie dogoni kosztów utrzymania, a na Radę Kopalń i Hut musi być wniesiona. Chyba musi?!...
Gwar bezrobotnych przepływał za drzwiami, przechodził, przystawał, znów przemijał, delegaci wzięli się za książeczki z umową, od pierwszej stronnicy do dziewiętnastej, zakończonej drukowanymi podpisami inspektora pracy, kapitału i przedstawicieli Związku.
Czytał to wszystko teraz sprawnie Sikora. Za głosem czytania przewracali stroniczki, kiwając szarymi głowami jak gdyby przy modlitwie. Był to długi, z dwóch części, z płacy dniówkowej i ugodowej, pod ziemią i na powierzchni złożony pacierz pracy i krzywdy górniczej.
Po odczytaniu punktów zaczęły się uwagi i dyskusja i wszystko znowu rozkawałkowało się na dziesięć części.
Towarzysze delegaci wyłuszczali sami wszystkie punkty i zaraz jedna podwyżka rozszczepiała się na dwadzieścia innych. Gdy się zgodnie przy dniówce trzymali, to przy pracach ugodowych rozleciało się wszystko o procenty. Górnicy darli dla górników, z uszczupleniem powierzchni i pomocy, i to samo wyszło przy świadczeniach, a jeszcze, gdy się w to wdały płace maszynistów przy turbogeneratorach w elektrowniach!
Jakby włos do ręki dostawali, a ten włos na dziesięć innych się rozszczepił, a tych dziesięć na sto, a wszystko razem oprzędło delegatów plątaniną zawiłą.
Powstał znowu cichy Martyzel i wykrzyknął niezwyczajnym głosem:
— Nad skłóconą klasą robotniczą unosi się chmura trującego gazu kłótni, niewiary i kwasu!
Martyzel wiedział dobrze, co trzeba powiedzieć. Nie to, co stoi w kanonach partyjnych! Powiedzieć dwa, trzy słowa ludzkiego pojednania, między tymi co mają pracę, a tymi co nie mają. Znalazłaby owe potrzebne wyrazy, gdyby nie uporczywy wzrok starego Supernaka.
Portier „Erazma“ podniósł powieki i jak gdyby opalał Martyzela twardym siwym światłem. Jak gdyby nakazywał złowrogo: — No, mów, mów do końca...
Nie o to tu chodziło, że Supernak nie dawał spokoju Martyzelce. Wstrętne te zabiegi wypalą się same. Nie o to, że był głupi, ciemny i tyle razy podejrzany.
Ale o to, że ostatnimi czasy Martyzel dał się wciągnąć we wszystkie prace, a nakoniec i w człowieka tego, w owo żałosne podobieństwo upadku klasy robotniczej. Zapragnął nastawiać portiera na właściwe drogi, a tymczasem od nastawania nienawiść w nim rosła i po wszystkich myślach przeciw portierowi myszkowała.
— Więc co mamy robić w takim tu oto czasie? — i wrzasnął od drzwi głos nabrzmiały i chrypliwy.
Rozwinęło się w sercu Martyzela cichymi słowami: — Dla mnie czasy wielkich haseł minęły. — Nie wypowiedział tych słów straszliwych. Przeszedł do spraw zdobyczy robotniczych, które kapitał skubał, jedną po drugiej, całą treść wyskubując.
— Przestanki jedzeniowe to macie, towarzysze, dwie godziny, do zwykłych ośmiu godzin waszej pracy. Razem dziesięć. Droga na kopalnię, bo przecie są, co daleko mieszkają, a jeszcze i ten czas zjazdu i wyjazdu — to znów trzy. Nim się umyjesz, zjesz, bo na kopalni łaźnia niedostępna, to dwie godziny, czyli razem piętnaście. Osiem na sen po takiej pracy i drodze, przy marnym odżywianiu, nie jest za wiele. To macie razem będzie dwadzieścia trzy. Zostaje robotnikowi jedna godzina życia własnego na dobę!
Uczynił ruch jakby dłońmi wody jakiejś zaczerpnął i wzniósł tę wodę niebyłą do góry, a ostrożnie, na znak godziny owej. Delegaci patrzyli w górę, kiedy spomiędzy postrzelanych prochem palców Martyzela wysączy się jedyna ta godzina na podłogę.
— Odliczywszy niedzielę i jedno, drugie święto — pouczał skromnym przyśpiewem Martyzel — za dwadzieścia sześć dni pracy jeden dzień własny, jedna wszystkiego doba i to przez cały miesiąc minutami kruszona. To macie, towarzysze, swój punkt pierwszy.
Była w tym punkcie prawda, ale już do następnych nie stało Martyzelowi cierpliwości. Choć czasy wielkich haseł minęły, znów go owiała myśl z czytania wielu ksiąg, z literatury i z doświadczenia krwawego wyrobiona: ostatnia, najbiedniejsza, pełna wstydu, a jasna prawdą, a dysząca pogodą kobiety, a osłodzona przyszłą ciszą robotniczego domu:
— Bo tylu jest was zawsze na zawołanie kapitału — krzyczał — że niewiele więcej znaczycie niż nawóz, lub nawet mniej, niż nawóz! Na Zachodzie robotnik ogranicza się w swej geniturze!! W przyroście dzieci! Tam muszą dbać o niego, bo go mało. Tam jest już w mechanicznej szufladzie porządnie ułożony, a my tu?! My tu modlić się dopiero musimy, by nas nie obracali brudnymi widłami, tylko maszyną czystą! Tu się dopiero modlić trzeba do ich przeklętej przyszłości, żeby nas aby dla niej zechcieli zachować! Bo teraz nawóz jesteśmy dla nich tylko.
Towarzysze, którzy mieli zaufanie do podłużnego światła na wysokim czole Martyzela, zawiedli się ogromnie. Taka ma być przemowa wilka strejków westfalskich?! Zrazu zgiełk tylko, liczne prześmiechy i tu, i za drzwiami. Okrzyki: — Nie rób, stary, dzieci, kto ci każe?!
I wołania: — Tylko patrz, żeby żonie nie zarosło!
Krótki ryk posła Drążka, jakby ktoś belkę zwalił na podłogę: — Dosyć tej sromoty!!!
Jeszcze ludzie i poseł huczeli i wzbierali i wciąż zgiełk wynosił się, gdy nad te zgiełki i wrzawy wytrysnął głos Supernaka. Pazury wbił Supernak w ramię górnika Martyzela, niby jastrząb w zajączka, i przemówił donośnie.
Któż mógł spodziewać się, że stary portier, Supernak, przejdzie na stronę komuny?! Portier żądał, aby do Rady Kopalń i Hut wcale nie iść. Żądał wszystkich bezrobotnych zaraz do Związku zapisać, co było przecie jawną stawką komunistów! Żądał zwyżki dwadzieścia procent od płac wszystkich, a jak nie — strejk!
Rozpękły po tym słowie drzwi od bezrobotnych. Wionęło mrokiem, kurzem, łachmanem, roztarło się od wrzasku powietrze, jakby przez drzwi ktoś lunął do izby skrzynią śmieci, krzyczących ludzką mową.
Zrobił się męt i kotłowisko, jedna szeroka miotła ramionami ludzkimi wiejąca. W krzyku tym uszkodzona została ampla biała bez cienia i połamano krzesła, i stół się zapadł zupełnie jak z papieru.
Poseł Drążek spróbował ostatniego środka: huknął straszliwie: — Po jakiemu to gadacie do mnie, ludzie?! Po jakiemu?!
Równocześnie wysłał poseł wzrok domyślny w stronę Kozy, na drzwi ukazujący. Niech by sekretarz skupiał delegatów koło siebie i z sali wypychał. Przeszłoby się wówczas z delegatami do innej jakiej sali i tam prawomocne posiedzenie jeszcze raz się otwarło.
Koza zrozumiał, przyskoczył do drzwi i jął kręcić podstępnie przy zamkach.
Zacięło się — cholery ślusarze, cholery istne! Taka była pierwsza myśl Drążka w tej chwili. O ślusarzach.
A druga w odpowiedzi bezrobotnym:
— Jak tak do mnie gadacie, toście trupy! Towarzysze delegaci, nie zważamy na te incydenty, proszę za mną. — Głową wskazywał drzwi, przy których szarpał się Koza, lecz bezrobotni zewsząd opłynęli posła, ciżbą swoją zebrane grono delegatów na cząstki rozdzielając.
Drążka zaś baby obskoczyły. Babom przypisać trzeba nieszczęśliwe zakończenie zgromadzenia. Gdy już kilku delegatów dopchało się do posła, ta sama, co wrzeszczała ciągle — „Jest nas sześcioro“ — chudsza niż śmierć, jak się nie udrze nagle: — Nie uciekniesz, draniu, z tego domu! Za ten dom-eś nas sprzedał i znowuj chcesz sprzedawać, chamie z bruzdy!!
Poseł Drążek oparł się pod ścianą o czarną tablicę (jeszcze wczoraj samorząd na niej wykładali w cyfrach). Gdy się oparł i oczy zmrużył, przyszła mu myśl najlepsza:
— Z waszej ciemnoty ten dom stanie, hycle, z waszej ciemnoty. — Rechotał mocnym śmiechem. Miał ten śmiech przeciw komunistom i na wszystkie wyjątkowe okazje w pocie czoła wyrobiony: ach — murowany śmiech społecznej wytrwałości.
Tylne drzwi otwarły się ze szczękiem, znikł w nich Koza, delegaci skoczyli w tę stronę, oblepieni ciżbą bezrobotnych. Lecz drzwi zatrzasły się za Kozą i już nie ustąpiły. Tak to postąpił sekretarz Koza na zgubę swego szefa Drążka. Sam się ocalił, a tamtego w zamieszaniu zostawił.
Przyłożył ucho do drzwi. Nasłuchiwał. Ci zamknięci wrzeszczeli tam na wszystkie piętra. Serce Kozie biło wysoko, w gardle. Nie można się doliczyć wszystkich korzyści! Drążek teraz bez wyjścia...
Izbę chyba rozwali?!
Koza zbiegł na dół. Na podwórze. Na Bramę. Z podwórza słychać było jeszcze garus posiedzenia, z bramy nic. Ulica Przemysłowa rozciągała się, jak zawsze od góry w dół, od Szkoły Sztygarów do kolejowych świateł żeberka między „Katarzyną“ a „Erazmem“, błotnista, czarna.
Koza nie śmiał obrócić się w tył. W tyle stał Dom Ludowy, który już chyba przestał należeć do Drążka. Kapitał z posłem, co nie ma zaufania klasy robotniczej, sam się pięknie upora... I radzić odpowiedzialnie z kapitałem, którego okna świecą naprzeciw, w Radzie Kopalń i Hut, będzie nie kto inny, lecz pan sekretarz Koza! Z kapitałem! Z panem dyrektorem Kostryniem, który co dzień rozjeżdża limuzyną.
Koza szczękał zębami ze wzruszenia.
Zapóźnieni przechodnie mijali w obie strony. Dzwonek drzwi wejściowych restauracji Cieplika jęczał uprzejmie, a oto na klubowych fotelach siedzą, dajmy na to, pan dyrektor Kostryń i pan sekretarz Koza. Ten sam, panie dyrektorze, którego na kopalni „Erazm“ dozorca bił po gębie, kopał w tyłek, poganiał za wózkami! Przepraszam pana dyrektora, to ten sam! Siedzą, światło z góry prószy delikatnie. Otwierają się drzwi, wchodzi panna Zuzanna, na srebrnej tacy wnosi mrożone wino, szampan.
Nie dokończył tej myśli, poskoczył przez jezdnię. Drugą stroną ulicy wracał pod murem skulony Mieniewski. Koza objął syna leadera, konspiracyjnie zaciągnął do Domu Ludowego, do małego pokoiku w lokalu drukarni. Do tego pokoiku, gdzie pierwszy raz się widzieli, przed biurko, na kanapę, nad którą trwały ciemne koła pionowo ustawionych rowerów.
Wręczył tu Tadeuszowi uroczyście raglan, w całości odebrany murarzom, wcale nie uszkodzony. Po czym uświadomił się co do obrażeń ciała. Już przeminęły. Wiedział zresztą od Knote. Trzymał rękę na pulsie całej rekonwalescencji. Oczywiście! Po czym zaniósł szeptem prośbę do syna leadera.
— Wiadomym przecie jest powszechnie — zaczął — że zostaliście tu, by dzieła ojcowskiego dopatrzeć. Dopilnować! Słyszycie ten szum w gmachu? Na górze? To delegaci kopalniani i bezrobotni. Biją się z Drążkiem. Bo Drążek wszystko zepsuł i nie ma teraz niczyjego zaufania. Takich obcesów nikt nie może wytrzymać! Do strejku doprowadzi za dwa dni. Delegaci rozsypali mu się w rękach. A strejku wcale nie potrzeba, u-u-u — jak nie potrzeba!
Na dowód żałości ujął sekretarz obie dłonie Tadeusza. — Teraz Drążek nie daje gwarancji. Ale możecie waszemu tatusiowi napisać, że ja daję gwarancję całkowitą. Ja, towarzyszu, rozumiem ewolucję... Ja, towarzyszu, doszedłem teraz nareszcie do pracy biurowej. Ewolucyjnie. I wierzcie mi, ja tę pracę biurową całuję po rękach i nogach, jeżeliby lakowe miała! Ja, towarzyszu synu leadera Mieniewskiego, nie jestem człowiekiem wychowanym w cieple, na prześcieradłach, w częstych zmianach bielizny! Pracowałem pod batem, do ostatniego tchu.
Na dowód czego przyłożył sobie ręce Mieniewskiego do piersi.
— W maleńkości u żyda za pięć groszy dziennie: rozkręcać mokrą trawę do materaców. Palce się wam od tego podrą do krwi. Potem nurzali mnie pyskiem w rynsztoku, wiele razy. Potem towarzysze pomylili się i z fałszywego donosu zbili kamieniami. Nogę przetrącili. Czegom się uczył? Tego, com zdążył kraść. Na tym samym „Erazmie“ w wodzie pod ziemią stałem na rozpuchniętych nogach. Cały dzień woda lała się na plecy... Ciskałem wózki dwanaście godzin na dobę. Więc ja, towarzyszu, rozumiem biurową pracę, gdy nikti nie pędzi kijem do roboty! Więc ja się z tego zwierzam wam...
Koza zapłakał.
— Więc, towarzyszu, gdy mi już zorza pracy biurowej zajaśniała, wiem, że nie można robić przykrości ogółowi. Drążek dopuści, a ja do strejku nie dopuszczę. Ja za murami partii — wykrzyknął groźnie — wytrzymam do śmierci. Więc napiszcie, że tu innego posła trzeba przysłać. Albo tu ustanowić zastępcę całkiem innego. Całkiem nowego człowieka, choćby mnie. Choćby mnie!
— Otóż, moi kochani — Tadeusz wstał strząsając z siebie nie bez wstrętnej żałości objęcia Kozy — możecie być zupełnie spokojni. Zrobię z tym wszystkim doskonały porządek, zobaczycie.
Wyszli, klatka schodowa trzęsła się wciąż jeszcze w drżeniach dalekiego tumultu.
Minęli jezdnię przy ulicy Przemysłowej, przed koślawą furtką pani Knote ucałowali się w ciemnościach na pożegnanie. Niedobrze jakoś, usta się nie spotkały, tylko jeden drugiemu zaślinił twarz zimnem wilgotnym.
Pani Knote krzyknęła z przerażenia na widok Tadeusza. Dwie godziny już siedziała przy świecy, naprzeciw garnków tajemniczych, licząc drżącymi ze strachu palcami frendzle swej wełnianej chustki. No bo w garnkach nie było żadnych bomb, ani niczego podejrzanego, a tylko zwykłe jakieś smary! Cóż teraz powiedzieć Feliksowi i pocóż było go straszyć!?...
— Czemu pani tak krzyczy? — Tadeusz zapalił elektryczne światło w pracowience.
Z chustki, ściągniętej na piersiach, wychyliła się twarz akuszerki, sina z przestrachu. — Czemu krzyczę? — wargi Knote drgnęły, by się uśmiechnąć, lecz uśmiech zamarł w martwych płaszczyznach oblicza. —
Znaczyła mu co ta dziewczyna? Nic! A jednak o niczym już dziś Tadeusz nie myślał, tylko o jednym: gdzie znajdzie drzewka owe za wodą, na Zielonem? Zbliży się na trzy kroki, wtedy właśnie spod cienia uschniętych gałęzi wybiegnie Lenora i zawstydzi się na widok pięknego raglana! A co nastąpi potem? Tadeusz nie myślał, o nastąpi, zawczasu bowiem czuł na sobie mocne, drżące objęcia! To nastąpi! Więc śpieszył w tym raglanie atłasowymi cukierkami w kieszeni, sam jednego nie ruszył, choć po nędznym obiedzie Knote jeść mu się chciało bardzo.
Kładeczkami i w ostrym wietrze, i w tysiącu pogwizdów najróżnorodniejszych maszyn, i w głuchym terkocie kolib wracających torami przez lasek i przez martwe wizerunki świata tutejszego w zgęstniałych wodach, przybiegł na miejsce wyznaczone, gdzie nikogo nie zastał.
Z oddali, z baraków pokozackich dolatał chrobot (biedy ludzkiej, na wprost skrzyły się brylantowe światła kopalń i wież wyciągowych, lecz pod umówionym drzewkiem nikogo, tylko wiatr trącając uschłe liście przebierał sobie i fruwał po rozstaju małej dróżki ciemnym, nikłym kosmykiem.
Gdy oto — Tadeusz nie mógł sobie potem przypomnieć, jak się to stało: zza drzewa, tuż przed widzącymi dokładnie oczami, zjawiła się twarz inna od wyglądanej, a przecie podobna, jakby Lenorka patrzyła męskim obliczem gniewu i srogości.
Był to brat. Brat, Duś Jan, sygnalista, który mówił przez szum gałęzi:
— No, to mnie wydaj, wydaj teraz. Co?
— Kto cię ma wydać, na ten przykład?
— No, ty, obrońca, patriota. Obrońca ładu.
— Mogę cię nie wydawać.
— Zrobisz jak ci kazali.
— Mnie tu nikt nic nie każe.
— Pan porucznik. — Duś zarechotał.
— No, to co, żem porucznikiem był?
— Obrońca ojczyzny. Może szpiclować i zasypywać może. Wszystko mu wolno dla ojczyzny. Pan porucznik.
Jak się stało, że znów „ty“ sobie mówili?
— Cóż na mnie szczekasz, dziadu, od poruczników i zaraz od ojczyzny?! Co możesz o tym wiedzieć? Nie twój interes!
Gadali twarz naprzeciw twarzy, a drzewko, przy którym stali, szumiało im żałośnie.
Tadeusz wspomniał jak się porucznika dosługiwał, jakim trudem, cierpieniem i śmiercią, krzywdą i poświęceniem. W jakich wszach, w jakim głodzie i chłodzie. Dla ojczyzny. Ale co tacy zakuci, ciemni ludzie wiedzieć mogą naprzykład o sławie, honorze ojczyźnie.
— Nic nie wiedzą — zaśmiał się Duś czyściutko. — Nie mają czasu.
Wyszła tedy w tym pyskowaniu historia naprzeciwko historii, spotkały się i losy swoje porównały.
Podziemna historia Dusia Jana, sygnalisty z „Erazma“, kiedy wcale nie był jeszcze sygnalistą, lecz w pełni sił młodzieńcem, pracującym na kopalni jako pomoc pierwsza górnika. Losy, wypowiedziane suchymi wargami a twarzą nieruchomą, sztywną, jak oblicze miedziaka.
Ludzie pracy, tu w Zagłębiu, chcieli straszną wojnę zatrzymać strejkami na kopalniach. Waszą niebieską krew porucznikowską! Za to popadli, ma się rozumieć, na zsyłkę do obozów koncentracji. Tam zdychali wreszcie z głodu dla dobra ludzkości. Po czym nastał rozruch europejski, otwarły się więzienia i obozy, ludność cała wyległa na drogi. A cóż ludzkość? Każdy swoje zaczął łapać i znów gromadzić pod siebie, tylko jeden Lenin pomyślał o ludzkości.
— My się tymczasem z rewolucją właściwego człowieczeństwa kierowali do kraju przez kordony, granice i straże. I cóż nas tu spotkało w ojczyźnie prócz bujania? Do milicji ludowej przystali my za rewolucję.
Duś Jan z niezagojoną jeszcze pachwiną po postrzale na Węgrzech, w której to pachwinie dotąd żyły ułożyć się nie mogą.
— Z milicji przeodziali nas na wojsko, na kresy, bić mniejszości — taka to była cała rewolucja człowieczeństwa. — A teraz powiedz — przedrzeźniał się Mieniewskiemu obleśnie — powiedz jeszcze, że mnie przekupili?!
— Mieli co przekupywać! — Obce były te sprawy Tadeuszowi, zapalały jednak tajemne pokłady myśli już uśmierzonych, pogrzebanych, może nigdy nie żywych, więc czemuż nagle czułych, palących, tyle razy przeciw ojcu kierowanych, przeciw wszystkim porządkom?!
A jednak wołał przez mrok do Dusia: — Nieprawda! — powtarzał srogo: — Ja ci pierwszy przeszkodzę... — Terpał go za ubranie krzycząc: — Tylko spróbuj!
Najdziwniejsze, że objęli się, sute ramię raglanu na wyświechtanej rzadziźnie kapoty. Poszli kładeczkami przez pola, zakrętem w koło starych hałd, rozpaleni przedziwną miłością wzajemnej nienawiści.
Tadeusz wyrzucał sobie, iż przemilczał sprawę osobistą. Jakże tak? Tu z tej strony idee, a tu znów ciało twojej siostry mam i rozkosz z niego czerpię?...
Przemilczał o tym. Dał się tylko namówić do uczestnictwa w wieczorku u starego Supernaka. Zaraz teraz.
Nic tam takiego nie będzie. Trochę ludzi, oczywiście swoich. Kania, ksiądz, wypuści radio. Założone u Supernaków. Całego kramu nie na długo, gdyż przyszło nagle zamówienie, dla okrętów. Dla dwóch. Kopalnia idzie na trzy zmiany, ludzie głowy tracą i portki gubią, tak lecą na godzinę.
— Chodzi tu tylko, żebyśmy się poznali. — Duś wypowiedział to twardo, rzetelnie, z wielkim zobowiązaniem. Powieka mu nie drgnęła nawet, że Mieniewskiego do Supernaka na przesłuchy prowadzi.
W sionce przywitał ich Supernak. Wielkiej radości z odwiedzin nie wyraził słowami, lecz zgrzytaniem jakimś wewnętrznym, bardzo uprzejmym. W izbie pachniało świętem i chorobą. Dwa zapachy skłócone, uroczysty i zgniły. Część gości była już na miejscu. Od łóżka Supernaczki rzucali gęsty cień Martyzelowie.
Właśnie z powodu Martyzela nie tak wypadło przywitanie syna leadera, jak trzeba było oczekiwać. Albowiem starszy górnik przemawiał, mądrością swą, oczytaniem, jak to już nieraz, przynosząc pocieszenie chorej.
— Nikt lepszy od robotnika — właśnie to mówił teraz Martyzel na pocieszenie Supernaczki — nie może za niego działać ani robić. Tylko on sam. Kim zaś dziś jest robotnik, prócz że jest tanią siłą fizyczną? Jeszcze niestety, nikim! Żeby pozostał kimś, zdobył wiedzę i swój obrót współczesny, nie zdąży w swoim losie robotniczym!
Kobiety słuchały bez ruchu. Martyzelka obok łóżka na krześle, w czymś popielatym, Supernaczka żółtą twarzą uśmiechnięta w chmurach pościeli. Szymczykowa przeszkadzała poniekąd, obok czerwonych blach nagrzanego pieca. Roztrzęsiona mnogością nieszczęść szykowała szklanki, które dźwięczały ustawicznie jakby głosem przegarnianych w wodzie baniek.
— Dążyłem i ja — prawił Martyzel — aby nie być tylko siłą fizyczną, opancerzałem się wiedzą w oryginale, i cóż?! Niby wilk strejków westfalskich! A jak przyjdą dzieci, gdzieżeś jest, wilku?! Nie jestem już wilkiem. Każdy człowiek, gdy ma dzieci, staje się jagnięciem.
Skończył. Można było oglądać skutek pocieszenia na twarzy Supernaczki. Skutek odwrotny. Zamiast smutku przez żółte jej policzki zorza świeciła. Martyzel objaw ten nazywał radością niewolnicy.
Podłogi pomyte, w obu izbach dobrze umiecione, Szymczykowa dopilnuje herbaty, siedzą goście, snują uczące rozmowy, a jeszcze księdza Kani spodziewają się wszyscy, a jeszcze drugi pokój otwarty, czyli muzej, w którym zgromadziło się tyle pięknych mebli, dlaczegóż nie miałby się człowiek uśmiechnąć do tej chwili?!
Muzej, czyli wszelka oszczędność z tylu lat, czyli główny dowód życia! Do tego obie lampy zapalone, tu zwykła, a w muzeju, dla większego uczczenia księdza Kani, wisząca. Po trzeciej żonie. Złośliwi powtarzali, że portier ożenił się kiedyś dla tej lampy.
Lampa duża, z piękną klamrą, twarzami wygniatanych aniołków wpatrzona w cztery strony świata. Supernaczka za dobrych czasów szycia powiększyła jeszcze to bogactwo przysposobiwszy na klosz zielony prześliczną baletnicę z bibułki i z resztek różowego jedwabiu.
Taki to dowód życia: gdy nie myślała o małżeńskich sprawach i na męża nie patrzyła, czuła się jakby w pierwszych dobrych służącowskich czasach. A tu jeszcze ów nowy gość, syn pana leadera, może nawet z hrabiów, w takim palcie bogatym. Więc od zmartwień głębokich i od takich zaszczytów bliskich mogą się chyba łzy w oczach człowieka zakręcić. Spłynęły lekko po policzkach portierki, podczas gdy Supernak najważniejszego gościa, młodego Mieniewskiego, przeprowadzał do muzeju ze słowami
— Pieniądzom żadnym nie wierzę, ani papierom, ani czemu, a przedmiotom takim wierzę.
Tadeusz stukał dość obcesowo w siedzenia bambusowych krzesełek i wołał z nadmiernym może uśmiechem:
— A więc to tutaj stoją te piękne bambusy!
Ani jeden ślad przykry nie okazał się na obliczu Supernaka, sproszonym lśnieniami baletnicy znad lampy. Supernak śmiał się ku złotemu światłu i tylko ścierał je z siebie pośpiesznie niby kurz, niby proch, niby nic.
Miał do wytłumaczenia w cztery oczy synowi leadera pewną rzecz bardzo przekonaniową. Miał do zrzucenia wielki ciężar ze starego robotniczego serca... Czynił to szeptem nieskładnym, spośród którego spółgłoski pryskały obfitą śliną.
Portier się zwierzył — jako to występ leadera odwrócił go na starość od organizacji partyjnej. I od takiego mdłego socjalizmu. Bo nie są to już na teraz sposoby żadne. Występ leadera nastawił właśnie portiera na drogę bardziej skrajną...
— Wiedzcie, towarzyszu — Supernak odął się ponuro — że to ja wczoraj wywracał posła Drążka na zgromadzeniu delegatów kopalnianych. Skoro się prawdą życie zaczęło, no to jak? Prawdą trzeba kończyć?!
Mieniewski ze swej strony nic na to wszystko. Patrzył po pańsku, inżyniersku, jasnym a nie widzącym wzrokiem dokoła wzdłuż muzeju na porcelanowe figury za toczoną drabinką kanapy ustawionę, na wypchaną głowę sarny, na lustro krągłe w złotych ramach, na karła z gipsu w zielonych portkach, z siwą, srebrną brodą, nawet przy lichtarzach srebrnych nie przystanął. Tylko dalej: spoglądał martwo na obrazy gładkim glancem wydrukowane, na krówkę z alabastru, która zamiast nóg przednich trzymała się na tutkach od papierosów. Włoski aksamitu czesał długimi palcami wzdłuż stołu, aż wreszcie — Po cóż mówicie mi to wszystko?! — zawołał.
Więc Supernak znów zaczął dukać, wmawiać i judzić, i mataczyć. Przecie wiadomo:
— Tata was tu zostawił, dla dozoru. Na nastawnika! Nad Drążkiem. I nad nami. Nad wszystkimi.
Wyrwało mu się z piersi, jak z psiej piersi: radosny skowyt!
Tadeusz nie wytrzymał. Wszyscy motali tu go w jakieś tajemnice, domysły, podejrzenia! Wybuchło w nim, jak wczoraj, gdy mówił z Lenorą.
— Nie mam tu z wami żadnych interesów! Nic mnie to nie obchodzi! — I aby raz na zawsze rozproszyć domysły, ze złością i ze wstydem powtórzył to samo co wczoraj: — Jeżeli chcecie wiedzieć, to mam interesy pewne, ale nie z wami. Wprost przeciwnie, z dyrektorem waszym. Ściśle handlowe interesy. Z dyrektorem Kostryniem.
Portier skulił się na dźwięk dyrektorskiego nazwiska, gdy oto śpiący Buruś poderwał się spod pieca, zamerdał obłoconym ogonkiem i doleciał do drzwi.
Wokoło chaty rozlegać się jęło szmerem, pośpiechem, tupaniną i chrzęstem.
— Ksiądz Kania idzie wyrzekła uroczyście Martyzelka.
Tak zawsze było, gdy nadchodził: ludzie za nim biegali po nocy i za dnia, chciwi nauk, dziwności i cudów, i całej tej postaci. Gdzie stąpnął, zaraz oblegali, a jeszcze u Supernaków, skoro tu dla chorej radio zaprowadził i z powietrza podawał muzykę, mowy i głosy tylu przeróżnych krajów.
Chora przysiadła na łóżku, smagłą twarz Martyzelki owiał rumieniec, gdy otwarły się drzwi sieni pełnej ludzi.
Wszyscy ci sami: uczniowie księdza Kani (hodował ich na apostołów?!). Machnik złodziej i łobuz znany, teraz nawrócony, oraz Pstrokoński z wypłyniętym okiem, ułan, czy też marynarz, zawsze wojskiem od niego niosło. Naturalnie, palacz Szymczyk, Lenora i Karolcia Domagało, wszyscy bardzo weseli.
Niedarmo przecie Martyzelka mawiała — ludzie za księdzem latają, jak na skrzydłach!
A w sieni natłoczyło się! Z Zielonego, z baraków, nie sama tylko młódź, lecz i górnicy.
Ksiądz Kania zatrzymał wszystkich obcych łaskawym, lecz stanowczym słowem: — I tak was izba nie pomieści. Musimy dbać o chorą. — Zamknął drzwi.
Że zamknął drzwi? I te słowa wypowiedział a nie inne? Że był w długiej sutannie i futrzanej czapce? Że wzrostem swym przewyższał tutaj wszystkich? Lub twarzą młodzieńczą opromieniał — to już miały być cuda?!
Nie w tym były a tylko w ogromnej łaskawości.
Ksiądz Kania składał swój płaszcz na kuferku i zaraz cieszył się z zamówienia do dwóch okrętów. I zaraz zapoznał się z Tadeuszem oddawszy hołd należny zasługom leadera. I już podszedł, i już ręce do chorej wyciągnął.
— Ona tu jest — powiedział — ze wszystkich najważniejsza, gdyż najwięcej cierpi.
Cóż było w tym powiedzeniu niezwykłego? Nic. A jednak zaraz wszyscy się zawstydzili.
Tadeusz nie zdążył powiedzieć Leonorze nawet dobry wieczór. Przedziwna jakaś niemożebność rozpostarła się między obojgiem. Więc ukryli się w cieniu, aby chociaż spleść ręce. Nikt tego nie zobaczył, bo wszystko szło za księdzem.
Chłopski syn przecie! Mało razy sam o tym mówił bez ogródek? A gdy gestykulował, gdy jasnymi dłońmi wodził, jakby tym ruchem samą powagę czcił w pustym powietrzu. Rozpytywał Supernaczkę o objawy choroby. Chora kwitła w pytaniach takich.
Nawet Martyzel, choć stał przecie na chemicznym stanowisku, że człowiek jest związkiem — spotkały się węgiel, żelazo i woda, człowiek żyje, elementy rozeszły się i nie ma człowieka, którą to myśl nad własne życie kochał — w tej chwili zapominał o zwątpieniu.
Prawda, Kania leczył tu ludzi. Lenorze poradził na piegi. Martyzela ratował w reumatyzmie. Dusiowi zdołał wepchnąć przepuklinę pewnego dnia. Każdego poił ziołami skutecznymi, że gdy potem zasiał swój ogródek, nikt mu już niczego nie tarasił.
— Dlaczego szło za księdzem wszystko — mówiła osoba, która nigdy porad jego nie zasiągała, to jest Martyzelka. Nie przez leczenie szli, lecz że przebaczał.
Przebaczenia było w nim bez końca, ach jakby sam — mówiła z rumieńcami na smagłej twarzy — sto razy więcej zbrodni popełnił, niż my wszyscy.
Ksiądz Kania odwrócił głowę od chorej na nagłe słowa Dusia: iż ze względu na zamówienie dla okrętów nikogo nie może zabraknąć na powierzchni przy trzeciej zmianie, więc czasu zostało niewiele. A tu tak ważna sprawa jest do księdza!
Mężczyźni nie poparli Dusia. Ani kobiety. Każdy chciał nacieszyć się choć trochę innym światem.
Więc Szymczyki służyli we dwoje, on i ona. Palacz zredukowany, ileż mu tam jeszcze zostało dni zajęcia, pięć? Przecierali spodeczki, nalewali słomkową herbatę do szklanek, roznosili cukier w blaszanym pudełku i wymawiali ostrożnie przed każdym gościem słowo — słódźcie.
Miałże więc schodzić tak czas na herbacianym przesądzie, albo też na muzycznej propagandzie radia?!
Ksiądz powstał, skierował się właśnie do swych aparacików, wobec czego wszystkie obecne kobiety westchnęły z wdzięcznością. Jął przebierać w drutach, sznurkach, szpulkach, zaginać i przełączać, i supłać w politurowanej skrzynce i na oknie.
Czuwał zaś nad tym głośnik, jak mały księżyc światłem, zionący cudzym głosem.
Duś przeklął w sercu wszystkie obecne kobiety i nawet Martyzelkę, ślepo podlegającą księdzu. Co prędzej nastawił Pstrokońskiego na księdza. Pstrokoński i Machnik organizacyjnie należeli przecież do „komórki“.
Za nimi poruszył się Supernak.
Pstrokoński z Machnikiem przypadli do księdza jak dwa łaskawe koty. Łasili się nieśmiało a żarliwie, wznosząc ku niemu swe płaskie gęby. Supernak zaś tak skubał, nagabywał, tak się cieniem własnym przerzucał, że Kania przerwał radiowe próby.
Kobiety pozostały przy chorej — niech pogadają trochę o gospodarstwie, o kapuście z drożyzną — mężczyźni skierowali się razem do muzeju.
Drzwi za sobą przymkli i nagle wszyscy jęli stąpać na palcach. Cóż z zamknięcia, gdy tyle we drzwiach szpar?! Ściszyli głosy. Supernak uderzył wzrokiem sygnalistę, sygnalista zaraz w Pstrokońskiego, Pstrokoński w Machnika, na Martyzela w tych razach nikt nie liczył.
Duś wyrwał się pierwszy, iż ksiądz winien wiarą swą i jej jawnym teraz na światło wyprowadzeniem pomóc konającej klasie robotniczej. W obliczu możliwości strejku — westchnął aż zaświstało — wesprzeć nastrój rewolucji.
Sygnalista mówił szeptem a słowa zgrzytały mu w zębach. Do tego wypiął piersi i wpatrzył się przed siebie spojrzeniem przeznaczenia klasy robotniczej. Do tego dodał: — Któż głosił, że religia współczesna musi być uwieńczeniem pracy? Któż głosił, że umęczenie obecne klasy robotniczej jest figurą Chrystusa?!
— Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych maluczkich, Mnieście uczynili — potwierdził ksiądz Kania.
Gdy wypowiedział owe słowa z zupełnym spokojem, choć to byli ludzie świadomi i wytrawni, jakby wiatr po nich przeleciał.
— Mnieście uczynili — jęknął rzewnie Supernak. Zatrzęsło nim z wielkiego przejęcia, wywrócił oczy i patrząc mętnymi białkami jął się pierwszy ofiarowywać, gdy chodzi o ujawnienie nowej wiary wedle paragrafów, z podpisem własnym. Gdy trzeba nazwisk, pierwsze swoje poddawał — Supernak Józef. Że parafia tu powstała taka a taka, odrębna, tu ją ujawniają podpisy — niech będzie pierwszy Supernak Józef.
Kania słuchał tych próśb jak bolesnej pokusy. Czemuż to wyrwać chcieli termin ujawnienia nowej wiary i obrządku? Czemuż to Supernak, który bił żonę kijem do utraty przytomności, żarliwie składał tu swe nazwisko? Czemuż to Duś aż drżał z zapału, choć w nic sam nie wierzył?
Oto lud roboczy, trwożna figura Chrystusowych cierpień, jeszcze raz oddać pragnie wieczność za doczesne polepszenie. Ale przecież on, Kania, miał dźwigać Chrystusa tego z nędzy i upadku?! Rozpostarł ogromne ramiona, jednym zagarnął Dusia, drugim przyciągnął Supernaka, który nie przestawał kłapać o terminach ujawnienia nowej religii.
— Zachciewa się wam — rzekł Kania niemal przez łzy w głosie — jawności ze względu na rewolucyjny nastrój. Ze względu na wasz strejk. Czyli za parę marnych groszy kierować dacie nawet wiarą?! Wciąż nic nie rozumiecie?!
Powiedział, by otrzymać odpowiedź, jak od Dusia teraz:
— Z czego się wiara wzięła, czyż nie z walki ludzkości o parę groszy?
Towarzysze zatłamsili co prędzej sygnalistę, gadał znów Supernak. O okowach, o kopcącej łojówce wiary rzymskiej, o zdzierstwie kanonika, o ludzie tutejszym, który z biedy ogromnej kona a umrzeć nawet nie śmie.
Może by się byli i dogadali, ale nasłuchawszy się o tej niedoli, wypadł zza stołu na środek muzeju Szymczyk palacz, któremu jeszcze wszystkiego pięć dni pracy na kopalni zostawało. Wyrwał się, runął na kolana, wzniósł w górę dłonie chorą wodą nalane, otwarł drżące usta — i okazało się, iż nie wie, o co prosić...
Wtedy to, gdyby nie rozumieli różnorakiej techniki przyswojonej przez człowieka współczesnego, możnaby powiedzieć, iż stał się cud. Ksiądz Kania bowiem powstał i zawołał potężnie słowami Michała archanioła:
— Któż, jak Bóg?!!
Przycupli, rozwarło się milczenie, jakiego nie spotkać, żeby stu leaderów mówić miało.
Tymczasem radio, na falę widać uprzednio nastawione, przemówiło w pierwszej izbie! Słowami obcej mowy, jakby z czarnych przestrzeni powietrza, sam szatan księdzu odpowiadał, przez druty współczesnego wynalazku.
— Duch nowego czasu — wyrzekł odważnie Duś.
— Nie ma nowych czasów!! — Lawą trysnęły z księdza Kani te słowa. Olbrzymimi rękoma przegarniał puste powietrze, przed siebie wpatrzony szedł z muzeju do pierwszej izby, wołając, iż jeden jest Bóg i jeden w Nim czas po wszystkie wieki nieustannie płynący. Że co było, teraz jest, a co będzie, już było, i nie masz żadnej przerwy w duchu!
— Który to Bóg — grzmiał Kania — objawia się narodom i czasom ten sam zawsze, lecz pod różnymi zasłonami. Których to zasłon uchylić dane bywa różnym szczepom i czasom. Z zasłon owych złość ludzka i pycha chce uczynić istności niezmienne, jedne wyższe od drugich, wiekuiste, ponad odmiany bytów wyniesione. A wam każe sycić bóstwa owe pokorą waszą, łzami i krwią żywą. Otóż ludowi pracy, ludowi męki, czyli odkupienia danym jest na ziemi, by ukazał, jak wraz z nim, z jego pracą, wschodzą i mijają coraz bliższe zasłony Prawdy, czyli, by zaprowadził w obliczu Boga Wiecznego równość wiary wszystkiej. I wierzeń, i Bogów, którzy już byli i znów będą jeszcze, jak wy już byliście i znów będziecie!...
Takimi słowy uwił się jeden pierścień ze wszystkiego. Nikogo nie było we wszystkim i wszystko było w nikim. Jeden tylko Którego sławią przypowieści wszystkich czasów.
I tu stał się cud nowy: z wielkim trzaskiem auta, wpadła do sieni nowa osoba. Namacawszy drzwi, werwała się do środka w chustce na rozwianej głowie masażystka Knote! Werwała się na środek z okrzykiem: — Gdzie tu jest?!...
Nie dokończyła. Na ramieniu jej spoczęła ciepła ręka Księdza Kani.Nie przerwała mowy. Ani muzyki nie przerwał blady krążek głośnika. Jakieś dziwaczne nowożytne tany dalekiego powietrza snuły się wciąż przez izbę, pomieszane z słowem księdza aż ciemnym od tylu praw^d wieczności.
Zamiast dokończyć zdania, Knote drżeć jęła pod natchnionym dotykiem. Ksiądz Kania wspierał się na niej niby na dowodnym świadku swych rozpędzonych myśli.
Rozstępować się jęło w sercu Knote jedno za drugim, krzywdy i zasługi, i nawet ten fakt straszny, iż parę godzin temu nie znalazła w przeklętych garnkach Mieniewskiego nic, prócz śmierdzącej mazi, którą zababrała sobie palce. I nawet ów fakt drugi, straszniejszy jeszcze, że tylko co w rozpaczy skłamała Kostryniowi wyznając, jakoby w garnkach znajdowały się ciężkie przyrządy wybuchowe.
Jęła się trząść, pobladła, czyż można powiedzieć, że służka kapitału, czarny charakter tylu kobiecych sprawek płciowych, że masażystka Knote płacze jak istota niewinna, czyli dziewica?! A jednak zapłakała głosikiem cienkim, aż dziw jak bardzo cienkim z tak dużych piersi.
Nazwisko dyrektora Kostrynia miało to do siebie, że gdy je człowiek pracujący usłyszał znienacka, drętwiał. Tak się też stało u Supernaków. Gdy pół zemdlona Knote wymówiła, wreszcie: — Dyrektor Kostryń wzywa pana zaraz, panie Mieniewski — gdy dodała, że auto dyrektorskie czeka przy stawach, wszyscy z pierwszego rzutu pomyśleli, aby się jak najśpieszniej stało zadość życzeniu dyrektorskiego nazwiska.
Jeden ksiądz Kania mógłby dalej kazanie swe prowadzić, ale przed kim? Jedni już raglan podają, drudzy patrzą po sobie trwożnie. Dla kogoż to kazanie?
Supernak z starym Szymczykiem, z Karolcią Domagało i z wystraszoną Leonorą odprowadzili gości aż do samochodu. Aby sprawdzić, oraz w niewytłumaczonej chętce, aby widzieć, jak będzie autu dyrektorskiemu do twarzy w grząskich błotach Zielonego?
Na śklącej wodzie czekało, niczym klejnot. Fuknęło, postacie masażystki i Tadeusza pochyliły się w tył, potem zaś naprzód, Knote mało nie spadła z poduszek na dno wozu.
— Trzymajże się, pani, do pioruna — stęknął Tadeusz.
Nie na wiele zdała się ta uwaga. Siedzieć, czy też na dnie leżeć, jechać, czy też brnąć w błocie?! Wracać do pracowienki, czy też nigdzie, do Supernaków, Drążków, czy do niego, dyrektora, Kostrynia, Feliksa, który dowie się w końcu o całym kłamstwie — nie stała teraz o nic. Spośród bladych mgieł, omszałych wód, sinych hałd Zielonego i z całej dalekości, wstrząsanej głośnym gwałtem pracy, pojawiał się obraz jedyny, wart wszystkich innych tego świata: jak ją ksiądz obejmuje, do piersi przyciska, do kapłańskiej piersi, w której huczą święte słowa zbawienia.
— Czegóż to chce ode mnie dyrektor? — pytał Tadeusz niecierpliwie.
Motor warczał, błoto pryskało szklannym szelestem spod kół, małe domki znikały wciąż wzdłuż drogi, Knote nie dbała o nic. Zdało się jej, że w izbie Supernaka donosiciela, krętacza i zbója otwarły się przed nią po raz pierwszy objęcia miłosierdzia.
Gdy wóz stanął przed oświetloną fasadą Kostryniów, Tadeusz wyskoczył pierwszy i podając masażystce rękę wyrzekł dziwne słowa:
— To już rzeczywiście, przeznaczenie.
Machnęła chustką: ileż przeznaczeń mieścić się może w jednym słowie?...
Nie dzwonili. Kostryń dał jej klucz na wyjezdnem. Biegła pierwsza, z chustką włóczącą się po czerwonym dywanie. W przedpokoju wszystkie światła zapalone. Jak w dnie kwartetu, lub kiedy bywał Coeur. Może przyszedł niespodzianie?... Zachciało się jej krzyknąć tu na całe gardło, krzyczeć ze wszystkich sił. Złożywszy chustkę na krzesełku zatarła grzecznie ręce. Grzecznie i smakowicie, jak przed masażem bardziej ustosunkowanych pań tutejszych.
Z otwartych drzwi jadalni wybiegł truchcikiem dyrektor Kostryń. Chwycił obie ręce Tadeusza. Ogrzewał je własnymi dłońmi.
— Ach, tak, pan jechał bez rękawiczek, na takie zimno. Bez rękawiczek! — Prowadził Tadeusza do pokoju Zuzy.
Gdy przechodzili przez salon, wstrząsany odgłosami pobliskiej huty, koło parawanu z pierścionków od cygar usłyszał dyrektor w sobie samym, lecz jakby wypowiedziane cudzym głosem następujące zdanie: — Mieniewski obciążony bombami.
Po zdaniu tym wybuchło natychmiast: prowokacja, zawiadomić Kapuścika, policja, nagrodzić Knote, zreferować Coeurowi zaraz jutro, zamach, dlaczego zawsze ja, zawsze Kostryń!!!
W drzwiach pokoju Zuzanny odetchnął.
Odrzuciwszy książkę na kanapkę, córka dyrektora Kostrynia powstała z uśmiechem. Z najwłaściwszym uśmiechem dobrze wychowanego przywitania. Ubrana — odpowiednio: w suknię z jedwabnego popielatego trykotu. Wiedziała o co chodzi: by zająć Mieniewskiego aż do powrotu Kostrynia z kopalni.
W korytarzu między pokojem Zuzy a jadalnią przypomniał sobie Kostryń, że musi przecież zaalarmować drużynę ratowniczą na „Erazmie”. Pierwszą połowę drużyny. Tych ośmiu zaufanych, którzy doskonale zastępowali policję. Nie można alarmować ich przez młodszego inżyniera, a tylko przez zawiadowcę. Jest już chyba na kopalni. Na pewno. Zamiast do gabinetu poniosło jednak dyrektora do pokoju żony. Po co?
Stanisława stała oparta o piec. Naturalnie, grzeje się. Ach, nigdy dość ciepło. Knote strzygła tu już jakieś papierki, przed lustrem, czerwona jak burak.
— Mieniewski jest u Zuzy. Zjemy razem kolację.
Kostryń musiał odczekać, z jednego końca huty na drugi przejeżdżał olbrzymi magnes, przenoszący szmelc. Ściany się trzęsły od ciężkiego ruchu wielkich bloków.
Należało by może powiedzieć: — Na wypadek mojej śmierci zostajecie we dwie. — Wyjął masażystce z ręki ów papier, przypalony, do karbowania włosów, i nie rzekłszy więcej ani słowa, wyszedł.
— Moja Knociu?... — Pani Stanisława otwarła skrytkę toalety, wydobyła pudełko z chałwą. Nieraz przecież pogryzając tak rozmawiały o różnych sprawach zagłębiowskich.
Masażystka nie tknęła chałwy.
Pani Stanisława, szumiąc zielonym jedwabnym szlafrokiem, przeprowadziła „przyjaciółkę“ pod piec, na kanapkę. — Moja Knociu, ukrywasz coś? Coś mi się zdaje, że ukrywasz? — jęła prosić, nieomal pieścić ręce masażystki.
Knote zastygła w bezruchu. Oto, głaskania te i dotyki subtelne ścierają z policzków, czoła, szyi wszelki duchowy ślad podniosłych objęć księdza Kani!
— Czemu pani syczy, droga Knociu?
— Syczę — teraz dopiero, usłyszała w sobie szum dziwny, jakby nie była człowiekiem, lecz muszlą ogromną. — Syczę, gdyż wszystkie zdenerwowania nasze z czego płyną?! Z niezaradności pani dyrektorowej. Ja na pani miejscu, żony takiego polskiego, odpowiedzialnego dyrektora starałabym się skokietować takiego Francuza. Takiego Coeura. Mieć go pod pantoflem.
— Ależ Knociu!
— Koniecznie. Z pani urodą?! Z takim ciałem?! — Od szyi, przez biodra po kolana, wzdłuż całej postaci oklepała Stanisławę drobniutkim ruchem obu dłoni.
Bo jeżeli ginie tu w brudach jakaś biedna Knote, niech w takich samych brudach kręci się żona dyrektora: niech każdy ma tak samo. Kiedyś, kiedyś może nad samym grobem dowie się znów Kania, niech się dowie, że gorsze tu bywały kobiety od Knote, choć żyły w puchu i jedwabiu. A Zuzanna?! — Pani Knote dech wszelki odebrało na myśl o kazirodztwie.... Matka i córka ewentualnie w przyszłości z tym samym mężczyzną!
Pośród tych różnych myśli, planów i przypuszczeń rozpłakała się Knote przed Stanisławą: łzom tym winien był ksiądz spod znaku nowej wiary, lecz komuż to wyjawić?
— Ja płaczę — chlipała masażystka — nad ogólnym położeniem pani dyrektorowej! A nad sobą pośrednio tylko. Bo jeżeli pan dyrektor wprowadza do swego domu, sam pannie Zuzi prezentuje latorośl Mieniewskich! Latorośl, która żadnej nie daje gwarancji. Cóż tu skrywać? Ten młody Mieniewski żyje z dziewczyną kopalnianą. Niejaką Duś Lenorą, najzwyklejszą dziewką?
Pani Stanisława zerwała się z fotela, gotowa na wszystko. Ach, na wszystko!
Poszły więc we dwie zobaczyć co się dzieje u Zuzy. Zobaczyć, w danym razie przez dziurkę od klucza!
Tadeusz siedział na kanapce pistacjowej, Zuzanna przed lustrem toalety. Pod światłem bladoniebieskiej lampy jakby ze szkła wydęci. Prowadzili rozmowę o szczegółach urządzenia pokoiku.
Wszystko tu było złote, białe, pistacjowe. A już dwa kroki dalej dygoce huta! Straszliwe tętno żeber żelaznych, przęseł, zgiełk pieców, mlaskot gotowanej stali drobił maluchnym dreszczem przez bibeloty, flakony i pilniki. Głos huty dochodził do granic wzmożonego ryku, po czym stukał głuchym ciągiem uderzeń, z którego znów tryskały nagle porywy świstu.
— Wyrażam to po swojemu, proszę pani, z amerykańską dosłownością: pistacjowa pomadka na brzegu piekła.
— Wszystko zawdzięczamy pańskiemu ojcu, wielkiemu leaderowi. To papuś pański memu papusiowi tak nogę podstawiał w Warszawie, w ministerstwach, na konferencjach, że w końcu zostaliśmy już na prowincji. No tak.
Zuza mówiła spokojnie, uważnie, przechylając na bok głowę.
— Szkoda, żeśmy się przedtem nie poznali! Teraz za późno! — Przerwała ten żart: — Żeby pan wiedział, ile razy mieliśmy tu zepsuty obiad z powodu pańskiego papy!
— A czy sądzi pani, że my u nas jadaliśmy zawsze spokojnie?
Zwinęła się, jak kotka, i rzekła emfatycznie: — Nasi ojcowie....
— No tak, ojcowie, ale przecież starzeją się!
Foremna, śliczna twarzyczka panny Zuzy pobladła pod kasztanowatymi włosami. Usta tak bardzo malutkie, że aż jakoby nazbyt ściągnięte i twarde, przegięły się wzgardliwą podkową.
— Mówi pan, że się starzeją, a ciągle od nich zaczynamy.
Tadeusz posunął się naprzód, wyciągnął ręce: — Zaczynamy od nich, gdyż chcielibyśmy jakoś uwolnić się od wszystkiego, co nam narzucili. Przyzna pani, że to jest w pewnym stopniu wyjątkowe: syn takiego leadera i córka takiego dyrektora! Cóż pani sądzi? Jesteśmy dziećmi skazańców! Mój ojciec, trybun ludu, wódz proletariatu, a pani ojciec —
— Burżuj, kat, morderca! — Zawinęła się w gładkie kręgi jedwabiu. — Żeby był przynajmniej takim katem!
Tadeusz palnął dłonią w kolano: — A może jest?...
Na odsłoniętych zębach Zuzanny rozbłysł śmiech: — A może i jest?! Nic mnie to nie obchodzi. Burżuj, kat?! Przesada. Nie możemy nie krzywdzić, podobno? Tak się już do tego przyzwyczaiłam.
— Jak ja do tego, że mój ojciec zawsze ratuje, organizuje, uzdrawia!
Była śliczna. Czy też może tylko tak dokładna, staranna w ubiorze? Mądra. Czy może zła? Zaczesana, zbudowana! Tadeusz chciał koniecznie podzielić się z tą „córką kapitału“ braterską, koleżeńską pogardą. Pogardą towarzysza losu. Chwycił lekko za oba ramiona i śmiejąc się zawołał:
— Słuchaj, bracie! — Gdy wypowiedział słowo — bracie, jakby się niespodzianie uniosła tajemnicza pokrywa znad zatopionych w pamięci Martyzelów, Supernaków, Szymczyków, Dusiów!
— Wymyśliłem przepyszny wybieg z tejże kombinacji!
Prosto w śliczne, pachnące ucho panny Zuzanny wyszeptał pod rygorem sekretu całą sprawę obu swych wynalazków.
— Mój ojciec będzie się wściekał, gdy to z pani papą zrobimy. Będzie szalał! King of England! A przy tym, może doskonały interes? A przy tym bardzo współczesne, dziedzina ruchu, nóg. No, przecież przyzna pani, połączyć naszych ojców takim wynalazkiem, to jednak czyn nielada!
W drzwiach ukazał się Kostryń z futrem już na ramionach.
— Muszę skoczyć na kopalnię. Zabaw pana, kochanie. Czy pan lubi świeże orzechy włoskie? Mamy w domu ogromne, jak kule.
— Ogromne jak kule — powtarzał Kostryń szczękając zębami pod skórzanym, zamoczonym fartuchem dorożki. Jechał na kopalnię incognito. Czy powiedzenie — orzechy jak kule — nie było zbyt wyraźne?! Rzucił się w głąb poduszek, aż futrzana czapka zsunęła mu się na czoło. Kule... A jednak przyjdzie kiedyś taka chwila, że się umrze. Nie mógł nigdy zapomnieć uczucia szczęścia, którego doznał po pobojach w nadkaspijskiej kopalni. Gdy przecknął się i choć jeszcze patrzeć nie mógł przez zapuchnięte oczy, stwierdził, że żyje.
Wysiadł teraz na rogu ulicy Przemysłowej i Miedzianej.
Uliczka była pusta, wiatr siepał się wśród domków, tłukł jakąś niezamkniętą furtką, spływał porywem wody w stromych ściekach. Wszystko, wszystko, wszystko, nawet Zuza rozpływa się w odgłosach kopalni! Rozumiał je lepiej chyba, niż rytm własnego ciała. Maszyna wyciągowa oddawała parę szybko, spłoszonym fukamem. Aż tu donosił się ochrypły trzask Sortowni: drobne szczekanie gryzaków i hałaśliwe rechotania mokrej płuczki. Nad wszystkim głos maszyny wyciągowej: — Ho — ho — ho! — Ho — ho — ho! Dech bił w powietrze, przez nieruchome światła, wysoko aż pod niebo.
Kostryń podążał środkiem zaniedbanej uliczki, prowadzącej do tak zwanej „skasowanej“ furtki w ogrodzeniu kopalni.
Jeżeli stary portier przygotował nareszcie, co miał przygotować, to włączy się to jutro do rozmowy z Coeurem i — albo, albo!
Kostryń zatrzymał się na śliskim białym kamieniu: rozmowa z Coeurem!
Zaalarmować przede wszystkim, drużynę ratowniczą! Nazwiska pierwszych ośmiu, najpewniejszych, pamiętał jak pacierz. — Zapłaci się im ośm dniówek podwójnych, niech będzie potrójnych! Wszystko zaalarmować, może i Kapuścika? Mieniewski zagraża życiu waszego Kostrynia?!
Nie unosić się: życie dyrektora kopalni było zawsze w niebezpieczeństwie. Dziś, wczoraj, jutro, pojutrze, za chwilę! Zaczął iść wolno, nie zważając już na kałuże błota, wpatrzony w nocne światła kopalni. Stanowiły one swoistą konstelację: lampy na gmachu podnośnika, nad sortownią, na wieży wyciągowej.
Konstelacja dyrektora!
Niby Orion, Wielki Wóz, Kasjopea, czy tam jak?
Konstelacja dyrektora świeciła na pochmurnym niebie, jak zazwyczaj.
Światła nie znaczą nic, o wszystkim, co się dzieje na kopalni, mówią z daleka głosy! Od huku pary aż do palaczów na kotłowni, od dudnienia wózków na wywrocie sortowni aż do haspli na wszystkich upadowych, pochylniach, od przeciągłego syku płuczki aż do głębokich przodków na podziemnych polach, od grzechotania łamaczy na podnośniku aż do ciurkania wody z drewnianych luteń na filarach zamulonych.
Od liny stalowej, pędzącej przez wieżę wyciągową całym szybem aż do Paryża przed któreś biurko w centrali Towarzystwa, gdzie Coeur zamawia ten zleżały materiał, odpowiada zaś Kostryń za wszystko! Przed prawem tylko Kostryń.
Sprawdzali tę linę niedawno z najgorszymi wynikami... Mogło zdarzyć się dziś, jutro, pojutrze — lina na wieży wyciągowej pęknie, węgiel się zarabuje na kiepskich stemplach, jakaś stara benzynówka wznieci pożar na chodnikach...
Obłocony, zziajany dopadł nareszcie Kostryń skasowanej furty, począł w nią walić pięściami. Dopiero ból w rękach przypomniał dyrektorowi, że sam ma klucze.
Poszedł ciemną stroną placu, wzdłuż czarnej ścieżki, wydeptanej w świeżo spadłym śniegu. Lubił to miejsce. Szumiały tu topole. Mała wątła alejka, którą czasem wracali na wiosnę, gdy Zuza przyjeżdżała zabrać go z kopalni. Niebo było tak ciemne teraz, że gałęzie ginęły w nim bez śladu. Płochy, czuły ich szum prządł się tajemniczo.
Żaden kwartet świata nie odda takich szmerów. Przypomnienie kwartetu uspokoiło Kostrynia. Coeur liczy na spokój, skoro kwartet sprowadza?...
Zza ostatniej topólki wysunął się Supernak. Utykał charakterystycznie...
Dyrektor poszedł przodem, portier kluczył zakosami po śniegu. Dążyli zmyślnie w stronę parterowego budynku łaźni, przy wieży wyciągowej. Supernak pokuśtykał dookoła, Kostryń prosto, dolnym piętrem, czyli pierwszym poziomem nadszybia.
W łaźni pachniało karbidem, wodą i bielizną. Jak gdyby pieluchami?! Poszczególne kabiny przegradzał mur do dwóch trzecich wysokości, dyrektorska stanowiła oddzielną izbę. Tu zamknęli się z Supernakiem. Kostryń stał przed lusterkiem, w głowach wanny, i mocował się z krawatką, Supernak poodal drzwi zdejmował pazurami grubsze pecyny błota, przylepie do dyrektorskiego futra.
Pozdejmował. Co się dało, porozgniatał w palcach. Poprawił jedną drugą rogóżkę przed wanną, spróbował kurków. Ciepła, zimna — dla dokładności palce pod wodę podstawił. Potem rzeczy z dyrektora pozdejmował, całe ubranie. Zawieszał toto na kołeczkach, wypachnione, salonowe. Poukładał, pogładził, jakby sukno owe za trudy przepraszał, i dawał górnicze: Koszulę, gatek nie, drugie skarpety, portki.
Przebiera się drań, a nie zjedzie. Nie zjedzie, cholera! Komedie takie! Stoi, w gatkach wełnianych, torby mu wiszą po nogach — myślał Supernak.
Skrobie się w plecy. Niech się skrobie. Schudł.
Kostryń przebierał się nie bez głębszego powodu. Cały obrządek ów sprawiał gwoli uczciwości. Pogadać tu, Supernaka odprawić potem, a na wypadek, gdyby dowiedziano się, że dyrektor Kostryń jest na kopalni, położyć się do wanny, że to już niby wróciło się, i właśnie kąpiel.
Supernak miarkował po swojemu, że nie czas gadać. Nie wiedział też za bardzo, od czego zacznie? Od śmierci żony zacząć — bechtał go głos najważniejszej korzyści. — Od śmierci żony! Dla siebie wiedział, że choroby przedłużać nie można, bo Kasa Chorych wypłacać przestanie i płać, i żyw, i kuruj!
A inne głosy radziły od Dusia, Drążka... — Masażystki nie tykać... Zacząć od Martyzela!!! W dołku zemdliło i ślina się zebrała, żeby od Martyzela! Nastawnika! Nadonosić, niech mają. Musowe — wydać hecę delegatów z Drążkiem. Musowe — o młodym Mieniewskim! O Kani nic... O Kani albo samemu Francuzowi, albo też kanonika dopuścić do tego interesu.
Portier spostrzegł, że oczy dyrektora napływają. Czerwone się już stały, gęste, niby sokiem malinowym zapuszczone. W istocie Kostryń mrużył powieki, usta mu drżały, jakby nagle przybyło w tych ustach języka, tak przekładał ze strony na stronę, tak nim upychał! Aż wreszcie rozległo się w powietrzu:
— No?!
W odpowiedzi, lunął z Supernaka ogromny płacz o żonę. Umierającą na chorobę proletariatu, czyli suchoty. Dookoła suchot tych owinęła się jeszcze raz cała kariera Supernaka na „Erazmie“, przeszło czterdziestoletnia, taka wierna!
Dyrektorem niecierpliwość tłukła, ale wpatrzony w drżące białka portierskich oczu słuchał.
— Spowiadała się? — spytał nareszcie.
— Jeszcze nie.
— Żebyście potem nie mieli trudności z kanonikiem.
Tyle całego kramu. Przerwało się i nic. Woda ciurkała z kurków, powietrze czkało głęboko w rurociągach.
Dyrektor zapinał na sobie górniczą kapotę. Zapinał i odpinał. Tam i nazad. Supernak ocierał z płaczu pomarszczoną twarz. Aż dyrekcja otrząsła się, wzdęła i znów zapiała:
— No?
Teraz dopiero sczepili się prawdziwie, usta portierskie tuż koło uszu dyrektorskich, słowo w słowo. Dyrektor słuchał, twarzą zakamieniałą z ciekawości. O wczorajszym rozbiciu delegatów, teraz pójdą na wszystko! O Drążku — teraz go dostać na posiedzenie w Radzie Kopalń i Hut, będzie jak wosk! O Mieniewskim, Tadeusz ma na imię, plany na dyrektora snuje, ale jakie? Coby się odkryło łatwiej, żeby zredukować Dusiównę — dziwka! I tak idzie redukcja zimowa na odkrywce, przy kamieniołomach. Najważniejsze przynosił Supernak na koniec, niskim, maluśkim szeptem, jak w kościele: O Francuzie... O Coeurze.
Furt przesiaduje... Nikogo nie przyjmuje... Falkiewicz chodził tam niedawno, z papierami. Widać z planami, w skórzanej rurce... I który ze sztygarów, i kto z huty wzywany był poufnie...
Doszli do chwili, gdy dyrekcja wykłada parę złotych na wygięty brzeg wanny.
— Za nic na świecie, panie dyrektorze!
Jedno surowe spojrzenie — złote wpadły do kieszeni a na ręce dyrektorskiej został mokry pocałunek.
Sprawiał Kostryniowi obrzydliwą, lecz zarazem podniosłą przyjemność. Duchową prawie: kaleka ten o tyle dłużej pracował od dyrektora na „Erazmie“, stracił tu żebra, ramię, nogę, a z wdzięcznością całował po rękach?!... I nawet teraz, gdy miał biec dopilnować tych ośmiu z drużyny ratowniczej, spytał jeszcze czy przygotować kąpiel?
— Marsz, stary trutniu! — warknął za nim Kostryń.
Z łaźni na lewo, wzdłuż odstawionych wagonów, w stronę kotłowni. Ukrył się tu Supernak za jakąś kadzią. Nie spełnił polecenia Kostrynia.
Drzwi kotłowni otwierały się co chwilę, wrota szerokie, przez które widać było w wąskim kamiennym przesmyku czterech palaczy, jak piecom olbrzymim w otwarte jamy sypią łopatami węgiel.
Najsłabszy z owych pięciu, ma się rozumieć Szymczyk, wywozi przepalony miał. Zabiera po kolei i jedzie taczką żaru krwawego na mróz. Supernak cicho przeczekał, wrota znów się zawarły, noc śmignęła po śniegach. Portier przemknął do nadszybia, do sygnalisty Dusia, na dwa słowa.
W sprawie ostatniej klatki, czyli ludzi, którzy wyjadą ostatnią windą z dołu, z podziemi, a że liczyć chcą pracę bez czasu zjazdu i wyjazdu, więc wykazani będą zaraz do redukcji, o czym nie wiedzą jako że praca idzie wyjątkowo, na obstalunek okrętowy.
Tyle było w tej sprawie do powiedzenia, Dusiowi, sygnaliście, mężowi wiadomego zaufania.
Tu przed tą trzecią zmianą na godzinę dziesiątą pędziło wydobycie ogromne, aż wszystkie wiązadła nadszybia trzęsły się hałaśliwie. Spomiędzy drżących belek stromego szalowania wylatał świst, szyb mlaskał głosem smarów, pluskał strugami wody, dyszał wysoką parą. Ściany znikały w niej i okratowanie zardzewiałe, i liny czarne. Szyb tak dymił wzburzoną głębokością, że od strony sygnalistów, poprzez otwór prostokątnej przepaści aż do strony przeciwnej, gdzie czekali przy kratach zapychacze, zwani tu ludźmi od śtosa, nic nie bywało widać.
Supernak czekał cierpliwie, znał przecie mores tej roboty! Uwaga, gdyż sygnalista może się przesłuchać! Niechże zabierze windę, nim ten z dołu z podszybia odbije swoje znaki, klatka rozwali szyb — straszne nieszczęście czeka tu nieustannie na samym końcu palca...
Nie przy Dusiu! Dusiowi samo wszystko podchodzi pod ręce, każdy głos, każde drgnienie.
Zda się nic: stoisz przed prostokątem kraty. Z głębin leci ku tobie huczny wiew kopalni i mdłe, kwaśne powietrze ludzkiej pracy i para niecierpliwa.
Zda się nic: stoisz na wyślizganych blachach, zwanych bono, szlif od wózków nożem ci błyszczy pod stopami. Liny prowadzą wzrok ku stropom wieży, płatami nocy przegrodzonej. Za tobą długie pomosty terkotliwe wiodą znów do sortowni, gdzie czarnosine dziewuchy w twardym zgiełku kamienia łapią wózki.
Zda się nic, gdybyś miał jedną sekundę, albo trzy do namysłu... Nie ma nawet pół ćwierci. Odbili sygnał z podszybia, trzysta metrów pod tobą, tyś im tu odpowiedział, odbił na nadszybiu, jedzie winda z podziemi w górę poprzez poziomy kopalniane.
Ruch każdy wykonany do dna wszelkiej możności żelastwa i do ostatniej mocy ludzkiej — po co?
Supernak wiedział, że delegaci pochamrali się z Drążkiem dziś w obiad u Cieplika i zaprzedają klasę robotniczą, a tu narodu wysypało na trzecią zmianę, czekają na nadszybiu z czasem zjazdu do nóg wiernie kapitałowi położonym?!
Cztery razy tykał Supernak dymiące plecy sygnalisty Dusia, cztery razy powtarzał do ucha: — Wszyscy z ostatniej klatki pójdą do redukcji — cztery razy powtarzał nadaremno.
Praca zelżała wreszcie, co tu oznacza, że szyb nie zionie już tak gwałtownym dechem, liny folgują, folgują wszystkie głosy, a żelastwo, które zgrzytało jak gdyby piskiem wszystkich szczurów kopalnianych, teraz huczy rozlewnie męskim, twardym westchnieniem.
Takie głosy wydaje szyb, gdy ukończywszy wydobycie węgla wywozi na powierzchnię wolno i statecznie ludzi, zgromadzonych w głębinach ziemi u podszybia.
Wyciąga ich ta sama klatka dwupiętrowa, jeno że teraz drżąca światłem górniczych lampek, natkana narodem czarnym, nito złomami węgla, z wielkich redenów, ukraszonymi w ludzkim kształcie. To górnicy.
Potem zaś wyjeżdżają zamulacze w zgniłych szmatach, jakoby do pół człowieczy brat czarnego węgla, szary przerost z gliną i piachem pomieszany.
Którzy widzieli zbliska, twierdzili zawsze, że to Supernak krzyknął wtedy:
— Ostatnia klatka, pójdziecie do redukcji, towarzysze!!
Klatka znaczy w mowie potocznej winda.
Całe nadszybie pełne górników przybyłych na trzecią zmianę zamarło w bezruchu. Duś odskoczył od rozwartych krat, jak oparzony.
Od maszyny wyciągowej strzyknęły sygnały, drugie z podszybia — drugi, trzeci, piąty. Dół kopalni przyzywał powierzchnię, jako że klatka z ludźmi nie może stać w powietrzu, a tu oto stanęła, gdyż Duś jej nie odebrał.
Duś Jan, w odległości dwóch kroków od guzika sygnału, stał drżący całym sobą. Przebłysło mu przez głowę, że nie oddzwoni do maszyny wyciągowej potrzebnego znaku.
Zabrzmiały nowe dzwonki z maszyny wyciągowej, nowe z podszybia, zderzyły się i starły, po czym rozjękła rura metalowa aż od dna szybu tu przeprowadzona. Sygnalista z podszybia gadał w nią, krzyczał i zaklinał. Po czym rundajs, czyli żelazny pręt wzdłuż szybu przetkany na wypadek przerwania elektrycznej łączności jął dźwięczeć od uderzeń bitych z dołu.
Wszystkie znaki napróżno.
Sygnalista Duś Jan, blady jak śmierć, nie odpowiedział...
Nie odpowiada, przyskakuje ku kratom, ręce w powietrze rozrzuca i do towarzyszy owych w windzie przed pomostem nadszybia wstrzymanych, że ani wysiąść nie mogą, ani się wydostać, do towarzyszy owych poziomem bona jakby do pół przeciętych, woła: — Wasza klatka liczy się ostatnia! Idziecie do redukcji! Nie wychodzić, zastanawiamy szyb!! Nie wychodzić, towarzysze!
Po linach wciąż ściekają lepkie smary, a woda świegotliwym płaczem spływa w przepaść, a sama ona przepaść dyszy głuchym obrotem bezdeni, gdy oto nagle nie słychać wody, ani mlaskotu lin, ryk kruszy się między ścianami windy a bezdeń szybu dmie echem wielokrotnym: — Nie wychodzim!!
Tak krzyknęli ludzie w ostatniej klatce pomieszczeni.
Poderwała się na nogi spod ścian nadszybia cała zmiana górnicza. A inni już lecieli czarnym korytarzem sortowni, a drudzy z płuczki, a inni spod murów i od zwału. I od żeber kolejowych, i od składów na drzewo.
Zmąciło się i wzdęło wszystko wokół. Jakby tu nagle na nadszybiu na obu poziomach poszalał węgiel z ziemią, gliną i żelazem, pomieszał się i zderzył huczący rozpaczą.
Już na granicach tego tłumu okrutne wyłomy czynili kijami dozorcy.
Nieszczęście jawne wiało czarnymi skrzydłami kurzu po rozkopanych placach wielkiego „Erazma“, gdy z podszybia wypruły się gwałtowne sygnały, oznajmiające wyjazd jakichś nowych ludzi...
Usłyszeli, ten i ów, i dziesiąty z trzeciej zmiany.
Pierwsi to usłyszeli! Poskoczyli ku kratom szybu z wołaniem gorączkowym, radosnym — winda, ta winda nie jest jeszcze ostatnią, nie jest, nie jest, nie jest!! Zwalili się na Dusia, by co prędzej dał hasło do maszyny, rwali się sami do guzików sygnałowych.
Duś postrząsał ich z siebie, zagrodził ramionami dojśćie i, miedzianym połyskiem oblicza zwrócony ku windzie, wołał: — Nie dajcie się sprowokować, towarzysze! Ta klatka czy też druga, zawsze ta sama krzywda robotnicza!
Ci, którzy trwali w windzie, nie doprowadzonej przecie do poziomu krat, wystawiali teraz spośród żelastwa nosy, palce i łokcie. Błagali, aby windę podnieść, chcieli wysiąść, bili pięściami, latarkami, kilofami!
Wyciągnęła się teraz pod ową windą śmierć pewna, trzysta metrów wysoka, na całą długość wyjazdowego szybu nieomylna.
Żelazna klatka nie doprowadzona do właściwego poziomu nadszybia, nie wsparta na stalowych podstawach, czyli kierownicach, trzęsła się od uderzeń. Niech w gmatwaninie znaków zmyli się maszynista, niech da parę maszynie w mniemaniu, że klatki są już puste, winda zjedzie z szaloną szybkością i krew tych ludzi w klatce zaleje na wieki... Niech w pogmatwaniu znaków podciągnie maszynista windę, przetnie napół tych wszystkich, co się tu rwą, by wysiąść...
Na końcu palca, wszystko na końcu palca sygnalisty!
Duś sam nie wiedział, co się w nim wówczas przełamało: zaprzedaż doli robotniczej i nienawiść klasowa, i rozszerzenie nastroju rewolucji — wszystko znikło od tchu strasznej, widomej zatraty.
Duś Jan, sygnalista „Erazma“, próbował i próbował, dzwonił, wołał przez tubę, tłukł w rundajs. Zdrada, zdrada — leciało mu przez głowę wszystkimi piorunami i jakież tu widoki strejku z taką solidarnością, i jakie przyszłe walki?... Mimo to wszystko już nagle starał się i łączył i jakoby samo szczęście cisnęło nim ku okratowaniu, gdy wreszcie złapał łączność sygnałów.
Odpowiedziały prawidłowo, więc poruszył hebrami radośnie do ostatniej możności żelastwa — winda podeszła w górę!
Zlany potem, ślepy od łez, kwilący nagle głosami niemowlęcia otworzył kraty ocaleniu: ludzie z klat windy runęli na pomost, Duś sam popychał naprzód tą małoduszną dolę robotniczą.
Winda znikła w czeluściach szybu. Liny mlasnęły przeciągle, już poleciały w górę tłuste guzy obchwytów i oto — w nowej, wyjeżdżającej klatce ukazał się, jak robak olbrzymi, krągły, z światłem górniczej lampki na brzuchu, geometra Falkiewicz.
— W ostatniej klatce geometra Falkiewicz!! — zatoczyły się wrzaski wzdłuż ścian nadszybia.
Nie zdążył nawet pisnąć. Porwali go, przemięsili i pognali przed siebie szczując:
— Do dyrekcji, do redukcji, do zawiadowcy!!
Czarną, obrzmiałą kichą potoczył się ze schodów, na poziom pierwszy, dalej, wzdłuż zardzewiałych wagoników przed wrota prosto w śnieg. Nagło, potężny ryk wstrząsnął powietrzem. Dwie syreny „Erazma“ dęły godzinę dziesiątą — trzecią zmianę.
Ludzie porwali się z powrotem ku nadszybiu, głos syren, niby sądne trąby archanielskie, pędził skłębioną masę z powrotem ku windzie.
Geometra Falkiewicz nie zbierał nawet cyrkli. Na czarnej ścieżce między łaźnią a kotłownią błyszczały niczym cieniutkie sople lodu. Markszajder modlił się zbielałymi wargami. Modlił się przerażeniem, żarliwie i bezbożnie do kogo? Do nikogo.
Kotłowało się na kotłowni w te dnie! I wcale nie dlatego, że kotłownia, czyli dziesięć ogromnych pieców, jeden przy drugim, pod rząd — rozpiekłe brzuchy, szumiące ciągłym żarem! Nie dlatego, że stare, od lat dwudziestu pięciu tutaj wmurowane, a jeszcze przedtem pracowały na hucie Katarzyna, ale się kotłowało dlatego, że odwalili stąd starego palacza Szymczyka.
Szymczyka zaś odwalili od tych pieców i od palaczowania nie z przyczyny palców u końca jak agresty rozdętych. Przez nowy wymysł ekonomii palarskiej odwalili, francuski wymysł jaśnie wielmożnego pana dyrektora Coeur‘a.
Coeur przeprowadził swoje: wzdłuż pieców długie sztangi, ciężkimi kulami żelaznymi opatrzone. Podsypujesz, to sztangą ową zamykaj piec, żeby się kocioł nie oziębiał, bo pognie się, popęka, później ciecze. Czyli sztangę pchaj w górę, żeby klapa wentyla opadła. A gdy chcesz przybrać cugu, spychaj znów sztangę na dół, żeby otwarła klapę.
Mechanizmy z żelaza są ciężkie i oporne. Z czego wszystkiego razem powstało dla palaczy na „Erazmie“ prawdziwe piekło. Wygartać miał spod ściany i raz po raz przyrzucać, boć to płonie hyc-myk! Raz po raz wieszać się na sztandze i raz po raz do góry podpychać.
Jak ich tu było pięciu wytrawnych palaczy, co nawet przeszli kurs piecowy u erazmowskiego mechanika, wszyscy pięciu szaleli do ostatniego zmysłu.
A dopiero gdy zjawił się nadspodziewanie sam pan dyrektor Coeur w skórzanym palcie! Kopalnianymi siwoszami zajechał. We wrotach półotwartych siwosze łbami pomachują, a tu palacze w myczeniu pieców, świstach pary i buzowaniu ognia i w świetle tego miejsca wąskiego, piekielnego, niby pięć małp spoconych rzucają się do łopat i na sztangi! Podnoszą, opuszczają, mało w te brzuchy ogniste do środka nie powłażą.
Szymczyk wsparłszy się obiema rękami na żelastwie, aby sztangę w dół zsunąć popisowo, nie dał rady. Zupełnie nie dał rady! I z braku sił, i z ogromnego przejęcia ważną dyrektorską osobę.
Wtedy to Coeur, wyżarte Francuzisko, przyskoczył w połyskujących skórach, obiema dłońmi wsparł się silnie na rękach Szymczyka, ze słowami: — Musi być mocniej, mocniej!
Wtedy to pod naporem dyrektora pękły ręce Szymczyka. Bryznęła z nich nabrana woda, z wszystkich palców i z wielkich agrestów na dłoni.
— Nie możesz tu pracować — huknął Coeur przez szum pary i wycie rusztów do zmienionego na twarzy Szymczyka. — Nie możesz tu pracować!!
Nie może?... Na takie sprawy i wypadki mają jeszcze palacze swe organizacyjne miłosierdzie. Podzielą się piecami najsłabszego, który w cichej umowie uprząta popiół i wywozi z kotłowni. Stało się tak z Szymczykiem. Uznał się za pomocnika, żelazną taczką wywoził i wywoził, i skromnie milczał w przerażonej radości...
Przerażona była, ma się rozumieć: że przy piecach po tylu latach nie ostał się na starość. A znów radość: że dalej chodzi przy kotłowni. Aż niespodzianie, spadło wymówienie pracy.
Kotłowało się w te dnie na kotłowni, koledzy po dawnemu zwieszali się na sztangach, a inaczej znów kotłowało w myślach Szymczyka. Wszystko naraz i nic, i znowu to miejsce utracone: ogień pomidorowy, siny i fioletowy, na rusztach rozpostarty, skrzeczącym miałem czarnym pokropion.
Tak nachodziło Szymczyka w dzień przedostatni, dziś rano tutaj. Rozduszone przez Coeura, szmatami owiązane ręce opuszczał i nie patrzył na taczki dymiące, i nie słuchał dokoła, i nie widział a tylko szumem wnętrznej żałoby zapytywał: — no i któż to tu jesteś, żywy ogniu?! I po co masz te iskry?! A znów co znaczy woda biała nad tobą, w owych kotłach, kroplami bryzgająca?!
Gdy niespodzianie światło dzienne przeleciało przez ciemną kotłownię, w uchylonych wrotach stanął dyrektor Kostryń.
Przeszedł po rozdeptanej desce mimo wszystkich pieców, krwawym spojrzeniem sprawdził wszystkie aparaty, a w Szymczyku rozstąpiło się i na kolana padło przed ogromną pokusą: gdyż takie rzeczy bywają na kopalni nawet w czasie redukcji! Zredukowany spotka gdzie dyrektora i zapłacze, i pokorę okaże, i skruchę, a wtedy! Wtedy może uzyskać powrócenie do pracy...
Przed tą wielką pokusą jechał Szymczyk taczkami od dziesiątego pieca. Kostryń szedł przodem. Wykierowali się tak aż za wrota, przedzieleni dymem napełnionych taczek.
W obliczu prawdy wszystkich ugniecionych towarzyszów, stąd aż po wszystkie krańce — żadnego wyrazu nie mógł powiedzieć Szymczyk! A wobec żalu swego za tą pracą wszystkie i najpodlejsze słowa pchały mu się do ust.
Aż schło do samych trzewiów.
Uszedłszy spory kawałek za kotłownię opuścił taczki i przystanął na poczerniałym śniegu. Łachmany rąk pozawijanych wraził sobie do ust i trwał. I aby nie osłabiać powagi klasy robotniczej, nie ruszał się z miejsca, tylko prosił samego siebie... Gorzkim gardłem, we łzach popiołem wyżartych prosił samego siebie o zachowanie powagi klasy robotniczej.
Dyrektor Kostryń znikł za siwym czworobokiem płuczki. Znikła ostatnia nadzieja Szymczyka.
Trzeba było zapytać palaczy, wyrzucał sobie Kostryń idąc dalej wzdłuż gmachu płuczki — czy Coeur nie przechodził przez kotłownię? Inżynier Coeur...
Prześwietne ulepszenia pana inżyniera Coeura! Ulepszenia te musiał Kostryń otaczać specjalną pieczą.
Wszedł pośpiesznie do gmachu dyrekcji. Na korytarzu trwała przeciętna cykanina dzwonków normalnego urzędowania. W głębi na samym końcu dopiero błyszczy napis:
RENE COEUR
Obok stolika z bloczkami dla zapisywania interesantów stali obaj woźni. Ostrzyżeni przy skórze maszynką. Wedle stanowczego życzenia Coeura. Dwa twarde, kwadratowe łby. Kostryń zajrzał im bezmyślnie w oczy. Stanek i Frydrych. Pamiętał nazwiska tych olbrzymów. Wypowiedział je teraz głośno.
Nie pozwolili sobie na uśmiech, tylko powietrze, czy też jakby wzmożona gotowość usługi zaszumiała im w piersiach.
Na palcach wszedł do swego biura. Zalane było słońcem. Olbrzymie szyby przestronnej kancelarii lśniły ciskając tęczowe pryzmaty na plikę papierów rozłożonych przed wielkim, pontyfikalnym kałamarzem. Dyrektor Kostryń rozglądał się po ścianach, jakby tu znalazł się pierwszy raz w swym życiu: diagramy rocznego wydobycia z Erazma za kilka ostatnich lat i plany kopalni. Nie cierpiał owych planów.
Lazło to, rozpinało się, snuło, przędło po ścianach, blade, szare, popielate, niczym skomplikowany, z cieniusieńkich kolanek i chrząstek zbudowany pasożyt.
Kostryń zamaczał pióro, by odrobić dzienną porcję podpisów. Gdy oto z rozłożonych papierów wysnuła się perspektywa kancelaryj, którymi trzeba będzie przejść do Coeura. Kostryń zadzwonił. Spytał woźnego szeptem, czy pan dyrektor Coeur jest już u siebie?
— Jest od samego rana.
Kostryń jął podpisywać papiery. Bez czytania. Na tym przecie polegało stanowisko takiego dyrektora krajowego, że podpisuje to tylko, co uzyska przedtem parafę Francuza. W wiadomym kąciku arkuszów szukał owej parafy. Kilka błahych linijek, zwiniętych w nikły kształt zeschniętego pajączka.
Kostryń zatrzymał się uważnie nad aktem, opatrzonym stemplami rozlicznych władz. Widział tu między innymi piękny, kaligraficzny, zakrętasem opatrzony podpis pana Kapuścika. Wymęczony, zawiły tasiemiec w sprawie dołów ustępowych czy też kanałów dla więzienia miejscowego.
Przepełnione było już dawno, komendant skarżył się, że nie ma gdzie odprowadzać odchodów więźni, czyli ekskrementów, „zwanych powszednio kałem“. Woda z huty Katarzyny, podmywająca Zielone, roznosiła owe odchody po całym przedmieściu.
Kostryń wstał. Obrównał teczkę, obciągnął kamizelkę i warknął krótko w stronę okien, za którymi latały przez promienie słońca czarne płachetki kurzu węglowego:
— Nie dopuszczę do strejku.
Wierzył w policję, starostwo, województwo, w kazania kanonika, w ministra Handlu i Przemysłu, można się nawet ostatecznie ułożyć z ministrem Pracy. Wierzył w pobliskie koszary jazdy, w Coeura, w umowę z Drążkiem. Ale, jeżeli więzienie jest już przepełnione, to na wypadek czegoś na kopalni, jak choćby wczoraj z Falkiewiczem, kto pierwszy będzie musiał pokazać się tłumowi?! Na kopalnianym placu!?
Stał jeszcze wciąż przy biurku, by odczekać...
Szybki wiatr poganiał za oknami płachty ciemnego pyłu, zwijał je i rozwijał, wydłużał, piętrzył i znów przylatywały z daleka, zza czworogrannego gmachu płuczki, od strony kopalnianych torów kolejowych, wielkie, łukami ciemnymi roztoczone, niby skrzydła czarne, ciche i pośpieszne. Ruch owych skrzydeł lekki a nieistotny rozdmuchał nagle w Kostryniu stare, potworne wspomnienie o nadkaspijskiej kopalni...
Uśmiechnął się przebiegle i wytrawnym krokiem poczciwości ruszył z teczką pod pachą przez wszystkie kancelarie. U drzwi, opatrzonych napisem — DYREKTOR ADMINISTRACYJNY, RENE COEUR — orzeźwiła Kostrynia myśl błoga a potworna zarazem: ostatecznie można Coeura zawsze obłaskawić, jako przyszłego zięcia... Zjeżył się z obrzydzenia, lecz było już za późno, otwierał ciężkie drzwi do Coeura.
Coeur głowy nawet nie uniósł znad olbrzymiego biurka. Wydał się Kostryniowi, zresztą jak zawsze na początku każdego spotkania; niezmiernie wielkim i barczystym. I jak zawsze, ów osobliwy zapach Coeura, czy też spraw z nim związanych, czy też obcości, jakby zapach topionego karmelu, łączonego z wonią cygara.
Kostryń zatrzymał się przed biurkiem na którymś kwadracie posadzki. Przez szerokie okna widać było pnie owocowych drzewek, rude trawniki dyrekcyjnego ogródka i dymiące pasma dalekich kamieniołomów.
Jeszcze chwilę odczekał. Nakoniec skupił wszystką energię, zbliżył się do biurka i wyjąkał, blady z wrażenia: — No i cóż tam ten kwartet francuski!
— Kwartet francuski będzie koncertował w Polsce wcześniej, niż przypuszczano. Znakomici instrumentaliści jadą potem na Bałkany, ale złapiemy ich po drodze. Zdążymy, zdążymy na pewno.
Coeur patrzył Kostryniowi w oczy i uśmiechał się. Dziecinnie, serdecznie. Czemuż nie prosił siedzieć? Krzesło stało tuż obok. Na znak samodzielności przedreptał Kostryń dwa kroczki w lewo, potem w prawo, znów w lewo.
— Otóż to, otóż to, otóż to — szepnął nareszcie. Brakło mu słów. Po czym wszystko stało się samo przez się. Niespodzianie dla samego siebie usiadł. Reasumował całą sytuację od wiecu leadera Mieniewskiego, aż do tych ośrodków fermentu, które przedstawia ksiądz Kania.
Szeroką twarz Francuza pokrył cień, wiśniowe źrenice krążyły czujnie za spojrzeniem Kostrynia. Ferment, który przedstawia ksiądz Kania: czyli, że dusza robotnicza, ostoja spokojnych warunków pracy jest bardzo wzburzona! — Kostryń westchnął żałośnie. Rzeczy takich nie słyszy się, fizycznie słyszeć ich nie można, a jednak Kostryń przysiągłby, że wznoszące się wolno ku górze powieki Coeura wydały dźwięk! Dźwięk zardzewiałych sprężyn! Coeur przekręcił się na krześle. Nie słuchał.
Z przyzwyczajenia szukał wśród rysów twarzy Kostrynia podobieństwa z młodą jego córką. Jak gdyby twarz Zuzy poczynano z tej samej zasady lecz wykończono inaczej. Znacznie lepiej. Oczywiście, wmieszała się tu uroda matki.
— Ils mangent — zakończył Kostryń długi okres — les ostrużyny ziemniaków.
Słyszało się to wszędzie na świecie. Wszędzie, stale, zawsze. Jedzą ziemniaki, czy banany, czy też ryż, fasolę czy sago, kukurydzę, czy siemię i mają za mało. I wszędzie, kauczuku, nafty, węgla, cynku, miedzi też za mało... I ciągle trzeba więcej!
Coeur ziewnął.
Wszędzie padają z głodu, a jest ich coraz więcej. W normalnych czasach Coeur wzruszyłby ramionami. Dziś słuchał. Wiadomości, otrzymane z Paryża, były tak mętne! Wielka akcja połączenia rudy alzackiej z westfalskim węglem wciąż jeszcze utykała. Czy „Erazm“ wraz z kompleksem tutejszym przystąpi do tej akcji?!... Połączy się z przyszłym westfalsko-alzackim koncernem, czy pójdzie przeciw?!
Wielki strejk na „Erazmie“ i w Zagłębiu całym mógł wpłynąć zasadniczo na wszystkie pertraktacje. Instrukcja centrali z Paryża nakazywała zwłokę. Więc czekać, czy nie czekać?... Trzeba tu było zachować samodzielność, nie tyle „Erazma“, co przede wszystkim własnej ceny....
Własnej ceny. Westfalczycy dawali wciąż jeszcze za mało! Cóż dawali, u diabła! Że go zostawią tu jako dyrektora? Małą podwyżkę w gaży i w tantiemach? Za to, że dopuściwszy do awantur tutaj, do strejku, do zamieszek, zdeprecjonuje cenę „Erazma“ jako wkładu Towarzystwa?
Westfalczycy?! Byli zawsze ci sami, wszędzie bez względu na nazwę, narodowość czy rasę. Szukał dla nich nafty w Południowej Ameryce, później węgla w Azji, miedzi w Kongo, nafty w Rumunii, potem na Sumatrze. Dawali wciąż za mało.
— Ja też jem ostrużyny, — przerwał nagle Kostryniowi i uśmiechnął się, jak przed chwilą, gdy go zagadnięto o ów kwartet francuski. Przypomniało się bowiem Coeurowi, że parę tygodni temu on sam stał przed innym, ważniejszym biurem, przed biurem centrali Towarzystwa w Paryżu, i także tłumaczył tam coś podobnego? To samo o swoich ostrużynach...!
Zawsze dla wszystkich same ostrużyny, a kto zjada ziemniaka? Więc strejkować? Pójść na rękę westfalskiemu koncernowi?... Czy też zostać wiernym swemu Towarzystwu i nie strejkować?
Przewalało się to przez Coeura już od dni dziesięciu. Nie spał po nocach. Tłukł z Zuzą w tennisa całymi godzinami. Przestał pić czarną kawę, herbatę — tylko rumianek z miętą. Przed snem moczył nogi w zimnej wodzie i zawijał pod kołdrą ręcznikiem dla odkrwienia mózgu. Niecierpliwił się, judził, męczył i w końcu zatracał zupełnie w takich oto błahych wątpliwościach.
Gadanina Kostrynia nie mogła mieć żadnego wpływu na decyzję. Coeur dziwił się tylko, dlaczego ten człowieczek mały, nikły, wciąż bryzgający łzami, stoi tu jeszcze przed biurkiem, gada, plecie i przeszkadza?
— Pan rozumie, dyrektorze — skarżył się Kostryń — że w moim wypadku, odpowiedzialnego dyrektora, wszystko sprowadza się właśnie do odpowiedzialności. Zła wentylacja kopalni, wyprowadzamy powietrze szybem wyjazdowym, nie można przecież! Wszystkie nasze maszyny żal się Boże! Prawda, nie warto robić inwestycyj, akt dzierżawny wygasa za lat piętnaście. Owszem, ale za bezpieczeństwo ludzi ja odpowiadam, ja!
Coeur nie słuchał. Czekał cierpliwie, za ile zechce autochton sprzedać znów tę odpowiedzialność. Nie była warta nowych wkładów.
Kostryń cztery razy zaczynał tę sprawcę, cofał się i znów do niej wracał. Aż nakoniec, malutki, drżący, z włosami zjeżonymi, purpurowy ze wstydu wyjąkał, że znosi ciężary odpowiedzialności i lęk ustawiczny, i nienawiść powszechną przez przywiązanie do Towarzystwa.
— Przywiązanie do tak wielkiego Towarzystwa! — krzyknął Kostryń niesamowicie. — Chodzi tu więc o drobiazg. Bez żadnego ryzyka dla Towarzystwa. Chodzi o odrobinę szczerości. By mógł człowiek rozumieć, choć troszeczkę rozumieć tego, komu służy. Odrobina szczerości! By mógł człowiek wypośrodkować do czego zmierza Zarząd Towarzystwa, które przecież...
Coeur podniósł się z fotela. Pod ciemnymi brwiami wiśniowe źrenice stanęły nieruchomo w niebieskich białkach. — Pan sądzi, panie dyrektorze Kostryń, że ja, dyrektor administracyjny, wiem coś więcej od pana?!?
Jak gdyby nagle miejsce, na którym stał Kostryń, samo w górę podskoczyło: dyrektor odpowiedzialny schwycił się oburącz za piersi, wciągnął łapczywie powietrze, obiegł biurko ogromne dokoła z okrzykiem: — Więc i panu nie mówią?! Więc i panu nie mówią?!? W takim razie, kochany dyrektorze, w takim razie sami rozporządzimy! Nie może tu być strejku! Nie może! Och, nie może!! Dążymy do spokoju, to jasne, do status quo. Przede wszystkim powinien znaleźć się winny wczorajszej awantury. Wiem, że to jest Falkiewicz.
Należy dla przykładu natychmiast zredukować.
— Co pan wie o Falkiewiczu? —
— Narzeka, nudzi. Stary już jest. Za stary może? Zarzuca mi ostatnio niedokładności w planach. Które sam wykonywa.
Coeur machnął niedbale ręką. Czyli, sądził przezornie Kostryń, że Falkiewicz jako ofiara donosu to za mało. Coeur czeka na więcej.
Kostryń skulił się i pogłaskawszy delikatnie powietrze nad kolanami Coeura opowiedział wszystko co zrobił dotąd w sprawie strejku: rozmowy z posłem Drążkiem. Położenie Domu Ludowego. Sprawa podatków Towarzystwa płaconych ewentualnie w Warszawie. Sprawa księdza Kani. Spojrzał uważnie: ciemna, brązowa twarz Francuza nie zdradzała śladu zadowolenia.
Trzeba było teraz ofiarować najlepszy kąsek — sprawę syna Mieniewskiego. Młodzieniec ten, jak okazuje się, przyjechał tu do Osady Górniczej z bombami. Można go aresztować każdej chwili. — Kostryń westchnął głęboko, potem dodał: — Zapewniam pana, że tu nie chodzi o moje stare porachunki z ojcem, leaderem Mieniewskim. Chodzi mi tu o pana. Bo jeżeli mają być bomby w robocie, to na kogoż skierowane, jak nie na przedstawiciela obcego kapitału przede wszystkim.
— Młody Mieniewski, panie dyrektorze Kostryń, chce z panem robić interesy handlowe. Nie myśli o żadnych zamachach. — Coeur wstał i zostawiając Kostrynia przed biurkiem, przesiadł się na kanapę. Więcej we wszystkich personaliach ufał donosom Supernaka, portiera, niż swoim dyrektorom.
— Ze mną interesy?!
— Tak, z panem.
Na policzki Kostrynia wystąpiły fioletowe plamy. Przerażenie mieniło się w wybałuszonych oczach. Coeur wodził jeszcze chwilę wzrokiem po głowie swego dyrektora, po czym przestał go widzieć. Długoletnie bowiem doświadczenie organizatora ustalało pewien aksjomat, w danej chwili nader konkretny: gdy ferment wśród tubylców przechodzi na tło religijne, zaczyna się istotne niebezpieczeństwo. Ważną więc w całej tej gadaninie mogła być tylko afera owego księdza, tego jakiegoś Kani. Czy stary, rozwlekły klej — myślał Coeur o górnikach tutejszych — nie zakipi przedwcześnie! Gdyby wykipiał przedwcześnie, w żywiołowych rozruchach, cena administracyjnego dyrektora dla Westfalczyków mogłaby nagle przestać istnieć.
— Ze mną interesy handlowe?! — szeptał Kostryń.
— Milcz pan! — Coeur odwrócił się tyłem na kanapie. Zamknąwszy oczy tarł policzkami po szorstkim, zakurzonym pluszu wysokiego oparcia. Strejk nie rozwiązywał ostatecznie niczego. Przyjedzie delegat z Paryża, ugodzą się: strejk mógł zaledwie przygotować odpowiednie nastroje. Gdyby jednak alzacko-westfalskie Towarzystwo odezwało się wcześniej, dało jakieś warunki?... Strejk nie, ale w porę nadarzająca się na „Erazmie“ katastrofa mogłaby znacznie ułatwić Westfalczykom pertraktacje z paryskim Towarzystwem.
— O jakie niedokładności chodziło Falkiewiczowi?
— O jakie niedokładności? — Ba, czy Coeur nie dostaje przypadkiem pomieszania zmysłów?! Układa się planową akcję, a oto nagle błahy szczegół zaprząta dyrektora administracyjnego tak dalece. — Niedokładności? O ile sobie przypominam, chodziło Falkiewiczowi o trzeci poziom, coś tam przy starych ogniach.
Coeur sam zmniejszył na ostatnim rysunku strefę tych starych ogni. Tym samym powiększył na planach przestrzeń węgla, który bez narażenia kopalni na „przebitkę“ do owych starych ogni, można rzekomo wybrać z danego przodka górniczego. Gwałtowane wątpliwości markszajdera rozwiał zwykłym dyrektorskim manewrem, odsyłając geometrę do Kostrynia, który przecież podpisem swym odpowiadał zawsze za wszystkie plany kopalni.
— Trzeci poziom, na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku.
W miarę, jak Kostryń wymieniał nazwy, dyrektor administracyjny nie odwracając oczu od deseniu kanapy uśmiechał się. Nienawidził swego konsorcjum. Byli to ludzie — brakło mu nazwy na odpowiednie określenie! Jedna taka przebitka do starych ogni nieopatrznie z pobliskiego chodnika, z najzwyklejszego przodka górniczego wybita może oddać na pastwę płomieni całą kopalnię...
Nie myślał o tym. Tyle tylko, że owo miejsce, wykazane na planach czerwonym kolorem, blisko głównego szybu, pomiędzy kątem chodnika wodnego a powietrznego, utrwalało się coraz silniej w pamięci Coeura. Tak mocno, tak przejrzyście, że widział je przed sobą, rozróżniał doskonale, nawet tu, właśnie tu, teraz, na szarym deseniu kanapy.
— Panie Kostryń! — Coeur siadł na kanapie.
Kostryń zbliżył się na palcach.
— Przede wszystkim proszę pana, aby pan przestał nareszcie samodzielnie myśleć. Słyszy pan? Żadnych kompromisów. Żadnych umów z Drążkiem. Żadnych zmian na miejscu delegatów kopalnianych. Słyszy pan?! W najbliższym terminie naznaczy pan posiedzenie Rady Kopalń i Hut, z delegatami Związku. Na posiedzeniu tym nie ustąpimy ani na włos. Słyszy pan?!
Kostryń pokiwał głową radośnie, jak zawsze w obliczu szefa. Dopiero po chwili uświadomił sobie niepojętą zaprawdę ważność decyzji. Za oknami kancelarii Coeura kurzyły przecież zwykłe rude kamieniołomy, tymczasem dyrektor odpowiedzialny Kostryń dostrzegał tam właśnie teraz jak gdyby widok z okien własnej kancelarii: od torów kolejowych wiejące czarne opończe miału węglowego...
— To znaczy, że będzie strejk! — wykrzyknął.
Coeur zerwał się z kanapy i trzęsąc rękami wydał z siebie przeciągły syk.
Kostryń uciekł na palcach. Wracał przez długą amfiladę kancelaryj, nie patrząc na nikogo, nie widząc nic, głuchy, ślepy, niepewny na osłabłych nogach, jak gdyby wracał tędy przez własne rozdeptane serce. Dopiero u siebie w biurze ułożywszy starannie teczkę z papierami skoczył we framugę okna. Schował się. Aby odczekać, nie czuć, nie pamiętać!
Gdyby Bóg, w którego obecnie mogłaby Knote uwierzyć na sto procent, dał jej łaskę zapadania w letarg czy też chociażby mdlenia, mdlałaby chyba tu co krok. Odrobiwszy, jak co dzień, swe masaże biegła tedy na Zielone z duszą na ramieniu do księdza Kani!! Przestrzec go najprywatniej, z całego serca, by nie zadawał się z Supernakiem, który mu zgubę niesie.
Do księdza Kani! Strach powiedzieć i nie da wiary, że żyli w osadzie jedno blisko drugiego, taki oto ksiądz święty i taka zapomniana istota, i że ich los dopiero — ten ślepy traf — u Supernaka, zdrajcy, razem wreszcie sprowadził. Supernak, donosiciel, zgubę księdzu przyniesie.
Szła kolejowym plantem, naprzeciw wiatru huczącego w telegraficznych słupach, mimo pól nędznych, pustych i wodnistych, przepełniona najczulszym świętem, a zarazem rozpaczą... Z myślami, które życiem człowieka kierują, a przy tych myślach inna jeszcze myśl skromna, że gdyby używała kapelusza modnego, to może całkiem inaczej przyjąłby ją ksiądz Kania!?!
Z tą myślą i z wielkim szumem w malutkich uszach biegła co prędzej Knote.
Wiedziała, że na świecie zagłębiowskim, kto z jednej strony interesów ku drugiej przechodzi, życiem może przypłacić. Dziś rano mają rozmowę dyrektorzy! Prawda o Tadeuszu Mieniewskim musi prędzej czy później wyjść na wierzch: że nie ma żadnych bomb! Nie stała o to! Ani nawet o swoje stosunki wśród królów tutejszego przemysłu czyli dyrektorów węglowych. Nie stała teraz o to, ani tamto, ani o nic!
Byle tylko uprzedzić księdza Kanię, za którego czy zemdleć, czy w letarg zapaść, czy nawet życie oddać chętnie by się zgodziła. Przed myślą o takiej znów ofierze schroniła się aż tu do ciemnego pustego wagonu, który w szeregu innych stał na głuchej bocznicy.
Widać stąd na tle suchych drzewek i usypisk gontowy dach, mieszkanie księdza. Tam jego zioła w ogródku, tam krzewy lecznicze i szlachetne, tam wszelkie rośliny posłuszne. Na samym dachu szeroko wymalowane święte oko trójkątnej Opatrzności.
Jak długo przestała w wagonie szczękając głośno zębami? Przychodzą na człowieka takie chwile, że kryje się przed sobą, a wszystkie wyroki zlatują się i w niego godzą. Tak Knote płakała tu nad sobą suchym żalem, gotowa iść ku temu oku Opatrzności, i wcale nie mogąca. Powstrzymywało ją wciąż jeszcze dawne jej życie i masaże, poniewierka, przestrzyki, stadło z Kostryniem. Ach, Feliksie, Feliksie, czemuż cię dotąd ziemia nie pochłonęła?!
Nie patrząc na nic pobiegła Knote w stronę malowanej na dachu Opatrzności. Przeszła tu drogą wiejską raz, drugi i trzeci, tuż koło właściwego płotu. Z jednej i drugiej strony właściwych okien.
Na płocie wietrzyła się pościel. Za szybami widać było doniczki kwiatów, przez podwórko latały powiędłe, rude liście.
— Modli się — pomyślała Knote zawstydzona podziwem dla tego człowieka, który choć zdrów i silny, powiększa jeszcze męską piękność swoją rzewnymi modlitwami.
Wyszedł nareszcie krążyć sobie wśród dróżek i roślin. W czarnej sutannie, wysoki bardzo, zdrowy. Jakby to z jego twarzy rumianej płynęło światło dnia! Z pięknej twarzy wielce skromnego, nabożnego mężczyzny.
Oczy i serce pani Knote zamknęły się dla godnego wypowiedzenia słów: — Dzień dobry księdzu proboszczowi.
— Dzień dobry pani.
Łzy napłynęły do oczu Knote. Już miała wypowiedzieć ostrzeżenie co do Supernaka, gdy wraz ze łzami przyszło jej do głowy, że zdradza swego dyrektora i wszystkich dyrektorów, i całą wielką Radę Kopalń i Hut. Na świecie zagłębiowskim, kto z jednej strony interesów na drugą przychodzi, życiem może przypłacić. Zatknęło ją, otwarła usta, skłoniła się i drobnym ruchem na swą pierś ukazawszy, odeszła cichutko, skromnie. Potem w nagłym porywie radości biegła, a dopiero później przy hałdach koło miasta zapłakała nad gorzką swą niewolą.
Pod wieczór w własnym mieszkaniu na przestrzykach dosięgnął ją bilet dyrektora z odnośnym wezwaniem, a także co do Mieniewskiego. A więc nazajutrz rano zajechało po nich dyrektorskie auto, a gdy ją pierwszy wpuścił Kostryń do dyrektorskiej kancelarii, gdy zasiadł przed biurkiem i jednego słowa nie powiedział... Gdy zamiast bić, czy kopać, czy też szarpać, palca nawet nie zakrzywił — stało się niespodzianie, że wszystek ból i poniewierka, od wczoraj już czekane od tego to Kostrynia i wyglądane trwożnie, objawiły się niczym jakowaś łaska wielka.
Knote stała z czerwonymi uszami na jasnym kwadracie posadzki, aż nagle dech jej odebrało! Rzuciła się do nóg swemu dyrektorowi. Że pomyłki bywają różne, a nawet straszne, więc że się co do Mieniewskiego pomyliła, ze strachu skłamała już potem, skądże kobieta, choćby felczerka, ma się znać na bombach?! Teraz zaś, w sprawie Kani, wszystkiego dopilnuje. I przeszpieguje w porę. Kania, Kania, Kania ma wśród narodu najgłówniejsze wzięcie i tam jest gniazdo wszystkiego, i jeśliby jakieś zapobieganie rozruchom, to tam trzeba oczyścić.
Leżała u drogo obutych nóg dyrektorskich zapierając się ostatniej nadziei i otuchy zbolałego serca, zaprzedająca z siebie wszystko, pogrążona wr bezradnej nienawiści do swego dyrektora, Feliksa Kostrynia.
Kostryń skrzypnął podeszwą, wstał, dwoma palcami podniósł Knote za ramię. Dwoma palcami odprowadził ku drugiemu wyjściu, zatrzasnął drzwi, leciutko westchnął, zadzwonił na fagasa i rzewnym głosem kazał poprosić Mieniewskiego.
Poprosił siedzieć tego dryblasa. Pod światło. Aby widzieć całą twarz.
— Że tu jestem u pana, panie dyrektorze — mówił Tadeusz młodym barytonem, przypominającym Kostryniowi żywo dawne czasy koleżeństwa z leaderem — uważam do pewnego stopnia za wynik losu, czy też, jeżeliby można tak powiedzieć, za wskazówkę przeznaczenia. Oczywiście, przeznaczenia klasy trzeciej, do spraw drobnych, ostatniorzędnych.
Dyrektor słuchał i rozważał. Należało zatrzymać tego draba w Osadzie. Zatrzymać i odpowiednio zużyć. Jeżeli ma się nie przegrać wobec Coeura, młody pan Mieniewski musi być rozciągnięty jak najwcześniej, na cztery kopyta. Zużyć: kupić i sprzedać, sprowokować, skompromitować. Na całą Polskę skończyć z Mieniewskimi!
— Może mi pan pomóc do zrealizowania wynalazku — uśmiechnął się Tadeusz. — Wynalazku, który jest może wierutnym głupstwem? Ale głupstwem popłatnym. Jedno jest tu odrazu pozytywne: jaką wartość przedstawiać będzie sama firma? Niech pan to czyta w myśli, dyrektorze, przez całą długość elektrycznych transparentów, w Zagłębiu i wszędzie po większych miastach:
Tadeusz prezentował rzecz wielkimi ruchami rąk jak gdyby wycinając z przestrzeni groteskowe płaszczyzny.
W pewnej chwili stuknęło coś na biurku, lekko, tłusto, jak gdyby mysz upadła na zielone sukno. Był to portfel dyrektora Kostrynia.
— Ja panu dam pieniądze. Policzymy się później. Pieniądze na początek. Nie jest to żadna darowizna. Wystawi pan pokwitowanie. Sto dolarów wystarczy? Na początek kosztów? Zrobimy odpowiednie doświadczenia z pańską pastą. — Błyszczące paznokcie dyrektora wyciągnęły papierek do połowy.
Opadło Tadeusza niespodziewane, nagłe obrzydzenie. A zarazem uczucie tkliwe i straszliwie obce. Jak wtedy w jatce, podczas wiecu. Gdy bili się z Dusiem, zaprzestali bitki i sparli się czołami lejąc gorące łzy.
— Szczegóły omówimy później — cedził Kostyń przez zęby. Przez zęby cedził słowa, przez zmrużone powieki światło wąskie i zwarte.
— Teraz jeszcze poproszę o kwitek — dyrektor schował kwitek do tej samej kieszeni portfela, z której uprzednio wyfrunął studolarowy banknot.
Tadeusz pierwszy przerwał milczenie. Zaczął mówić o ojcu, w związku z tragizmem każdej misji czy tak zwanego powołania. Oczywiście. Gdyż sprawy te widziane z lotu ptaka przedstawiają się zgoła inaczej! Obserwować je wtedy można z amerykańską dosłownością. Jako przymus bez wyjścia?! Ależ tak! jesteście panowie skazańcami. I pan, i ojciec. Więc rozumie pan, dyrektorze, sens mojej inicjatywy: PASTA KOSTRYŃ & MIENIEWSKI. Czy też — MIENIEWSKI & KOSTRYŃ? Innymi słowy — nowa era.
— Rozumiem, drogi panie Tadeuszu. Nie darmo przecież kiedyś, jako młodzieniec jeszcze, razem z ojcem pańskim śpiewałem w pochodach: Bo w piersi twej, głos pieśni mej. Czy też w pieśni mej — głos piersi twej? Zawsze kłócił się ze mną o to pański ojciec. Ach, cóż to były za awantury! Tymczasem, okazuje się, że jest to wszystko jedno. Zupełnie wszystko jedno...
Kostryń wstał. Malutkimi ruchami dłoni, niczym rybkę płochą i pierzchliwą, kierował Mieniewskiego ku drzwiom. Minęli wygolonych cerberów, Stanka i Frydrycha. Dyrektor wyprowadzał gościa, by osobiście wskazać drogę. Wyszli razem szklannymi drzwiami na schody Zarządu.
— Pójdzie pan przez kamieniołomy, odkrywką i prosto na kościół.
Widać stąd było dokładnie całego „Erazma“. Trwał pod zwiewną przykrywą błękitnego nieba, rzekłbyś, tors brązowy, olbrzymi, do pół rozrąbany. W wielu kierunkach przekopanego ogromu, niby wiązki sztywnych, naprężonych żył, zbiegały się połyskliwe szyny, oblepione przy skrzyżowaniach metalową naroślą przekładni i wskaźnic.
Ludzi nie dostrzegało się wcale. Kopalnia dymiła gęstym oparem, trzeszcząc straszliwie w wielu miejscach. Dopiero po chwili rozeznać można było w załomach, uchyłkach, na zbiegu torów, czy też nisko w czarnych wysiękach niepojętej opuchliny ziemnej poruszenie drobnych żółtych grudek. To razem zbiegały się wryte w ścianę spękaną, to znów drżały nieustannie w gęstych dołach, to jeszcze długi ich rząd kruszył się powoli.
Robotnicy!
Tadeusz poczuł, że zwarły mu się szczęki od tego widoku. Odczucie bezwiedne a głębokie, podobne do wzruszeń z jakimi wychodziło się tyralierą na szczyt wzgórz, podczas wojny. Zmienny wiatr nosił rozgłosy kopalni dookoła, to znów zapychał je między gmachy Zarządu.
— Och! — Charkocząc śmiechem przytulił Kostryń Mieniewskiego do siebie. — Och, gdyby ojciec pański raczył być choć przez pół roku dyrektorem kopalni?!
Niespodzianie łatwa możliwość transakcji z Kostryniem przestraszyła Tadeusza. Paznokcie sobie wbijał w dłonie ze złości biegnąc prawie wzdłuż olbrzymich zwałów węgla. Kiedyś, podczas wojny spotkali się na małej stacji, tak właśnie zawalonej węglem: biedny brudny szeregowiec i leader, prawdziwy ojciec, parlamentarna ekscelencja, obwieszona przepustkami, z koszyczkiem wełnianej bielizny i jedzeniem dla syna. Wpatrzeni w czarne zwały siedzieli przy brudnym bufecie pod oknem, głaszcząc się po zimnych rękach, tak długo, że obie herbaty dawno wystygły.
Zdało się Tadeuszowi, że chwilę tę, tę właśnie chwilę sprzedał w kancelarii Kostrynia za sto dolarów. Przystanął u skraju wysokich, połyskliwych czworoboków węgla, zaskoczony pustką wielkiej równiny.
Rozprzestrzeniał się stąd półkolem wysoki zarys kamieniołomu, niczym kulisy twarde i ogromne pustej zupełnie sceny. Robotnicy na różnej wysokości uczepieni kruszyli zwartą skałę kilofami. U podnóża zaś ładowały ukraszoną ziemię kobiety do wózków: drewnianych, czworogrannych, tak prostych, szarych i nieporęcznych, że od ubóstwa kształtu, zda się, wzniosłych.
Przypomniały się Tadeuszowi obrazy z kina czy z biblii: jakieś szczepy starożytne przy budowie piramid egipskich zatrudnione, oddane w ciężką niewolę robót wiecznotrwałych. Ojcowie jakichś synów zatraconych sponiewierani srodze, żałosne matki pośród tych szczepów nieszczęśliwych, miłość jest namiętna, tajemnicza...
Ledwie o niej pomyślał, gdy odwróciła się od najbliższego wagonika dziewczyna z poterpanymi końcami chusteczki, cała gliną sproszona Dusiówna!! Zsunął się z górki, przebiegł mimo kołowrota linowego wzdłuż toczących się wózków i, zadyszany, zjawił się obok. Lenora zaś uniósłszy sprószone gliną rzęsy, spojrzała nie wprost, lecz w bok promieniem roziskrzonej radości. Radość ta zgasła zaraz.
Jakże bowiem wytrzymać może człowiek na dwie strony rozerwany?! Od jednej nadlatuje ów Tadek, wielkie szczęście w tym szczęściu, jak w słońcu! A znów na drugiej stronie nie jest to nic, lecz tylko syn sprzedawcy klasy robotniczej! Wyniknął z tego uśmiech, w którym się wszystko pomieszało. Tyle też i nie więcej, że rozchylił drżące usta Lenory.
Jak stały przy swym wagoniku we dwie, z Karolcią Domagało, koleżanką, wzięły się jeszcze prędzej do roboty.
We dwie tu pracowały. Tadeusz patrzył na tę drugą, wstyd mu było Lenory. Ta druga, chuda, obmatulona, miała przez piersi fioletową chustkę, spódnicę grubą, czarną. Stała w trzewikach dawniej męskich i zapinanych na guziki, teraz już tylko okręconych szpagatem.
Lenora zaś inaczej, na bosaka i prawie, jakby naga. Stanik różowy lgnął na spoconym ciele, że jagody piersi przez materię świeciły. Spod stanika w stłamszonych fałdach koszuli wyłaniały się biodra spadziste. Wiatr zgarniał z nich spódnicę rozchylonym kielichem, wtedy zaś odsłaniała się noga, przy kostce smagła, nad kolanem perłowa, prosta bardzo i mocna.
— Więc taką macie państwo robotę? — Nie mógł im przecie mówić „panie“.
Robota prosta. Pokruszyć uwalony piaskowiec i ładować. Dawać baczenie, by się łopaty wzajem nie haczyły.
— Ten kruszy a ten rzuca. Ten rzuca a ten kruszy. — Lenora jedna śmiała mówić swobodnie.
Karolcia pary z ust nie wypuściła, inne od dalszych wózków ani słowa. A nuż to będzie inżynier, czy jaki znów kontroler inspektora? Z urzędu czy od strony kapitału? Człowiek pracy niech milczy na kopalni.
Lenora jedna śmiała mówić swobodnie, lecz umilkła w obliczu tego chłopca, skoro ją wczoraj podali do redukcji. Wiadomo, zawsze z jesienią odprawią od kamieniołomów, ale jaka jest wtedy obrona, jak nie, by przespać się z sztygarem?!
— Ten kruszy a ten rzuca, ten rzuca a ten kruszy. — Tyle można powiedzieć zawsze.
Od sprężonej na łopacie pięty tężył się cień wysiłku przez plecy Dusiównej ku szyi i z ust dopiero wylatał głośnym przydechem.
Pracowały z Karolcią aż dno wozu dudniło.
Za jednym ruchem oblewało Lenorę słońce, za drugim tulił cień. Z okrywy tego cienia patrzyła źrenicami szarymi: jakaż tu jest obrona przeciw takiej redukcji?
— Ten rzuca a ten kruszy, ten kruszy a ten rzuca. Tyle. A tu jeszcze Karolcia — tegoś owegoś, siegoś, wody chce pić koniecznie, bo ją ściska. Domyślna taka.
Więc zostali we dwoje. Tadeusz podniósł łopatę Karolciną i spytał, ile mieści taki wagonik? Dobre mu się wydało pytanie dla zaczęcia rozmowy.
— Taki wózek ma w sobie pół tonny.
— Pomóc ci?
Usłyszała te piękne słowa, jakby je przyniósł wiatr z obcych stron upragnionych. Widziała też, że Tadek zdejmuje piękny raglan, układa na kamieniu pod skałą i bierze za łopatę. Podskoczyli do pracy, kruszyli i sypali, i dobrze im to szło, i ani razu łopat nie zderzyli.
Lenora promieniała radością płochą, rzewną, jakby było ważne, to wspólne sypanie ziemi, niczym najprawdziwsze małżeństwo. Cóż, gdy za każdym szczęściem zaraz później kryje się nieszczęście. Bo kiedy Tadek odjechał autem dyrektorskim z Zielonego w ów wieczór księdza Kani, przysięgła sobie, że już koniec z tym chłopcem zaprzedanym i całą noc płakała gorzko.
A gdy jeszcze w obliczu redukcji na kamieniołomach przyzywał ją tutejszy strzałowy do sztygara załatwić „po dobremu“...Śmierć podnosiła się w Lenorze na tę myśl, że to ma być po dobremu czyli po świńsku. Że nigdy, teraz nigdy!
Rzekła więc między rzutem łopaty pierwszym, trzecim i dziesiątym i innym, kilkunastym: — Po co ci taka głupia dziewczyna, jak ja, Tadek, po co?
I znów sypali.
Rzekła też: — Strejk tu będzie ogromny, wielkie nieszczęście idzie. Wiesz o tym?
Znów sypali.
Wtedy zaś rzekła jeszcze: — Ciężko tu jest dopiero w zimie. Każdy skamła do płuczki. A jak się nie dostanie, to marny jego los. Tadek, Tadek, lepiej wróć do Warszawy, do swego ojca wielmożnego.
— Nie bój się. — Roześmiał się wesoło, jak do małego dziecka. — Nie bój się, dostałem dzisiaj sto dolarów. Na nasze interesy, od Kostrynia.
Przemilczała wyznanie Tadeusza. Przemilczała też wszystek swój gniew o taką sprawę.
Opowiadała tylko, temu swemu Tadkowi, między rzutem łopaty i rzutem coś innego, nie w porę, nie do miejsca, ani też do osoby, że tu właśnie dobywają zamułkę. Aby wiedział. Aby to zapamiętał. Tak sobie, bez znaczenia.
— Ta ziemia jest zamułka, co ją kruszysz. Wagonikami jedzie stąd na kopalnię aż do wielkiego podnośnika, co stoi murowany koło portierskiej budy Supernaka. Tam kruszy się tę ziemię jeszcze więcej, w wielkich „silozach“ przerabiają ją i znów rurami wiodą do podziemi i w taki sposób podsadzają miejsca po węglu wybrane. Wszystkie urobki. Inaczej — westchnęła dźwięcznym szumem swych piersi wysokich — pozapadałoby się tutaj. Węgiel mężczyźni drą z dołu. To jest prawda. A znów żeby się wspierało, żeby było wstrzymane, we wszystkich pustkach wypełnione, to już kobiety głównie.
Nie to chciała powiedzieć, coś innego: o tym, że jak zamułka przenika i przenika w głębiny i ciemności, na zawsze już po całe wieki ugnieciona, na zawsze skamieniała, tak tu jest praca kobiety ugnieciona i skamieniałe serce.
Tadeusz palnął pięścią w ścianę wagonika — już masz pełny!
— No, a flek?!
Pochylili się razem, jęła ziemię przegartywać we wózku. Powtarzała z żałosnym roztargnieniem: — No, a flek, no, a flek? — aż znaleźli za blaszną poprzeczką.
— To masz flek — wyrzekła cicho, blada ze wzruszenia.
Wziął jej z ręki małą, wąską deszczułkę, na której wypalony był numer, imię i nazwisko. Poszczerbionymi literami, jak na starych, zapadłych mogiłkach
Ugięło się i pociemniało wszystko w Dusiównej od słów: — Żebyś to o mnie wiedział, jak dozorcy muszą wiedzieć z tego fleka, która to robotnica wózek wyrobiła. Całe imię i nazwisko. Jak się nazywam. Żebyś to sobie zapamiętał...
Nie mogła więcej mówić. Gdyż nie może być człowiek w wszystkie strony rozdarty. Jeżeli do sztygara wołają, a do redukcji zawczasu podali, a tu kochanek dolary bierze od tej samej dyrekcji, a tu jest sprawa komunizmu!!
— Żebyś to o mnie zapamiętał, imię i nazwisko. — Mrugała powiekami, wstyd spływał jej przez oczy, gdy Tadeusz wspominał, że wtedy, nocą w Domu Robotniczym, na ściółce, nie chciała wyjawić nazwiska.
Wsparta na swej łopacie patrzyła szarym spojrzeniem jak do wydłubanych w kamieniołomie dziur przywleczone żelazne szpryce, czyli wiertarki, pracują sprężonym powietrzem. Robotnicy wwiercali w kamień strugę rozgłośnego tarcia, która wracała z głębi na powierzchnię sypiąc ciemnym miałem.
— Wyśrubowali wiertarkami dziury — zakładają miedziankit — rzekła nagle, z nieśmiałym uśmiechem.
Przez środek gliniastego półkola przebiegł mały zmarznięty człeczyna. W rudej kapelusinie, w połatanej kapocie, z złotą trąbą na sznurku.
— To jest strzałowy — objaśniła Lenora — dwa razy będzie trąbił, żeby ludzie z roboty zeszli, żeby się pochowali. Za trzecią trąbką wybuch i ustrzeloną skałę znowu będziem ładować.
Taki to jest strzałowy: biedny, stary świńtuch, który tu był dozorcą ongiś na kopalni, z dziewczynami załatwiał się wtedy wygodnie pod wagonem. Teraz za strzałowego służy, trąbi i sztygarowi rai. Nazwisko — Marian Kurek.
Już trąbił po raz pierwszy. Robotnicy zsuwali się z kamieniołomu i szli w stronę drewnianej budy na brzeg urwiska. Już dziewczęta od wózków odbiegły, pstrą gromadą zamieszanych łachmanów. Gdy rozległo się drugie trąbienie, ręce Lenory wionęły wzdłuż ramion Tadeusza i opadły.
— Czas zejść — rzekła — bo zapalili lonty miedziankitu. — Westchnęła i znów mówi: — po co ci taka głupia dziewczyna? Po co? Po co? — Chwytała go za ręce zimnymi palcami, przystawała do niego z pytaniem swoim ciszej, ciszej i ciszej, spłoszona, wylękniona. Tadek śmiał się, wracali w stronę budki, wsparła mu nagle dłonie na ramionach z okrzykiem: — Zmykaj prędko!
W jej szarych wielkich oczach płonęło przerażenie. Popchnęła Tadeusza w stronę budy, sama zaś poskoczyła z powrotem, ku kamieniołomom.
Kurek Marian otrąbiał już raz trzeci.
Ludzie wszyscy wrzasnęli, ton trąbki oberwał się wysoko. Lenora pędziła ku wózkom, prosto pod napełnioną ogniem ścianę, pędziła w takiej ciszy, że furkot spódnic łomotał, niczym skrzydła. Pędziła prosto na śmierć... Tadeusz zatrzymał się w pół drogi.
Pod ową skałą straszną przywarła nieruchoma z twarzą dłońmi zakrytą... I tu dopiero rozprysły się w Lenorze n:eszczęśliwe myśli, gdy usłyszała nagłe, dzikie wołanie Tadeusza:
— Lenora!! Ach — Lenora! — Lenora!!!
Wiatr skręcił krzaki na urwisku — goniła już z powrotem wszystką siłą szalonego serca, spódnice pienią się powyżej kolan na odsłoniętych udach — już czub skały rozprysnął — twarde skoki Lenory biją głośno o ziemię — Tadeusz puścił się naprzeciw — powietrzem szarpnął huk — zderzyli się pierś o pierś — kawały ziemi latają nad skałami — Tadeusz i Lenora chwycili się rękami — objęli ramionami — ziemia tylko omdlewa jeszcze i spada po wybuchu.
Obstąpili ich ludzie. Baby zaczęły krzyczeć, przyleciał Kurek Marian, czyli strzałowy, i zaczął czułą parę rozdzielać swoją trąbką.
Tadeusz w odpowiedzi na to — że się nazywa Mieniewski, syn posła — i nic nikomu do niczego, i wyprowadził Lenorę stąd, coraz dalej wprost słońca rozesłanego na wybladłym niebie. Aż ku jakiejś murawie starej, po której wiatr polatał. Tak szli, rozpadlinami, niebo leciało górą lekkie, jak z cienkiego batystu, aż się znaleźli na ustronniejszych miejscach, daleko, gdzie za parkanem „Erazma“ wznosił się szary gmach cynkowni, rozsiadły na obszernych hałdach starego żużla.
Rozścielili tu raglan na murawie, tu złożył Tadeusz Lenorę. Odpoczęła. Nakrył czułym objęciem i tu dopiero pytał i obejmował.
— Czemuż to śmierci szukasz, Lenora, powiedz, czemu?
Nie chciała odpowiadać na te sprawy. Przez czoło poleciały wysokie łuki a źrenice stanęły szeroko, jakoby w posiadaniu mądrości, której za dużo będzie zawsze na potrzebę takiej odpowiedzi.
Naprzeciw w zlewie słonecznej, między żużlem, miałem węglowym i górami ubitego pyłu wkopane po kolana dzieci i stare kobiety obłupywały resztki węgla z zastygłej szlaki.
Szły pod górę skwapliwie, ostrożnie, w szmatach i łachmanach jaskrawych, pochylone a pilne, niczym pątniczki. Żużel je zsuwał, znosił ku dołowi, znów wyżej się wspinały przeciw fali umarłego stopu i znów zalewał im nogi ostrą, szczerbatą strugą.
— Wszędzie go trochę przywrze — mówiła Lenora — tego węgla. Kto umie, zbierze korzec, albo nawet dwa, przy pretekcji furmana.
Tadeusz ciągle pytał o tę śmierć i czemuż to jej szukać w ten dzień piękny?
Położyła swemu Tadkowi głowę na piersi, żeby odpoczęli, o niczym już nie rozmawiali.
— Bo nikt nie wie, jak dziewczyną rzucają na kopalni. Temu szukałam śmierci. — Odsunęła się, wywinęła spod niego i spuściwszy powieki jakoby w siebie samą zapatrzona:
— Jak dziewczyna przychodzi na kopalnię, to zaraz jest dozorca. Pierwszy. Kurek Marian. Coś go widział, to on. Potem, żebyś się na zimę dostała do płuczki — znów. A przy płuczce — znów. A potem z wiosną, żeby cię fleczarz nie ukrzywdził, znów.
Tadeusz bronił się rękami, odganiał słowa, Lenora przeczyła ruchem głowy sprawiedliwie i dalej swoje:
— A przedtem, jeszcze przedtem, zaraz tu na tych hałdach, żeby ci żużla wysypali dobrego — znów. I zawsze — znów. I znów — i znów — i znów.
Wykierowawszy szare oczy ku słońcu: — Nikt nie wie, jak dziewczyną rzucają. Ale ty wiedz, mój Tadek. Żebyś nie przywołał spod tej skały, jużby mnie tu nie było, ani nigdzie, Tadek.
Mieniewski westchnął srogo, rozwarł swe ręce, i zaraz swoje zaczął. Opowiadał szeroko, że nim samym losy rzucają też, ogromnie. O domu. O rodzinie. O ojcu i o sobie. Jak w tylu sprawach był, na wojnie krew przelewał i już wyjęta jest z niego główna sprężyna życia. Najgłówniejsza! Więc teraz z Kostryniami zaczął interesy handlowe.
Nad zrębem usypiska ukazał się siwy stary perszeron zaprzężony do długiego rzędu wagoników dymiących świeżym żużlem. Poodal kroczył furman, w podartym rajtroku, w szarej wojskowej rogatywce. Posuwali się wzdłuż szyn, bez wszelkiego rozgłosu ku gromadzie czekających kobiet, niby zjawa nieuchronna.
Tadeusz ucałował Lenorę w usta. Pachniały skałą i żelazem. W oczy. Pachniały gliną. Rozpiął stanik. Nie broniła się wcale.
— Teraz wiesz — płakała łzami promiennymi — nazywał się Kurek Marian, albo był sztygar albo wszyscy inni.
Całował ją po piersiach. Całował, zakrywał i odsłaniał. Patrzyli na nie razem, zwarte, mocne, zachwyceni bezmiernie. Razem pokazywali je niebu i powietrzu. Czekali razem, aż je wiatr przestudzi.
Woźnica prowadzący wagony gwizdnął przeciągle. Wiadomo, zabronione jest kochać się na kopalni.
Poskoczyli co prędzej w dół, ku rozpadlinom gruntu. Pod wielkie zeschłe krzaki, szumiące martwym liściem.
— Jesteśmy tu — Lenorka rozejrzała się uważnie — na starych robotach, blisko przy wiecznych ogniach. Mogą się palić sto, pięćset a może tysiąc lat?!
Mówiła cicho u brzegu skalnego wgłębienia, ustami dotykając prawie zwiędłych krzaków.
— Ogień idzie po węglu i idzie. Górnicy mówią, że go nawet słychać.
Tadeusz nasłuchiwał. Zdawało mu się, że chwyta szum daleki, aksamitny, jakby ogromne, w strasznej głębi utajone westchnienie. Aż z szumu tego, czy też z żałości, że się Lenora pod skałę chciała rzucić, czy też ze wstydu jej wyznań smutnych — łzy mu zaczęły płynąć.
Objęła go, gdy powiedział, że teraz dopiero poznali się naprawdę. Drugim ramieniem przycisnęła jeszcze bliżej, mówiąc:
— Nic my się nie poznali! Ty wrócisz przecie Tadek do swych dyrektorów i pannę tam już mają dla ciebie, i pieniądze szykują. Pieniądze będziesz brał i wszystko, i zawsze w końcu do honoru wrócisz. Tak u was zawsze, u burżujów, nie to ja! Jak się nie rzucić pod skały, to i tak później ginąć w błocie na kopalni. Pan z dolarami i dziewczyna z powierzchni! Ale drugiej Lenory tak zaraz tu nie znajdziesz! Żebyś nie zawołał dzisiaj w porę — jużby mnie nie było! Wypomniała mu, jak to kiedyś, wtedy wieczorem, patrzyli do mieszkania Supernaków.
— Tyś stał cicho przed oknem i czekał, i mówił: czekam aż zza szafy wyjdziesz do mnie druga!... Drugiej Lenory nie ma i druga nie wyjdzie.
Szumiący uśmiech zadźwięczał w jej ustach, ramiona szeroko rozwarła, niebo się nad nimi przechyliło w najrozmaitsze strony i tak zderzyli się i zespolili w bezmiernym objawieniu, połączeni wszelaką miarą ciała, gorąca, duszy i radości, i zguby, i biedy, i niedoli, i ucieczki, i nieba szerokiego, i słońca rozlanego pod zamkniętymi powiekami.
Takiego szczęścia pod niebem rozegrzanym w dzień jesienny starczyłoby swobodnie aż do zachodu słońca: na trawach wyszarzałych, nad ogniami wiecznymi w głębokiej, zapomnianej ciszy.
Poderwali się jednak!
Na górze, wychylony pośród krzaków, patrzył Duś. Miedziana, węglem osmolona twarz sygnalisty ciemniała nad parowem. Zakrzyknęli co bądź i wybiegli ku niemu pod górę. Oznajmił, że na nadszybie przyszła dziwna wiadomość, jakoby skały siostrę żywcem przy tłukły, czy też co, czy też jak?
Lenora klasnąwszy nagle w dłonie wzruszyła ramionami i bez żadnego pożegnania odbiegła z powrotem ku kamieniołomom.
Zostali we dwóch.
— Twoja siostra — rzekł wreszcie Tadeusz.
Duś nic nie odpowiedział. Gdy za kopalnią minęli długie kartoflisko, ukazała się wśród szarych rozpadlin gruntu płachetka przymierzchłej zieleni, rozlanej pod krzyżami cmentarnymi.
Ogrodzenia dokoła onych krzyżów żadnego.
Weszli między żałobne pagóreczki i gdzie bądź przysiedli. To już Duś tak rozrządził, że tu przysiedli właśnie. Za cmentarzem szły parkany innej kopalni „Flory“, wzdłuż których dudnił nieustannie przejazd kopalnianych wózków.
— Dziewczyna sobie żyje, jak chce. — Duś utkwił szare oczy w Tadeuszu. — Czas dzisiejszy naładowany ciśnieniem ideału nie zważa na poboczne szczegóły tyczące wyzwolenia kobiety. No, teraz wiesz?!...
— Co mam wiedzieć?
Siedzieli na murawie, naprzeciw drzewka samotnego, za którym słał się widok tutejszy — pod wysokim przelotem nieba wąski pasek ziemi, oznaczony wieżami kopalni. Samotne drzewko nałapało pajęczyn i siwego okwitu, z czego utkały się na nagich gałązkach żagle przezroczyste. Zmienny wiatr sycił je wciąż kolorami tęczy.
— Myślisz sobie, żeś mi w dodatku jeszcze siostrę uwiódł! Żeś taki mądry burżuj! Nie bój się: śpi, z kim się jej podoba. Nie ty pierwszy, nie ostatni.
Tadeusz zwinął się, złapał Dusia za szyję i tak trzymając, wpatrzony w ciemną, węglem przyprószoną twarz, prosił: — Nie mów!!
— Moja siostra pracuje na kopalni, — wołał Duś — jak wszystkie u nas! Nie ty pierwszy, i nie ostatni ma się rozumieć.
— Nie mów! Nie mów!
Stało się zaraz, że się z murawy poderwali i sczepili znowu, niby do nowej bójki między sobą.
Nie mógł przecie Tadeusz pozwolić na taką poniewierkę Lenory, w obronie jej imienia stawał, a Duś swoje!
Nie prowadzili jeszcze bitki, lecz tylko szamotanie, zmaganie. Nagle obchwycił Duś Mieniewskiego, niespodzianym ruchem nastawił twarzą do krzyża, pod którym tylko co wypoczywali.
Znane to było miejsce wr Osadzie Górniczej, miejsce wiecznego spoczynku samobójczyni młodej, z napisem na krzyżu:
ŻYŁAM, BOŚ CHCIAŁ,
UMARŁAM, BOŚ KAZAŁ,
ZBAW MNIE, BO MOŻESZ.
Przeleciał Tadeusza lęk niespodziany, że tak samo zejdzie tu kiedyś Lenorka w oną ziemię, rozpłynie się — Lenora Duś, na szarym fleku wypisana!
— Mało to ich tu masz tych kopalnianych dziwek — syczał srogą ironią sygnalista — po rowach, pod wagonem, na hałdach, za płotami?! Po rowach, pod wagonem, po hałdach — powtarzał idąc przez kartoflisko. — Mało to ich tu masz?!
Nie mieszkał już od dawna z siostrą i była przecie kobietą wyzwoloną, jak każe teraz ciśnienie ideału. Czemuż więc zemsta piersi mu rozrywała, wcale nie robotnicza i nie klasowa, a tylko honorowa jakby burżujska ze średniowiecznego jeszcze nieuprawnienia kobiet wynikająca?!
Nie była to burżujska zemsta, a coś innego, głębszego, i ile razy stykał się z tym Duś, zatracał wszelkie miary: było to poniżenie własnego przekonania o miłości, o której nic specjalnie nie mówią programy partyjne — i niech tym razem nie śpieszą się określać.
Była to miłość do osoby pewnej, do cudzej żony, do żony górnika Martyzela, który sam sygnaliście książkę do ręki wetknął i świadomość klasową zaszczepił i wszystko najdokładniej o całej nadwartości!
Czyż sobie tysiąc razy nie powtarzał już Duś, że ta kobieta nie jest wcale dla niego? Że chyba był odrostkiem, gdy ona dawno tam już z dziedzicami zaczynała?!
A cóż? A kiedy szedł obecnie po rozmowie z Mieniewskim tą Błotną ulicą wzburzony, urażony, z najświeższą wiadomością, że kapitał termin wzajemnego zebrania z pracą oznacza, cóż z tego wynikało? Jedno tylko: radość ślepa a jasna, że Martyzelka siedzi za swą robotą, jak zazwyczaj przy oknie, nad haftami pobożnymi. A cały świat cóż znaczy wobec tego?!
Gdy wszedł, popatrzyły znad haftu te właśnie oczy ciemne i wytrwałe.
Wapnem bielona wnęka muru okiennego całe miejsce syciła powagą. We wnęce Martyzelka, jej blada twarz, tylko przez odgarnięte czoło cieniutka smuga światła pomyka i pomyka. Dom cały zaniedbany przez te hafty i owe różne stuły narodowe, i owe białe obrusy duchowne, i inne tam galony lamowrane nowych przesądów!
Duś zamknął drzwi, uchwycił się poręczy łóżka i w tę cieniutką smugę światła na czole wpatrzony, zaczął mówić: że Martyzelka, jako mająca jedyny wpływ na księdza, powinna mu doradzić, by się zaraz ze swą wiarą ogłaszał. Na kopalni prowadzą już do strejku. Już przyszedł list do Związków z Rady Kopalń i Hut. Z terminem konferencji wspólnej. Która żadnych dobrych skutków nie przyniesie! Już urabia się wszystkich pracujących przy szybie, tej najgłówniejszej twierdzy kopalnianego ruchu! Ludzie są zrozpaczeni do ostatniego kresu! Gdy ksiądz ogłosi teraz swoją wiarę, wszystkich będzie miał za sobą!
Uchwycił Martyzelkę za ramiona.
— Zwińcież te wszystkie szmatki — mówił łyskając groźnie twarzą miedzianą — rzućcie i zaraz idźcie. Teraz go zastaniecie. Idźcież prędko i mówcie!!
Uciekł z mieszkania na podwórze. Nie zmienił nawet łachudrów kopalnianych. Ani się śpieszył pojeść. Fizycznymi rękoma obrządzał gołębie na podwórzu, w gołębniku, który mieli do spółki z Martyzelem. Skrobał pilnie malutkie podłogi, prostował druty na ganeczkach. Ale duchowe ręce w wyżynie niewiadomej łamały się z rozpaczy! Bo niby wyszło, że tutaj śpieszył, aby swoją miłość zobaczyć, tymczasem zaś gdy przybył doradza: prawda że dla pożytku partii, ale jednak doradza: idź do swego proroka, ukochana kobieto. No bo przecież Duś wiedział i czuł odpowiedzialnie, że Martyzelka świata poza księdzem nie widzi.
Cóż w porównaniu z taką wierną mogła znaczyć dowiedziona naukowo krzywda ludów, czy też bliski upadek Anglii, lub wyczerpana cierpliwość całej rasy żółtej i czarnej, afrykańskich murzynów?!...
Aż tu wychodzi Martyzelka z tymi właśnie słowami: — No więc, idę do niego.
Przez lasek i przez hałdy.
Marzyła, gdy tam szła, nikogo nie zastać, poczekać sobie chwilę w pokoju i zaraz wyjść, i tyle tylko uszczknąć, że się tam znowu było!
A tymczasem wszędzie dzisiaj w zagrodzie księdza tyle życia! Na podwórzu pracowali, tłukli i przybijali. Jacyś trzej karczowali pieńki, od siekier aż dudniło w zaroślach. Inni znów uczniowie pod kępą starego bzu, w głębi podwórka heblowali białe deski na ołtarz. Wszystko — wedle mniemania Martyzelki — złodzieje, z gazetką księdza biegali po wsiach i koloniach, kradli kury i kobiety łudzili! Złodzieje, którym wierzył, bo on wierzył każdemu.
Najbliżej chaty stała altana, z wieżyczką przerobioną na kazalnicę. Na nowiutkich schodach rozsiadł się główny uczeń na apostoła, Pstrokoński, ten z wypłyniętym okiem. W łaciatych portkach wojskowych chodził, że niby dawny ułan.
Zobaczył Martyzelkę, lecz udał, że nie widzi. Trzymanemu między kolanami gołąbkowi z drzewa złocił dziób pozłótką.
Za łotra miała go Martyzelka i za złodzieja, on ze swej strony zwał ją zawsze mateczką, od czego rumieniła się nieznośnie. Dmuchnął teraz drewnianemu ptaszkowi w dziób i splunąwszy nieuprzejmie wylazł na wieżyczkę, by owego Ducha świętego przybić równo nad daszkiem.
Pstrokoński wbił już drugi gwóźdź w piersi gołąbka, a jeszcze słowa nie powiedział. Skierowała się sama w stronę chaty, on zaś wtedy dopiero nuże psykać i wołać:
— Psss, te — mateczka — słuchaj, jego nie ma!
Wpadła szybko do mieszkania; sionka — izba jadalna i do głównej pracowni! Wszystko stało otworem w pięknym zapachu ziół. Zobaczyła się znienacka w lustrze na ścianie, między fotografiami rodziców księdza. Wyżej, na czarnym krzyżu, wisiał srebrny Chrystus.
Nie zastać i posiedzieć tylko i niech się nic nie dzieje, co najwyżej zapisać na biurku — lecz słów właściwych zawsze w porę zabraknie!... Napisała jego dużym ołówkiem niebieskim co następuje: — Cztery funty soli. Cztery funty soli.
Niby to bez znaczenia, a tyle razy te słowa powtórzyła, że łzy ugrzęzły w gardle.
A tu przychodzi Kania!
Wstała. Wrócił od chorych pewnie, bo też i leczył ludzi. Poprzestawiał flaszeczki rozmaite, mimochodem pytając: — Co pani tutaj pisze?
— Nic takiego.
Zobaczył kartkę, spytał: — Komuż to jest potrzebna sól?
— Nikomu. I nie o to. — Zaczęła Martyzelka pierwsze z brzega: o przyjaciółce swojej Supernaczce, która umiera, a nowego chrztu łaknie, i wierzy, iż dostąpi wtedy przedłużenia życia.
Wzruszywszy ramionami zmieniła prędko temat; — Jak Supernaczka, tak czeka naród cały. Gdyż idzie strejk na kopalniach i w hutach i znowu będziem głodowali! Więc rzymscy kanonicy wiedzą i przeczuwają, i już zawczasu gnębią! Do pracy zaganiają!
Ksiądz jął tłumaczyć, że tu nie o to chodzi, by pieczeń wiary piec przy znikomych sprawach. Ale, by wiara, jako wytłumaczenie praw wiecznych, przejawiła się sama! — Pokazał na ogród, na owo przybijanie figur, po czym wziął z biurka zeszyt i ukazał w nim pismo swoje przemyśliwane wśród długich nocy natchnieniem i cierpieniem! — To wszystko jeszcze nie gotowe! Otóż prawda jest jedna, a figury owej prawdy —
— Jakie tam proszę księdza figury, jakie? Jakie? — spytała głosem niskim, czułym, miękkim, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał u niej. Najlepsza uczennica w chórze i w praktykach obrzędu uśmiechała się tak miłosiernie, że ksiądz zawstydzony przerwał w pół słowa swoje wywody podniosłe.
— Przez całe życie, proszę księdza, tyle z tych figur prawdy uświadczyłam, że miałam dziecko we dworze, na początek. Tu blisko od Osady Górniczej. Którego to człowieka kochałam. Odtrącił mnie. Za karmicielkę wyjechałam wtedy z innym tutejszem państwem. Krew mi zbadali i pokarm. Jak krowę mnie kupili. Takie to były figury mojej prawdy. Wyjechaliśmy daleko, za granicę. Napatrzyłam się tam gmachów żelastwa ogromnego i hut, i fabryk, i urządzeń zaradnych. Jakież tam gdzie figury takie w Belgii, Francji i gdzie indziej po świecie?! Rządzą się mechaniką. Maszynami świat idzie, maszynami! Tam mnie znalazł Martyzel.
Martyzelka przerwała tę spowiedź, jako że po co? Po co takie wyznanie? Lecz słowa same przez się płynęły dalej:
— Wytułał się ten człowiek, wycierpiał. Wróciliśmy do Polski. Mój pierwszy synek, czyli ten z tamtym mężczyzną nieprawy, utonął tutaj. Kosmyczek złotych włosków migał tylko z przerębli, gdyśmy na krzyk zlecieli. Martyzel skoczył szczerze do wody, ale nie odratował. Martyzel, starszy górnik. Całe życie z nim siedzę. Ale cóż? Nauka w nim surowa. Wiadomo, że mamy dwoje dzieci. Niech żyją, ja nie żyję. Więc jest dom, zamiast domu. I jest mąż, zamiast męża. I dzieci, zamiast dzieci. I życie zamiast życia. Takie to są figury moje, proszę księdza?! Takie! — krzyknęła nagle. Przysunęła się blisko, jakoby świecąc Kani w oczy zapłakaną twarzą.
Dłonie mu położyła na ramionach, przylgnęła z zawołaniem: — W tym biednym, lichym życiu!!
Poraziła księdza Kanię rozkosz ogromna od stóp do głów, jednym olśnieniem. Wszystkie siły oddawał pracy, zmysły już przemógł dawno: od wspomnienia pierwszej posiadanej kobiety, która po zażyciu chiny przeciwko porodowi nie wyzionęła omal ducha, do spraw tych nie powracał.
Tak być musiało. Niech będzie jak najdłużej. Niech czystość dodaje sił natchnieniu. Choć nieraz cierpiał, szalał — trzymał się wobec wszelkich pokus najzupełniej odpornie. Aż tu niespodziewanie wobec takiej górniczki zahuczało mu w skroniach, przez piersi żar przeleciał, od którego jakby rozmiękły stopy, zemdlały ręce. Żar drżący a gwałtowny, że chyba zaraz bić, uderzyć, zabić. Ksiądz Kania podniósł żonę górnika i wszystko zagadał ostro okolicznością strejku.
— Wszyscy głowy tracicie od strejku, nad nerwami panować nie możecie, a tu jeszcze nic nie ma i nic w końcu nie będzie!
Wodziła za nim twarzą, zda się martwą. Z oczu spływały jej łzy malutkie, równo, prosto, gdy usta ani drgnęły.
Ksiądz dał znak, że ma coś ważniejszego do mówienia, lecz nie tu. Poszli wre dwoje za obejście, ku starym hałdom, czyli w stronę gontyny, lub „kontyny“.
Ludzie na Zielonem nigdy nie pamiętali, jak wymawiać to słowo. Jedno pewne: wierzący nawet w podanie nowej wiary narodowej śmiali się cichcem z tego kościoła księdza Kani, gdyż to była w istocie dawna karczma żydowska.
Cztery ściany drewniane, zmurszałe, z dziurami, z zawalonym dachem na hałdzie odludnej.
Od samego kanonika rzymskiego pochodziły pogróżki, gdyby się w takiej karczmie świętokradztwo pleniło. Lecz Kania lepił, kleił, pieniądze w to ze swych pacjentów wkładał. Głosił, że taki właśnie należy się tu kościół: na hałdzie umarłej, opłakanej łzami sierót i wdów.
W kontynie wielka cisza. Zwietrzałe stare ściany, pajęczyny po pustych oknach, zatkanych krwawym niebem zachodu. Od węgłów padał do środka cień na rumowisko.
Tu znów ksiądz odpowiadał, całą przypowieścią: — Oto tu jest ta karczma. Alkoholizm przepłynął tędy i wszelki inny wyzysk, i szalbierstwo, aż ludzie opuścili to miejsce i już zagłada należy się tym nędznym ścianom. A jednak zakwitną nowym życiem i tak wszystko zakwitać może zawsze od początku, i to jest właśnie figura wiecznej prawdy: gdyż co było, jest teraz, a co będzie już było!
Czy to pisał w zeszytach, czy też mówił na jedno wychodzi! Za słowami takimi przebywał w oddaleniu niedosiężnym. Martyzelka zapamiętywała tę chwilę znikomą, każde słowo i każdy sęk, i drzazgę, i każdą kępkę mchu, i pajęczynę, i krwawe niebo w pustych oknach.
W ciszę powietrza wdał się skądś, z niedaleka, chrobot ostrożnych kroków... Żużel pryskał miarowo. Zgrzytnął tuż pod ścianami kontyny, w pustym oknie ukazała się jak gdyby głowa sowy w pękatym kapeluszu.
Knote! Knote w kapelusiku pstrym z złotymi guziczkami na niebieskich wstążkach, od których barwy na okrągłą twarz spadał powiew niebiański. Knote bez swojej chustki a w piaskowym żakiecie obcisłym do figury, rozpędzona, pękata.
Znikomy uśmiech księdza Kani wystarczył, aby się Martyzelka zawinęła, aby się wycofała z tego miejsca, ten uśmiech, już spokojny znowu i już tylko kapłański, tak kapłański, że aż chyba nieludzki.
Pani Knote przybywała z poufnymi sprawami. Były do przewidzenia rzeczy od strony kapitału... Żeby się ksiądz strzegł! Knują tam już pan Kostryń i kanonik z Kapuścikiem. Ujawnienie nabożeństwa rozpędzą, a kontynę zburzą! Potem zaś o Kostryniu. Cóż, człowiek związany przez kapitał, lecz dobry. Człowiek, któremu kto wie, czy nie najlepiej właśnie objawić słowo boże?! Dlatego, jako domatorska Kostryniów, pragnęła tu przedwstępnie poznać sama wszystko w nowej wierze. Zwłaszcza teraz, gdy ludzie tak są naszpanowani strejkiem!
Knote krótko tu zabawiła — Tyle tylko, co uszczknęła rozmowy. I tak za żadne skarby nie weszłaby do pomieszkania księdza, ach nie! Za nic na świecie!
Zmówili się. Gdyby kapitał szczerze zagrażał księdzu Kani, Knote księdza uprzedzi. Po czym tak, bez powodu, aż po uszy czerwona, pocałowała rękę księdza. Nie zdążył jej zabronić, gdy już znikła w szczegółowym drżeniu wszystkich opiętych wypukłości a z myślą cichą, jak marzenie: jakiego dotąd nigdy jeszcze nie zaznała, a którego starczało, by znosić teraz wszystko, wszystko, wszędzie i bez dawnego przymulania się nieustannego. Chociażby u samych Kostryniów, nawet podczas masażu.
Żadnych teraz sztafirków, minek i całowań po rękach. I żadnych dreptań wystraszonych! Masz masować? No to już sięgasz pod kołdrę, jak do worka z rozrąbanym mięsem. I zaraz do roboty zaczynając od fachowego przetraktowania stóp pani dyrektorowej Stanisławy Kostryń. Podobnych stóp w Osadzie rzadko, żeby z takim serduszkiem różowym na pięcie i żeby były po wierzchu atłasowe, a zaś od spodu safian.
Pani dyrektorowa leży martwo i czeka, przez jej nogi białe ślizga się perlisty połysk porcelany. — Obecnie — żadnych pieszczot czy pochwał! Przerobić dobrze kostki, przerobić gładkie mięśnie łydek, poklepać żyłkę niebieską, co się spruła już dawno od kostki po kolano i czekać.
I cóż? I pani Stanisława Kostryń naciskana po lędźwiach zaczyna sama gęgać! Jak to niedawno mało się nie pobili z mężem! Jak to z pięściami skakał!
Wtedy dopiero pani Knote wywróciwszy pacjentkę do góry grzbietem, zaczyna swoją kontrę. Najpierw o snach. Śnił się jej kot płynący przez brudną, mętną wodę, ten kot to będzie Coeur! A brudna, mętna woda są stosunki tutejsze. A nasz dyrektor nie potrafi z panem dyrektorem Coeurem konfliktów poukładać. Więc tu kobieta musi stanąć pomiędzy nimi, uśmiechnąć się, przymilić i zarządzić. O los familii chodzi, o całe stanowisko na długie lata.
— Jak koleżeństwo, to już koleżeństwo — myślała pani Knote biegnąc palcami przez uda swej pacjentki wyżej, wzdłuż pierścieni krzyża i aż na kark.
— O los familii chodzi, pani dyrektorowo moja, całej familii. Tu już nikt nie wybiera, jak trzeba no to trzeba, swój, nie swój, czy tam ten pan dyrektor Coeur, Coeur, nie Coeur, jedno licho.
Samo się po tych słowach zrobiło, że spojrzały na siebie domyślnie: pani dyrektorowa do prześcieradła przyciśnięta, w nagości swej porcelanowej osobliwie powabna, Knote zaś pochylona, z rękami do foremnych pośladków Kostryniowej przylepłymi.
Patrzyły na siebie obie, jakby w przeczuwanej współwiedzy swych przeznaczeń. Knote aż dech zaparło na myśl, że jak ona, biedna masażystka przez swego dyrektora, mogłaby być przez Coeura udręczona taka Stanisława.
To byłby bal!...
Knote dodaje znowu: — O los trza dbać. — Wyciera dłonie z wazeliny i biegnie i powraca z przedpokoju ze swoim nowym kapeluszem, co go dziś miała po raz pierwszy, gdy była u księdza Kani. Stanisława się śmieje, Knote w rękach obraca kapelusz niebieski ze złotymi guziczkami i znów powiada:
— To ze względu na ten mój przyszły los kupiłam sobie, a czuję się w tej chwili jak gdyby własną matką i zarazem kochanką. Aż tyle mam tych uczuć z powodu swych nadziej. I więcej niż kochanką, czuję się swoją matką.
U Kostryniów ogromne zamieszanie! Służba przebiega do gabinetu pana dyrektora, coś wnoszą i wynoszą i aż syczą z ruchliwej gotowości. Słychać nieustanne wymyślanie — to Kostryń.
Ucichło. Wyszła stamtąd pani Stanisława, szukać czegoś po wszystkich pokojach. Mąż każe znaleźć, sam nie wie co, zawsze tak każe szukać w chwilach zdenerwowania, a to portfel, a to znów okulary, a to teczka, a to kluczyki. Do córki dobrnęła w chwili, gdy Tadeusz podawał Zuzannie kolorowe pudełeczka z pastą. Z tą swoją pastą, jakąś Zaprawą, wynalazkiem do zaciągania parkietów, parkiety — „powojenna dziedzina nóg“ — czy słyszał kto podobne głupstwa!
Zaprawa pochodziła z tych samych „garów“, nad którymi pani Knote odprawiała Godzinki w przekonaniu, że ma przed sobą bomby, piroksylinę, dynamit! To Knote naszeptała pani dyrektorowej cuda o Tadeuszu, a teraz przywiozła go do Kostryniów i z przerażeniem uciekła.
W całym domu Zuzanna jedna zachowała spokój. Ubrana i gotowa, jak do drogi. Tak też patrzyła na wynalazek Tadeusza: jak ktoś, kto jedzie naprzód a mimochodem tylko patrzy na coś tam z boku.
— Och tak — uśmiechał się Tadeusz pokazując cierpliwie pudełka z pastami.
— Niech oni tam sobie łby urywają, a my zbadajmy obiektywnie. Zupełnie obiektywnie. — Powiedział podniósł głowę. Przypatrzył się Zuzannie, zdziwiony wielce taką oto różnicą: z mocnych chwytkich uścisków Lenory, pachnących ziemią i żelazem, przychodzi człowiek do salonu, a tu w salonie perfumowana lala szczerzy polerowane ząbki. Zgrabna i delikatna.
Zamyślił się, zasmucił, taka go nagle zdjęła litość nad tym tresowanym stworzeniem.
Zuza wyciągnęła ręce po owe pudełka; obracała je w palcach, wąchając ostrożnie, uśmiechnięta i cicha.
Potem znowu majstrował przy nartach.
Kiedy i w jaki sposób dobrał się do nart? Dokręcał do nich śrubki, przybijał i poprawiał z takim przejęciem, że Zuza o wszystkim innym zapomniała.
Dom huczał okrzykami Kostrynia, huta raz wraz napełniała pokoje łoskotem metalowym pogłosów, a Tadeusz i Zuza klęczeli razem na podłodze i zakręcali śrubki, jakby zbawienie świata od tego zależało.
— Wiem, wiem, wy tam jedziecie do Rady, obedrzeć ich ze skóry: górników. Tych Martyzelów, Szymczyków i tak dalej. A ja tymczasem szykuję polubowne głupstwo! Ojciec pani zgodził się już! Będzie je finansował, te moje pasty. Włazolin i Zaprawę. Pani nie wie? Robimy razem spółkę — MIENIEWSKI & KOSTRYN. Czy też — KOSTRYŃ & MIENIEWSKI!
Huta raz wraz napełniała pokoje zgrzytem żelastwa, który tętnił w powietrzu jak wycie dręczonego niemiłosiernie stworzenia.
— Co też pan mówi o jakichś spółkach — zawołała Zuzanna, by pokryć głosem ów zgiełk nieznośny. — Cóż pan wie o nas, czy też chociażby o mnie? Czy pan istotnie wierzy w możliwość takiej spółki Mieniewski-Kostryń? Jak w każdej spółce, ktoś kogoś będzie musiał tu oszukać. To ja oszukam pana, nie pan mnie. Jestem bardzo przewrotna.
Tadeusz, znudzony nagle, odpowiedział: — Nie warto.
— Dla mnie warto. Sprawia mi to przyjemność.
Krew mu uderzyła do głowy. Zmrużył oczy i krzyknął po przez rozgłośne jęki huty: — Jak Boga kocham, gdybym mógł, tobym strzelał do takich ludzi.
Zuza popatrzyła na niego z łagodnym uśmiechem: — Może pan strzelać, ale nie potrafi pan mnie przekonać.
— A kupić?
Panna Kostryniówna spoważniała: — Kupić, zabawić, zdemoralizować, zawsze. Zawsze, zawsze.
Wobec powyższego Tadeusz wyjaśnił „obiektywnie“, że zainteresowałby Zuzannę w swoich wynalazkach odpowiednimi procentami. Cóż prostszego?!
Rozmawiali teraz, jak się rozprawia o interesach, dokładnie i ostrożnie, co raz ostrożniej. Gdy oto w pewnej chwili poczuli, że ubliżają sobie. Tadeusz obliczał i podsuwał cyfry, jak gdyby do sprawdzenia, Zuzanna, jak gdyby już nie wierzyła tym cyfrom i wolała szukać istotnej prawdy bystrym spojrzeniem w oczach swego rozmówcy.
— Niech pan tego wszystkiego nie robi — rzekła nagle. Nagle bowiem uczuła nie w pamięci, nie w wyobraźni, a w całej sobie trwające oblicze Tadeusza: blade, bolesnymi rysami wyciągnięte, patrzące w głębi niej samej, Zuzanny, przedziwną świadomością.
Żachnęła się, strąciła lekkim ruchem dłoni rękę Tadeusza z arkusza wyliczeń, miała jeszcze coś mówić, gdy oto zawołano ich na podwieczorek.
Poszli roześmiani trzymając się pod rękę.
Kostryń siedział za stołem, ubrany w stary garnitur sportowy. Zawsze tak szedł do robotników: jakby na wyczyn, czy też na polowanie. Siedział ukosem, by nie naciskać tylnej kieszeni, którą rozpychał browning.
Pani Stanisława zapraszała pilnie, mąż nic nie jadł. Kruszył tylko dokoła i chlapał. I do znudzenia powtarzał wciąż to samo — o kwartecie francuskim. O sławnych instrumentalistach, którzy niebawem wstąpią tu, po drodze na Bałkany. Z tego zaś wniosek, że jest czas na wszystko wszędzie a więc i tutaj, w Osadzie, choćby na nie wiem co, jest jeszcze ciągle czas.
Nie dokończono podwieczorku. Z miasta telefonował Kapuścik. Pojechali we czworo: Kostryń, żona, córka i Tadeusz.
— Niech nas widzą z Mieniewskim — szepnął Kostryń żonie. — Rozumiesz: My z Mieniewskim.
Szofer me przestawał trąbić, przed samą Radą naprzeciw Domu Ludowego tłum był tak gęsty, że ledwie przed schody Rady dojechali.
I tu — spostrzegła Lenora swego Tadka! Przy owej pannie, Kostryniównej, w mleku ptasim kąpanej, światłością bogactwa malowanej! Naprzeciw rodziców dyrektorskich. Lenora podbiegła parę kroków a raczej zamęt tylko wszczęła w ciżbie ludzkiej. I ręce przed siebie wyciągnęła i zawołała — co?
Tamci sobie wysiedli i przez drzwi szklane weszli. Rada Kopalń, jak zawsze w dnie przełomowe, urzędowała cicho i normalnie. Ten sam przeciętny zaduch i to samo stukanie maszyn. Ani literki więcej.
Kostryń z młodym Mieniewskim poszli zaraz na górę, oglądać wielką salę. Dyrektor pokazywał Tadeuszowi podłogę wielkiej sali koncertowej, w związku z zabawnym wynalazkiem „Zaprawy“. Należałoby znaleźć odpowiedni odcień dla takiej podłogi. Wszystko kwestia odcieni.
Wyprowadził Tadeusza na balkon. Wzdłuż całej ulicy Przemysłowej od kolejowych żeberek „Erazma“, w górę aż po Szkołę Sztygarów wionęła gęsta chmura dymu węglowego. Łukowe lampy lśniły w niej martwo, jak kule papierzane.
— Cześć wam, towarzyszu Mieniewski! — zawrzasnął grubym głosem Koza z okien Domu Ludowego.
Ciemne twarze górników stłoczonych na jezdni między Domem Ludowym a Radą Kopalń i Hut zwróciwszy się ku balkonowi zalśniły nad brukiem.
Kostryń uciekł. Tadeusz został sam, pochylony nad szumem ulicy.
Tak zobaczyła tutaj po raz drugi swego Tadka Lenora. Stała we wrotach Domu Ludowego z Szymczykami. W tłumie zredukowanych. Stała, patrzyła, z nogi na nogę przestępując, bo to i zaraz będą narady z delegatami Kapitału, i Tadek na balkonie, czyli, oprócz wszystkiego tamtego, wpatrzona w Tadka. Aż tu na tenże balkon przybiega Kostryniówna!
Któż taką rzecz wytrzyma?! Teraz tam stoją dwoje, ta panna z Tadkiem, i rozmawiają, i spojrzeli dokoła, a wiatr wieczoru rozchyla im włosy na głowach a równocześnie od tego samego podmuchu serce w Lenorze drży. A teraz zeszli z balkonu i znikli wewnątrz gmachu.
Więc Lenora rozgląda się dokoła i odpoczywa w sobie bodaj chwilę, ale nie odpoczęła jeszcze, gdy znów nią zatargało: szklannymi drzwiami na dole, otwarły się znienacka, wychodzą Zuzanna i Mieniewski. Czekają, kiedy podjedzie automobil.
Któż taką rzecz wytrzyma? Lenora patrzy, auto już podjechało. Teraz się usadzają w środku na skórzanych poduszkach, teraz trzasnęły drzwiczki, cóż znaczą łzy Lenory, choć płyną ciurkiem — nic.
Szarpnęła się, by podbiec ku samochodowi — biegajże w takim tłumie. Tyle tylko zdziałała, że gdy wszyscy zebrani na placu zakrzyknęli — na cześć Drążka i towarzyszy, przechodzących z Domu Ludowego do gmachu Rady Kopalń i Hut, i ona też, Lenora, łzami gorącymi zalana, wołała z całej mocy:
— Niech żyje poseł Drążek! — A cóż mogła mieć z tego w strasznym swoim zmartwieniu?... gdy we dwoje stąd zeszli. Gdy za chwilę autem dyrektorskim wracali.
W okrzykach takich szli spokojnie przez jezdnię z Domu Ludowego naprzeciw, do Rady Kopalń i Hut, delegaci kopalniani. Prowadził Drążek stanowczo a tak godnie, jak gdyby z namaszczeniem dźwigał samego siebie.
Dalej — Sikora, Niestój, Malara, Koprownicki — delegaci. Martyzel, Duś, Supernak, Koza — też delegaci. I jeszcze nowi, inni. Nie patrzyli na boki, ani pod nogi, ani w górę, ani też przed siebie. Chwila była tak wielka, iż wszyscy utkwili oczy w punkt, nieznany powietrzu a wszędzie tu obecny, w punkt krzywdy robotniczej.
Chociaż dwie partie na tle tego samego Związku, w jedno ciało się zbili i tak właśnie solidarnie znikli, przytrzaśnięci szklannym łoskotem drzwi Kopalń i Hut.
Skupili się w przedsionku, by wszystko poszło składnie: kolejne zawieszenie płaszczów na szaragach. By ręka kapitału za pomocą usługi woźnych nie tknęła delegackich płaszczy. A zarazem, by woźni, choć słudzy, lecz z uświadomieniem klasy robotniczej też kiedy wkońcu przejrzą, nie poczuli obrazy.
Stąd przez rząd sal, pustych, oścież rozwartych, aż do sali żarząco oświetlonej, z zielonym wielkim stołem do sali wspólnych obrad.
Gdy już tu przyszli, rzecz najpierwsza: śliskimi dłońmi zielonego sukna dotknęli, Gdyż z niepozornych włosków tej zieleni idzie los aż pod ziemię i żadnej doli robotniczej, i najmniejszego nawet dziecka nie ominie.
Kapitału wciąż jeszcze nie było. Radził zapewne obok i szlifował ostatnie ostrza. Trza czekać, tracić energję na nic; spozierać po portretach byłych dyrektorów, którzy wisieli tu w złoconych ramach. A z towarzyszy, co na owe złote ramy pracowali, żadnego śladu nigdzie?!!
Gdy ogół delegatów zajął się spoglądaniem w olejne oczy portretowych upiorów, sekretarz Koza zbliżył się do Drążka, by ze swej strony jemu znów spojrzeć w oczy. Chodziło nie o żarty!
Jeżeli Drążek stawiał na kartę Dom Ludowy, to Koza ryzykował wysługę tylu lat i poniewierek: swoją pracę biurową! Jeżeli targu z kapitałem nie skończą, może się rozchwiać Dom, a sekretarza innego zawezwą?! Więc chyba jest już pora, by opuścić dyskretne alibi?!
Nieprzejednaną postawę Drążka wobec kapitału uważał Koza wyłącznie za alibi. Które wcześniej czy później pęknie! Poseł wytrzymał spojrzenie sekretarza.
Wytrzymał i zwyciężył. Zionąc piwnym oddechem w przywarte, rozeszklone oczy Kozy, powiedział głośno:
— Przez to zielone sukno płynie krew wszystkich górników Zagłębia. — I nie czekając żadnej odpowiedzi tyłem się odwrócił.
Buja czy prawdę mówi?! Koza chwycił Drążka za rękaw, niestety, za późno!
Z otwartych drzwi sąsiedniej sali wychodził już kapitał... Pierwsi, dwaj sekretarze. Cichutko. Na gumowych podeszwach, każdy z teką pod pachą, z twarzami odętymi nabożnie, jakby przez wierne usta opłatek święty przepuszczali, by czasem nie rozgryźć.
Klasa robotnicza spojrzała na nich wytrawnie i świadomie: na te powolne narzędzia kapitału.
Za nimi sam kapitał, dyrektorzy.
Wiadomo: w obliczu kapitału psy, karmione ochłapami! W obliczu klasy robotniczej władcy życia j śmierci. Sześciu co najważniejszych dyrektorów, cały węgiel, stal, żelazo, wszelki cynk, ruda, galmany wszystkie — wszelka niedola ludu pracującego.
Spotkanie odbyło się bez jawnego przywitania.
Gdy zasiedli przy tymże samym stole, rozpętała się w delegatach rzecz straszna, do wiary zgoła nie podobna: wdzięczność!!! Że wspólnie z takim siedzisz, który ci życia zabrać jeszcze nie zechciał, tobie i twoim dzieciom, morderca taki!
Martyzel grzecznie nogi pod siebie podkurczył, Sikora, Zdunek, przełknęli zabiegliwie, Dusiowi ręce drżały. Koza uśmiechał się uśmiechem nienawiści klasowej. I takie jakieś wstydy i poprawki miejsc, i szurgania i tak się przewlekało, gniotło, wyciągało, aż Duś charknął potężnie. Ucichło. Spojrzeli na przewodniczących.
Kostryń siedział naprzeciw Drążka, w połowie stołu.
Pan Skierski, sekretarz Rady Kopalń i Hut, taki znów niby od tamtej strony kapitalistyczny Koza, zaczął czytać przetartym pięknie głosem Wszelakie należące do posiedzenia papiery poprzednie, tamci zaś, Kostryń i poseł Drążek, niby naprzeciw siebie dwie skały obojętne...
Nagle ludzie przygaśli, a światło jeszcze mocniejszym blaskiem wytrysnęło: przez usta dyrektora Kostrynia wysmykać się zaczęły wstępne rekryminacje kapitału.
Wynikało z tych słów, układnych, od których szara głowa Martyzela znikła pomiędzy ramionami, że prowadzenie kopalni jest czystym miłosierdziem. Łaską! Na węgiel nie ma teraz koniunktury i nieprędko nastanie, węgla za dużo wszędzie i krajowi, i wszystkiemu przeszkadza w takiej masie! Po cóż więc zasadniczo wydobywać? By się palił na zwałach?!
Z Kozy leje się pot. Obie barki Martyzela podjechały pod górę. Portier Supernak drży każdziutkim włosem swej kosmatej twarzy.
Ulica zaś poddaje swoje, słychać ich tu wyraźnie przez podwójne szyby: gotują się, mieszają pod ścianami, od żeberek „Erazma” aż po Szkołę Sztygarów.
Więc teraz Drążek wstępy swoje zaczyna. Prosto z mostu, by się kapitał najadł wstydu publicznego.
Waliły się w westchnieniu Drążka, jedno za drugim, wszystkie piętra Domu Ludowego — lecz prowadził swe wstępy nieustraszenie naprzód. Patrzyli sobie z Kostryniem prosto w oczy wyższą, najwyższą mechaniką. Co spojrzą, to pod sufit zawiną i koło żarówek elektrycznych spojrzeniem wzajemnie się unikną.
Poseł swoje szczekanie, wszystkie krzywdy, a Kostryń łezki swoje czerwone.
Poseł swoje: o wszystkich krzywdach robotniczych, o wodzie i mieszkaniu, i kartoflach, i jak tu dzieci umierają, a ile zaś wypada zysku za jedną tonnę węgla. Więc jaka i na którą stronę prowadzi koniunktura?!
Podparło jeszcze posła, gdy za oknem przez garus ludzki i wszelkie zamieszanie zaklaskał twardy odgłos kopyt policji Kapuścika.
Delegacja umilkła — aby przeczekać rozgłosy tego nabożeństwa władzy: kopyta grzmiały po bruku, niby jakieś kamienne, okropne pocałunki.
Duś patrzył wciąż uważnie, na posła i Kostrynia. Wpływali sobie wzajem w przymrużone oczy roztopionym spojrzeniem. Nie światłem, ale mgłą. Nie mgłą, lecz juchą... Nie juchą, brudem ciemnym.
Gdybyż to towarzysze zdołali posuwać się w naradach organizacyjnie?! Jak tego uczy partia?! Lecz każdy chciał dopełnić opowiedzenie Drążka. Każdy chciał tu wyrazić swój los. Jęli się więc podsadzać pod wstępy Drążka własnymi przemowami.
Każdy delegat wiedział, że z tego miejsca przemawia raz ostatni: że go Zarząd przenigdy potem na kopalni nie ścierpi. Każdy uczuwał dobrze, że przy tym stole pali mu się nad głowią czarny znak redukcji. Mówili tedy mocno wszystkie zaległe sprawy, między którymi, niby między tarczami maszyny, jedno i to samo ziarnko zgrzytało wciąż dotkliwie — sobota angielska.
Czy to kwestia ustawowa, czy też tylko umowna?!
Wtedy zerwał się Duś, sygnalista „Erazma“, i wrzasnął, że to sprawa zasadnicza. Buchnęło z niego żarem nienawiści klasowej. Słowa leciały szorstkie, przystające, sam ostry, twardy przerost, jak się nazywa skałę przerastającą węgiel.
Wiedział, że słów dosadnych używać tu nie wolno. Dwa razy użył już prostego wyrażenia — zbrodnia. Wiedział, że towarzysze o soboty nie stoją. Sami się przekradają, zjeżdżają na dół i robotę szykują w te soboty darmo, by potem więcej węgla ustrzelić na kopalnianych przodkach.
— My tu bawimy się — wykrzyknął — w sobotę angielską! I w koszta jednej tonny! I w krzywdę robotniczą, i w ciężary kapitału. My tu bawimy się we wspólne posiedzenia. To jest luźna zabawa, a tymczasem tu nie ma posiedzenia, ani krzywdy, tonny, ani dniówki pańskiej, ani na rekord, ani żadnej umowy, ani żadnej soboty angielskiej, tylko ten węgiel, który dla was jest życie, a dla nas śmierć! Idziemy — krzyczał — do strejku! O swoje prawo życia! O własność tych warsztatów pracy, coście je krwią naszą od tylu lat dobrze już zamortyzowali! O własne swoje prawo produkcji!
Mowa Dusia zdradziła całą sprawę. Delegaci poderwali się hurmem, a nad zielone sukno wykwitły szare pięście. I krzyk!
Rada Kopalń i Hut nie znosi takich krzyków.
Sekretarze wciąż jeszcze zapisują, lecz dyrekcje powstały ze swych miejsc. Patrzą matowymi oczami a zmarszczone podgardla czerwienieją im od krwi.
— Bo sprawa jest umowna i takeście to panowie rozumieli, jakeście dotąd stosowali! Jakeście dotąd stosowali! Jakeście dotąd stosowali! — ryczał poseł Drążek dyrektorowi Kostryniowi prosto w czerwone oczy.
Powtarzałby to zdanie wiele razy, bez końca. I machałby pięściami bez końca. I rzucałby się, niby ryba żywcem skrobana, ileby tylko chcieli. Albowiem w tym garusie piekielnym i we wzajemnym lżeniu działo się między posłem a dyrektorem, działo się już nareszcie porozumienie zgody.
W wyzwiskach i w obrazie wzajemnej przebłysło między posłem a dyrektorem takie porozumienie, że można pohańbić się nawzajem, a wierność trwa! Opluć jeden drugiego — a wierność czuwa. We wspólnym ocaleniu utwierdzona, do strejku nie dopuści.
Zelżyli się, zahaczyli nagłą obrazą, z sobót angielskich wynikłą, i przerwali obrady. Delegaci wynieśli się z okrzykiem, a gdy ich tłum ogarnął, zawrzało na ulicy jakby mielonym pieprzem dmuchnął kto ludziom w oczy.
Kostryń patrzył na puste miejsca po delegatach i śmiał się jak dziecko. Zwłoka na dwa tygodnie, albo na trzy, na cztery, albo wogóle po kościach się rozejdzie. Patrzył przez cienką szparę story przy szybie, dyszał, ssał szklanego papierosa i wciąż jeszcze czekał: ulicą Przemysłową przelewał się tłum. Szary, ciemny.
Jakoby bruki powstały z jezdni i kotłowały się, uniesione na wysokość człowieka.
Dyrektorzy rozprawiali w gabinecie. Wzburzeni bardzo, nikt nie spodziewał się takiego załatwienia. Nie było żadnej dyskusji — wszystko stoi otworem?!
Kostryń jęczał w fotelu. Czekała go dziś jeszcze ciężka przeprawa z Coeurem.
Gdy przed Domem Ludowym ucichło, postanowili wyjść. Można już było śmiało, ulica Przemysłowa była już prawie pusta. Siedm aut dyrektorskich ryknęło jednym głosem, gdy oto znaprzeciwka od strony Domu Ludowego oderwał się ruchomy skrawek ciemności. Skrawek ów zatrząsł się na jezdni, minął samochody i jęcząc ludzkim głosem podążył szerokimi stopniami Rady naprzeciw dyrektorów.
Tu, przed stopy Kostrynia upadł z wołaniem:
— Ja jestem Symczykowa, panie dyrektorze, my starzy! Oboje my zredukowani!! Prosimy łaski pana dyrektora!!
Drobny, zziębnięty tłum świadczył białymi twarzami i wznosie się poczynał i zakryłby niebawem schody Kopalń i Hut.
Kostryń krzyknął: — Wstydźcie się, łamistrejki — lecz byłoby się na nic zapewne nie zdało i byłaby ich oboje ciemność szara ludzkim głosem płacząca oblała ze wszech stron, gdyby nie pan Kapuścik!
Znalazł się tu na czele swojej jazdy granatowej, roztrącił tych żebraków końmi i drżących ludzi rozdeptał kopytami tak prędko, iż nie wiadomo chyba, z czego tam jeszcze iskry na bruku wybłysły.
Kostryń rzucił się w auto. Kazał jechać za miasto. Kluczył między hutami wśród konstelacyj świateł kopalnianych, aby na wszelki wypadek zmylić za sobą ślady. Zawrócił od strony „Flory“ i cmentarza, mimo wielkich odkrywek „Erazma“, ku ulicy Miedzianej.
Opodal posterunku policji zostawił auto i dalej poszedł pieszo kolonią urzędniczą rozłożoną na tyłach ogrodu Coeura.
Och — dostawanie się tu w nocy było prawdziwą męką. Stróż nocny, Niemiec, drab olbrzymi, ośm potężnych psów wilków. Szybki oddech zgonionych bestyj i szum ogrodu.
Stróż nie wchodził do willi. Mechanika elektryczna otwierała drzwi jedne po drugich.
Minąwszy hall poszedł dyrektor Kostryń schodami na górę. Im wyżej, tym wolniej. Musiał się trzymać poręczy, tak osłabł. Wszędzie świeciły się kolorowe lampki nocne.
Na górze jął się skradać cicho i ostrożnie. To już doprawdy można znieść tylko dla rodziny, takie upokorzenie. Przystanął w kancelarii. Pachniało tu cygarami, perfumą i jakimś — wydało się Kostryniowi — samczym, kocurzym smrodem. Myśl, że Zuza, Zuza, Zuza, jako żona Coeura musiałaby żyć w tej właśnie willi, napełniła Kostrynia wstrętem!
Sypialnia. Trzeba wejść. Wszedł ostrożnie na palcach. Zatrzymał się przed szarą materią osłaniającą łoże. Tam, w głębi, leżał Coeur.
Francuz nie odsunął kotary. Widocznie śpi.
Przez okno płynął blask księżyca.
Kostryń dotknął ostrożnie brzegów jedwabnego baldachimu i zaczął mówić. Półgłosem, lecz wyraźnie.
O przebiegu posiedzenia. Jak to dzięki niespodzianej awanturze o angielską sobotę stanęło ostatecznie na niczym. Wszelka decyzja pozostaje nadal w naszym ręku. Nikt jeszcze nie doszedł do punktów przyszłej umowy.
Odpowiedział zza kotary pośpieszny jakiś ruch.
Kostryń słuchał szarpiąc sobie policzki.
Gdy oto nagle kotara poczęła się rozsuwać ze zgrzytem metalowych kółek. Taki bogacz — zdążył jeszcze pomyśleć Kostryń — a nie urządzi sobie lepszej mechaniki. Była to ostatnia własna myśl Kostrynie, potem... Potem już tylko przerażone poddanie się, smagane gniewem i pogardą.
Coeur miotał się na łóżku, to się zanurzał, to wyłaniał spod atłasowej kołdry w jedwabnych połyskach pyjamy, niby olbrzymi czerw o wielkiej głowie błyskającej przekrwionymi oczami. Żądał stanowczego rozcięcia konfliktu, żądał decyzyj szybkich i konkretnych.
Wtedy to Kostryń wypowiedział idiotyczne zdanie o kwartecie francuskim. O tym kwartecie, który ma się tu z jawić za kilka tygodni, wobec czego on, Kostryń, przypuszczał, że decyzja co do stanowczego załatwienia konfliktu jest taką sobie decyzją, a sugestia na temat kwrartetu miała być właśnie dyskretną wskazówką, aby zwlekano z konfliktem.
Przekreślony! Ramię Coeura wychylonego z łóżka powiewając jedwabnym rękawem przekreśliło Kostrynia kilkakrotnie. Pan Kostryń wycofywał się tyłem do drzwi. Tu zaczekał. Ileż trwało czekanie, dwie, trzy sekundy? Dwie. trzy sekundy całej wieczności upokorzenia. Może kotara rozewrze się jeszcze?
Nie, już koniec. Uciekał dalej, ostrożnie na palcach pod ścianami, niczym spłoszona mysz. To tylko dla rodziny można wytrzymać!
Dając nocnemu stróżowi napiwek wzniósł Kostryń oczy, domyślnie ukazał okna sypialni Coeura i szepnął rzewnie: — Tak, tak, mój stary, on pracuje, on myśli za nas wszystkich.
Przy furtce ogrodowej wypadło chyba pogłaskać psy. „Miłe, wierne stworzenia“. Głaskał je Kostryń ostrożnie bryzgając równocześnie łezkami wielkiego strachu.
Przybywszy do domu zbudził żonę — że chory. Wyczerpany. Że górnicy pokrzyżowali wszystkie plany. Największa szuja — Drążek. To Knote wynosi mu stąd pewno wszystkie tajemnice. Tak, wypadnie rozprawić się z Knote. Długo opowiadał o niej żonie, że kto wie, może Knote została prowokatorką?...
Niedzielę słychać w całym mieszkaniu wyraźnie. Huta nie idzie. Każdy krok, słowo, odgłos rozpierał się, rozpychał, jakgdyby obrzęknięty!
Skromne wejście pana Kapuścka przez kuchnię przeraziło Kostrynia. Takie dzwonienie szabli, ostróg i łańcuszków.
Uścisnęli sobie dłonie w gabinecie, przy oknie. Wszystko przecież było już wiadome chyba po wczorajszej szarży przed Radą Kopalń i Hut. Cóż zostaje? Do województwa raport odejść musi, że lud się wzburzył i zakłócił porządek. Do tego żaden kapitał zagraniczny nic nie ma. Zostaje Polak wobec Polaka.
Siedzieli naprzeciw siebie. Kostryń oparł ręce na granatowych kolanach Kapuścika, drobnym dźwiękom ostróg i łańcuszków towarzysząc wylęknionym uśmiechem.
Teraz już wszystko jasne! Są dwie sprawy, jak zawsze, dwie. Pierwsza: co pan, drogi panie poruczniku, myśli o naszym biednym ludzie? Lud — sfinks, wiadomo. W czasie wojny działało się po prostu: gdy wybuchała tu w okolicach Osady, pana wtedy nie było, epidemia tyfusu plamistego, brało się wszystko do dezynfekcyjnego kotła a na opornych chłosta. Z ramienia komitetu biskupiego biło się, ile wlazło, a ludzie po rękach całowali. Ale teraz czy lud wytrzyma spokojnie?...
Pan Kapuścik klasnął sprężystym językiem pod złotymi kłosikami wąsów.
— Lud? Niby górnicy? Naturalnie, że wytrzyma, a co ma robić?
Dyrektor szeptał policjantowi do ucha poufnie:
— Wczorajsze zerwanie rokowań z przedstawicielami Związku nie pokrywa się wcale z tym, do czego dąży nasz obcy kapitał. Coeur!... Coeur chce strejku. Co ma w tym, dojść nie podobna. Należałoby zbadać? Może nawet należy kontrolować i z państwowego względu? Przechwycić korespondencję?... Powolutku zobaczyć?
Od ostróg przez wszystkie sznury adiutanckie pana Kapuścika przeleciał dreszcz. Ustał już a wciąż jeszcze dygotały spinki od mankietów.
Kostryń wykrzyknął: — Ja wiem, że to jest ryzykowne! Ale, jeżeli przychodzi do wyboru pomiędzy nami a obcym kapitałem? Pomiędzy nami a obcym kapitałem?! —
Kapuścik przestał dźwięczeć policyjnym srebrem.
Nawet szabla, tyle hałasu czyniąca, zwisała mu z lewego boku cicho, jak papierowa.
— Myśmy panu przecież obiecali, dyrektorzy rodacy, miejsce kontrolera wyładunku w Gdyni, na wypadek wypadku jakiegoś! Na wypadek przeniesienia, nie daj Boże usunięcia ze służby... Więc chyba wahań nie ma?!
— Kto mówi o wahaniach, panie dyrektorze? Na razie tylko przykrość. Duża przykrość.
Słychać było dobrotliwe sapanie wielkich pieców huty. Za drzwiami kroki domowego gospodarstwa. Kostryń przysiągłby, iż słyszał namacalnie jak sumienie w czaszce policjanta waha się i chlebocze.
Przeciw Coeurowi i przeciw górnikom, bez poparcia policji? Nie ma dyrektora „Erazma“ bez policji!!
Na szczęście zastukano! Weszła służąca ze śniadaniem. Kawa na dużej srebrnej tacy, za nią żona, w pięknej sukni porannej, koloru zwiędłych liści. Pan Kapuścik wykonał uroczysty wyczyn towarzyski: jak gdyby na maneżu zeskakiwał z konia, tak sprawnie się ukłonił.
Pani dyrektorowi dała Kapuścikowi ucałować rękę, rozmieściła serwety, filiżanki, uśmiechnęła się wdzięcznie — przelotem. Przelotem, po swojemu. Wśród pięknej bladej twarzy spłakane oczy.
Wyszedłszy z gabintu męża oparła się o ścianę. Więc ciągle, zawsze Coeur! Z podsłuchanej rozmowy wynikało, że nawet policja nie wie, co teraz robić? Do tego doszło? Zdało się pani Stanisławie, że to ona, ona sama winna jest wszystkiemu.
Jeszcze wczoraj w nocy za nieszczęsnym parawanem z pierścionków do cygar postanowiła pani Stanisława rozmówić się z córką. Zakazać wszelkich wizyt, spotkań.
Zastała teraz Zuzę w piżamie, przy smarowaniu rakiety tennisowej. Pani Stanisławie w oczach pociemniało na ten widok.
— Nie pozwolę — jęczała — żadnych sportów, tennisów beze mnie, gdy pan Coeur wymawia nam posadę I Gdy tu lada dzień strejki mają wybuchnąć. Coeur, Coeur, Coeur, wszędzie Coeur!!!
W drzwiach zjawił się Kostryń wionąc za sobą zielonymi połami szlafroka. Zmarszczona twarz dyrektora o dużych wybałuszonych oczach sterczała nad jedwabiem kołnierza niby karnawałowa maska.
Siadł na pistacjowej kanapce. Ledwie usłyszał jak Zuza wykrzyknęła do matki: — Jesteś wariatka!
Zakrywszy sobie oczy rękawami szlafroka Kostryń zawył znienacka, przez głuchą ciszę wszystkich siedmiu pokoi. Pani Stanisława chwyciła się za głowę, Zuza wyszła co prędzej.
Do salonu. Do fortepianu. Pograć trochę. Czyżby Coeur ośmielał się rzeczywiście tak szantażować ojca?
Jakiś taniec: maglowała niezmiennie jedno i to samo? Od początku do końca. Rodzice wciąż krzyczeli. Zimne klawisze dawały palcom Zuzy pożądaną ochłodę. Wybijając gimnastyczne rytmy uśmiechała się do samej siebie w refleksie czarnego pulpitu. Pełna politowania dla niezaradnych starych, mimo wszystko, mimo tylu przykrości pełna doskonałego humoru. Może humor ów płynął właśnie z poczucia władzy? Ona, Zuza, zrobi zawsze, co chce. Wszyscy napotykają trudności — ona daje sobie radę. Wszystko wali się dookoła, u Zuzy wszystko kwitnie, cicho, potulnie, grzecznie. Aż nuda bierze od tej grzeczności. Zadziwiło teraz Kostryniówmę niespodziewanie, że tyle pracy, sprytu zużyła, by wyhodować sobie taką to nudę właśnie.
Po obiedzie zamknęła się u siebie, przebrała w biały tennisowy strój, o czwartej zaś, jak było omówione, wchodziła tylną furtką do ogrodu Francuza.
Ogród, willa i wejście, i sam hall, i wszystko urządzone — jakby Zuza urządziła u siebie, gdyby mogła: żadnych pamiątek, fotosów, wspomnień, wszystko nowe, najmodniejsze, klubowe. Mówiła to nawet czasem Coeurowi: — Wszystko jest u ciebie na właściwym miejscu, a przy tym, jakby się było nigdzie. Nie w Osadzie Górniczej i nie w Polsce, i nie w kraju własnym, a tylko w jakiejś międzynarodowej poczekalni. Miała klucze do furtki ogrodowej i do drzwi willi, kutych w gładkim metalu. Straszliwe psy Coeur‘a znały ją doskonale. Może to już przewrotność: Zuza wahała się często, co jej sprawia większą satysfakcję? Czy „przyjaźń“ z dyrektorem, czy też przyjaźń tych psów?! Wielkie, szare, dyszące sunęły za nią w milczeniu i dopiero na schodach willi, przed stalowymi drzwiami, usiłowały wyskakiwać wysoko, aż ku piersiom Zuzanny. Jeszcze rok temu bawiło Zuzę niepomiernie, że wszyscy śledzą Coeura, szpiegują, a ona jedna może tu wszystko do góry nogami powywracać.
Taka sobie panna z prowincji! Raz tylko w życiu, przed wojną, była z rodzicami zagranicą — Rosji nie ma co liczyć. Panna z prowincji i taki Coeur na całym wielkim świecie, wszędzie pierwszy dyrektor!
Szalał dla niej. Dawał sobą poniewierać, sam o to prosił. Kiedyś nawet, po likierach, zbiła go po twarzy i — korzył się z rozkoszy. Zabawy te odbywała Zuzanna spokojnie, obojętnie. Raz tylko czy dwa zdarzyło się, iż w czasie takiej sceny przebrała miarę: jakby ją szał jakiś porwał. Zaciekła się tak gwałtownie, że gdyby się nie bronił, byłaby chyba zabiła tego Coeura.
Umiał szaleć i dbał o cudzą rozkosz. Umiał też zawsze pochlebiać ambicjom Zuzy. Czyż w sporze z magistratem o wielkie ogrodzenie „Erazma“ i związane z nim tereny, dla jednego kaprysu „swej pani“, nie ustąpił od razu?! Z czego powstała właśnie przed pół rokiem ulica Sobieskiego?!
— Robię, co chcę — ucieszyła się wieszając rakietę i płaszcz na pustych szaragach hallu. — Nie wiedzą o tym nigdzie, nawet w paryskiej centrali nie wiedzą, że wszystkim kręcić może taka sobie panienka z prowincji.
Zamiast iść na górę wstąpiła do apartamentów parteru. Umówione mieli raz na zawsze, że Coeur czeka na górze. Lubił czekać, spodziewać się i niecierpliwić. Przedłużała mu świadomie tę wątpliwą przyjemność przeglądając na dole pisma zagraniczne czy też stukając kulami na bilardzie. Pewnego razu czekali tak na siebie całe popołudnie. Nie wstąpiwszy na górę wyszła i znów kilka tygodni Francuz „szalał“.
Dziś żadnego stukania na bilardzie. Zuza usiadła w wielkim fotelu palarni zamyślona.
To się tak mówi — robię co chcę — przyszła jednak przecież właściwie w sprawie ojca. Trzeba to koniecznie znowu jakoś uregulować, unormować. Awantury Coeura, urządzane rodzicom, może mu służyć mają jako prowokacja? Żeby go za to karcić?...
Panna z prowincji, która karci wielkiego dyrektora. Uśmiechnęła się nagle do samej siebie: w istocie rzeczy bowiem nie myślała przecie teraz o rodzicach, a tylko o Mieniewskim: jak się pochylał, jak rozmawiał, jak patrzył.
Wydał się Zuzannie niezmiernie wyraźnym właśnie tu, w tej poczekalni. Zuza odpoczywała, myślała o Coeurze, o rodzicach, zdumiona przedziwną natarczywością, z jaką narzucały się tu właśnie szczególne gesty czy słowa młodego Mieniewskiego. Wzburzyło Kostryniównę idiotyczne pytanie, które zadawała samej sobie: czy rzeczywiście jest taki przystojny? Zerwała się stuknąwszy niecierpliwie palcami.
Poszła na górę — Francuz czekał w drugim pokoju przy drzwiach. Uchwycił ją za ręce, po czym wielkimi gorącymi dłońmi jak gdyby całą sprawdził jeszcze raz na nowo. Na nowo odnajdywał pod puszystym dżemprem. Obracał dokoła siebie, chłonął, wdychał jej zapach, dysząc przy tym łaskawie i zazdrośnie. I śmiał się.
Zuza lubiła ten śmiech. Przemijał drobną łaskotliwą falą, wynikając z szerokich piersi łatwo, jak gdyby wewnątrz dla niej, specjalnie dla niej, wysłane były aksamitem.
Wysuwała się z objęć łapczywych, przyciągał ją do siebie płaskimi, rozgłośnymi chwytami, jak atleta atletę ną arenie. Nie poddawała się bijąc głośno po łapach.
— Tak, dzisiaj będzie tak. — Rozsiadła się wygodnie, sama, wśród poduszek olbrzymiego wezgłowia.
Coeur ukląkł obok. Pili wino, to samo, co w domu, sprowadzane do Osady przez Francuzów z bardzo niewielkim cłem czy też wcale bez cła? Jedli jakieś paryskie biszkopty.
Pochylił się, złożył głowę na jej kolanach, westchnął grubymi wargami — ach jaki odpoczynek.
Głowa Coeura ciężyła Zuzannie, jakby ulana z brązu. Jakże obco wyglądał profil tego człowieka widziany z góry: niby plastyczny przekrój geograficzny, czy profil obojętnej okolicy, prowincji, części świata?...
Nakryła lekko dłońmi twarz Francuza. Pod miękkimi jej palcami przelatywać poczęło łaskotliwe drżenie. Wypukłości twarzy Coeura jęły przemieszczać się, przesuwać, Zuza odjęła ręce.
— Więc jednak będziemy mieli tutaj ten świetny kwartet — zawołał nagle. — Mógłbym ci pokazać depesze.
Zerwał się i z suchym trzaskiem artretycznych kolan wyskoczył na środek pokoju. Oparł rękę na lewym boku, gdzie nosił portfel z wszystkimi depeszami.
Każda miała na wierzchu datę i godzinę, wypisaną niebieskim ołówkiem. Wszystkie ostatnie szyfry z Paryża. I z Wiesbadenu. Wedle szyfrów tych dziś po południu odbywały się narady koncernu w Wiesbadenie. Coeur przypuszczał już prawie na pewno, że centrala, że Paryż omija go w tych pertraktacjach.
Przeklęci starzy rutyniści!
Wierzył, że Wiesbaden, że Westfalczycy zwrócą się tu już wkrótce. Miało się przecież i tam swego malutkiego Kostrynia, westfalskiego autochtona. Wszędzie na świecie trzeba mieć swoich autochtonów.
Jeżeli Westfalczycy nawiążą łączność?... Będą musieli doskonale zapłacić. Los „Erazma“ stawał się wtedy obojętny. Wtedy rozstrzygnie się sam. Miało to już własny ustalony bieg, taki sam jak w Rumunii, na Kaukazie, w Belgii, w Andach...
— Świetny kwartet — powtarzał machinalnie — kwestia dwóch, może trzech tygodni.
Pertraktacyj z kwartetem używał Coeur skwapliwie dla pokrycia znaczniejszej wymiany depesz między Paryżem, między Westfalczykami. Nie chodziło tu, rzecz prosta, o ilość depesz, lecz o pokrycie „towarzyskie“.
— Hallo, Coeur — zawrołała Zuza rubasznie z kanapy. — Nic nie rozumiem.
— Dlaczego?
— Teraz sprowadzasz kwartet? Bardzo niestosowne. No, jakto?! Wszystko prowadzisz do strejku?! Wszystko już dawno chwieje się tu i trzeszczy. —
Nie słuchał. Nie rozumiał, mimo, że mówiła poprawnie po francusku. Nie rozumiał. Przez nagie drzewa ogrodu patrzył w wielkie rozłogi „Erazma“. Widać stąd było doskonale stalową pajęczynę wieży wyciągowej, szare dachy Zarządu, czarny gmach płuczki i nikłe sieci szyn, prowadzące ku kamieniołomom.
Wielką ciszę przestrzeni tej nurtowały uparte myśli Coeura. Cięły się w tej przestrzeni, niby kąty, wyznaczające zbiegiem zakreśleń i odcinków wciąż to samo miejsce: czerwony trapez, zmniejszony niedawno na mapie w pobliżu szybu wyjazdowego o dwa milimetry.
Myśl Coeura, jak gdyby nagle zbyt samowolna, płocha, lecz straszliwie istotna rzutowała w dół, od widzianej na terenie przekładni szyn, błyszczących wśród błota, poprzez oba poziomy kopalni, na poziom trzeci, pole wschodnie — pochylnia A — u wylotu ósmego chodnika..
Owe trapezy czerwone, miejsca ogniowe, czy też zagazowane oznaczał sobie, zawsze i wszędzie na kopalniach, jako sporne. Wątpliwe. Można je zawsze poprawić, z racji niedokładności usuwać ludzi niewygodnych. Miejsce to tak widoczne na planie, tuż obok zakreślonego łukiem filaru oporowego przy głównym szybie, tak wyraźne przez cały dzień dzisiejszy pod piekącymi powiekami, napełniało dyrektora przedziwną lubością.
Wzdrygnął się tedy, gdy między cienkie linie tego ósmego chodnika, a zarazem jak gdyby pod powieki wpadły nagle stanowcze słowa Zuzy: — Zachowujesz się tak brutalnie wobec mego ojca, który zresztą, jak na tutejsze pensje, jest bardzo tanim dyrektorem. Zachowujesz się doprawdy —
— Bo ojciec twój — wybuchnął nagle Coeur — to niedołęga!! Osioł!!! Tchórz!!! Nie dotrzymuje słowa! Zepsuł wszystko wczoraj. Zdradził mnie! Miał prowadzić do strejku... — Coeur wcale nie dał takiej instrukcji. Nie dawał nigdy wyraźnych instrukcyj. Zawsze, zawsze loteria, nie określona nigdy odpowiedzialność podwładnych! — Mam tego dość! Mam dość całego tego sosu! —
Zuza zbladła. Słowa więzły jej w gardle. Nie przestawała jednak mówić, iż omotał jej ojca, skompromitował, uczynił nienawistnym, omotał cały ich dom.
Nie słuchał wcale.
Raczej odpychał ją od siebie i znów chwytał, coraz mocniej, coraz łapczywiej. Opierała się, był jednak znacznie silniejszy. Odpychał ją i znów przytrzymywał brutalnie, jakby macerując w swych suchych, ciemnych dłoniach. Znawcy macerują tak pomarańczę, nim ze skóry obedrą.
Nareszcie przypomniało się Zuzie, że to przecież tak się zaczyna ich gra, pół gra, pół prawda, „zabawa w prawdziwe opowiastki“.
— Ciebie nic nie obchodzi! Naturalnie! Okazuje się, że ludzie dobrze wiedzą co mówią! — Nałamywała się do sposobów, których sam ją nauczył kiedyś, gdy zaczynali wzajemny swój stosunek. Sposoby te nazywały się nawet specjalnie, zabawą w prawdziwe opowiastki.
— Ludzie wiedzą, co mówią!!. — wołała Zuza. — Coeur syn ulicznicy paryskiej, a ojca wcale nie znasz? Cztery żony zabiłeś, goniły tu za tobą papiery, ludzie wiedzą! Pan Coeur nie jest wcale inżynierem i ma fałszywy dyplom!... Pan Coeur uciekł z Rumunii spaliwszy tam kopalnię! Gdzie się pan Coeur podziewał podczas wojny światowej!
Nadstawiał twarz pod te zarzuty, jak gdyby czekał większych i mocniejszych. Z potężnych jego piersi tchnęło drapieżne rzężenie. Słuchał i śmiał się coraz głośniej.
— Ludzie mówią za oczy — krzyczała Zuzanna, wpatrzona w niego — a ja ci mówię w oczy. I ty sam o to prosisz, gdyż inaczej zginąłbyś z obrzydzenia do siebie!!! Ludzie mówią, że już tutaj zaczynasz kręcić, jak wszędzie, jak w Rumunii, na Kaukazie, w Afryce — tak kręcisz teraz przy tym strejku! Nie darmo pozmieniałeś na kopalni Francuzów! Nie darmo wszystkie sztuczki! Nie darmo te redukcje!
Wyliczała śmiało i bezczelnie wszystko, co gadali na mieście, co Knote donosiła, co sama mogła wiedzieć od ojca, wszystko włącznie do zidiociałego Falkiewicza, którego za szacherki przy planach podobno zbito na kopalni.
Gdy wspomniała nazwisko geometry, Coeur rzucił się naprzód. Przypadł do Zuzy, objął przez nogi, szarpał sprzączki, czarną, ciężką głową wcierał się w chłodne, gładkie ciało, aż zwarli się, zderzyli, spletli — wielki żuk czarny i biała, giętka liszka.
— Taka właśnie kanalia jak ja — szeptał Coeur lepiąc się do Zuzy wśród poduszek — taka właśnie kanalia daje ci teraz rozkosz.
Spychając go odpowiadała ze śmiechem, że kanalii nikt nawet nie pamięta, kanalii nie wolno przekroczyć granic dmiwierżyzmu, kanalia musi być posłuszna, kanalia może tylko służyć. O to chodzi, ach o to właśnie chodzi.
Coeur pochwycił ją oburącz, ścisnął, jak gdyby zmiął. Składał, rozkładał, przemierzał wzdłuż i wszerz naciskiem paznogci. Gładził i znów szarpał. Pozwalała na wszystko, nie dbając o ból fizyczny, w coraz sroższych obrotach, coraz obojętniejsza, jeszcze bardziej swobodna, aż spokojna, nieomal że znudzona!
Mówiła równym monotonnym głosem: — Pozwalam, bo pozwalam. Na co chcę. Ale nie pozwalam na żadne rugi, zmiany, awantury. I nie wolno ci znęcać się nad Kostryniem. — Tak powiedziała o ojcu, po nazwisku. Zdało się Zuzie, że pod naciskiem pieszczot Coeura stygnie, marznie, staje się taflą lodu, po której znowu ona sama, Zuza, spływa w udręce kroplami krwi.
— Nigdy nie wolno ci znęcać się nad papą. — W napięciu wszystkich mięśni kopnęła Coeura w ramię.
— Nie wolno mi, nie wolno — mamrotał Coeur, obiecywał z uśmiechem. Po czym dysząc łapczywie spadł ciemną, cynobrową twarzą między uda Zuzanny.
Gdy zamknęły się za nią drzwi pneumatyczne, Coeur rozłożył się na klubowym fotelu i zamknął oczy. Zapomniał o Zuzannie. Przepływała mu jeszcze przez żyły ciepłem szumiącym, lecz już o niej nie myślał. Nie umiał myśleć o jednej kobiecie wyłącznie. Łączyły się odrazu wszystkie w jeden zapach, w jedną cielistą masę żywą i elastyczną.
Dlaczego Zuza wspomina o Falkiewiczu?! Zawsze jednak wypaple i przyniesie coś nowego z miasta. Wytelefonował co prędzej auto, pojechał na kopalnię, przyszedł przez puste lokale Zarządu.
Stanek i Frydrych, dwa niezawodne brytany straży kopalnianej — na miejscu.
— Nie telefonować nikomu, że jestem na kopalni.
Poszedł przebrać się do łaźni.
Dyżurował tu dziś stary portier Supernak, szczęśliwy, że na dziś wypadł mu ten dyżur. Dziś przy kalendarzowym święcie dyżur liczy się za podwójną dniówkę.
Na widok Coeura portier zbladł, pochylił się i roztrzęsionymi rękami otwierał co prędzej łazienkę. Stare oczy Supernaka aż gasły od blasku dyrektorskiej postaci. Służył z namaszczeniem, na wyścigi. Przypadał do trzewików, ujmował świątobliwie końce spodni Francuza, wyślizganymi dłońmi rozwieszał najstaranniej czarną marynarkę na oparciu krzesła.
Dyrektor Coeur nie musiał czekać na wszystko jak pan dyrektor Kostryń. Supernak patrzył w oczy Francuzowi żarem wierności. Gdy spostrzegł jedno pochylenie głowy, całym sobą, wszystkim kalectwem połamanej osoby swej przysunął się z szeptem najusłużniejszym i wydał z siebie wszystko ofiarnie, od jednego zamachu!
Marzyło się Supernakowi, że sprawy te otrzyma z jego ręki kanonik: dostałaby za to żona pogrzeb bezpłatnie i to najlepszej klasy! Lecz na sam widok głównego dyrektora, Francuza, pana tylu baronów węglowych, przezwyciężył wszystko; we wszystkich uczuciach portiera nastało szczęście wierności. Wierność za darmo, bez żadnej nagrody od prawdziwego mocodawcy kapitału.
Supernak donosił pobożnie, o księdzu Kani. Że już lada dzień ksiądz ujawni się z wiarą. Knote wciąż tam przybiega. Widać i Kostryń macza palce w tych rzeczach. Radzili dziś Kostrynie z Kapuścikiem.
Coeur przerwał te wyznania niecierpliwym ruchem ręki.
Supernak więc przykucnął, na ile sztywna noga pozwalała, wpatrzony czujnie w policzki dyrektora. Do nadszybia nie odprowadzał wielkiego mocodawcy. Nie potrzeba, by ludzie widzieli. Oczami tylko dążył za stopą dyrektorską.
Przepadało to darmo, lecz w tych razach rzecz nie jest w nagrodzie, a w gorącej czujności. Dla największego mocodawcy kapitału wierność będzie za darmo.
Coeur wszedł na górny poziom nadszybia i spytał sygnalisty o nazwiska dzisiejszej obserwacji: nazwiska dozorcy nie dosłyszał, a tylko drugie:
— Starszy górnik Martyzel.
Uniesiona ku górze klatka jęła zjeżdżać powoli. Srebrne światło dnia wsiąkło w szyb. Oświecone karbidówką mokre dno windy objął cień połyskliwy.
Coeur machinalnie nadsłuchiwał: głuchy klask lin, tłuste mlaskotanie smarów, posuwisty szum dębowych kierowników raz po raz zalewała wilgotnym dźwiękiem woda perląca się pomiędzy kamienną cembrowiną.
Minęli już dwa poziomy upstrzone światłem elektrycznym.
Poziom trzeci!
Coeur sam otworzył bigle klatki. Gdy ukazał swą twarz sygnaliście podszybia, chłopak w łachmanach górniczych zatoczył się nieomal. Dyrektor zjeżdżał na dół rzadko. Raz na pół roku, raz na rok. Lub jeszcze rzadziej. Niemniej przeto każdy z górników poznałby go w jednym błysku sekundy wszędzie i zawsze.
Dyrektor Coeur uszedłszy parę kroków zatrzymał się przed czarnym napisem, wyciągniętym na białym łuku kopalnianego korytarza:
Świadom tutejszej tradycji, kazał umieszczać napisy owe na wszystkich poziomach. Otaczał je wszędzie należytą pieczą. Odwrócił się ku sygnaliście: chłopak odbijał znaki do nadszybia.
Gdy winda uleciała w górę, sygnalista wykrzyknął służbiście: — Szczęść Boże!
— No tak — odpowiedział Coeur marszcząc brwi. Nie mógł owego hasła górniczego wymówić po polsku. Opowiadał — no tak — lecz palcami dotykał daszka czapki.
Ruszył naprzód w stronę tak zwanego rozjazdu, to jest przecznic, na których wymijają się wózki z węglem. Spod bielonego, bitego w kamieniu chodnika ciągnęła się daleko dwiema odnogami czarna, nisko sklepiona noc, znaczona u podnóża swych ścian szarym zarysem wagoników.
Opadł tu dyrektora Coeura cichy, spokojny śmiech. Coeur nie gruntował nigdy uczucia wesołości, którego doświadczał przy wejściu do kopalni. Jak gdyby wesołość tę rodziła właśnie prosta mechanika, przeciągnięta przez dwudziestometrowe redeny, rozgniatająca skałę, ludzi i żelazo, a w gruncie rzeczy tak łatwra do zepsucia.
Minąwszy kapliczkę z świętą Barbarą, wyrżniętą w węglu (co roku piątego grudnia siedział tu przed nią w aksamitnym fotelu, podczas mszy uroczystej), zawrócił do stajen.
Mieściły się niedaleko głównego szybu w pobliżu tam wentylacyjnych. Dyżurny woźnica skoczył jak oparzony. Coeur uciszył go niecierpliwym ruchem ręki. Lubił to miejsce: języki, mowy, ludzie zmieniają się wszędzie, konie są wszędzie jednakowe. Koni tych nie wydawano już nigdy na powierzchnię. Stawały się pod ziemią mądre, pilne i wierne jak psy.
Przez wąską stajnię leciała struga świeżego powietrza od tam wentylacyjnych; z płaczącym, rzewnym rozgłosem niosła zapach siana i ciepłego gnoju w głąb kopalni.
— Niepotrzebna dobroć i nadmierny pożytek — pomyślał Coeur łącząc w tkliwym zbiegu przeciwstawień widok słabo oświetlonych zadów końskich ze wspomnieniem Zuzy.
Poklepał kilka koni, pierwszych z brzega, i poszedł przeciw prądowi powietrza na koniec stajni, ku białej dorodnej kobyle, którą pamiętał jeszcze z zeszłego roku. Sławna była ta kobyła zeszłego roku na „Erazmie“, albowiem, chociaż nikt nie wiedział gdzie i jak, udało się jej zejść z starym kopalnianym ogierem i źrebię urodzić pod ziemią.
Klepiąc ją głośno po silnym, ciepłym karku, zauważył Coeur w kącie żłobu wystający, spomiędzy sieczki zmyślny, ściągły łeb szczura. Coeur nie przestawał klepać, równocześnie jednak uniósł w górę swój czekan górniczy i nagle, jednym pchnięciem, przebił ów szary łeb gryzonia. Pospołu z ostrym, świdrującym piskiem spłynęły na sieczkę czarne szczurze źrenice. Coeur pogłaskał spłoszoną kobyłę, systematycznie dziurawiąc odwłok szczura. Teraz dopiero w trakcie tych sprzecznych czynności rozbłysnął w dyrektorze jasny, wyraźny pogląd: zobaczyć dane miejsce raz jeszcze dokładnie! Na trzecim poziomie, ósmy chodnik, na wschód od pochylni A. Przy starych ogniach.
Dokładne określenie miejsca napełniło dyrektora upragnioną pewnością siebie. Ze szczura pozostała w kącie żłobu krwawa szmatka. Ach tak, być mc że teraz właśnie, tam, w Wiesbadenie, rozwijają woskowane arkusze planów członkowie nowego koncernu?
— Szczęść Boże — uśmiechnął się do stajennego i odszedł stąd długim chodnikiem.
Ogarnęła Coeura wielka, sypka woń kopalni płynąca z głuchą ciszą czarnymi przewodami. Cisza owa posiadała granice swe i ramy. Niosła się jakby środkiem chodnika, brzeżona u dołu łaskotliwym spływem wody, przy czarnych pochylniach i upadowych jakoby nagle wstrzymana nieuchwytnym prawie wydechem głębokości. Z owych pochylni wypływał kamienny dźwięk podziemi: głos przyczajonych straszliwych ciśnień, trących się wśród pokładu pracą tysięcy i milionów lat.
Przez środek chodnika wywozowego, którym podążał Coeur, biegły szyny raz wraz występujące z błota w białym świetle karbidówki. Gdzieniegdzie mienił się pośród nich złotą rdzą stary nawóz koński.
Do pochylni A będzie stąd pięćset metrów? Coeur pamiętał znakomicie wszystkie cyfry odnoszące się do planów kopalni. Lecz teraz, teraz właśnie nie chciał pamiętać, ani o cyfrach, ani też o planach. Tylko iść. Iść przed siebie i słuchać jak układają się myśli beż wszelkiego udziału woli.
Do kroków dyrektora Coeura, miarowych i szybkich, mimo iż w gęstym błocie stawianych, dołączyły się nagle z zakrętu jak gdyby czyjeś inne kroki. Mocne, coraz mocniejsze. Rozgłośne i potężne. Prawie grzmoty.
To węgiel tąpał. Obluźniały się gdzieś na polach górniczych, pod drewnianymi kapami, na przecznicach, czarnych filarach, chodnikach i przodkach międzymolekularne związki pokładu.
Wiadoma rzecz.
Coeur przystanął: nie podobała mu się ostatnia transakcja dyrektora handlowego z dostawcami drzewa. Na stemple, na kapy, na oszalowania, na całą drewnianą obudowę dawali towar drugorzędny. A samemu nic się nie miało z tych transakcyj!
Tąpanie ścichło. Głos pokładów błąkał się jeszcze twardym, suchym echem po polach kopalni. W setnych głębinach ziemskich wymijał ciche płacze powietrza, zagarniał wieczne szepty wody i przepadał.
Aż oto ścichło wszystko. W ciszy, dzwoniącej czarnym milczeniem, przeleciała przez Coeura nagle pokusa niesłychana, najprostsza, pokusa zupełnego spokoju:
Zniszczyć to wszystko... — Wydało mu się, że tylko dlatego zabiega o Westfalczyków, tylko dlatego puściłby kantem Paryż, ażeby w końcu zniszczyć tutaj to wszystko. Nie o pieniądze chodzi! Nie o pieniądze, a przecież wszędzie za zdradę danej centrali płacili mu sowicie jacyś obcy Westfalczyczy. Chodzi też o pieniądze. Musi być ciągle coraz więcej pieniędzy.
Na śpikulcu górniczej laski, zahaczony o główkę gwoździa, trzymał się jeszcze strzęp szczurzego ciała.
Nonsens! Nie trzeba było wyczerpywać się tak z Zuzą. Po czterdziestce nie można. Wstrząsnął mocno latarką, łupnął Czekanem w twarde piętro i ruszył dalej. Od kroków Coeura huczały znów czeluście obu pochylni: trzynastej i czternastej. Dyrektor pamiętał je doskonale na planie: znaczone liczbami + 80‘45, + 42‘25 i druga + 68‘04, + 42‘35. Przyskoczył do wylotu pochylni i oświetlił miejsce karbidówką. Woda schwyciła suchy promień latarki, roztarła na śliskich kamieniach i już o parę kroków niżej zalała ciemnością.
Głuche korytarze zmilkły. Słychać tylko sączenie się strumyków i lekki dech powietrza. Raczej plusk! Czy też jakby delikatny rzut skrzydeł. Jeszcze mniej
W czarnych niezgłębionych rozkrętach korytarzy, pięter, chodników i kamiennych przecinek usłyszał Coeur nareszcie zupełną ciszę. Zwartą jak skała. W całej kopalni — jedna, olbrzymia, nieruchoma.
Ruszył naprzód. Tym samym chodnikiem przewozowym, głównym, prosto pod górę. Pamiętał z planu cyfry nachylenia: + 80‘20, + 86‘72.
Minął już i zostawił po lewej ręce pochylnię trzynastą i czternastą. A jednak wydawać mu się jęło teraz, iż zdąża w odwrotnym kierunku... Nieprawdopodobne! Cały chodnik główny, pochylnie, wiadome zakręty przecinek, bite w czarnej ścianie białe tamy wentylacyjne, upadowe, ziejące leniwym rudym kutzem, oświetlone nad pochylniami wypukłe stacje pomp, cała kopalnia bez szmeru płynęła naprzeciw...
Coeur przetarł oczy. Nie wierzył. Wiedział z praktyki górniczej, że to się zdarza pod ziemią: halucynacja. W danym razie typowa dyslokacja wszelkiej zdolności asocjacyjnej. Trzymając się linki drewnianego chodnika, począł biec. Lecz wtedy jęła kopalnia sunąć naprzód ze zdwojoną szybkością! Stanął i wsłuchał się: nie słychać było tąpania. Lecz wraz z dyrektorem przystanął i zatrzymał się cały górny chodnik przewozowy...
Uniósłszy w górę latarkę, trzymając się za serce począł znów biec. Biegł naprzód, coraz prędzej, tłukąc raz wraz głową o niskie rury dla sprężonego powietrza, o kapy i zastawy, póki nie runął w końcu na rozsypany piach, po lewej stronie chodnika.
Karbidówka zgasła. Z daleka tylko dolatywało ćmienie lampki elektrycznej, umieszczonej wysoko nad skrzyżowaniem torów. Zapalił uważnie karbidówkę, otrzepał ręce z piachu.
Oto, co znaczy wiek — słyszał nieomal te myśli, w lekkim szumie kopalni — przecież w Rumunii wszystko poszło odrazu i gładko! Prawda, to była nafta.
Lekkie, płynne, kapryśne. A w Belgii, gdzie był węgiel?! Przecież poszło!
Ogarnęła dyrektora pogarda dla samego siebie! — Masz się trzymać, masz się trzymać! — powtarzał samemu sobie.
Jął wspinać się pod górę kamienistym chodnikiem, rozciągniętym na wschód od wielkiej pochylni A. Szło się tedy, niby w czarnym do góry wyciągniętym rękawie. Po prawej stronie Coeura przypadały te* raz chodniczki 4, 5, 6, 7.
Dyrektor dążył do ósmego.
Tę część pola górniczego wybierała kopalnia od niedawna, brakowało tu więc trepów, schodów i najprymitywniejszych urządzeń odbudowy.
Przy chodniczku szóstym znalazł się jakoby w przecięciu ramion czarnego krzyża, który tworzyły tutaj korytarze kopalni. Od tego miejsca skradał się już w górę nader ostrożnie. Gdy stanął przy chodniku siódmym, zatrzymał się zdumiony: powyżej, chyba właśnie na ósmym, tak, tam, od starych ogni dolatywał miarowy odgłos.
Jak gdyby pracowano na ósmym?!
Zdjęło Coeura w tej chwili przerażenie nieopisane, że to już własne jego myśli, zamiary, plany kują tam w skale, same przez się działają! Sąsiednie chodniki raz po raz oddawały echo — donośne uderzenia, potem zaś tarcie pokładu; jakby ktoś dziury zakładał w węglu, przecierał i szykował do rozsadzenia.
Coeur pobiegł równoległym chodnikiem kryjąc za sobą światło.
Któż mógł kręcić się tam teraz na tym miejscu?!
Falkiewicz? Kostryń?! Czy który z Francuzów?!
Wyraźnie — dziury zakładano w przodku do strzału! Czyżby ktoś inny na własną rękę miał tutaj swoje plany!?
Coeur skradał się małą przecinką pod górę, krok za krokiem, bez szelestu, powoli. Niziutka ta przecinka podstemplowana drzewem prowadziła do przodka chodnika ósmego, przed stare zroby, oznaczone na planach wiadomym trapezem karminu.
Coeur dobrnął już nieomal do miejsca owych zrobów, prawie na przodek chodnika ósmego.
Zdrętwiał...
Pokład jakoby ruszał się tu swoim własnym życiem utworzywszy na przecięciu dwóch ścian szarą postać cienia, wlepioną w węgiel. Postać owa wnikała w ścianę, po przeguby, po łokcie, aż po pachy.
Coeur w ostatecznej panice rzucił się naprzód chwytając ową postać za bary. Runęli w tył gasząc ustawione na ziemi karbidówki. Długą chwilę zmagali się w nieprzeniknionych ciemnościach. Zawadzili rozpędem o jeden, drugi stempel drewniany, coś runęło, oberwało się obok, wgnietli się w miałki, ostry węgiel rozsypany po spodku chodnika. Poprzez deski, narzędzia wlecieli w kąt i w wodę.
Coeur spychał przeciwnika w szlam, wlókł pod prąd ścieku. Przeciwnik bulgotał pod wodą, z chlupotem wydobywał się na wierzch i znów zaciskał Coeura w potężnym uścisku. Bili się, gnietli, dusili na tym miejscu, jak gdyby właśnie bili się o czarne, wąskie przejście od starych ogni, póki nie dowiedzieli się wreszcie, wyczerpani do utraty tchu, co są za jedni.
— Dyrektor Coeur! Francuz! Ja jestem dyrektor! Directeur général! —
— Starszy górnik Martyzel!
— Mam przy sobie rewolwer, mogę zabić — zawołał Coeur.
— Nie jest żadna nowina — odpowiedział Martyzel.
I znów trwali bez ruchu w zimnym strumieniu wody. Pierwszy ruszył się Martyzel, by wyjść ze ścieku.
— Stać! — wrzasnął Coeur. Sam bowiem nie mógł drgnąć. Przytłuczona boleśnie noga utkwiła mu między rurami żelaznymi.
Wzdłuż ramion Martyzela, szyi, przez twarz, wokół tułowiu zaczęło posuwać się — jakby mięczak, czy krab oślizgły. To Coeur w ciemności obmacywał górnika, by go rozpoznać, zbadać i wreszcie mocno uchwycić za połę mokrej kurty.
Okazało się przy tym najgorsze, że obydwóm podczas szamotania zamokły zapałki. I lampka elektryczna Coeura na nic! Skazani byli na zupełne ciemności. Wobec takiego braku światła nie można wracać chodnikiem wschodnim, niskim, przez pół zawalonym, bez trepów, schodów, do tego przecinanym rurami.
Inną drogą: chodnikami z powrotem do pochylni A, i samą tą pochylnią, wzdłuż szyn.
— Bo jak inaczej?
Coeur nie mógł się ruszyć. Noga już zbrzękła mu między rurami, nie mógł jej sam wydobyć. Nie mógł się schylić, gdyż odrazu tracił równowagę. W bezradnej wściekłości wrzasnął znienacka:
— Coś ty tu robił, człowieku, o tej porze?! W niedzielę?!
Martyzel nie mógł tego wyznać wielkiemu baronowi kapitału. Ani nikomu chyba! Wyznanie bowiem leżałoby zapewne poza wszelkimi granicami wstydu klasowego! Starszy górnik Martyzel, na którego wypadła dziś, w niedzielę, kolej jako na dyżur kopalnianej obserwacji, zaszedł między innymi na pole swej roboty. Chodnik ósmy, na wschód od pochylni A.
Tu, starszy górnik Martyzel niby na mocy obliczenia zarobku, wózków, wydobycia, lecz w gruncie rzeczy, faktem de fakto, wcale nie dla obliczeń, a przez ciąg do tej pracy swojej... Przez ciąg do pracy, rzetelne nawyknienie, przez machinalność ciała i martwe a tak wierne spodobanie duszy począł gospodarować na swym przodku: szykować, kończyć dziury w skale zadane, założone do strzału na jutro.
Tak było właśnie! Ale nie mógł tego powiedzieć dyrektorowi przez honor klasy robotniczej, w tej zwłaszcza sytuacji przedstrejkowej, wilk strejków westfalskich, uczynkiem tu obecnym do nikczemnego łamistrejka upodobniony nagle!
Milczał.
Schwyciły go znienacka za gardło straszne pazury Coeura, w skroń nad oko wparła się zimna lufa browninga.
Wtedy Martyzel wyznał niewinnie i, zaiste, obojętnie. Dawno już obca mu była wymowna młodzieńczych ideałów. Przyznał się głosem drżącym w tych ogromach ciemności jak i co, i dlaczego. Jako pracował tu przez machinalność górniczego zawodu. Oraz, że zarobki są małe, gdy człowiek jest rodziną obarczony.
— Małe, małe, za małe.
Po czym, niby w nagrodę, czy jak? Dlaczego?! Z łaski, winy, nie myślał nad tym: schylił się, jął majstrować przy nodze dyrektora, pośród rur, łagodnie, dobrotliwie, aż ją w końcu wydobył.
Coeur westchnął wielkim szumem ulgi: — Mało, mało, zawsze i wszędzie mało!
Ruszyli naprzód chodnikiem ósmym ku pochylni w zupełnych ciemnościach, nie widząc własnych rąk, ani nóg, odzieży, ni postaci. Przestawali niejako odczuwać samych siebie. Jakby sunęli teraz w kutej czarnej nicości.
— Mówcie — rozkazał Coeur. — Muszę was słyszeć.
Martyzel nie mógł mówić. Najbłahsze słowo na myśl mu nie przychodziło, oprócz dziwnej błogości sumienia, której nie zdołałby żadnym słowem wyrazić.
Więc Coeur, raz po raz powtarzając:
— Mało, mało i mało. I zawsze tylko ostrużyny.
Wypowiedział po polsku, resztę zaś domyślił w sobie bynajmniej nie w języku którymś, lecz samym sensem myśli: autochtoni! Dla paru groszy przyśpieszają śmierć własną...
Posuwał się coraz ostrożniej i wolniej. Po pochylni schodzili na czworakach. Słabł. Już prawie nie mógł wlec za sobą nogi. Aż oto cała dokładnie pamiętana mapa tego miejsca kłębkiem szaro czerwonych linij spłynęła mu z oczu. Ocknął się w złotawym lśnieniu dalekiej lampki. Świeciła gdzieś wysoko nad instalacją pomp. Gdzież to będzie? Chyba, że czwarta upadowa trzeciego poziomu? Przymknął znowu powieki, by nie patrzeć, nie widzieć.
Chyliła się nad nim czarna, spocona twarz górnika, jakiegoś Martyzela? Górnika. Blada, błyszcząca, potem przekreślona krzyżem nosa i brwi, pod którymi ruszają się wilgotne, rozżarzone oczy.
— Comment, coinment va votre santé? — wyduszał z siebie Martyzel. Ze względów sanitarnych przemawiał po francusku. Oraz, aby w obcym języku uciec poniekąd od samego siebie. Gdyż zdobył się na uczynek najprostszy i oto wstyd mu było przed sobą. Zniósł dyrektora z pochylni, zwlókł przez takie wertepy, głuche, mokre przepaście. Wystarczyłoby tu przecie takiego kapitalistę potrzymać głową zanurzoną parę minut w pierwszym lepszym ścieku! I zostawić, opuścić i pójść dalej...
Prawość, wierność, sumienie! Że to przy wspólnej pracy na kopalni... Jałowa, twarda prawość, od której przed samym sobą czuł starszy górnik Martyzel aż niby prawie strach!
Coeur podniósł się powoli. Było mu znacznie lepiej. Mógł iść. Martyzel podtrzymał go pod ramię.
Przed sygnalistą podszybia udali głośną, bystrą rozmowę. Dla niepoznaki. Coeur tak przykazał, aby nie rozniosło się między ludźmi nigdzie o wypadku potłuczenia, zasłabnięcia, czy też zemdlenia naczelnego dyrektora.
Niedopuszczalna plotka!
Gdy winda podjeżdżała ku górze, gdy w pierwszych blaskach ciemnej słodyczy wieczoru jesiennego, który wobec mroków kopalnianych jest zawsze światłem, spojrzeli przelotnie na siebie, aż ich obu zatknęło.
Tak, tak, Martyzel przysiągłby, że owo doświadczenie etyczne było obustronne: coś niby, jakby bracia, zbiedzeni bracia, których znów światło dzienne na wrogów zamienia.
Coś strasznego, strasznego — na zewnątrz milczy się wytrawnie od tej myśli, gdy wewnątrz, w sercu ludzkim, wszystko krzyczy!! Przez drogę z nadszybia do lokalu Zarządu musiał przyznać Martyzel w duchu, że kasta kapitału ma swój wewnętrzny hart.
Bo cóż? Na placu „Erazma“ było pusto, od dalekich zwałów węgla przylatywała zwiewna ciemność pyłu łukowymi lampami prześwietlona, na kamiennym brukowisku i przy kotłowni nigdzie żywej duszy, ogromny cień kominów kładł wielkie, czarne pręgi daleko aż za tory kolejowe, nikt nie mógłby zobaczyć, niemniej Coeur stąpał równo, choć od każdego kroku mieniła mu się twarz.
Nie mogli w tych warunkach okrążać gmachu Zarządu, by wchodzić głównym wejściem. Trzeba było podążyć od tyłu, drogą najbliższą, pomiędzy lokalem drużyny ratowniczej a Izbą Zborną.
Niewygoda, gdyż w Izbie Zbornej spotkać można dyżurnego sztygara, więc niepotrzebny świadek. Mógł siedzieć w izbie, czy też patrzeć tylko ze sztygarskiej dyżurki, przez którekolwiek okienko. Wszystkie przecie kopalniane izby zborne są pod taką kontrolą okienek sztygarskich.
Lenora siedziała w kącie Izby w mroku, odziana bardzo odświętnie. Błyszczało jej na kapeluszu pozłotką, takie same złotości lśniły wedle paska. Udała, ma się rozumieć, że nic. Że tylko siedzi. Dopiero, gdy Coeur zwalił się po środku izby na nikłą postać Martyzela, Lenora wyskoczyła z ciemnego kąta do pomocy.
Pachniało od niej piżmem, jaśminem, gwoździkami, perfumą!
Starszy górnik Martyzel wiedział od razu, czym: zapachem niedzielnej prostytucji kopalnianej. Rzeczy te znane są od dawna podczas wszelkich redukcyj: w okresie tym wszystkie co lepsze dziewczęta zapewniają sobie w taki sposób pracę u sztygarów.
Jednak uczucia Martyzela na widok zachowania się Lenory wobec Coeura wzburzyły się, jak to zwał w swej praktyce psychologicznej, do poziomu biblijnego. Są to uczucia, w których brata się zbrodnia z miłosierdziem: gdy biedna dziewczyna kopalniana podtrzymuje i niesie, i cuci tego właśnie kapitalistę, który ją w przepaść spycha.
Coeur znów omdlewał z bólu.
Gdy posłali Lenorę po wodę, przeszło mu trochę. Odkrył twarz, dotąd pilnie zasłanianą, wpatrzył się w Martyzela i wyrzekł po francusku: — Nie powiem nikomu, żeś kradł. Kradłeś tam czas na kopalni. Nikt się nie dowie. Ale nie śmiesz nikomu mówić o moim wypadku! Zapamiętaj.
Martyzel skinął głową.
— Nie śmiesz nikomu mówić! Bo znów moi koledzy mnie wtedy mogą okraść... Był przecie teraz pan dyrektor całkowicie w ręku tych ludzi, a czuł się tak bezpiecznie. Starszy górnik rozcinał mu ciężki kopalniany but, którego nie można było ściągnąć z obrzmiajej nogi. Kopalniana dziewczyna przykładała na serce zimną, wilgotną szmatę. Francuz nie pozwolił zapalić światła. Dosyć go było przez szyby od łukowej lampy.
Leżał zwrócony twarzą do ściany, zakrywając się, by go robotnica nie poznała. Widział górnika i dziewczynę ledwie kątem spojrzenia. Dobrze mu było z nimi.
— Jak się nazywasz? — spytał Martyzela przez ściśnięte zęby.
— Starszy górnik Martyzel. Martyzel Józef, starszy górnik.
Coeur uniósł brwi i mimo bólu w nodze, uśmiechnął się: Martyzel — nie zapomnieć nazwiska. Wpłynąć zawczasu na zawiadowcę kopalni, by zostawił Martyzela na trzecim poziomie, na wschód od pochylni A. Na ósmym chodniku, aż do samego końca... Przymknął oczy.
Dziewczyna kopalniana kładła mu ręczniki na serce.
Cóż to dziś stanowiło Lenorze, ratować kogoś, gubić? Takiego urzędnika francuskiego, czy kogo bądź? Murarza, Pstrokońskiego, Machnika, wszystkich, albo nikogo? I cóż tu miał Martyzel do gadania?! Czemuż tu patrzył żałosnymi ślepiami?! Nie czuła wstydu za grosz!
Czego się wstydzić, gdy po takiej miłości i takim wszystkim jak było między Tadkiem a nią, ten, tam, ów właśnie Tadek lata za swoją panną? Kostryniówną bogatą?! I na balkonach Rady Kopalń i Hut ludziom się pokazuje?! A tu jest redukcja, idź sobie gryźć kamienie całą zimę. Zdychaj chyba, czy jak? Gdy Tadek w atłaskach dyrektorskich przebiera, w takich pięknych jedwabiach!
Dla tego faktu wiarołomstwa odrzuciła ręczniki mokre i zostawiła tu nagle Francuza w gabinecie dyrekcji. Niech zgnije i niech zdechnie zaraz tu w gabinecie. Dla tego wiarołomstwa znikła nagle spod ręki Martyzelowi i obleciała w koło czerwony gmach Zarządu.
Inaczej było wczoraj umówione przez strzałowego, Kurka Mariana z kamieniołomów, a inna godzina jest teraz.
Lenora zaklęła z głębi serca i z głębi wszelkiego wiarołomstwa, które mieniło się w jej zrozpaczonych oczach wszystkimi jedwabiami przeklętej Kostryniówny.
Pobiegła prosto na plac kopalniany.
Gdyby kto widział teraz, powiedziałby, że szuka kogoś pilnie. Skoro nigdy inaczej nie było i nie będzie na kopalniach, niech sobie ludzie myślą, co chcą!
Pan Sztygar Stasiak odchodził był już z placu. Już szedł pod rzędem ogołoconych wierzb z białym piórkiem na swym niemieckim kapeluszu. Szedł sobie wzdłuż nasypu poodal drutowanych parkanów erazmowskich. Oglądał się co prawda jeszcze tędy i tamtędy, może trochę z oskomą?
Tu go dopadła Lenorka, uderzając oburącz w plecy, w rozłożyste łopatki, lekko, lekko, jak w wodę.
Sztygar Stasiek, chłop już starszy, lecz twardy, względem zaś wiadomego procederu znany jest pośród dziewcząt kopalnianych nie od dziś. Od niego zależało albo przyjąć na płuczkę do zimowej roboty, albo odprawić z niczym. Takie jedwabie — takie!
Podeszli kryjomo tam, gdzie miała właśnie znaleźć chleb przez całą zimę i własne utrzymanie: do czarnego budynku sortowni. Zaszli od strony torów, nie rozmawiając z sobą, prowadzeni wzajemnie oczami. Myknęli cicho między wagony, cichutko przytrzasnęli wrota kolejowego węglowego wozu.
Odbyło się pośpiesznie, cicho. Załatwili, oparłszy się o schodki żelazne, piętrami prowadzące do góry, wśród zwojów, garbów, żelaznych łańcuchów, rusztów, sit wszelkich przeogromnych i oślizgłych pomostów — na których podczas pracy urobek dzieli się na kostkę pierwszą, drugą i trzecią, orzech i mały grysik.
Takie, takie jedwabie!
W sękatych objęciach sztygarowych, jakoby spadła Lenora w przepaście straszne, nad którymi trwał czarny firmament sortowni: gęste niebo, ponure, ogarnięte ramionami żelaza.
Wyleciała stąd wreszcie, utwierdzona przeciw całemu światu, ze łzami w oczach i z takim gniewem w sercu. Za parkanem „Erazma“ przewiało już Lenorę całkiem inne powietrze. Nie kopalniane. Miejskie.
O kimże to myślała, dążąc teraz ulicą Miedzianą w stronę ulicy Przemysłowej? O sobie, czy też o nim, Tadku, czy też o tym sztygarze? O ludziach, czy o sprawach? Myślała o biednej Supernaczce.
Lenorka biegła prędko po kocich łbach przeklętej Osady Górniczej, z jednym postanowieniem: przy święcie kupić ciastek migdałowych u Cieplika, albo nawet, jeżeli będą, z kremem. W białym pudełku, z czerwoną tasiemeczką. Kupić, przyjść na Zielone i powiedzieć: — to dla pani, a cóż to, czy nas nie stać? Czy nie pracuję, no?
Do Cieplika pod skwapliwym odgłosem wejściowego dzwonka weszła Lenora śmiało i powiedziała: — Proszę pięć ciastek migdałowych, albo lepiej dwa migdałowe a trzy z kremem?
A tymczasem od szyby wystawowej odrywa się masażystka Knote i w tym właśnie momencie podchodzi. Podeszła na tę chwilę, gdy Cieplik poprzez ladę podawał owe ciastka, trzy z kremem, dwa będą migdałowe, razem pięć.
Więc Lenorka struchlała.
Nie ta sama to Knote! W kapeluszu, z wstążkami, bez chustki, lecz w płaszczyku opiętym. Taka modna. Miała Lenorze do powiedzenia i zapomniała co.
Trzymała w ręku ciastko migdałowe, dała ułamać koniec.
— Co to miałam powiedzieć? No, więc właśnie! Tu masz list do Mieniewskiego — rzekła chrupiąc migdały. — Przyszedł przed dwiema godzinami ten list.
Ekspres.
Wpadały te słowa w Lenorkę, jakby w studnię. Każde kolejno buchnie, uderzy i zatonie.
— Młody Mieniewski jest właśnie u Kostryniów. Jeśli chcesz, zadzwoń lekko na dole i list oddaj. Jeśli chcesz.
— Chcę.
List był duży, koperta piękna, sztywna, w czterech rogach lakowana. Stała Dusiówna z tym listem na chodniku i oto nagle zapomniała, którędy stąd, z ulicy Przemysłowej, idzie się do Kostryniów? Czy przez Miedzianą, czy przez Trzeciego Maja, czy dokoła „Erazma“? Gdzie mieszkają Kostrynie i gdzie, co, jak, którędy wszystko się obraca?!
Zeszła w dół, ulicą Przemysłową, w stronę żeberka kolejowego, między hutą a kopalnią. Poszła zwykłą najprostszą drogą, we właściwym kierunku, wzdłuż sinego muru huty Katarzyny i już stanęła przed wszystkimi oknami tego pierwszego piętra, a wciąż trwało pytanie — gdzież mieszkają Kostrynie?!
Przez zapuszczone story nie było nic widać, choć świecili we wszystkich siedmiu oknach frontu, które każdy człowiek w Osadzie znał przecie doskonale.
Ulicą latał kurz, ludzie wracali z wałów, z wytartych łączek z dziećmi na rękach. Czasem przejeżdżał jakiś powóz kopalniany, albo nawet samochód.
Ogarnęły Lenorkę ze wszech stron te odgłosy, przeniknęły i znikły, ona zaś pozostała: oparta o mostek nad ściekiem, naprzeciw siedmiu złoconych okien, zupełnie pogubiona. Cofnęła się parę domów w górę, kiedy nadszedł policjant. Tłukł butami po bruku, a spod daszka spozierał zimnym spojrzeniem władzy.
Nie spuszczając z oka drzwi wejściowych cofnęła się Lenorka parę domów z powrotem w stronę parku Francuzów, pod ogromne, drutowane sztachety. Przez balaski i druty sztachetów leciały z głębi ogrodu ostatnie liście buków, grabów i dębów, i różnych drogich drzew.
Spodobało się to Lenorze nagle, jak nic w życiu: stać cicho pod parkanem, patrzeć we drzwi zamknięte i w cudze okna oświetlone, a tu liście niech lecą przed siebie na ulicę, na dachy, przez noc z wieczornym wiatrem. A z tymi liśćmi, w taką smutną niedzielę ubywa też z człowieka. Ubywa jedna chwila, druga, trzecia, ubywa pół godziny i więcej — wiele, dużo i niechby już tak zawsze!
Gdy oto, jakby właśnie wśród tych ostatnich liści otwarło się! Otwarły się wysokie drzwi, czerwień wewnątrz dyrektorskiego domu okazały, z czerwieni wybiegł Tadek!
Ciastka do piersi przygarnęła a w drugiej ręce list i niby kołowrotem wyrzucona przeleciała ulicę. I z wszystkich sił, nie obejmując wcale, nie chwytając rękoma, przylgnęła już do niego.
Nie mogąc nic powiedzieć.
Nie mogąc nic wyrazić.
Ani odetchnąć. Ani już nawet drgnąć. Tylko tak!
Tylko tak!!
Trzeba wielkiego szczęścia, że dom Kostryniów kończy się pustym miejscem w ulicy, że w lewo dalej idzie jakiesiś pólko, niczyje chyba, na nim zbakierowana brama z ciemną sionką pośród zapadłych murów i znów dopiero dalej strzępią się niskie domki osadnickie.
W tę sionkę wpadli Tadeusz i Lenora, tu dopiero objęli się za tyle godzin, choć nic przecie o tych godzinach oboje wzajemnie nie wiedzieli. Tu dopiero wygadał się Tadeusz do tego stopnia, że Lenora, silna przecie i mocna, zwisła w jego ramionach bez żadnej władzy, strasznym ciężarem wielkiego swego żalu.
Jak mu tam idą sprawy u Kostryniów, owe sprawy handlowe? Idą, idą, wino leje się przy nich doskonałe i światło, i salony, i jest ta panna, jak lalka, która nawet pomaga, lecz wszystko razem — czy wiesz co? Jedna straszna, obrzmiała, najcholerniejsza cholera!
— A ja mam list do ciebie — zachłysnęła się cicho Lenorka.
Wziął jej to z rąk, zobaczył w kącie koperty dostojny druk
— No więc widzisz, od ojca! — Wepchnął ów list do kieszeni od spodni i ucieszył się wielce. W dwójnasób: — Że to ty właśnie przynosisz ten list od starego. Zobaczysz, będzie dobry! Teraz chodźmy.
Dokąd? Ba, nie wiadomo dokąd. Zabawić się.
W Osadzie nie ma się gdzie zabawić. Karuzele już są zamknięte, bo już za późno. Jest jeszcze tylko przy Miedzianej strzelanie. Jeżeli nie zamknięte. Potem będzie za późno.
— Dokądże teraz wracać?!
Owiało nagle Lenorę ze wszystkich stron jak mrozem. Dokądże teraz wracać? Chyba, że nie ma dokąd, nigdzie nigdy nie wróci, nikogo z dawnych ludzi i nigdy więcej za żadne skarby nie zobaczy.
Więc wszystko jedno, poszli.
Na Miedzianą, aby trochę postrzelać.
Tadek chciał iść pod rękę.
Nie wypadało. Za nic! Lenora nie chciała.
Co innego przy sobie blisko. Można ile wlezie.
Szli więc ciągle przy sobie rudymi uliczkami, przy sobie, na zmienianą nogę, biodra stykały się zderzone szybkim krokiem i ramię przylegało ciągle do ramienia.
Jakiż to dziwny chód?! Gdy zbliżał ich ku sobie otwierało się w Lenorze szczęście, że o wszystkim za pomnieć. A gdy ich znów rozłączał, zapadała się w ciemność straszliwszą, niż dzisiejsze wspomnienie.
Tak doszła z swoim Tadkiem najszczęśliwsza a zarazem śmiertelnie przerażona do owego strzelania w budzie pomalowanej na biało i czerwono.
I tu znów zaraz o wszystkim zapomniała: me przez raglan: że to jej chłopiec w takim pięknym płaszczu. Czyż stała o bogactwa? Nigdy w życiu. Lec/ strzelał ku zadziwieniu wszystkich, którzy tu przegrywali stawki, gdyż strzelać nie umieli.
Nikt nie umiał, jak Tadek.
A taki śmieszny: jak gdyby sok wyrabiał w sobie. Sam sok celowania. Musiało przedtem strzyknąć mu coś przez zęby, czy jak? Dopiero, gdy strzyknęło, pochylał głowę nad flobertem, przymierzył się cierpliwie, przymrużył piękne oko i uśmiechnął się jeszcze, westchnął błogo, i masz! Zawsze trafił!
— Bo trzeba umieć strzelać, gdy się strzela — powiedział gdy już wyszli. Przy tym ujął Lenorkę wysoko, pod pachę. Dla czułego ciepła pod tą pachą prawie że podniósł w górę.
Zaprowadził na drugą przyjemność, którą kiedyś zaczęli, lecz jej nie dokończyli: na oględziny lotniczego aparatu.
Za biletami — dziesięć groszy od osoby. Odbywało się co prawda na podwórzu Rady Kopalń i Hut, lecz przecie Rada nie ma własnego monopolu na powietrze. Takie słowa, słyszane kiedyś dawniej, od ludzi o tej rzeczy, dodała teraz Lenorka, aby było przyjemniej.
Ledwie zdążyli na podwórze pokazu.
Tadeusz zapłacił kapralowi więcej, niż za dwoje: nie dwadzieścia groszy, lecz sześćdziesiąt. Mówiła o tym niedawno Karolcia Domagało: za trzydzieści od osoby ogląda się, a potem wsiada; kaprale zakręcają śmigę, motor warczy i jedzie się jak przez samo powietrze.
Ludzi żadnych już prawie; w oknach Rady ciemności; samolot cień rozkładał pod sobą dość rozmaity, gdyż nikły w nim raz po raz puszyste płatki śniegu.
Pod koniec niedzieli tak właśnie złożyło się szczęśliwie, iż spadł tu pierwszy śnieg.
— Na jutro wszystko będzie białe — zaśmiała się Lenorka.
Obejrzeli samolot, Tadeusz wytłumaczył rozmaite szczegóły, gdzie i co, i jak mieści się w tej maszynie. Wyspinali się po małej drabince i zasiedli do środka.
We dwoje!
Tu dopiero od chrzęstu w kieszeni przypomniał się Tadeuszowi ów list.
— Bierz ciastka — krzyknął Tadek przez ostry szum motoru — a ja zaraz przeczytam.
Objął ją mocno przez pół, rękę sklepił od dołu na kochanej piersi, czytał, Lenora jadła, przełknąć wcale nie mogąc: w usta, w gardle paliło ją to ciastko jak niegaszone wapno...
Pod bokiem i na piersi zelżały uściski Tadeusza.
Czytał ogromnie pilnie.
Patrzyła przed się, na rzadkie płatki śniegu, aż drżąca z przerażenia: pierwszy to raz od niepamiętnych czasów, od kiedy myślą mogła sięgnąć, stało się coś, że nie powiedzieć już nigdy, nie odrobić! Że rozpływał się od tego jej Tadek i znikał, i przepadał, choć teraz właśnie kochała go nad życie.
Nie patrzył na nią: czytał.
Nie przeszkadzało mu, że śnieg pada na papier i przesłania niektóre słowa czy litery. Czytał powoli drugą już z kolei stronicę sejmowego formatu, pisaną charakterem ważnym ustępów ojcowskiego pamiętnika.
Litery wielkie, szczerbate, coraz spadały z linii i spłoziły się w dół; wysiłek ręki ojcowskiej wlókł je znowu pod górę. Ach, wystarczyłoby może nawet samego kształtu owych liter, aby zrozumieć treść.
Treść żadna, bardzo przykładne słowa, wskazania i nauki. O ludzkości w tej ciężkiej, przełomowej chwili. O upadku autorytetu, który z powrotem, mimo wszystko, należy co prędzej odbudować. O położeniu kraju naszego na rubieży dwóch światów. A więc, o specjalnych, podwójnych tutaj obowiązkach: wobec ojczyzny.
Czy jest gdzie na świecie, do cholery, ojczyzna bez podwójnych obowiązków?
Wskazanie osobiste: Jakim masz być?
Miernym i pracowitym. Cierpliwym, ufającym. Konkluzje:
Tadeusz czytał w głośnym trzasku maszyny.
W konkluzjach następowały sumienne, schludne wyliczenia. Pół szczere, pół nieszczere. W których wypominano pozycje istotne ojcowskiego stosunku, zamienione na pieniądze, na cyfry, rozchody, wydatki i sumy. Grube, tłuste sumy ze staroświeckimi kropkami nad każdą jedynką.
Tak więc nie było rady.
Nie było żadnej rady!
Trzeba przestać kochać te stare, dawne lata i wspomnienia! Przestać do reszty wierzyć w ostry profil ojcowski, w wąskie, srogie usta wielkiego retora nędzarzy. A samemu przemazać sobie wszystkie lata wojny, zapomnieć, jak się trupy odrzucało i naprzód szło!
Tadeusz zmiął w swych zimnych dłoniach cztery sztywne arkusze ojcowskiego pisma, ugniótł z tego wszystkiego jeden ciężki pakuł, już miał wykrzyknąć: — a to ci stary głupi — gdy oto jakby nagle dostał kulą w bok.
To Lenora!
Wybladła i spłakana, i tak okrutnie czegoś nagle nieszczęśliwa, objęła go przez piersi.
Skulili się.
Dyszała mu nieomal prosto w usta, wargami, które drżały jakoby bez jej woli. Dyszała strasznym, przenikliwym żalem: — Tadek, Tadek, mój Tadek!!! Nie mam gdzie wracać! Że cię kocham, to nie mam już gdzie wracać, Tadek...
— A ja mam? — Od tego słowa jakby się w Tadeuszu rozdarło całe serce. — A ja mam? Powiedz, Lenorka, mam?
Mignęło im niebo nad oczami, przechyliło się w głąb i już ucałowali się na długo, długo, długo, razem przez zobopólne łzy i skośne płaty śniegu.
CZARNE SKRZYDŁA
TADEUSZ
WYDANIE II
PRZEJRZANE I POPRAWIONE PRZEZ AUTORA
|
A cóż, że stał policjant? Dwóch ich tu było: jeden przy drzwiach, drugi kręcił się, niby za interesami, po placu, tędy, siędy i znów do Izby Zbornej powracał delikatnie.
Niech będzie dwóch. I jeszcze więcej: tych trzech, którzy myszkują tu w cywilu. Niechta będą te policjanty razem z czterema siłaczami ogromnymi z drużyny ratowniczej, którzy — ciemne goliaty — obnoszą się pomiędzy wiecem milcząco.
Na tę siłę czujnie zgromadzoną miał Supernak jedno tylko: wewnątrz łaskawość, na zewnątrz jeszcze większe szczucie.
Przemawiał i zagrzewał wszystkich słowem zemsty, rękami przed się wytrząchał zgrozę położenia. Od tej gry wielorakiej tak mądrze z tylu lat prowadzonej nie patrzył już przed siebie, lecz daleko w samo słońce rozumu życiowego.
Wybłyskiwało cieplej, jaśniej, ile razy od ścian izby i z środka, i z kątów, i z placu wypełnionego ludźmi podrywały się wrzaski.
Izbą Zborną aż trzęsło. Krzyk twardy był. Niewiada, skąd go tyle w chudych gębach ludzkich. Darło się, pruło, piorunami wśród ciasnych budynków rozlegało. Przez cały plac aż po wysokie zwały węgla, gdzie deszcz zalewał echo łaskotliwym szmerem.
Wiec był zwołany na „Erazmie“ bez wiadomości delegatów, a tylko żywiołowo, z poduszczenia Dusia, Supernaka i ich Koła Czerwonego na kopanli. W nadziei rozszerzenia nastroju rewolucji, przeciw widomym znakom zaprzedaży świętych żądań robotniczych ze strony dotychczasowych władz Związku, a tam w Związku wiadomo, kto: ciemny Drążek na czele.
Działo się teraz w Izbie Zbornej przed drugą zmianą, to znaczy o godzinie drugiej, czyli czternastej. Inżynierzy i władze schodzą z kopalni, z zarządów, z biur i z wszelkich kreślarni na godzinę dwunastą. Dzisiaj wszystko zostało i czeka.
Przycichło wszędzie za jasnymi oknami władzy kopalnianej. Ale okienka sztygarskie do Izby Zbornej, te sztygarskie judasze, wszystkie wyzamykane.
Za całą straż, zostawili lakierowaną na biało i niebiesko Matkę Boską, która z pustymi rękoma wznosi się przed zakurzoną lampą na ołtarzu, w kącie Izby Zbornej.
Do niej zwracał swe słowa Supernak, gdyż całą rzecz obliczał głównie na kobiety. Stały przy mężach swych, górnikach, karowaczach, ramiarzach, ciskaczach, cieślach i tym podobnych zawodach kopalnianych, wstrząsane prawdą wyłuszczanej krzywdy.
W przemówie Supernaka nie było wiele sensu. Więcej mętu, niż wyraźnego ukazania. Ale ranami swymi wytrząsając i różne nawet wahania własne, całkiem jeszcze niedawne wspominając, umiał zagrzać tych ludzi jak nikt.
Wszyscy drżeli rozmiękłym duchem. Kobiety i mężczyźni, i przemądry Martyzel, bo patrzyli na niego, Martyzela, jaki podaje przykład.
Jeden tylko policjant stał słupem granatowym przy drzwiach pustych i poziewając przewlekle śmierdział wonią rządu. A palacz Szymczyk słuchał przemowy Supernaka i drżał osobliwie. Drżał teraz całe dnie i noce. Ze strasznego braku pracy i z braku wszelkiej dostępnej nadziei.
Drżał tak od czasu wieczora, gdy na kamiennych schodach Rady Kopalń i Hut dyrektor Kostryń wymówił słowo — łamistrejki — a potem konie Kapuścika po nich przeleciały. Zacisnęło się wtedy w palaczu Szymczyku i odwróciło nagle, raz na zawsze, mimo, że wcale nie wiedział co?
Dziś, mimo, że urząd tu sprawował, co napełniało zazwyczaj Szymczyka błogosławioną powagą, urząd zbierania na tych, którzy mrą za kratami, czyli „Mopr“, dziś za stołem urzędu tego, ustawionym przy drzwiach, by ludzie nie minęli bez datku, drżał palacz Szymczyk rąbkiem nowej nadziei: względem punktu, którym muszą kończyć się wszystkie takie wiece, ostatecznego punktu, jeśli zebranie szczęśliwie doniesie się do wysunięcia żądań: Przyjąć zredukowanych.
Gdy słowa Supernaka kierować się zaczęły w stronę świętej figury Matki Boskiej, zmartwił się Szymczyk. Nie chciał tu takich zwrotów. Zbyt wielkie rozjuszenie kobiet nastąpi. Gdy Szymczykowa zaraz obok stojąca westchnęła porywczo, nakrył jej usta dłonią.
Musiało to zebranie dotrwać aż do miejsca żądań! Choć znów tu, przy żądaniach, tkwiło inne niebezpieczeństwo: gdy do zredukowanych przyłączą wnioski o wszelkich bezrobotnych.
Stali pospołu, w łachmanach, wymoczeni udręką, w trykotowych pływackich koszulkach. Najbardziej oblepiali mówcę. Z ich pasiastych pstrych piersi w kolorową kratkę wylatał krzyk raz po raz.
Palacz Szymczyk nakrywał dłonią miedziaki przy arkuszu ofiarodawców i przepalone oczy odwracał z rozpaczą od bezrobotnych, gdzie?
W głąb Izby Zbornej, aż pod ściany szare, brudne, olejne: tam właśnie niemym rzędem ciemniało najstraszliwsze nieszczęście klasy robotniczej, głowa przy głowie, nieokrzesane chłopy, twarze chłopskie, ciągnące jesienią do kopalń, małorolne, bezrolne — nieustający kij w obrocie doli robotniczej.
Więc już nic: ani tu, ani tam! Najlepiej nigdzie. Palacz Szymczyk zamykał oczy, by nie widzieć jak rąbek nadziei rozchwiewa się w powietrzu.
Ocknął się wtedy dopiero, gdy na stół mówcy wyskoczył młody Duś.
Sygnalista.
Wszystko jakoś okrzepło na jedno słowo Dusia rzeczone głosem przekonania: — Towarzysze!
Duś Jan, sygnalista nadszybia w kopalnianych portkach, w takiejże wysmolonej kurcie. Twarz Dusia Jana wytarta, wysmolona tak samo jak grosz miedziany, z oczami, które świecą po sam brzeg powiek, napełnione monetarną jasnością.
Duś wartkim słowem zaraz doskoczył do żądań. Mają być wysunięte żądania i nawet zaraz muszą!
Na to słowo oczy Szymczyka zlepiły się jak do błogiego snu.
Umilkli wszyscy, wszędzie.
Na głos tych żądań: Wrócić zredukowanych! Zatrudnić bezrobotnych. Wszystkich!
Nawet koła linowe na szczycie przebierały wolniutko żelaznymi szprychami, jakby w czarnych promieniach najwyższego koła kopalni mdleć już poczynała ze strachu moc i władza obrotu.
— To już nie organizacja, to nasz żywioł, towarzysze, przemawia tu obecnie — krzyknął Duś.
Byście się, każdy jeden, czuł żołnierzem światowej armii pracy: wasz żywioł robotniczy! Wobec ciemnych faktów nic już nikomu nie zostaje, jak walczyć poza Związkiem! Wysunąć żądania po za tą organizacją po stokroć zmurszałą obecnie, a jak nie, to strejk! Stanie wszystko i „Erazm“, „Flora“, „Paryż“, „Katarzyna“, „Irena“!!
Z krzykiem wymieniał nazwy. Ach, owe nazwy dalekich miast, lub też nieznanych kobiet, miłośnic kapitału, które sławnymi czyni swą krwią nieszczęsną klasa robotnicza.
Po okrzykach Dusia poszły z piersi zebranych okrzyki. Nawet Martyzelowi, któremu obca już była wymowa młodocianych ideałów, zdało się w tej chwili, że jakby świętość zbiorowa pręży się we wszystkich zawołaniach.
Byłby ich Duś poprowadził swym słowem, gdzieby chciał, zwłaszcza, gdy zapewnienie padło, że na innych kopalniach wszędzie to samo mówią i tak samo wiecują. Aż oto, głos rozlega się nagle i niespodzianie z żółtej gumowej paltociny, która zjawiła się w środku pustych drzwi tej właśnie Izby Zbornej. — Nieprawda towarzysze! Fałsz, fałsz wierutny. Wierutny fałsz, szanowni towarzysze!
Kto potrafi zawołać takim warem przekonania? Tak dosadnie namaszczonym głosem? A przy tym żeby mu zaraz żyły na szyi poczerniały? Tak zdoła przemówić jeden tylko człowiek w Osadzie, sekretarz Związku z wystrzyganym gwoździkiem czerwonym w klapie gumowego płaszcza, Alojzy Koza.
To jest przekleństwo organizacji: przeszpiegi!
Którzy to znów donieśli Kozie ot zebraniu, którzy?
A skutek? Judaszowe okienka sztygarskie uchyliły drewnianych okiennic, po równym brukowisku głów przeleciały od razu cienie — już się ludzie zmącili i nie słuchają.
Koza? Wcale nie uznał za stosowne na stół wyłazić, trybunę sobie robić i przemówienie zasadnicze wyciągać. Nic podobnego! Szeleszcząc gumowymi połami płaszcza postąpił parę kroków naprzód, od niechcenia. Pustka przed nim powstała. Ludzie rozsunęli się uprzejmie. Sami.
I co? I zaraz wstąpił w oną pustkę, świadomym krokiem władzy. Jako władza od razu przepowiedział, że teraz są dwie drogi.
Zawsze a zawsze dwie, czyli że żadnej nie ma!
Koza zaś widzi dwie i wcale się nie straszy. Głosem to podaje obrażonym, wielką krzywdę ma z tego, że mówić o tym musi, zwłaszcza do bezrobotnych, którzy jako że zawsze politycznie chwiejni, przez wszystkich pozostaną wypluci.
W myśl ewangelii przecie, do jasnej cholery!
Takie były sposoby Kozy. Wierutny fałsz, a to znów ewangelia, a to wypluci! Niby szacunek, a jakby cię zarazem ciężko po mordzie tłukli.
Zakończenie?
Koza nie czeka na nic. Jakby miał Związek w nosie, i górników w nosie, i kopalnię w nosie, a tu przemawia tylko z pobudek miłosierdzia, chociaż głosem gromowym.
— Sekretarz Związku, to znaczy ja, sonduje na razie opinię delegatów kopalnianych! Wszystko inne, czy tam postanowienia jakieś w sprawie strejku, to warcholstwo! Sami wiecie! Żadne mi tam żywioły jakieś, ale organizacja wszystko ma postanowić, czyli że Związek!
Przekrzywił sportową czapeczkę (gdyż jej był nie zdjął wcale) z lewego ucha na prawe i dodał, już wychodząc: — A znów jeżeli chcecie być zgniłą szlachtą z końca osiemnastego wieku, to już nie moja rzecz! To będziecie żywiołem.
— Nie moja rzecz — huczał przez gęste strugi deszczu, wesoło, obraźliwie, aż do budynku łaźni, wciąż dymiącego od spodu białą parą. Tu ukrył się za węgłem w towarzystwie dwóch jeszcze bezrobotnych.
Nie należało się im właściwie: lecz za wstawiennictwem Związku dostali jeszcze „zaspomogi“ i tak służyli zewsząd najlepszą wiadomością. Szpiedzy organizacji.
Koza odprawił ich po krotce słowami władzy: — Jesteście mi narazie niepotrzebni, możecie iść.
Nasłuchiwał przez fukającą parę, choć był już pewien swego: w Izbie Zbornej szumiało nadmiernie, gadali teraz wszyscy naraz.
Do niczego nie dojdą.
Tu za węgłem, samotnie, na własnej osobności ocierał twarz, bynajmniej nie chusteczką, lecz rękami. Przy czym martwił się wszechstronnie: w obliczu kopalni za jej losy i swoje, i za cały przebieg obecnych kryzysów, które nie chciały jakoś spleść doli marnej sekretarza z upartym kierownictwem kapitału.
Jedno pewne, co widział wszędzie: opinia robotnicza wrzała już przeciw posłowi Drążkowi do najwyższego stopnia.
Koza działał od rana właśnie w tym kierunku, atoli zawsze w zupełnej lojalności: poobiegał te żywiołowe wiece na kopalniach. Co się gdzie złego działo — stłumił. W zupełnej lojalności mógł donieść Drążkowi o usposobieniu masy robotniczej i że w powyższych warunkach kierownictwo ewentualną akcją strejku wymknie się z rąk Związku. A zatem trzeba zmienić warunki: partia musi stąd zabrać posła Drążka. Musi!
Z tą myślą wleciał Koza i wbiegł, i wtargnął do sekretariatu Domu Ludowego: na trzecie piętro, mocno poturbowane przez ostatnie posiedzenie delegatów, lecz znowu poprawione. Zastał tu posła Drążka, samego.
W doskonałym humorze? Taki głupi wieloryb partyjny na starość nigdy nie wie, co mu i skąd grozi. Gały porasta tłuszczem. Ty się tu kręcisz w ukropie, zmiatasz mu proch spod stóp, a taki hrabia partyjny pachnie poranną kawą, w kątach oczu ma jeszcze białe mleczko z nocy i przegląda burżujskie gazety.
Koza runął za biurko, na fotel z wojłokowym krążkiem (słodycz pracy biurowej!), a Drążek nogę na nogę zakładając: — Macie tam dużą pocztę na biurku, choć na ogół wcale nic ciekawego!
Tyle ci ma do powiedzenia poseł Zagłębia i to w podobnej chwili!
Koza mówi o sytuacji zaczynając od słów, w tym razie prostych chyba i najodpowiedniejszych: — Nie mogę nic przed wami, pośle, obwijać w bawełnę.
Wasza osoba, towarzyszu pośle...
Koza zaczyna mówić wszystko, szczegółowo.
Z trzeciego piętra widać podwórko gimnazjum żeńskiego. W której to szkole niestety, nie skanalizowanej, omal że dziecka nic miał Alojzy Koza ze starą posługaczką.
Deszcz leje po żałosnych drzewkach gimnazjalnego ogródka. Od czasu do czasu przebiega jakaś dziewczynina, w uczniowskim fartuchu wzdłuż śliskiego chodnika, widocznie do klozetów.
Kozie dobrze wiadomo, że klozety są na końcu podwórka, o czym pisało się już nieraz pod rubryką Higiena, w tygodniowym Głosie Osady.
Za tym podwórkiem wznoszą się dziurawe, ospowate ściany lichych domostw, po czym znów widać dach, na który ile razy Koza spozierał stąd, podczas związkowych czynności, tyle razy rozlegało się w nim jedno pełne słowo: pałac.
Dach domu pogięty, cętkowany arystokratycznie, pod którym mieszkają Kostrynie, ze swą jedyną córką.
Nad dachem owym wznosi się pięć ogromnych kominów wiadomej wszystkim huty „Katarzyny“. Na widok których w chwili ciężkich rozterek moralnych rozlega się czasami w sekretarzu następujące oderwane od wszystkiego zdanie: — I cóż to komu szkodzi?
Z kominów owych leci teraz przez deszcz ogromna płachta dymu. Leci, rozsuwa się w powietrzu tak szybko i dokładnie, że można ją smakować aż tu, na trzecim piętrze. Jest słodkawo-kwaśna.
Koza wyłuszcza gorzką prawdę posłowi Drążkowi, gdy oto!... Nie wiadomo, kiedy się to stało?
Szeroka twarz posła znalazła się tuż przed oczami Kozy, patrząca w oczy sekretarza spojrzeniem cierpliwego wołu, nie zaś partyjnego człowieka. Twarz owa cofnęła się powoli, a przed nią, tuż pod sam nos sekretarza Kozy wysunęła się pięść. Zaciśnięta, ogromna, potworna. Grube włoski tej pięści niemile dotykały rozchylonych warg Kozy.
Pięść trwała zrazu spokojnie. Po chwili jęła drżeć. Drżenie to przekształciło się w szereg drobnych, niebawem coraz prędszych zamachów.
Po czym nad pięścią słowa: — Mordę rozbiję! Rozbiję mordę. Słyszysz? Śmierdząca pluskwo! Będziesz mnie partią straszył? Ja cię nauczę partii! Co ty, Koza, wyrabiasz tu pode mną, jak ryjesz, podkopujesz, jak podrywasz, to ja wiem nie od dziś. Ale zdałeś ostatni egzamin tu, w tym Domu Ludowym, na tym samym piętrze, w czasie ostatniego posiedzenia delegatów. Kto mnie tu na klucz zamknął?! Otóż teraz moja nauka partyjna — pięść!
Pięść posła Drążka błyszcząca ciemnymi włosami uniosła, w górę koniec nosa Kozy.
— Dość całego gadania: mordę ci porozbijam. Gnido! Mordę ci porozbijam na dziesięć kwaśnych jabłek. Zęby w spluwaczce zostawisz. O, tam, w kącie, przy piecu, w spluwaczce tego Domu Ludowego, który na waszych kościach, bydlęta, wystawię! Na com cię wziął z twej biedy? Z twojej nędzy parszywej i za biurko posadził: żebyś służył, ty, psia krew, zdechłe ścierwo!
Jedno potężne kopnięcie posła wywaliło spod sekretarza krzesełko.
Ciepły kwadracik filcowej podściółki zatoczył się daleko aż pod piec i oto Koza zawisł niejako na swej własnej kamizelce, zgarniętej mocno w ręku Drążka, którego druga ręka, ogromna, groźna, w potężną pięść ściśnięta, sterczała wciąż przed nosem połyskując włosami.
Sekretariat, kalendarze na ścianach, wielki kałamarz na biurku, mapy organizacyj zawodowych, wszystko to trzęsło się od krzyku.
— Wcale nie dla formy — ryczał Drążek — to wcale nie dla formy! Będę walił po mordzie, żeby morda bolała! — Trząsł Kozą, wznosił go i opuszczał, wreszcie cisnął na kanapę.
Dopiero teraz przyszedł biedny sekretarz do przytomności. Zerwał się, skoczył na równe nogi, świszczący i zjeżony nagłą poniewierką.
— Ja — wrzasnął głosem zwycięskich swych zgromadzeń i urwał....
Drążek od biurka zamachnął się, aż szyby zadzwoniły. Coś z szelek czy guzików oberwało się przy portkach poselskich i już leciał. Towarzysz poseł z pięścią wielką, jak kamień wysoko uniesioną, biegł by bić w mordę!
Koza zawył przeciągle, załamał się, padł na kolana i zapłakał.
— Siadaj, draniu, i ucz się — warczał Drążek. — Dowiesz się, głupcze, wszystkiego, żebyś wiedział, co się dzieje, żebyś się rozeznawał, a nie żebyś był wart wiedzieć, co się dzieje. To jest pierwsze. Dowiesz się całej prawdy, boś tu jest u mnie w organizacji pies na posyłki i dopiero masz się nauczyć, jak zostać człowiekiem. To jest — dwa.
W punktach od trzech do siedmiu wyliczone zostało narazie: — Co do strejku, harmonizować się będziem, póki co, z nastrojem mas. Puścimy wielkie wiece wszędzie, gdzie się da, teraz my sami, przeciw kapitałowi. Skoro już na to przyszło. Ludzie muszą nam znowu zawierzyć a kierownictwo akcją strejkową musi pozostać u mnie. W ręku. W moim ręku. Na końcu, tak siak czy też inaczej, pójdzie się na kompromis. Więc trzeba działać w słowach, a nie w wyraźnych punktach. A dlaczego kompromis? Dlatego, że jak ty, tak samo każdy da se tu mordę rozbić, iecż sam nikogo nie ugryzie. Dlatego Dom Ludowy będziecie mieli normalnie, wielką piękną budowlę, hipoteki do spłaty nie będzie znów tak dużo; i zostanie tutaj coś, a nie tylko wasz pysk! Na waszych kościach dom ten wybuduję, co jest właśnie najlepsze!
Poseł Drążek odwrócił się od sekretarza plecami, na znak, że dłużej gęby 3trzępić nic warto w tej sprawie. Zatrzymał się przed oknem. Umilkł.
Sekretarz ani drgnął.
— Patrzę na ciebie, Koza, dawno i nie od dziś — zaczął znów Drążek nie odwracając się od okna.
Więc niby czymże patrzył, tyłem? Wystarczało, gdy plecami pouczał teraz tego zgniłka.
— Dopiero muszę cię powoli wyprowadzać na człowieka. Z którego względu siedniesz sobie tu pilnie przy biurku, wypiszesz na papierze związkowym, że wobec takich to a takich incydentów uważamy rokowania za zerwane. Do Rady Kopalń i Hut to wypiszesz na ręce ich prezesa, Kostrynia. I sam mu to zaniesiesz tam naprzeciw’. Tam w Radzie, na posiedzeniu z kapitałem, pary z gęby nie puściłeś, ani tu z delegatami jednego słowa przytomnego. Więc tam temu hyclowi, Kostryniowi, z którym ja mogę się chamrać, ale nie ty, baranie, od siebie, niby prywatnie, od siebie, od takiego głupiego Kozy wyrazisz swoje oburzenie klasowe. To już mi potem nie będziesz przez palce przeciekał! No, więc pisz.
Poseł Drążek nie wcześniej odwrócił się od okna aż usłyszał stuk maszyny. Wtedy dopiero zbliżył się do Kozy z właściwą, bardzo godną łaskawością.
koza bowiem przepisywał już rzeczony list na maszynie, a zarazem płakał. Gęstymi łzami przechylając w bok głowę, by nie padało: mokrotą na papier czy też na klawisze maszyny.
Łzom poseł Drążek nie dowierzał jeszcze, sądził jednak, że jest to już pierwszy objaw skruchy.
— Musisz jeszcze, to sobie powiedz z góry, wiele takich łez wylać, nim wyjdziesz na człowieka. — Przystanął w pobliżu piszącego i paznokciem przejechawszy wzdłuż równiutkiego rozdziału Kozy pośród ryżych ulizanych włosów dodał: — Nauczyłeś się dopiero pisać na maszynie. Artykuły układać i temu podobne. Siedzisz tu sobie w cieple, czysto, cóżeś myślał, za darmo?!
List podpisali prawomocnie. Drążek wielkim czerwonym językiem zakleił kopertę, oddał Kozie i jeszcze raz spojrzał spod nawisłych powiek.
Koza dobrze zrozumiał. Cichutko przy wieszaku wdział na siebie mokry, gumowy płaszcz, zapiął wszystkie guziki, drżącymi palcami obrównał pasek, stanął na środku sekretarskiego pokoju i zaczekał, póki wzrok posła jeszcze raz w tę stronę nie padnie. Wtedy zaś napełniając oczy świeżymi łzami wyrzekł prostym, najwierniejszym głosem: — Dziękuję, panie pośle. Bardzo wam, towarzyszu pośle, dziękuję.
Towarzyszu, a zarazem panie!
Dość, czy może za mało, czy też może wystarczy?!
Koza schodził z trzeciego piętra jak pijany. Szczęście, że chociaż nie wykończona jeszcze i wciąż pełna gruzu, miała ta klatka schodowa drewniane poręcze.
Przemykał się wzdłuż muru, mimo woli bielił sobie zmoczony płaszcz gumowy o ścianę i płakał!. Nie głupimi łzami mokroty, jak przed posłem, lecz jak płakał kiedyś, na czwartym pokładzie kopalni Flory, jeszcze przy rynnach ruchomych Rinneisena, gdy pełzać musiał z opuchłymi nogami, do końca filaru górniczego, w zimnej wodzie po kostki, dwanaście, potem dziesięć godzin na dobę!
W Radzie Kopalń i Hut, zaraz na, samym wstępie w przedpokoju, rzekłbyś zapomniał o wszystkim, co go dziś spotkało.
Trudno, każdy człowiek ma swoje szaleństwa. Cóż wielkiego? Jedna chwila miłej nieprzytomności wobec tego zakroju bogactwa, wobec potęgi wyliczeń i władzy potężnej.
Gdy oddał wizytówkę
Redaktor Głosu Osady,
ugięły się pod nim nogi.
Na Rany Boskie, co ważniejsze? Drążek, własne zęby w spluwaczce sekretariatu na trzecim piętrze, czy ojciec panny Zuzy, prezes Rady Kopalń i Hut, dyrektor Feliks Kostryń?!
Czy za murami partii wiernie, wiernie do śmierci z pięścią Drążka pod nosem, czy jakieś inne, lepsze własne życie?...
— Pan dyrektor prosi — służący Rady Kopalń i Hut, stary, kulawy zdrajca, Ciołek Maciej, uchylił drzwi.
Koza minął na palcach pierwszy pokój, w którym stukały na maszynach biuralistki, minął drugą większą kancelarię, gdzie w kółkach papierosowego dymu urzędował pogodnie pan Skierski i oto nacisnął drzwi następne, podwójne.
Biurko, nad nim owisła twarz Kostrynia, dwa klubowe fotele po bokach. W środku pokoju, zapewne na stole, lecz Koza widział ją w pustej niejako przestrzeni, błyszcząca, ciężka popielniczka.
Niby mała gwiazdeczka.
Sekretarz Związku, Koza, nie przedstawił się, nie przypomniał dyrektorowi, nie powiedział — dzień dobry — nie ukłonił się.
Nic.
Na dwa kroki od biurka przystanął, z tej odległości cisnął list na zieloną bibułę prezesowską.
Teraz, teraz, w okruszynach sekundy przechodził czas na okazanie oburzenia klasowego. Niestety! Zamiast oburzenia, wykrzyknął Koza:
— O tak! Wy tu za tymi murami, złoconymi, my za murami klasowej krzywdy robotniczej!
Idiota — pomyślał Kostryń usłyszawszy patetyczne słowa sekretarza. Dyrektor przypuszczał, że okrzyk o murach złoconych będzie wstępem, po którym nastąpi właściwa przemowa. Gwoli wysłuchania jej podniósł się nawet — lecz Koza znikł już w drzwiach.
Rzucony przez sekretarza Związku na czyściutką bibułę biurka list otworzył dyrektor Kostryń li tylko gwoli sprawdzenia. Ma się rozumieć, zerwanie! Wiadomość tego rodzaju należało w każdym razie przepunktować, odczekać. Kostryń drżącymi palcami wsunął sobie do ust trzy cukierki eukaliptusowe.
Od chłodu smołowego czy też zapachu cukierków czerwone łezki trysnęły z dyrektorskich oczu.
Ty zrywasz — pomyślał z uśmiechem, dobitnym, jakby tu Drążek stał blisko, przed biurkiem — a ja sobie pójdę linią Coeura. Na razie, obaj zawracamy. Tak, tak, tak, wierzymy w strejk....
Ucieszył się. Z wielkiej, skrytej radości zadzwonił przeciągle trzy razy, oznaczało to pana Skierskiego.
Tymi samymi drzwiami, co Koza, lecz jakże płynnie, gładko, cicho, zjawił się przystojny pan Skierski.
— Panie Skierski — wyrzekł Kostryń w pluszczącej deszczem ciszy gabinetu — czekają nas bardzo ciężkie czasy. Teraz już musimy być ciągle w pogotowiu.
Na czym polegać mogło pogotowie pana Skierskiego? Kostryń jednak potrzebował teraz od swych podwładnych czułości, ufności i wiernych spojrzeń. Wiedział, że słowa o pogotowiu powtórzy Skierski wszystkim maszynistkom, manipulantom, całemu personelowi Rady Kopalń i Hut. Ci woźnym. I tak dalej, aż do chwili powszechnego ustalenia obrażonej godności Rady Kopalń i Hut.
Gdy w kwadrans potem wychodził z Rady, stwierdził przelotnie, że stare wypróbowane sposoby nie zawodzą.
Maszynistki pisały na maszynach, aż powietrze dzwoniło, urzędnicy podnosili się znad biurek dla złożenia ukłonu patrząc przysięgłe w oczy swego dyrektora i prezesa.
Lało jak z cebra, nie mniej Kostryń nie wytelefonował sobie auta. Z Rady Kopalń i Hut ruszył do domu piechotą. Miał w tym wiele i bardzo różnorodnego wyrachowania: aby widziano jak rzekomy wróg ludu, troskami obarczony, idzie przez deszcz. Aby wzbudzić uczucie solidarnego demokratyzmu wśród podwładnych urzędników. Nade wszystko jednak z przyczyn cichej, wewnętrznej radości, płynącej z poddania się wyższej woli. Woli Coeura.
Dyrektor Kostryń miał wrażenie, że idąc piechotą odrabia zło, spełnia akt skruchy, odwraca ciosy, które już ściągał był na siebie.
Na obiad przyszedł do domu za wcześnie. Zrobił to świadomie. W okresach niepewnych nie powinien był „dom“ rozeznawać się w psychologii postaci głównej.
Pozostawić sobie należy niejakie furtki. Nieprzewidziane wyjścia. Dla zmylenia czujności żony, a nawet Zuzy, którą zmylić było wcale nie łatwo, miał dyrektor pewien specjalny sposób bycia. Określał to sam przed sobą słowami: jak we śnie.
Na przykład dziś: przyszedł w nieoczekiwanej godzinie. Nie zdejmując mokrej jesionki udał się w kapiącym kapeluszu do salonu, zabrał stamtąd nuty, pulpit, zawlókł to wszystko do swego gabinetu i tu, chociaż nie zanosiło się na żaden kwartet, gdyż Coeur miał wykręconą nogę — zaczął ćwiczyć.
Partię drugich skrzypiec z kwartetu Schumanna.
Po pół godzinie rozległo się niespokojne pukanie.
Kostryń nie odpowiedział. Podczas systemu „jak we śnie“ można nie odpowiadać.
Potem znów wołano na obiad. W czasie systemu „jak we śnie“ nie słyszy się żadnych pukań, ani wołań. Dopiero głos i instancje Zuzy miały prawo wyrwać Kostrynia z osobliwego stanu, którym osiągnął już jednak, czego pragnął: najbliżsi siedzieli za stołem, przy obiedzie, jak struci.
Zjadłszy obiad poprosił Zuzę do siebie, do gabinetu.
— Przyjdź tam z czarną kawą.
Pani Stanisława chowała właśnie owoce do kredensu. Usłyszawszy życzenie męża zatrzymała się z srebrną tacą przed otwartymi skrytkami, jak gdyby w pół drogi. Po chwili dopiero zwróciła ku mężowi twarz, mimo ciemność ponurego popołudnia, jaśniejącą przepięknie światłem, urodą, po prostu wzniosłością. Złociste włosy błyszczały jej nad czołem.
Rzeczywiście, medalion, zirytował się Kostryń przywodząc na myśl efektowne określenie Coeura.
— A mnie nie prosisz? — spytała Stanisława.
Nie odpowiedział.
Po przykrej i brutalnej scenie w bibliotece Staszica oraz długiej, późniejszej w łóżku, kiedy po posiedzeniu wrócił w nocy od Coeura, ustaliło się w Kostryniu niespodziane zgoła przekonanie, że wszystkiemu winna jest właściwie Stanisława.
— Czy ciebie nie proszę? — podchwycił po długiej pauzie pytanie Stanisławy. — Nie, kochanie — dodał w1 drzwiach — proszę Zuzę.
Przez strugę wody, odgłosy huty dochodziły do gabinetu Kostrynia o wiele słabsze, elastyczniejsze i rozciągliwsze.
— Moje dziecko, chciałem z tobą pomówić.
— No, tak.
— Nie chcę tych spraw poruszać z matką.
— Bardzo słusznie.
— Dlaczego bardzo słusznie?!
— Skoro nie chcesz, musisz mieć jakieś ważne powody.
— No tak, nie chcę matki martwić.
— Bardzo słusznie. Martw mnie.
Kostryń spojrzał na córkę, przestraszony. Nie imały się jej żadne sposoby indagacyjne. Metoda „jak we śnie“ nie mogła tu mieć żadnego zastosowania.
Zuza siedziała na kanapie, z nogą na nogę wysoko założoną, utleniona na rudo. Jak zawsze, w najstosowniejszym obuwiu, szaro, ściśle a najstosowniej ubrana. Z czerwonych, ukarminowanych ust, malutkich jak serduszko ptaszka, puszczała kółka dymu.
Siedzi tu teraz z nogą na nodze założoną, foremna i układna. Czyż nie powinna zostać żoną ministra Przemysłu i Handlu?! A już co najmniej jakiegoś podsekretarza stanu przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych?! O ileż przewyższała matkę, mocny Boże?!
Kostryń przechylił głowę żałośliwie i rozpoczął długie ojcowskie wywody, pełne uświęconego kłamstwa. Ze wszystko urządzał i naginał do tego, by rodzinie, — a przede wszystkim tobie, moje dziecko, na niczym nie zbywało. Jeżeli chodzi o walkę o byt w tych trudnych stosunkach tutejszych, o niczym nie wiecie, wszystko staram się sprzed drogi wam usunąć, nigdy nie obarczając was.
Zuza zmieniła pozycję na kanapie rzucając niespodzianie: — Dalej?
Kostryń umilkł. Zawstydził się.
Patrzyli na siebie, przez mrok pokoju mijali się gładkimi spojrzeniami. Gdy wspomniał o domowym ognisku, musiał co prędzej spuścić oczy, źrenice bowiem Zuzy jakby go poparzyły.
Zaczerwienił się do własnych myśli. Może to nie on sam, może to tylko jego własne myśli, niewiadomym sposobem, tak kierowały Zuzą, że to ona, Zuza, administrowała całą przyjaźnią z Coeurem? Urządzała tennisa, pierwsza wymyśliła kwartety, w których sama nie grała nigdy.
Dobrze, że rozległy się na korytarzu posuwiste kroki i głos medalionu: — Czy macie dosyć kawy?
— Ależ dosyć — krzyknął niecierpliwie Kostryń.
Miękkie kroki odeszły.
Przysiadł się do córki. Tuż obok, bardzo blisko.
Jak gdyby całkiem inny: cichy, spłoszony, smutny.
— Wiesz — zaczął — że mam właściwie pół na pół wymówione miejsce.
Ku wielkiemu zdziwieniu nie odnalazł w oczach Zuzy żadnego wrażenia. Dopiero po chwili żachnęła się mówiąc: — Zapewniam cię, że wedle mego przeświadczenia nikt nie ośmieli się wymówić ci miejsca na „Erazmie“. — Odsunęła się w drugi kąt kanapy.
Kostryń rozśmiał się krótko i radośnie, przekonany stanowczą intonacją córki. Po czym nagle spuścił głowę pełen wstydu. Skromnie wyjaśnił, o co mu chodziło. Gdy w obawie, jakby to powiedzieć, gdy w obawie o wszystko poczyniło się pewne kroki poniekąd przeciwne istotnym planom Coeura.
— Czyim? — syknęła Zuzanną.
— Coeura — rzekł Kostryń cicho.
— A cóż nas Coeur obchodzi?!
Nie odpowiedzieli sobie na to pytanie.
— Nie chodzi o osoby — martwił się Kostryń — a o rzecz samą, o rzecz, którą trzeba koniecznie odrobić. Skoro chcą, a wszyscy, wszyscy teraz chcą, to będą mieli już ten swój strejk. — Mówił zamykając oczy jak gdyby nawet w mroku nie chciał patrzeć na to wstrętne słowo: strejk.
— Więc będą mieli. Ale odrobić należy to, co się zawiniło. Należy odrobić moje fałszywe stanowisko poprzednie a sprowokować tych, którzy i tak będą rozbici.
— Rozumiesz przecie, że ojciec twój, czy chce, czy nie chce, musi tutaj rządzić się także i podstępem. Tym, co ludzie wrodzy nam a bezmyślni nazywają podłością.
— Rozumiem doskonale.
Wysunął wolno naprzód rękę, uniósł z podołka córki zimną jej dłoń i ucałował. — — Otóż — szeptał cichutko — przebywa tu obecnie ten, jakże mu tam, no, syn starego, Tadeusz Mieniewski. Bardzo kręci się wśród tutejszych partyjników. Znają go wszyscy i może nawet myślą, że ma jakieś zlecenia od starego leadera. Daruj, że o tym wspomnę, ma tu nawet stosunek, miłosny stosunek z dziewczyną kopalnianą, niejaką Eleonorą, dobre imię? Eleonorą Duś. Ode mnie z „Erazma“ już ją wydaliłem.
Zuzanna wstała. Cóż ją mogło obchodzić, z kim jakiś tam Tadeusz Mieniewski ma miłosne stosunki?! Uzmysłowiła sobie wyraźnie, że ojciec prosi ją o to, co już dawno chyba, i jeszcze raz ostatni w niedzielę załatwiła z Coeurem sama...
Spóźnia się ojciec z głupimi intrygami, na tle owego Włazolinu, — żeby to tu w mieszkaniu na jakimś kawałku podłogi wypróbować, potem urządzić pokaz, na przykład w sali koncertowej, na pierwszym piętrze Rady Kopalń i Hut. Uprzednio zawiadomić anonimem szanownych towarzyszy i niechże patrzą, jak to syn leadera, co ich od strajku odmawiał, froteruje posadzki u kapitalistów.
Oto, co skromnie, z żałosnym westchnieniem wyłuszczał Kostryń córce.
— Zasadniczego znaczenia nie ma taka rzecz — twierdził wstydliwie — ale rozumiesz sama, iż w chwili wrzenia taki szczegół wyprowadza przeciwnika z równowagi, kompromituje?!
— A cóż ma do rzeczy, że młody pan Mieniewski ma tu jakąś dziewczynkę?
— Tamto znów, ta kochanka, łączy się z czym innym. Tamto są znowu komuniści. To się jakoś tak dziwnie, dziwnie rozgałęzia, tak nieuchwytnie przenika jedno w drugie, korzenie ma dalekie.
— A cóż na to twoja informatorka, Knote? Cóż mówi Knote?
Kostryń niedbale machnął ręką.
Zuza dotknęła ojca w ramię:
— Nie wstyd ci dla takiego głupstwa zamykać się ze mną na klucz i przykrość robić matce?!
Szczypnąwszy struny skrzypiec położonych na biurku wyszła z przykrym, uśmiechem. Trącone kwinty zabrzmiały czyściutko. Kostryń przysłuchiwał się dźwiękowi z bezmierną ciekawością.
Ach tak — udało się!
A przy tym, jeżeli chodzi o wyrównanie pewnych pobocznych rachuneczków z starym Mieniewskim, to wyrównanie nie najgorsze! Sprawdzić jeszcze, czy młody blagier ma przynajmniej te jakieś zaprawy w odpowiednim stanie.
Kostryń zebrał się do Knote. Mokrą jesionkę, w myśl teorii „jak we śnie“ zostawił w gabinecie na krześle. Wziął futro. I czapkę futrzaną. Trzeba w końcu przebaczyć tej Knote. Nie przeciągać struny, zwłaszcza obecnie, gdy zależy na świeżych wiadomościach od Drążków.
Zastał masażystkę, jak właśnie pragnął: w szpitalnej bieli.
Dziś, gdy tyle przebaczenia miał w sercu, biel owa, czysty, gładko sprasowany kitelek — przypominała dyrektorowi pierwsze poznanie z Knote. W okresie wojny światowej, podczas tłumienia epidemii tyfusu plamistego w łączności z Komitetem Biskupim.
Na widok dyrektora — w futrze wyglądał szeroko, mężnie i barczyście — Knote zawstydziła się.
Przepadał za tym. Okazało się jednak, że na razie zawstydziła się nie z oczekiwania, ale z obawy. Wskazując na ceratową kanapę wykrzyknęła: — Tyle dziś miałam wenerycznych wypadków! Skąd się to bierze, panie dyrektorze, doprawdy już nie wiem. Ci ludzie chyba w końcu nawet węgiel tu pozarażają?!
— Więc umyj się od razu w sublimacie!
— Dawno zrobione — odrzekła Knote.
— No, więc chodź!
Przyszła do niego. Objął ją wilgotnymi rękawami futra, objąwszy zaś zadziwił się, jak chyba nigdy jeszcze od czasu poznania. Knote, która na każde zawołanie lgnęła do swego dyrektora szczelnie, sama mówiła kiedyś — jak ameba — nie potrafiła dzisiaj przylgnąć. Ani wklęsnąć odpowiednio, ani płaską się stać, a potem znów ciepłą, pożądliwą i przytulną.
Po prostu — nic!
Głowa ją boli?
Nie.
Może coś zjadła?!
Nie.
Kłopoty?!
I to nie.
Więc nie zwracać uwagi?
— Ma się rozumieć. — Słowa te wypowiedziała głosem wysokim, cichym.
Trzeba babę przejednać, ucieszył się Kostryń. Wsunął ręce, po swojemu, za biały fartuch na piersiach. Rzecz osobliwa: piersi Knote zachowały całkowitą obojętność. Trzeba kobietę rozgrzać!
Kostryń jął opowiadać w tym celu, co czeka teraz miłego gościa nyży! Jaki doskonały pomysł, jeżeli chodzi o gruntowną kompromitację bezczelnego smarkacza i warchoła.
— Froterka, rozumiesz to? Publiczna froterka! Więc pokaż mi te gary w końcu!
Przeszli do nyży. Knote pierwsza, nie truchcikiem wiewiórki, lecz dokładnie, sumiennie, jak się idzie na dyżur szpitalny.
Obok odkrytych garów leżało na parapecie okienka mnóstwo pudełek blaszanych z tą właśnie pastą. Widocznie gotową do użytku. Kostryń wąchał pudełka, jedno po drugim, nader badawczo. Knote patrzyła przez ten czas w małe, ciemne, deszczem zalane okienku nyży.
— Co ci jest? — spytał nagle dyrektor. — Czemuś taka nieswoja?
Bez odpowiedzi: wzrok poczciwej Knoci wlepiony obojętnie w zalane deszczem okno.
— Co ci jest? — spytał Kostryń po raz drugi obwąchując pudełka.
— Nic mi nie jest, Feliksie.
Wyrzekła dziś słowo — Feliksie — nie szukając żadnej aprobaty w jego oczach, głosem wysokim, cichym, równym, po prostu zagrobowym!!
Kostryń schrypł. Zmąciło mu się w oczach. W jednej ręce trzymał jeszcze pudełko, drugą szybko, brutalnie, wtargnął pod suknię masażystki.
Trwała nieporuszona, z straszliwym uczuciem w swym poniżonym ciele. Jak gdyby pająk przebrzydły wnikał w nią łapczywie.
— No, co, no, co, moja Knote? Powiedz nareszcie!
— Otóż to właśnie, Feliksie, że teraz myślę tylko o śmierci. To. Czy moja wina, czy tylko takie czasy teraz idą, nie wiem. Czy z ciebie i z przejść naszych ta nauka przyszła? Mam ci nawet powiedzieć, że na ten temat płakałyśmy razem z twoją żoną, przy masażu!... Myślę tylko o śmierci.
Kostryń głaskał, pieścił jej ciało, Knote stała cierpliwie, posłuszna, niczym zwierzę.
Wpatrzona w mokre szyby, wstrząśnięta przerażeniem i wstrętem a jedną tylko myślą ożywiona: że Kostryń ulęknie się owych myśli o śmierci, skłamanych zresztą, nieprawdziwych!! Za którymi rozścielony jest ogródek księdza Kani na Zielonem, wszystkie zioła posłuszne, cicha rozmowa w starej karczmie na hałdach i męskie, święte miłosierdzie.
— Cóż za głupstwa o śmierci?! Skądże jeszcze to znowu? — warknął dyrektor. Przyciągnął masażystkę jeszcze bliżej, wydobył portfel, wyłuskał cicho z przegródki banknot stuzłotowy.
Knote, zamiast ucieszyć się, zapłakała gorzko. Płaczem wysokim, śpiewnym, cichym, jakby „zagrobowym“.
— O cóż znów, o co, o co?!
— Żebyś wiedział, Feliksie — zdążyła wyznać w końcu — że obie teraz tak płaczemy. Obie. Gdyż obie jesteśmy bardzo nieszczęśliwe.
— Gdzie znowu, jakie obie?!
— Twoja żona, Feliksie, i ja — wyznała godnie Knote.
Przyobiecała zrozpaczonej Stanisławie, że pogada, że wstawi się do męża, czyż nie wstawiła się? Płakały, owszem, płakały niedawno razem przy masażu, gdy Knote opowiedziała Stanisławie o dziwnym księdzu Kani, o prostej wierze prostych górników, którzy z nauk i kazań szlachetnego fanatyka czerpać mogą tyle nadziei, osłody, ulgi i otuchy.
Kostryń słuchał. Czyżby się obie porozumiały jakoś w końcu?!... — Cóż znowu za wspólne płacze i zwierzenia?!
Puścił Knote, gdy mu przez łzy oświadczyła, iż zwierzeń żadnych nie było. — Masz tutaj sto złotych na kuferku — dodał i z okrzykiem — powariowały baby! — wyszedł z pracowienki.
— Cóż to za jakieś wspólne żale gorzkie odprawiacie z Knote? — spytał wieczorem w sypialni żony. Nie cierpiał tej niebieskiej sypialni, podobnej do buduaru w sztuce Madame sans gêne. Właśnie na sztuce tej, podczas trzeciego aktu, doniesiono Kostryniowi swego czasu, że stary Mieniewski unicestwił wszelką możliwość kompromisu na komisji mieszanej w ministerstwie.
— Gorzkie żale? Nic nie wiem o żadnych żalach, nie mamy chyba jednak powodu do specjalnej radości.
Pani Stanisława leżała już w łóżku. Nawet w łóżku umiała leżeć inaczej, niż wszyscy: spoczywała uroczyście.
Dyrektor wzruszył ramionami. By zmienić temat rozmowy, spytał po chwili o nie wyczerpaną nigdy, jeżeli chodzi o kłopoty, dobroczynną bibliotekę Staszica? Naturalnie, jak zawsze przed każdą solidniejszą awanturą w Zagłębiu, wielki ruch, drobni urzędnicy pchają się jeden przez drugiego, wypożycza kto tylko w Boga wierzy?...
Stanisława nie odpowiedziała czyniąc jeden ż Swoich przepięknych gestów śnieżnym ramieniem.
— Doskonale — przerwał Kostryń. Po czym uprzedził żonę, co do wizyt Mieniewskiego młodego. Rzecz zgoła niewinna, chodzi tu o wypróbowanie pewnych, zdaje się zresztą niedołężnych pomysłów, ale wynik może być zabawny.
— Wytłumaczyłem to już Zuzie. Mieniewski próbować będzie u nas jakichś tam swoich past. Wciąga mnie w to. Rozumiesz, że nie należy odmawiać od razu.
Tak samo, jak w rozmowie z nim, samym Zuzanna, dorzucił na koniec: — Dalej?
I tu znów scena! Całkiem niespodziewanie dzika, nieprzytomna scena!!
Stanisława wyskakuje z łóżka. W długiej nocnej koszuli jedwabnej. Żeby też musieć myśleć przy swej żonie zawsze o teatrze i do tego najgłupszym! Chwila ta przypomina Kostryniowi któryś akt Rigoletta. Takie to oklepane. Gdy owa Firdyginda jakaś, zgwałcona czy tam jak, wylatuje z kulisy w długich nocnych jedwabiach i pada przed ojcem na kolana. Przed starym błaznem. Myśli się podczas tego, że mogłaby mieć te jedwabie trochę więcej przezroczyste.
Są przezroczyste! Kostryń dawno już nie widział tak swej żony. Od szybkiego przebiegu wysokiej postaci cieniutki jedwab przylgnął szczelnie do ciała oznaczając wyraźnie kształty.
— Nie pozwolę — błagała Kostryniowa — na żadne wizyty.
Wiedziała najdokładniej od Knote, co się święci w Osadzie. Tu w Zagłębiu, a specjalnie w Osadzie Górniczej. A przede wszystkim na „Erazmie“.
— Żadnych intryg, żadnej gry politycznej czy jak sobie to tam nazywacie, żadnych Mieniewskich, młodych, czy starych. Jedno jest do zrobienia i ja to zrobię, i wszystko wyjaśnię! Jako twoja żona, zarazem matka Zuzy: porozumieć się z Coeurem! Poczciwie i po prostu. Wyjaśnić wszystko.
Dyrektor spojrzał mimo woli, czy żona nie klęczy na twardym i nie odciska sobie kolan. Byłoby rzeczywiście szkoda tych pięknych kolan.
Źrenice pani Stanisławy rozszerzyły się tchnąc wilgotną, promienną jasnością. — Błagam cię, zaufaj mi, zaufaj memu taktowi.
Czerwone spojrzenie dyrektora zaciemniło się. Przez żyłkowane białka przeleciał mętny brud. Kostryń ścisnął żonę za ramiona, podniósł, popchnął i rzucił na pościel. Zaszumiało mu w uszach rozkoszą wielką, gwałtowną, jak kiedy bił Knote w kancelarii Huty.
Szamotali się w niebieskim świetle stylowej sypialni, aż nagle: — Poniewierasz mnie — jęknęła pani Stanisława.
— A poniewieram, poniewieram, poniewieram — odpowiadał cichutko — poniewieram.
Już dawno go nie było a jeszcze uparty szept mężowskiego głosu szeleścił Stanisławie w uszach.
Cały następny ranek przepłakała w swym ulubionym miejscu, w salonie, za parawanem z pierścionków od cygar. Cóż teraz pozostaje? Usuwać się, nie wchodzić już nikomu w drogę. Poza porami jedzenia starała się nie bywać w domu. Czyż mało było pracy w bibliotece?! Pracy i ukochanej samotności!
Tu, w bibliotece, rano, w ciszy czarnych, płóciennych tomików, ustawionych wysoko aż pod sufit, powzięła decyzję: rozmówienia się z Coeurem.
Przygotowała sobie nawet w tym celu kilka powieści ukochanego pisarza, chociaż; też Francuza — Pawła Bourgeta. Dla nabycia, czy choćby tylko odświeżenia sobie pewnych płynniejszych zwrotów konwersacji francuskiej.
Z ściśniętym gardłem czytała głośno tom Bourgeta w nadziei, że napotka tam wreszcie jakąś odpowiednią rozmówkę. Najgorsze, że rozmowę z Coeurem trzeba uzyskać przed ewentualnymi zaburzeniami na „Erazmie“.
Napisać list, bilecik, to będzie najprościej.
Miała już napisane trzy takie bileciki na brudno. Z błędami. Zuza mogłaby to z1 łatwością poprawić, tyle obcuje z Coeurem. Nie: pani Stanisława nie umiała już spokojnie myśleć o Zuzie. Po ostatniej rozmowie z córką?
Musiało już być coś osobliwego w atmosferze Zagłębia, co ciężyło na wszystkich ludziach, rzeczach, stosunkach wzajemnych i sprawach...
Gdy wieczorem pani Stanisława spotkała Zuzę w salonie, ze wstydem, lękiem powiedziała córce, co dyktował macierzyński obowiązek.
— Ty wiesz, Zuziu, że się do niczego nie mieszam. Choć chcecie potem zawsze, bym za wszystko odpowiadała. Nie mieszam się już dziś zupełnie do spraw ojca. To jednak muszę ci powiedzie z racji owego pomysłu tych jakichś pólek doświadczalnych, froterki, czy też prób, czy bo ja wiem? Muszę cię ostrzec. Młody pan Mieniewski, który tu był już u nas kiedyś na kolacji, nie jest właściwie, jak przekonaliśmy się, człowiekiem z towarzystwa.
— Jak to nie jest?
— Nie jest z naszego towarzystwa. — Pani Stanisława zarumieniła się. — Ma stosunek ze zwykłą, prostą dziewczyną kopalnianą.
Pani Stanisława nie skończyła jeszcze zdania, gdy Zuza jęła krzyczeć.
— Czyście powariowali? Wszyscy mnie ostrzegacie, mama, ojciec. Czy ma to być reklamą dla chłopca? Idiotyzm!
Taki właśnie idiotyzm uczepi się człowieka! Od pierwszej chwili, zaraz podczas rozmowy z ojcem, zapamiętała Zuza doskonale imię i nazwisko tej donny pana Tadeusza Mieniewskiego: Eleonora Duś.
Gdy spotkali się później z synem leadera w buduarku na herbatce, nazwisko to — Eleonora Duś — nie przestawało brzmieć w uszach Kostryniównej. Tak natarczywie, iż w pewnej chwili, bez żadnego powodu, omal nie powiedziała głośno przed siebie, w gładziutką głębię lustra, odbijającego postacie jej i Tadeusza pochylone nad stolikiem z herbatą:
— Eleonora Duś.
Oczywiście, Zuza opanowała się. Za dużo niesmaku rodziły te zestawienia. Znała przecież tych ludzi, tę rozmaitą biedotę, hutników, robotników, górniczki„ Jak można było w ogóle zejść tak nisko! Brud, pot, brak wszelkich warunków higienicznych, choćby tylko techniczna praktyka takiego stosunku...
Kostryniówna zatrzymała się przed otwartą szafą swego buduarku. Wyciągnęła stamtąd powoli drelich służącowski, przeprany, używany zazwyczaj przez donajętego frotera. Komplet w biało-niebieskie paski.
Tadeusz wyciągnął po to rękę. Ale Zuzanna nie oddała mu drelichów od razu. Cóż to ją zatrzymało? Właściwie nic, a może tylko pospolita zazdrość, że są ludzie, którym jest wszystko jedno, czy drelich, frak, czy manikura, czy ręka wyślizgana od łopaty.
Tadeusz uśmiechnął się uprzejmie.
— Wolałabym — rzekła poważnie — żeby się pan tak nie uśmiechał. Bo pan się śmieje jak człowiek, którego tutaj nic nie obchodzi.
— A cóż ma mnie obchodzić specjalnie tutaj?
Chciała mu odpowiedzieć trafnie i złośliwie, a rzekła tylko: — Może pan ima rację.
Przebrał się w ów komplet w łazience i tak już pił herbatę w fagasowskich drelichach na pistacjowej kanapce.
W mniemaniu, że Zuzanna szczerze zajmuje się sportem, mógł dzięki takiemu kostiumowi z łatwością pokazać odpowiednie partie mięśni, wyrobione odpowiednimi ćwiczeniami.
Niezmiernie charakterystyczną gulę przy łokciu od tennisa; różnicę między łydką prawą i lewą od gry w piłkę nożną; długie, muskuły na piersiach i plecach od fechtunku. Zuza przypatrywała się tym pokazom nie bez niesmaku. Młodzieniec „uwydatniał się“ jakby na sprzedaż. Gdyby były targi na niewolników czy coś takiego, to kto wie? Na takim targu mógłby bezsprzecznie uzyskać wysoką cenę. Zdziwiło Zuzę, że w danej chwili istotnie patrzy na Mieniewskiego, jakby go mogła nabyć dla siebie. Zmarszczyła nagle brwi wobec cynicznej myśli: gdyby chciała, kazałaby Coeurowi dać żądaną kwotę i kupiłaby sobie takiego Tadeusza Mieniewskiego.
— I cóż pan sobie teraz u nas wyrobi? — spytała podkurczając stopy pod siebie.
— Powiem pani, aż doprowadzę kwadraty posadzki do takiego połysku, że będę się mógł w nich przejrzeć.
Kwadratów owych było ośm, w ośmiu różnych tonach zaprawy: cytryna, heban, orzech, mahoń, limba, cedr, palisander i gruszka.
Kiedy na drugi dzień, po południu, mimo iż znowu ciemnawo było, przejrzał się Tadeusz w swych kwadratach, odpowiedział Zuzannie, co sobie tu wyrobi.
— Wyrobię sobie, proszę pani, może trochę wolności. Gdy kłóciłem się o to z moim starym, nazywałem nowy pomysł wynalazków ucieczką. Sam wynalazek jest głupi, ale dlaczego rzeczy mądre wynosić nad głupie. Nic do takich nieszczęść nie prowadzi, jak właśnie rzeczy mądre. Mówiliśmy już o tym przecie. Na przykład praca?
Sapał ciężko trąc dawnymi szczotkami od konia, jeszcze z wojny światowej — barwne i coraz bardziej lśniące kwadraty posadzki.
Zuza przypatrywała się dziś tej robocie z uczuciem ulgi i jakiegoś przewrotnego dosytu. Tadeusz pracował szybko, zgrabnie, co sprawiało Zuzannie fizyczną nieomal przyjemność. Im prędzej wykona swą robotę, tym prędzej zostanie ośmieszony... I to jak! Więc trzeba się teraz bawić tym widokiem, bo to wiecznie trwać nie będzie i skończy się wkrótce. Otóż to!
— Ja to ujmuję, proszę pani, po swojemu. Z amerykańską dosłownością. Proszę wziąć dla przykładu chociażby tych dwóch naszych starych: jakież to mądre rzeczy wyczyniają?! I co? I nienawidzą się z tego powodu. A czy im tu brak czego? Wszystkiego mają w bród! Od starych naszych idzie to kolejką, i na dół. W całym Zagłębiu ma pani to samo. Dobra, majątku, bogactwa wytwarza się tu do cholery! I wszyscy tutaj właśnie chodzą głodni, nieszczęśliwi. Moja teoria buddystycznych trzech minut, to jest spojrzenia na rzeczy w oderwaniu się od własnych namiętności, święcić by mogła tutaj niebywałe triumfy. Włącznie do pani!
— A cóż pan o mnie wie? Nic pan nie wie. Nikt o mnie nie wie. — Czy żeby mu zaimponować, czy aby okłamywać siebie samą, zaczęła „gęsto“ mówić o sobie. Że się nudzi i to jest jej zasadniczym zajęciem. Zresztą nikomu nie wierzy. Ludzie nic ją nie obchodzą. Z przyjemnością pomiata ludźmi. A kiedy odechce się jej wszystkiego, bo wygląda to wszystko wspaniale, ale w gruncie rzeczy... Otóż kiedy odechce się jej wszystkiego, zabije się, zastrzeli.
— Tak, drogi panie. — Po cóż ta ironia z „drogim panem“. Nigdy nie myślała o samobójstwie. Raz, drugi, kiedyś tam z początku, kiedy wracała od Coeura. Bo przecież poszła do tego Coeura nie dla Coeura, a tylko żeby się nazywało, że Zuza Kostryniówna może w Osadzie Górniczej wszystko, co chce. Później dopiero wynikły z tego praktyczne korzyści. Dopiero z powodu tych praktycznych korzyści myślała o samobójstwie: przez niechęć do samej siebie.
Zawstydziło teraz Zuzannę, że się tym chwali, a nie wspomina właściwej przyczyny.
— O samobójstwie myślą wszystkie panny — odpowiedział Tadeusz, zasapany nad podłogą. — Myślą, że to efektowne bardzo. Ale truposz widziany z bliska....
— Czy pan był w wojsku?
Wstał, ujął się szczotkami, do rąk przyczepionymi, pod boki i wykrzyknął zgorszony:
— A to dobre? Porucznikiem artylerii. Służyłem od prostego żołnierza. Czy pani ma pojęcie, jak ja strzelam?! Też bardzo piękny sport.
Przechyliła się poprzez oparcie pistacjowej kanapki i wydobywszy z toalety podała Mieniewskiemu mały, pięknie niklowany browning, ze słowami: — Ja też strzelam.
Wziął broń z jej ręki i wymierzył niby w głowę.
— Nabity, panie!
— Ale zabezpieczony, widziałem przecież. — Uśmiechnął się odrzucając browning na kanapkę.
— Więc był pan porucznikiem artylerii?
— Ma się rozumieć. Co mi tam zresztą teraz wojna! Moje pólka świecą się już — zniecierpliwił się — niech pani patrzy! Zaprawa: doskonały wynalazek obliczony na najważniejszą dziedzinę w życiu naszym, dziedzinę nóg. Tańczenie — stosunek nóg do posadzki; chodzenie, posuwanie się. Ułatwienia w dziedzinie nóg. Rzecz nieszkodliwa. Ale jeżeli się uda, to dla mnie odskocznia w świat. My to sprzedamy, niech się tam pani stary potem z moim za łby biorą, sprzedamy, skoczymy sobie w świat i od dziś za pół roku, lub za rok!
Śmiał się wesoło aż piękny z tej nadziei.
— Kto my? Panie Tadeuszu?
— Jak to kto? No1 więc ja. Ja, oczywiście, ma pani rację. Poza tym mój brat, Stanisław. To on znalazł proporcję dla tych maści. Ja, mój brat —
Krew uderzyła Zuzannie do głowy, szum wypełnił uszy. Myślała z gorącą złością o rodzicach, o ojcu, matce, którzy niepotrzebnie, nie wiadomo po co, powtarzali tyle razy, przypominali jej o tej jakiejś „jego“ górniczce. Pogrążona w nagłej niechęci, nie słysząc już co mówi, wyskandowała równiutko: — Pan, pański brat, Stanisław, panna Eleonora Duś. —
— O — westchnął Tadeusz. Gdybyż był odpowiedział brutalnie! Ale nie. Westchnął, odszedł od swych kwadratów i spojrzał jak człowiek obudzony nagle ze snu. Zdumienie, jakie dojrzała w oczach Tadeusza, zabolało Zuzannę, niczym obelga.
Kostryniówna zerwawszy się z kanapy posuwistym krokiem przejechała się przez kwadraty pólek doświadczalnych zamazując podeszwami czyste kolory zaprawy.
— Co to znaczy? Czy pani oszalała?! — Suchy ślizg podeszew Zuzy lepiących się uparcie do podłogi zmieszał się ze słowami Tadeusza.
— Moim kosztem nikt stąd w świat nie pojedzie — krzyknęła Zuza lepiąc się wciąż do podłogi.
— A cóż tu panią ma kosztować? Cóż to za idiotyzm?!
— Moim! kosztem... — Odebrało Zuzannie głos niesamowite zdumienie. Dlaczegóż to wymawiała koszta? Żadnych nie ponosiła. Dlaczegóż to nie miał Mieniewski z kim chciał w świat jechać? Mlaskając podeszwami po różnobarwnych pólkach Zaprawy wy ciągała przed siebie ręce dla utrzymania równowagi. Komizm żałosny: mogło się było przecież zdać w tej chwili Tadeuszowi, iż Zuza, mimo że wymyśla, wyciąga do niego ręce?!...
Przyskoczył do niej na wyślizgane kwadraty. Był w filcowych służącowskich pantoflach. Zuza, w obuwiu na wysokich obcasach, czuła się na danym terenie o wiele niepewniej.
— Dlaczego mi to pani niszczy? Co to panią obchodzi? Skądże to bezmyślne brutalstwo? — Tak mówił usiłując zepchnąć ją z pólek Zaprawy, uniesiony już gniewem osobliwym, gniewem Mieniewskich, który nie oślepiając czyni człowieka zręczniejszym tylko i jadowitszym.
Ta wyższa zręczność, jakby taktyka ruchu, sprowokowała Kostryniównę. Umiała trzymać na wodzy takie straszliwe zwierzę, jak Coeur, a tu chcąc uderzyć Tadeusza w pierś widną spomiędzy rozchełstanych drelichów trafiła w skroń. Znalazła się natychmiast jak gdyby w dociśniętych zupełnie pasach, w szczelnych chwytach Tadeusza.
Ściskał, puszczał, znów chwytał, potrząsał ją, niczym zwierzęciem. Tak to czynił bezwzględnie! Na koniec przeprowadził ją siłą ku pistacjowej kanapce chcąc tu rzucić. Ale Zuzanna trzymała go za ramiona mocnym uchwytem paznogci. Dyszeli szybko, gorąco, twarzą w twarz, wpatrzeni w siebie gniewnie.
— Lala wypieszczona, burżujka, rozwydrzone pannisko — syczał Tadeusz.
— Dzikus, towarzysz spod ciemnej gwiazdy, apostoł — chrypiała Zuza.
Jak zawsze, wszędzie w Zagłębiu, gdy się spotkają ludzie oko w oko, zaraz ich musi zalać nienawistna jucha, którą potem działacze wiecowi nazywają nienawiścią klasową: że ja z tej strony, a ty z tamtej, przeklętej. Z czego po kilku słowach kłótni wynika, że obie strony są przeklęte. Zaraz ten zgryz, i wyrzut, i pogarda, i wywód z ojca na syna, z ojca na córkę, z pokolenia na pokolenie, wywód upadku, świństwa, czy podłości.
— Twój ojciec to wiadomo!
— A twój, jeszcze lepiej wiadomo!
Lecz dłonie Zuzy chwytając ramiona Tadeusza, uderzając w pierś pana porucznika artylerii z wojny światowej, lgnęły do piersi, ramion, że odrywała je z coraz boleśniejszym wysiłkiem. Gdybyż to Coeur tak jej wymyślał, zastrzeliłaby tym samym browningiem niklowym w jednej chwili.
Przerażenie, olśnienie! Pamięć o Coeurze rozwiała się w uniesieniu gwałtownym a lekkim, aż zawrotnym. Wszystkie tamte szczegóły, okoliczności, wątpliwe, półdziewicze spłynęły w nicość. W jednej sekundzie, w jednym błysku sekundy zdjęło Zuzę uczucie niepomiernego smutku. Więcej jeszcze! Doznanie nieprzemierzonej ciszy. W ciszy tej wszystko dokładnie czując, widząc, postrzegając nawet rozmazane pólka Zaprawy, błysk niklowanego browninga pod komodą, odrzuciła ręce tego człowieka i przerażona, że to czyni, w rytm potężnych jęków sąsiedniej huty, pociągnęła Tadeusza za sobą.
Dyszał gniewem, gorącem długiego zmagania się. Te drelichy, fagasowskie drelichy! Tętniły już tylko głuchym stukaniem serca. Biało niebieskie pasy nad którymi unosiła się twarz Mieniewskiego, twarz drapieżnego ptaka, z oczyma pełnymi rozżarzonego zdumienia. Twarz tej szalonej, jedynej, straszliwej i cudownej sekundy...
Ileż potem kłopotliwych szczegółów chwili? Teraz dopiero skoczył Tadeusz, aby drzwi na klucz zamknąć. I musieli się ogarnąć i jakoś oklepać poduszki na pistacjowej kanapce. Pozbierał końskie, pamiątkowe szczotki wielkiej wojny. Kostryniówna wypchnęła go do łazienki, by się przebrał, a sama podeszła ku lustru.
Sprzed lustra odskoczyła ku oknu. Za oknem ściana huty, hucząca nieustannie.
Czy Coeur pozna teraz, co się stało?... Jak gdyby miała jakieś obowiązki wierności wobec takiego dyrektora, który... Jak gdyby miała jakieś obowiązki „czystości“ wobec takiego Mieniewskiego, który —
Wrócił z łazienki już ubrany w cywila z drelichami biało-niebieskimi na ramieniu. Uśmiechał się żałośnie. — Nie wiedziałem — rzekł — bo skądże? Czy pani wie? Właściwie nie-do-wiary! Musiałem zapierać te szmaty w łazience. Któż mógł wiedzieć, że, no! że wianek niewinności! — Z pasją cisnął drelichowe spodnie na podłogę. Ani chciał, ani szukał i stało się, że aż niewinność! Lenora ze śmietnika, a tu te cuda! Tak? Nie szukał cudów, ale zaparł się biednej Lenorki. Chodziło przecież o głupstwo, o forsę, wynalazek, Zaprawę, — masz zaprawę!
— Odnoszę wrażenie — rzekła Zuzanna — jakby mnie zgwałcił mój własny służący.
— Nie zgwałcił i nie żaden służący. A jeżeli by nawet służący, to co? Wam się to pewno wydaje bardzo ważne, ale my, mężczyźni? Ktoś kiedyś musi zawsze w życiu zaczynać i to jest ważne, może nawet święte, ale tylko z punktu widzenia otworzonej butelki.
Zuza żachnęła się, Tadeusz podszedł do niej jakimś nowym, cierpliwym krokiem ufności i przyjaźni. — Powinienbym cię przeprosić — mówił — ale byłoby to zanadto idiotyczne. Nie przepraszam, a tylko ze względu na pewną obiektywność, o! jakichś kilku chwil rzetelnego osądu, ja to nazywam trzech buddystycznych minut —
Trzymał ją za ręce, lecz wysunęła ręce z jego dłoni. Chciał ją po koleżeńsku ująć za ramiona, lecz Zuza odsunęła go.
— Lepiej już nie mów nic — westchnęła. Po czym jakby machinalnie objęła go za szyję. I tak trwali jedno przy drugim, złączeni niespodziewanym smutkiem, chyba większym, niż go ogarnąć mogli. Zawstydzeni serdecznie: on, że tu trwa przy niej, jakby chciał dodać otuchy, a jakże jej pomoże? I nie potrafi, i nie zechce wcale. Zuza, że spadła mu tak jakoś w poprzek drogi, a nigdy z tego nie będzie szczęścia, nigdy.
Płaksiwa myśl o szczęściu uratowała Zuzę od łez. Jeszcze by tego tylko brakowało!
— Czy odprowadzi mnie pan do biblioteki, na Trzeciego Maja, do Biblioteki Staszica?
Wyszli z buduarku uśmiechając się nieszczerym kawalerskim rezonem. Ubrali się w narzutki w przedpokoju. Zuza zła była, że mówi niepotrzebnie, jakby do siebie, czy do Mieniewskiego, czy do nikogo, więc do kogo?! Że wyraża zdawkowymi słowami co właśnie czynią teraz: — o, palto, moja czapka, dziękuję, słyszy pan, jaki deszcz — a tak, kalosze — no, już idziemy. — Lecz krzątała się drepcząc w miejscu, czekając jeszcze....
Chyba na ten łapczywy pośpiech, z którym Tadeusz majstrował przy drzwiach, by się stąd wydostać jak najprędzej. Gdy zstępowali po schodach, wyłożonych czerwonym dywanem, uprzytomniła sobie wyraźnie: chce się wydostać jak najprędzej i wracać, wracać do swej Lenory Duś. Tak zrozumiała to Zuzanna objęta nagłym dreszczem.
Wyszli.
Ulica była prawie pusta. Ze wszystkich nor, rozpadlin, spomiędzy kamieni, spomiędzy drutów kolczastych wielkiego muru huty „Katarzyny“, zewsząd pluskał zimny ulewny deszcz.
— Nie wiem tylko — spytał nagle Tadeusz brnąc ofiarnie przez wodę — dlaczego, ostatecznie, zamazała pani te moje biedne pólka doświadczalne?
— Tego pan nie wie?
Nie mogła mu w tej chwili odpowiedzieć: musieli w bok uskoczyć. Z przecznicy, którą właśnie mijali, wybiegły zda się bezgłośnie cztery krowy.
Zmoczone, jakby zdziwione niepomiernie rozejrzały się w lewo, w prawo i wzdłuż Alei Trzeciego Maja, aż sinej od deszczu.
Za pierwszymi czterema ośm, dziewięć i dziesięć, cała trzoda spłoszonych krów, które poganiali starzy brodaci Żydzi w szarych worach na głowie.
Tadeusz znalazł się z Zuzą niespodziewanie w gęstej, stłoczonej trzodzie, pędzącej przez deszcz naprzód.
Szli we dwoje, dość blisko przytuleni pod jedną parasolką, raz po raz potrącani przez rozbiegane sztuki, raz po raz wstrząsani odgłosem kijów, batów, walących po mokrej skórze zwierząt.
— Zepsułam panu te pańskie pólka — wołała Zuza — aby pana ocalić od kompromitacji. Od skandalu, od wstrętnej kompromitacji, może nawet od tak zwanej hańby. Gdyż miał pan — Krzycząc głośno wśród zamętu trzody, przedstawiła mu pokrótce projekt ojca.
— Miał pan publicznie froterować w Radzie Kopalń i Hut, jak błazen czy też fagas! — Odepchnęła go od siebie i już rozdzieliły ich nadbiegające znowu krowy o zgiętych grzbietach, śliskich od metalowego połysku ulewy.
— Jak błazen, błazen — — krzyczała Zuza poprzez śpieszny kłus racic.
Tadeusz wyciągnął ku niej ręce, zawołał: — Ależ nigdy w życiu. — Nie odwróciła się już więcej.
— Jak błazen czy też fagas — powtarzała jeszcze ha ciemnych schodach biblioteki Staszica.
Z słowami tymi wpadła, przez pusty przedpokój, do wypożyczalni.
Pani Stanisława zerwała się znad biurka, na którym udało się jej wreszcie wystylizować francuski list do Coeura: po sprawdzeniu każdego słowa i czasu, i trybu w obu Laroussach i w gramatyce.
— Co ci jest, moje dziecko, ależ co to, kochanie, co to?!
Zuza upadła na krzesło. Zdejmując rękawiczki rzekła po długiej chwili:
— Zmokłam! Każesz mi tu przychodzić, a przez miasto znów pędzą krowy! Tyle żywego mięsa, i tak je biją, walą!
Pani Stanisława uśmiechnęła się wyrozumiale:
.
Tadeusz zatrzymał się na schodach biblioteki Staszica, pośród stęchłych wilgotnych ciemności w połowie pierwszego piętra. Nie biegł za Zuzą dalej. Oczekiwał na coś w ciemności: odliczał, skreślał wszystko, zdziałane do niedawna.
Odliczyło się to wszystko z amerykańską dosłownością: King of England, Zaprawa, wynalazki — smutna, dręcząca głupota! Blaszane pudełka w nyży na oknie u Knote, długi spór z ojcem pod Marksem murarskiej sali Domu Ludowego, wizyta u Kostrynia, projekty, sto dolarów, kwitek na owych sto dolarów.
Wszystko to miało w końcu doprowadzić do froterki publicznej. Wszystko razem i wszyscy ludzie tutejsi: kupa śmieci, pod ścianą żółtych groźnych kamieniołomów.
Zbiegł parę stopni w dół, przekonany dowodnie, że nie ma i nie może być żadnej ucieczki z tamtego świata ojców, leaderów i Kostryniów.
Do matki? Amfilada stęchłych pięciu pokoi i wieczysta historia o cierpkiej bezwzględności ojca. Do ojca? Geologia, pelargonia, pamiętnik i wszelakie podpórki. A tu szuję zrobiliby z człowieka.
Zszedł na sam koniec schodów, do sieni, przed niedomknięte drzwi, by w sinym blasku ulewy zobaczyć, która też może być godzina? Za siedm minut ósma. Widać przecie wskazówki, wyraźnie, z amerykańską dosłownością.
Patrząc na słaby połysk cyferblatu zegarka wiei dział już co zrobi. Że nie wróci. Przypomniało mu się, jak płakali razem z Lenorką w samolocie.
Nie wróci, już nie wróci!
Ruszył co prędzej Aleją Trzeciego Maja, ulicą Przemysłową, mimo Rady Kopalń i Hut, i dalej wyboistą ulicą Miedzianą w stronę bocznego wejścia do kopalni.
Przystanął pod okapem murku: widać stąd było we mgle deszczowej twarde światła kopalni, dalej pole rozmiękłe i w zećmionym poblasku, po drugiej stronie „Erazma“, jakoby skałę wyniosłą, rozległą, czerwoną, wielki kościół Osady Górniczej.
Pod okapem owym szczękając zębami z nagłego zimna szybkiej, cierpkiej radości układał Tadeusz w pamięci list do brata:
Stanisławie — tytułować samym imieniem. — Za przeprowadzenie naszych wynalazków musiałbym zapłacić zbyt drogo. Całym dobrym humorem mego życia — Staraj się przeniknąć i zgłębić określenie: dobry humor życia. Wracając tedy do teorii buddystycznych trzech minut, stwierdzam: wolę być błotem na drodze, niż pyskiem, na który leci to błoto.
Taki list. Podpisać imieniem i nazwiskiem.
Powtórzywszy sobie te słowa kilka razy w pamięci pobiegł ulicą Miedzianą na kopalnię. Wedle ustanowionego porządku musiał minąć portiernię. Drewnianą budę, z judaszowym okienkiem w połatanych drzwiach.
Drzwi owe popchnął śpiesznie i byłoby się może nieszczęście przydarzyło z piecykiem żelaznym do czerwoności rozpalonym w portierni, gdyby nie zimna krew portiera Supernaka.
Tadeusz wbiegł i chciał dążyć dalej, jak to czynił za dnia. Supernak nie poznając, kto idzie, z wiadomego obowiązku kopalnianego chwycił przybysza, by obrewidować a przynajmniej obmacać.
Szczepili się, byliby piecyk wywalili w szamotaniu i może nieszczęścia narobili, gdyby młody Mieniewski w porę nie odskoczył.
Oskoczył z nagłego przerażenia: czy to ów uścisk starych kości i kikutów, czy też w rudym świetle piecyka twarz portiera, jako twarz śmierci, potwornej, zarośniętej brudną siwizną.
— No i co? — siepnął się Tadeusz zapalczywie. — Tak mnie wita kopalnia?
— Wszystkich zawsze portier wita pierwszy na kopalni.
— Wszystkich musi obmacać?
— He, taka służba.
Przewiedziawszy się od Supernaka, że Duś jest na nadszybiu, poszedł tam prosto Tadeusz, pełen bolesnych przeczuć.
Ale to tak jest w życiu: chociaż bolesne, cieszyły go przeczucia owe, domagając się męstwa.
Całe nadszybie dygotało każdą łatą żelastwa, każdym gwoździem, wszystką rdzą, wszystkim smarem — całą głośną wymową spiesznego wydobycia. Tadeusz skoczył żelaznymi schodami na poziom drugi nadszybia, gdzie wyjeżdżały windy, oddające wagoniki z węglem.
Widno tu było jak w dzień, lecz w dzień sztywny, umarły, ustanowiony w świetle elektrycznym, nie w słońcu. Wózki drygały raz po raz z klatek windy.
W pierwszej chwili nie dostrzegł Tadeusz Dusia, jeno wybałuszone twarze rzutkich ludzi „od śtosa“, którzy piersiami i ramionami, mało powiedzieć popychali te wózki! Trzeba powiedzieć, bodli.
Na koniec okazał się Duś ze swoją twarzą miedzianą groszowego pieniądza, którą blask elektryczny raz po raz oblewał i jakoby oddalał.
Dozorca podniósł się z ławki, ustawionej obok krat szybu. Coś zawrzasnął, bo w huku ludzie inaczej słyszeć się nie mogli, machnął ciemnym toporkiem przez białe usztywnione światło i poszedł za wózkami w szklanny korytarz sortowni.
Wtedy dopiero Tadeusz przyskoczył do Dusia i krzyknął prosto w węglem zaczernione ucho:
— Jak chcesz, to chodź dziś ze mną na kolację! — Jaka to jest kolacja? — odkrzyknął Duś. W oczy rozmówcy nie mógł patrzeć. Tu palce, a tu słuch, a tu dźwięki i hebry, a tu kraty, a tu sygnały, a tu trzymając się za rundajs żelazny już zwisa nad przepaścią szybu, a tu wyjeżdża klatka.
Tadeusz wrzasnął: — Jaka kolacja? Taka. — I siadł na owej ławce przy kratach. Ukołysany żelaznym pośpiechem a wpatrzony wysoko między dziury wieży wyciągowej, gdzie spośród kół linowych, elektryczną lampą dosadnie oświetlonych, widać już było niebo i krople deszczu przez światło spadające.
Nastała przerwa w pracy. Coś tam gdzieś nie odbili, czy wózków nie starczyło na dole, czy w porę nie podwieźli, albo z kwerszlagu nie zabrali, czy co? Szyb westchnął niebiesko-siną ciszą, która zleciała w dół, aż do żompienia.
Duś przełknął kołeczkiem na tablicy, ponad kratami szybu, ilość wózków wydobytych, na ścianie zaś wypisał kredą pauzę w robocie.
Teraz dopiero nie obcierając nawet potu usiadł blisko na ławce.
Tadeusz objął go niespodzianie przez mokre, dymiące jeszcze plecy. — Pójdziemy na kolację, gdyż mam do pogadania z tobą.
— O czym?
— O różnych sprawach. Po pierwsze zaś, to wiesz. Że żyję z twoją siostrą — szepnął Tadeusz. Dech mu uniosło i łzy mało nie bryznęły z oczu.
— No, to co?
— No, to to. Więc mówię ci tu, jak do brata.
Duś na to: — Każdy żyje z kim chce, a co ma brat do tego!
Nie natrafili na żadną zgodę w swoich słowach. Nie starali się o to.
Ale ich razem zatrzymało co innego: i młodość, i zawziętość. Że jeden zwycięży drugiego. Każdy myśli, że on.
Po trzeciej zmianie wyruszyli. — Co będziesz wracał na Błotną, u Cieplika ręce przemyjesz. — Tadeusz w swoim raglanie doskonałym, Duś w kopalnianych łachudrach i w paletku jesiennym, nader starym.
Do Cieplika. Bo gdzie? Więc tu. Więc w której salce, w pierwszej, drugiej, czy jak? W drugiej! A zwłaszcza w kącie, doskonałe miejsce, tym bardziej, że przy piecu.
Nie zastali za bardzo licznych gości. Profesorzy ze Szkoły Sztygarów kipieli nad szachami, w drugim kącie Falkiewicz senny, chmurny. Na środku siedział pan sekretarz Koza, kostkę świńską z kotleta wysysał i gwizdał z niej piskliwie, jak z fletu.
Zamówili jedzenie. Zjawiły się wódeczki jasne, ciemne a potem piwko.
Duś jadł ponuro, choć skromnie i cicho, jakby z przezwyciężeniem samego siebie. Ręce mu się rwały do jadła, ale oczami skromnie jadła tego unikał. Gdy już nasycił się i popił, uśmiechnął się niewinnie i spytał: — Jakie to będą plany?
Cóż tu powiedzą słowa? Nic. Ale wpatrzyli się w siebie do ostatnich gruntów sumienia.
— Wiesz — złapał Tadek Dusia za szyję pijackim półobrotem. — Wiesz, co ci powiem: że wszystko rzucam i przystaję do pracy robotniczej, prostej. Chcę na kopalni. — Zahuśtała mu się raz jeszcze we wspomnieniu pistacjowa kanapka ze wszystkimi cudami panieńskiej niewinności. Zuzanna, aż dziwna, tak ponętna, teraz obca, perfumowane bóstwo na pistacjowym gnoju.
— Prezent burżujski i wielka pańska laska — warknął Duś.
Nie mogli więcej mówić, gdyż Koza nasunął się na nich, zgrzany i uniżony, i taki już, już taki, że aż mdliło. Z głupimi uśmiechami, w których oszustwo kryło się, jak w zawiasach.
Wtedy Duś: — Ty Koza idź stąd wont! Gdyż tu bracia gadają. A wiesz co to jest bracia? Ze co jest wypowiedziane, będzie zrobione zawsze. A nigdy zaś skłamane. Koza wont!
Upił się Duś, czy nie, gdyż truli na potęgę.
— Zapiszże sobie Koza do swego szpiegostwa, żeśmy się pochamrali. Poradź się o to Drążka. — Z tym wyszli. Powiedli się wspólnie żeberkami „Erazma“, przez ciemności uśniętego miasteczka i żelatynowe błyski ciemnych okien biurowych aż ku stacji.
— No, i co? Przystajesz do tej pracy, że niby prowokacja ze strony panów socjalistów i różnych innych leaderów została przedsięwzięta? — Widzisz, Duś, bardzo mi się chce, żebyś tak znów nie gadał.
— No więc co? — Miedzianą twarz Dusia oblał rumieniec — więc niby garniesz się do nas, do komuny? Do naszej partii?
— Rozstrzelam, psia krew, tę waszą partię. Masz! — Tadeusz zwlókł z siebie raglan i okryć nim pragnął Dusia na środku zabłoconego chodnika. — Żeby ci ciepło było i dobrze. Ą partię twoją haubicami rozstrzelam. Tu znów, blisko cynkowni, gdyż owe żeberko erazmowskie, po nocy, miast prowadzić na stację, zaprowadziło skosem przed cynkownię, naprzeciw sinych i śmiertelnych oparów tej mordowni, wyzwoliła się z Dusia ważna przemowa: w świat cały wyjść z człowiekiem tutejszym z tego grobu za życia, aby się stał ów człowiek żołnierzem armii świata!
Do tego przyszli, co ich zderzało i rozbijało zawsze: gdzie żołnierz, tam ojczyzna, gdzie ojczyzna, tam krew!!
Duś z krzykiem entuzjastycznych piersi: — Dla mnie nie ma ojczyzny, czyli że jedna jest, świat cały.
Tadeusz: — A dla mnie, jak ojczyzna, to wszelka, tysiąc różnych na świecie, o każdą własną każdy musi bliźniego swego strzelać. — Ja też, byś wiedział, o swoją każdego zamorduję!!
Spiętrzyły się nad nimi i czy z oparu pijaństwa, czy też z nocy, czy z wichru, czy tylko z śmierdzącego sapania mufli cynkownianych, czy z cieni wiatrem pędzonych? Wydźwignęły się owe dwa wielkie strachy człowieczeństwa, Rewolucja popod rękę z Ojczyzną...
— Ja tak — wygrażał Tadeusz — a ty zawsze mi w końcu ustąpisz. Zdychać będziesz, cholero, od ran i od stargania, ale siostra twoja za mną pójdzie, żołnierzem przy szabli. A ty na moje ojczyźniane zaklęcie zawsze w końcu zapłaczesz i ustąpisz. Bo ja tu jestem, zawsze o swoim czasie, a ty jesteś w teorii!
Duś na to — że przenigdy!
Tadeusz zaś, chwytając sygnalistę za szyję i obejmując przyjacielskim uściskiem: — To wtedy zginiesz, zginiesz z mojej ręki, choćbyś najlepszy był w worku mojej ojczyzny. To wtedy zginiesz z mojej ręki!
Z słowami tymi znaleźli się, dobrym pijackim trafem, na żelaznym wiadukcie nad stacją kolejową.
Świat stąd się okazywał groźny, zamglony i wszystkie światła kopalń pracujących jakby wodą obrzękłe, a zaś cynkownie, niby straszne tygrysy, w prążki czarne i żółte.
Tadeusz wyjął z kieszeni i okazał Dusiowi dolary, które otrzymał na wynalazek od Kostrynia. Owe dolary podarł na kawałeczki, na papierki najmniejsze i rzucił z wiatrem mówiąc: — Taki jest teraz mój wkład do całego tego interesu.
Nie domówił, gdy Duś rzucił mu się na szyję i wyznał, od czego wrogie obrzydzenie zdjęło Tadeusza: bowiem twarz Dusia miedziana i surowa przetopiła się w ogniu wyznania na twarzyczkę stroskanego chłopięcia.
— Ty sto dolarów, a ja swą miłość do kobiety poświęcam sprawie robotniczej. A ta kobieta z innym człowiekiem pójdzie!
Po cóż to było mówić? I komu? I na co się przydało? Lecz kiedyś w końcu trzeba rzecz taką powiedzieć i wszystko jedno komu! Gdyż zdało się Dusiowi, że cóż tu jakiś człowiek znaczy, jeden, drugi, czy trzeci i bliski, czy daleki, w obliczu idei robotniczej?!
Powrócili stąd, mocno upijaczeni pod dom zamieszkiwania Dusia, czyli Martyzelów, odnajmowany u byłego dozorcy.
Do izby Dusia weszli oknem, odtrąciwszy wątłe haczyki. Księżyc wyłonił się po deszczu na lewą stronę nieba. W księżycu tym zasiedli na wyrku sygnalisty, milczący, ukołysani znienacka szumem oddechów śpiącej obok rodziny robotniczej, to jest Martyzelów.
Co tu znów gadał Duś. — Tadeusz nie pamiętał. Była to znów ta sama na zestarzałym świecie, jedna i ta sama sprawa pracy i płacy, od której Tadeusz nie wiedział nawet, kiedy szczęśliwie zasnął. Na barłogu przy Dusiu.
Obudził Mieniewskiego mały, ciemnozielony kogutek z czerwonym grzebieniem na krzyczącej głowinie.
Kogutek ów piał w słońcu na śmietnisku małego podwórka. A tu, w drzwiach izby, właśnie naprzeciw okna i kogutka stała przecie Lenora! Odziana, jak niedawno na kopalni, w kaftan, z którego jagody piersi przeświecają, i w spódnicę powiewną, pod którą zapamiętane są na zawsze białe strzeliste nogi.
Jedność skoku, uchwytu, w którym znalazła się Lenorka przy łóżku Tadeusza! Objęli się i rozmawiają zaraz, obtoczeni rękami, ramionami i śmiechem.
On mówił jej, że teraz z nimi pozostanie, przy pracy. Do Warszawy nie wróci. Przy pracy górniczej z nią razem, tu z Lenorą. Tu w Osadzie, gdzie bądź.
Tego słowa wystarczy: przed jego dźwiękiem prostym, nieukładnym i przed znaczeniem jego wielce nieoznaczonym aż oczy zamykali ze szczęścia. Gdzie bądź! I drżeli. I chwytali się znowu za ręce. I mówili do siebie różne słowa, jeszcze inne, niż dotąd, wędrowne, nie znaczące, lecz ważne, które nigdy na niczym nie spoczęły.
A cóż to znów nowego za oknem? Za szybami przeleciały gołębie wiodąc malutkie cienie przez podłogę. A tu tymczasem z zamkniętymi oczami, z złączonymi ustami, z przeplecionymi ramionami, trwają we dwoje Tadeusz i Len ora za ramą białych drzwi!
Później zaś powiał przez nich strach cierpki i szalony o to szczęście, które innemu komuś nic nie znaczy, a tobie znaczy wszystko!
Potem radzić zaczęła Lenora.
Mocna, silna i gładka, osiadła w objęciach Tadeusza jak utoczony kamień.
Umilkli.
Trzymając Lenorkę na podołku ukazał jej Tadeusz zielonego kogutka.
Darł się na deszcz, czy co?
Słuchali, zapatrzeni w okno.
Cóż stąd widać? Stare gnaty płotu, a dalej kartoflisko rozkopane już! dawno, a dalej ściany piętrowego domku.
Wszystko razem jest szczęście!
Całą duszą przycichli. Przycichli, jakby już nigdy więcej słowa wyrzec nie mieli. Aż tu szum-bur od drzwi i drepty, czochrania i zamek sam odskoczył?! Więc kto tu znów pośpiesza?
Buruś, piesek kochany, który zawsze wyczuje swoją panią. Widział chyba jak biegła z „Erazma“ przez „Zielone“, słowami brata, Dusia Jana, oślepiona, że Tadeusz u niego dziś nocował. Widział Buruś te biegi, więc sam przyleciał świadczyć. Przyleciał tu za drużbę!
Gołębie srebrną zadrą, cieniem wilgotnym jeszcze raz przeminęły za szybami: Lenorą głowę schowała na piersiach Tadeusza i śmiechem radości, ze rozległo się wokół, jak źródło.
Ileż było pomiędzy nimi tych pierwszych dni? Niewiele, Czy też dużo? Mieli zaraz ogromne kłopoty i jakże je ominąć?
A to z przyjęciem na kopalnię, a to znów, żeby paszport wymyślić fałszywy, a to znów, żeby ludzie nie poznali, lecz kto tam kogo szukać będzie w kopalnianych zamętach?
Do tych spraw najzdatniejszy okazał się portier Supernak. Szedł przecie razem z Dusiem w sprawach organizacji.
Podali, wymyślili, wynaleźli paszport, oraz foto podobne. Duś rzekł — przypatrzysz się, porobisz i sam wszystko zrozumiesz.
Odbywało się tak dalece szczęśliwie, w czym niemało głowy Supernaka, że nawet do doktora nie wiedli Tadeusza, z pieczątką na ramieniu. Tak bowiem przyjmowali na „Erazma“, by w ludziach pieczętowanych podstawienia nie było i fałszerstwa.
Zamieszał się Tadeusz w erazmowskich górników gładko i bez śladu, z nazwiskiem Mieniuk.
Podczas gdy serce Lenory w ciemnym huku i jazgotliwych zgryzach czarnej sortowni drżało teraz i drżało bezustannie, mocniej chyba niż wywrót żelazny, który wózki przyjmuje i węgiel na ruszt sypie!
Ów wywrót w środku wysokiej sortowni, otoczony powierzchnią wyślizganych bonów, jak lodem połyskliwym. Od wywrotu do góry i w dół przędą się rozmaite przekładnie, koryta wszelkie, przewody rozdzielające węgiel.
Serce tenory drży mocniej, niż wszystkie we ruszty i wszystkie łoża blachy, czy Tadeusz wytrzymie?
Poprawił ją tu kiedyś: Czy wytrzymam?
Czy jej Tadek wytrzymie?...
Którędyż to, którędyż tutaj, myśli Lenorki nie ścigały tego miłego Tadka. Ścigały go po szklanym korytarzu, co wiedzie wagoniki na łańcuchach ruchomych przez podłogę, od nadszybia aż tu. A gdy znów która z koleżanek odczepi już wagonik pierwszy z idącego naprzód rzędu i popycha przez metalowe bona i zakręca i z śliskich szyn wybija i ramieniem podpiera — uszy Lenory słyszały tego Tadka w potężnych grzmotach bona:
Jak Tadek woła — nie!!! — Jak Tadek woła — nie!
Że nie wytrzyma!
A kiedy sama Lenorka czuwała przy wywrocie: gdy dźwig przechylić trzeba przy każdym z korytarza wytoczonym wózku, serce mdlało jej w piersiach. Na myśl, że tu z głębiny ziemskiej, z tych czarnych korytarzów wyjeżdża pośród wozów którychś miłość Tadka, pracującego pod ziemią, do węgli przylepia, w dotyku tych odłamków zagubiona, a przecie żywa, własna i obecna!
Węgiel spadał z przewrotu, szarpnięty sprawą hebra leciał ostatnim kurzem. Ostatnim dechem głębin ziemskich zaprószył znów powietrze.
Jakby myślał i radził. Na wszystkich wyniesieniach, garbach, przy wszystkie piętra ruchomy, tarły, łamany, aż nawet tam, gdzie spadała drobizna, miękka, lotna pospółka.
Że nie, i nie!!! — skrzebotał węgiel.
Że Tadek nie wytrzymie.
Wtedy starości zachciewało się Lenorce na wszystkie przyszłe lata. Starości niemej, którą miała tu zaraz u stóp. Głowę tylko przechylić nad zapadnię ruchomego wywrotu i już widzisz, jak pod tubą na dolnym piętrze, pod huczącymi blachami wyślizganego bona stoją jedna przy drugiej stare zwiędłe kobiety, przegrodą oddzielone, jakoby konie w stajni.
Tych kobiet właśnie tyczy się tu przegroda, by z sobą nie gadały, gdy na jadących z węglem rusztach przerost wybierają.
Więcej nic, tylko starość. Nie gadaj, milcz — przez piersi ostatnia stara chustka, wybieraj, co się nigdy, nigdzie nikomu nie zda.
Lecz gdy gwałtowny węgiel wytyrał nagle z wywrotu swoje radosne tak!?! Gdy nagle zaczął w strasznych terkotach żelaznych transporterów swoje tak przepowiadać, do tej prostej miłości, swoje tak!
Przez twarz Lenory od rozprysków spadającego węgla skrwawioną i pobladłą leciał krzyk niemy, wszelką nadzieją wsparty: cóż tu starość? O! młodości, młodości, jedna jedyna, ciepła, świeża, spocona!
Wtedy Lenorka ustać w miejscu nie mogła.
Wtedy zmieniały się choćby z biedną Karolcią Domagało, dla której miejsce tu na zimę u Stasiaka zjednała.
— Czyż nie lżej przy wywrocie? A chodźże tu, Karelka, to ci tu będzie lżej!
Domagało Waruje przy dźwigu a Lenora w te pędy do wózków, jadących od nadszybia z szklanego korytarza: gdyż to jest może jego węgiel, wydobyty przez Tadka.
Gdy tak latała, musiał jej Tadek nadejść. Czy godziny latała, czy minuty, nadchodził zawsze w końcu.
Kryli się wtedy w tym warkoczącym piekle, uczynionym ze śruby, hałasu, kurzu, czarnej pustki i szkłą. We dwoje, czarni i spoceni od pracy, z ustami które błyszczą, z oczami co się szklą.
Przynosił jej coś zawsze Tadek, niby że na pamiątkę. Ze swego przodka górniczego. Na przykład białą pianę grzybków, co rosną na dole wśród drzewa odbudowy.
Białe, puszyste nic.
Albo znów przyniósł tak zwaną wśród górników i wszelakiej pomocy górniczej i wszędzie tutaj na kopalniach łapkę skórzaną. Wykrojoną ze skóry oficerskich rajtuzów, która to skóra brała udział w tylu wojnach i bitwach.
Taki dar.
By nie łapała ręką kantów wózka, jak dotąd, przez garstkę siana. Tak przyoszczędzić chciał jej ciała.
Włazili wysoko, pod sufit, na stosy odrzuconych, potarganych przez windę wagoników. Działo się, ma się rozumieć, podczas przerwy w pracy, gdy szyb stanął i sortownia czekała na nowe wydobycie.
Szemrali tu, Tadeusz zwierzał się ze swej radości, którą zrozumieć trudno, lecz czegóż nie zrozumie serce kochającej dziewczyny!
Radość taka, choć dziwna: iż teraz dopiero wie, dlaczego żyje, gdy znów, jako na wojnie o ćwierć sekundy, w pobliżu śmierci chadza. Jak tam robią na przodku u starego Martyzela. Jak wskoczyć trzeba z chodnika z wózkiem razem przez odwrócony bigiel na ów pomost. Nad śmiertelną przepaścią. I że tam wszyscy ludzie tacy głodni. I że w tych ludziach ma Tadek kawalerską przyjemność. Śmierci z nimi smakuje co krok. A to znów przystaje zawsze żołnierzowi i składa dowód odpornej zdrowotności.
Taka zdrowotność: że z Lenory i z Tadka, gdzieś w kącie wózka, wysoko, pod szklannymi łatami sortowni wiązało się kochanie.
Aż w uściskach tych odnachodziła Lenora przebaczenie swe za to, że w tej samej sortowni hańbiła się z Stasiakiem. Cóż by się nie zmieściło w rozognionej miłości, jaka wina i grzech?!
Któregoś dnia takiego, zachwyconego bardzo, zdybał ją i obsztorcował organizacyjnie stary portier, Supernak. W duchu następującym: gdy tu wszystko do strejku prze, nie czas na miłostki.
Stary pies, kat i drań śmiał taką rzecz powiedzieć!
Lenorką, jak tam stała u niego w portierce uwodzonej, zatrzęsło od stóp do głów. Odrzekła krótko: — Plunę ci między ślepia, że zobaczysz! — i poszła. Z burym płomieniem w wielkich szarych źrenicach.
Dowiedział się z tego Supernak, że nie wszystko jest pewne z leaderowskim młokosem i jeżeli by tu miała być prawdziwa prowokacja, to już nie od tej strony. Dyrektor „wsiej“ administracji Coeur mówił niedawno — takiego Mieniewskiego wpuścić za fałszywym nazwiskiem na kopalnię i milczeć. I zapiszcie mi go do organizacji.
Ale nic tu nie wyjdzie ważnego od tej strony, chociaż mówił sam Coeur. Pracować z Coeurem, nie jest to samo co pracować z Kostryniem.
Prawdziwy człowiek!...
Gdy wypadało Supernakowi, jako na przykład dziś, meldować się u Coeura, to już od popołudnia z wielkiego poruszenia czkał.
I czyścił się, i golił, i mył skwapliwie, i przeodziewał się zamknięty w muzeju, i kapelusz z bibułek odwijał, i nie mógł się doczekać godziny. Gdy już przyszła, skradał się cicho. Nie szedł a skradał się spomiędzy zarośniętych wieczną rzęsą stawów i innych wód Zielonego, dalej mimo więzienia, które łajnami więźniów na odległość cuchnie, i dalej, prędzej, mimo zgiełkliwych baraków pokozackich ku miastu.
A później znów przez miasto.
Szedł ulicami Osady Górniczej w taki dzień swej bytności u Coeura jak sprawiedliwy sędzia. Cały główny nastawnik nad wszystkim. „Erazma“ przy spacerku takim mijał z daleka, obchodził, krążył, mocno, mocno kołował i zachodził nareszcie od całkiem innej strony.
Udawał się prywatnie do pałacu, niech z „Erazma“ nie widzą.
Gdy wszedł do pałacu Kierowskiego Supernak, zawezwany na ścisłą minutę, pierwsze, co zrobił — oczyma strzygnął po wszystkim, czy nie ma jakiej zmiany? Nie chciał tu zmian, broń Boże, żadnych. Gdy córka Kostrynia pętać się; tu poczęła, uważał nade wszystko, co do zmian. Żadnych nie sprowadziła.
U takiego mocodawcy, jak Coeur, winno już być, jak w wojsku czy w kościele: żadnych zmian.
Na górę poszedł do Coeura, cały w duchowym mrozie: w radości i w rozpaczy posłuszeństwa... Spłakać się chyba od tego i powiesić.
Tak przyszedł przed firankę i o ścisłej minucie nacisnął drzwi do gabinetu.
Nic.
Wszedł.
Coeur za biurkiem, plecami odwrócony.
Serce biło portierowi ogromnie z doznanego zaszczytu. Śmignął skrycie spojrzeniem po pokoju, na jedno ważne, najważniejsze, czy jest przygotowane?...
Było: taca srebrna u skraju biurka. Na tacy butelka koniaku. Dwa nalane kieliszki. Zaraz obok, na spodku, jakieś ciastka, niespotykane nigdzie, francuskie pewno. Ukosem zaś przez tacę cygaro.
Zaszczyt.
Coeur nic.
Jaki będzie porządek widzenia, wiadomo. Stanąłeś, masz powiedzieć i donieść, jeżeli co ważnego. Nie trociny i śmieci, lecz coś ważnego, które nie było dotąd wyjawione. Nie to, co inni wiedzą i już powiedzieli. Zdać tu, co nie wie Kostryń i nie wymyszkowały dotąd nigdzie jeszcze Francuzy, ani żadne sztygary.
Nie to, co tu przypływa z policji. Ma być nowe i świeże.
Broń Boże żadnych pytań.
Supernak zaczął jak zawsze rozpoczynał: — — Niech będzie pochwalony.
Coeur potrząsnął dłonią nad czołem, jak gdyby zganiał muchę uprzykrzoną. Potem zwrócił się nagle wraz z fotelem skórzanym i popatrzył w oczy Supernaka źrenicami. Ciepłymi i gęstymi jak upalony cukier.
— No więc tak — zeznawał portier — teraz musi nastąpić zakłócenie porządku publicznego. Zakłócenie, wtedy zaś prowodyrów pod klucz. I wtedy wszystko można. Zakłócenie porządku publicznego z socjalistami i z komuną, oraz przy współudziale nowej wiary kapłana księdza Kani nastąpi na pogrzebie mojej żony?!...
Pan dyrektor Coeur ruszył lekko ramieniem. Lekko, a takim jednym ruchem ramienia ileż tu mógł wyważyć, ile podnieść czy zburzyć?!
— Więc można — spytał nie odwracając się do Supernaka — żeby już poszły te sprawy religijne?
— Och, można, panie dyrektorze, och, już można!
— Kiedy umarła wasza żona?
— Jeszcze wcale — zeznał Supernak. — Teraz dopiero umrze.
— No, jak to, jak to teraz?
— Jak długo Kasa Chorych łożyła, to żona chorowała. Ale przecie już minęło tych piętnaście tygodni.
— No więc cóż?
— Więc to będzie w samą porę, jeśli trzeba...
— Co jej jest?
— Suchoty, proszę łaski pana dyrektora. — Supernak rozpłakał się głośno i uroczyście.
Coeur machnął ręką.
Płacz ustał.
Popatrzyli sobie w oczy dobrotliwie: taki ogromny zaszczyt.
Coeur wstał, lecz nie mógł jeszcze dobrze utrzymać się z powodu potłuczonej nogi. Supernak podbiegł żwawo i podparł zaszczytną postać swą ręką jedyną.
Gdybyż to mógł podtrzymać jeszcze drugą ręką. Lecz tylko chwiał się po niej pusty rękaw.
Coeur wskazał na tacę z koniakiem.
Wypili.
Czoło Supernaka operliło się potem.
Coeur wetknął portierowi cygaro do kieszeni surduta. Następnie zaś, jakby z postumentu ścierał kurz, tak wodził ciężką grubą dłonią po siwych włosach Supernaka.
Niczego nie spodziewała się już więcej. Bo i czegóż? Supernaczka uśmiechnęła się do księdza Kani, można powiedzieć, całym swym minionym życiem.
Jakie ta w końcu, dobre czy złe, cóż to komu przeszkadza? Całym swym życiem uśmiechnęła się spośród wymiętej pościeli: by ksiądz nie odchodził jeszcze.
Musiał już odejść, bo ileż tu miał siedzieć? Do kiedy?
Znajdował dla niej zawsze dobre rady; a to w krwotoku wywar pokrzywy, albo z rdestu, albo też z jemioły. Huśtać się dla wietrzenia pęcherzyków płucnych, co tak pięknie objaśniał, dawno już nie mogła, bo ją mdliło na huśtawce. Więc żeby na wypadek krwotoku wiązać ramiona i uda, w połowie, dla tamowania dopływu krwi żylnej.
Teraz musiał już odejść. Stał nad nią, przy łóżku, i przypatrywał się oczami samej dobroci.
Supernaczka zakończyła swe prośby tyle już razy ponawiane. Dziś mówiła przy mężu, więc przy świadku.
Supernak nie odpowiadał wcale. Kończyła dziś te prośby ledwie słyszalnym szeptem.
Lecz rzeczy, ledwie dosłyszalne, to mają w sobie, że wszystko dookoła nich milknie.
Prosiła natarczywie, ile tylko w tchu w piersiach pozostało, o chrzest w nowej wierze. Dla swego życia tutejszego i dla wiecznego chyba?! A na wypadek, co objaśniła jedynej przyjaciółce Martyzelce — a na wypadek śmierci, żeby ją grzebał Kania.
Ksiądz Kania zdecydował ostatecznie. Jeżeli prośby dotąd nie wykonał, to tylko, gdyż wykonać pragnął po dobroci i z przekonania wszystkich. Czekał więc, aż się skruszy Supernak, który choć niby teraz niezależny od wszelakich przesądów, komunista, coś kręcił, zamazywał, bał się?
Ksiądz zwrócił się do Supernaka obrotem godnym a milczącym, jaki był dany chyba tylko Kani na całym bożym świecie. Supernak w cieniu szafy, jak gdyby do cna się rozpłynął, tak milczał.
Buruś, który mieszkał tutaj i myszkował powszędy, wyleciał gdzieś z Lenorą. A dzieci Supernaków na wstawiennictwo lekarskie księdza Kani oddali portierzy na te dnie do sąsiadów.
Milczenie zapadło nieprzerwane. Jeszcze wyraźniej błyszczały w nim na stole dwie brunatne butelki piwa, które ksiądz przyniósł chorej dla ugaszenia pragnienia i na sen, i niby dla ochłody, przede wszystkim zaś z wielkiej dobroci, nigdy dość ocenionej.
Zielona umbra wciąż drygała na lampie.
W milczenie potrząsane dryganiem umbry wpłynął szept Supernaczki.
Że: — gdyby nawet co, albo tam jakieś opóźnienie, albo co z powodu prawowania z rzymskim księdzem naprzykład, to proszę byście mnie pochowali w nowym narodowym obrządku. Na nic się zdało moje ciało za życia, niech się przyda po śmierci. Łzy popłynęły chorej z oczu wielkie i rzęsiste, aż ślady zaświeciły na policzkach.
Ksiądz pochylił się nad żoną portiera i złożył ręce na jej głowie. Czuł pod palcami skudlone włosy kobiety, mokre cd śmiertelnego potu. Lecz czuł zarazem jakoby pod włosami, pod skórą i pod kością tej zaprawdę nieszczęsnej patronki proletariatu żałosny ogień tworzenia się wiecznego.
Gdy wyszli z Supernakiem i stanęli na progu chaty w obliczu nocy tutejszej, światłami bolejącej, głosami roztarganej, wśród wiatru zimowego zbłądzonej, przyciągnął portiera do siebie i rzekł w samo ucho: — Toż to, człowieku, jest prawdziwa święta!
Supernak pięścią walnął się w piersi i zapłakał.
Rozstali się na koniec z tym, że jutro a najdalej pojutrze ksiądz przeprowadzi chorą uroczyście na łono nowej wiary.
— Zostawił piwo, dwie butelki — rzekł Supernak wróciwszy do mieszkania.
Wiedziała przecie Supernaczka o tych butelkach i dziękowała za nie. Więc teraz oczu nawet nie otwarła, by sobie nie psuć swojego snu o piwie. Czy to był sen, czyli też przypomnienie, czy też jawa, ożywająca z przepływu zatraconych już lat?!
Dawno, dawno, za młodych, dobrych, służącowskich czasów była z swym państwem kiedyś na wycieczce. W Ojcowie. Rozliczne państwo zjechało i podwieczorek jadło pod skałami — skały, skały liściaste pod niebem niebieskim. Wypili wiele piwa, a butelki o skałę. Brzdęk i brzdęk!
Wszyscy pragnęli pić i potłuczone szkło sypało się, jak lód. Potem dali służącym, na każdą po butelce. Go 3ię tam dzieje teraz z tymi koleżankami?! Na każdą wypadło po butelce i każda, która wypiła, swoją butelkę tłukła też o te skały. I znów prószyło stłuczonym szklanym lodem.
A gdy ona rzuciła, Supernaczka, butelka wyślizgnęła się z rąk i żywcem, cała, nie rozbita, upadła na murawę. Na płacz zebrało się wtedy Supernaczce. Piwo, piwo i płacz.
Piwo, piwo i płacz.
Supernak przeniósł lampę z zielonym kloszem ostrożnie do muzeju.
Widać z łóżka portierki cały muzej przez uchylone drzwi: błyszczy i świeci. Obrazy w złotych ramach, wiszące pięknie lustro i metalowe gałki jakiegoś sprzętu, który tam stoi w muzeju na najgłówniejszym miejscu. Widać przez uchylone drzwi ten muzej — dowód całego życia.
A znów tutaj, przez okno, widać księżyc, jak płynie w białych chmurach, niby w czyściutkich, kapuścianych liściach.
Myślenie o kapuście było nad wszelkie siły Supernaczki. Nie skończyła z Szymczykową zakwasić na zimę, i tak wszystko zostało. Nie będą miały kapusty a portier przydziału węgla jeszcze nie wydostał, ani kartofli.
Na wspomnienie kartofli wywróciło się wszystko i rozpadło, roztrzęsło — zostały tylko dzieci na tym miejscu, jak ssą matkę i ssą, po piersiach gryzą a ona ich od piersi nie odstawia, by znowu w ciążę nie zajść, trzy lata mają prawie a wciąż ssą. Gonią ją, gonią, gonią, ona ucieka, aż tu oto przypadła do łóżka i takie ma wygody długie za bliską swoją śmierć.
A kto tam dba, a kto tam dba, jak ty się matko z dziećmi swoimi popychasz?
Nikt, choć tylu przełazi zawsze w każdą stronę, jak dzisiaj tu przełażą, jak ich tu widzi teraz, że się schodzą raz jeszcze na zebranie. Na zebrania i prace i zebrania, a kto tam dba?
Widziała ich na jawie, a zarazem jak we śnie. Jednym słowem: mężczyzny.
Pierwszy poszedł przez izbę Szymczyk. Nie spojrzał w stronę łóżka i wszedł do muzeju. Za Szymczykiem Sikora, chłop uparty i głupi. Później razem, Mechanik i Pstrokoński, uczniowie księdza Kani.
Jeden Kania, obrońca, jeden Kania!!
I znów inni przechodzą. Między nimi Martyzel. Chłopisko wątłe, kobietą swoją ogromnie utrapione.
Martyzel znalazł się tu jako ścisły sympatyk, ścisły i bardzo ścisły, gdyż zebranie dzisiejsze było z delegatem okręgowym.
Przybyło ich tu sporo, aż całe dwie „komórki“.
Zasiedli, gdzie kto mógł, i wiadomo jak zaczną. Skłonili głowy, owiała ich najcichsza cisza i wyszły z tego twarde słowa Dusia na cześć tych, co za kratami więzień jęczą.
Taka była jedyna w całym życiu modlitwa sygnalisty: nazwiska towarzyszy miedzianym obliczem wymienione, z oczyma pełnią światła utkwionymi w mroki szyby okiennej.
Gdy te postacie do izby wchodziły, zredukowany palacz Szymczyk całym sercem zastawiał się za prawdę wszystkich ugniecionych — stąd, z Zielonego, aż po wszystkie krańce. Zastawiał się tak szczerze, że już nawet o kotłowni nie myślał, ani o synu z powierzchni erazmowskiej wygnanym, ani nawet o rękach swoich przez dyrektora Coeura rozduszonych.
Delegat okręgowy, wypchany po kieszeniach papierami, skłonił też głowę, jakoby starszy dziekan, przy którym młodzi diakoni celebrują.
Martyzel zaś podsunął się i w pół ruchu zatrzymał: znane mu było przecie to wszystko, jak żadnemu innemu, i uczył się, studiował z wszystkich oryginałów rachunkową wiedzę socjologii. Że to sięga jeszcze czasów ucieczki Żydów z Egiptu. Że to wszystko kiełkuje w pomroce obyczaju ludzkiego, w instytucji patriarchatu, który wiódł do prywatnego posiadania, i we wcześniejszym jeszcze matriarchacie, który był władaniem zbiorowym, czyli komunistycznym. I jak to dalej szło przez rozmaite niewole człowieka.
Ileż to, ileż mądrości takich natkał w siebie z wszystkich wielojęzycznych, grubych oryginałów?! Lecz życie odniosło mu przebiegiem swoich lat taką nowość okrutną: że cóż zdobycz taka, owaka, którą się wywalczyło? Już inni ją chwytają, a ci, którzy walczyli, muszą rozminąć się z owocem zwycięstwa. Więc co już wywalczone, spóźnionym okazuje się w świeżych krokach wiecznego postępu człowieczego.
Gdy modlitwa Dusia, o tych co za kratami, przeminęła, gdy niewiadomy delegat okręgowy, papierami wypchany, rozpoczął sytuację światową, jak świat ten pali się i rozlatuje, i już kruszeje — Martyzel schmurzył się o straszliwą potrzebę takowych prawd, a zarazem zupełną niepotrzebę. Najwięcej zaś o ucznia swego, młodego Dusia, który płonął do tych poglądów każdym drgnieniem niedoświadczonej myśli.
Gdy doszli do miejscowej sytuacji, która jest w porównaniu z wielkim poruchem świata nic — lecz która dla tych tutaj żyjących jest wszystkim, znaleźli się we właściwym wymiarze. Czyli jakoby w dolinie bez wyjścia.
Zapadła cisza.
Gdyż tu trza było samemu wyjść, nazwisko, imię i1 lata swe położyć, i los zaryzykować i wszelką pracę zerwać?!
Wypowiedział się pierwszy Supernak. Stopniowo i dosadnie, aż pobledli od tej przemowy. Wypowiedział się ofiarnym zrozumieniem krzywdy proletariatu:
— Rozszerzenie nastroju rewolucji, towarzysze — zaczął. — Przemawiają tu do was w tym względzie rany i to kalectwo w pracy nabawione. Rozszerzenie nastroju rewolucji. Te rzeczy są wiadome. Ale, jak? Ale, kiedy? No więc wzburzenie podstaw wszelkich. I zbuntowanie stojącej a przegnitej zgody klasy robotniczej. W danym rozruchu, wywieszony następnie sztandar komunistyczny. Trzeba tu występować znienacka, gdy się nikt nie spodziewa. Więc mówię: atak cały musi iść przez Kanię. Od tej strony, gdzie nikt nie oczekuje. Więc w tym wypadku moje życie prywatne, familijne składam na potrzebę partii.
Żywymi słowy wyłuszczył swą intrygę: żona już w tych dniach umrze, gdyż na godziny tylko jej życie obliczają. Tu wystąpi ksiądz Kania. Ujawni się, jako dziś sam to święcie przyobiecał. Trzeba sprawić, by na pogrzebie spotkały się oba obrządki, rzymski i narodowy. A znów, jako dla niego, portiera, dawnego towarzysza, przyjdą też wcale licznie socjaliści... Więc niech się wypowiedzą wtedy, bez pomocy policji, przy okazji walki obu obrządków.
— Każdy daje, co ma — zakończył portier spozierając na Pstrokońskiego i Machnika, o których wiedział cicho, przez dyrektora Kostrynia, że pochamrani są z panem Kapuścikiem.
Którzy też, to jest mechanik i Pstrokoński, gęby wykrzywili, niby z powagi, a tymczasem szklane oko Pstrokońskiego łysnęło blaskiem śliny.
Duś zmarszczył brwi: wierzył w uczciwe serce Kani. Poświęcało się tego pracownika, lecz jakież może być za małe poświęcenie w walce proletariatu?!
Martyzel jak Martyzel: zawahał się całym swym ludzkim, utrapionym sensem: pomiędzy żoną swoją, w którą to uderzy, a księdzem Kanią, zawiedzionym w nadziei na tutejszego człowieka.
Rozstrzygła wszystko twarz delegata Okręgu, schodzona i zgadana a pod sznurek równiutko kłapiąca, że dobrze, że ta rzecz zostaje na naradzie przyjęta.
Trwało dobrych dwadzieścia minut a może więcej, nim się jeden za drugim wymknęli i rozeszli po cichu w różne strony.
Supernak, jak przystało na gospodarza „punktu“, wchodził, myszkował i niby znaki dawał, czy można, czy nie można i czy jest droga wolna. Gdy wrócił nareszcie do izby, przetarł oczy raz drugi, i trzeci: wszystko jest po dawnemu.
Nie zanosiło się nigdzie na nic nadzwyczajnego.
Wiatr prządł się wkoło domu, a wewnątrz cisza. Portier dosłuchiwał się w ciszy, nie wiedział czego? Czego?
— Gdzieś tu Buruś? — spytała chora.
— Buruś? Poleciał z Lenorą. — Po tych słowach przeraził się Supernak i tak trwał dalej po środku cichej izby.
— Nasz ksiądz zostawił piwo — szepnęła Supernaczka. Nie to chciała powiedzieć. Może to. lecz zarazem nie to. Słyszała przecie wszystko, co mówili w muzeju o Kani i pogrzebie, i śmierci.
Zsuwało się to teraz na bok i wciąż dalej, i na bok w łagodnym powabie cichych głosów szycia: jak siedziała tu kiedyś przed oknem, przy doniczkach z kwiatami, jak szyła i dobrze zarabiała, nim mąż wrócił z galmanów.: A gdy wrócił, znów ją pognał na kamieniołomy, już wtedy taką chorą.
W rozmyślaniu o kochanej przeszłości weszły znów słowa męża: — Wiem, że to ksiądz zostawił.
Podebrawszy się nagle na łóżku: — A skąd wiesz kiedy umrę, że mi pogrzeb szykujesz? — Rozpłakała się. Nie łzami nawet a samym rozstąpieniem się, rozejściem myśli.
I znów w ten płacz wstąpiły zgłuszone słowa męża: — Nic nie szykuję.
Uczuła Supernaczka w tej minucie, na poły mrocznej, na poły oświetlonej, rzecz taką, o której nikt nie myśli, gdy zaś pomyśli raz tylko w swoim życiu, życie całe utraci: iż duszę jej zabrali!!
Gdy Kania ma być wydany, to razem z Kanią wydadzą i jej duszę z przywiązania onego.
— Więc to Kanię wydałeś komunistom? — Supernaczka na nikogo w życiu nie podniosła ręki. Dzieci nie biła nigdy. A oto teraz, jak gdyby podnieść się chciały jej ręce udręczone, by uderzyć.
— Czy za darmo to robisz? Pewnie, że nie za darmo. Więc czemuś mi szyć nie dał?! — które to słowa wybuchły strasznym żalem.
Supernak zwrócił oczy w stronę łóżka. Nie odpowiedział i ręki nawet nic wyciągnął. Tylko łóżka teraz nie dojrzał nawet, a jakoweś stężone czuwanie; wzdłuż garnków, po nad piecem, dookoła lampy, na półce i pod oknem, i wszędzie.
Supernaczka struchlała i z ostrożności co prędzej zapłakała. Nie za wiele, jak chory przyoszczędzając niewielkich swoich sił.
Supernak stał na środku izby z oczyma świecącymi.
Uśmiechnęła się do tych oczu pokornie. — Daj mężu piwa — powiedziała z uśmiechem.
Zakrzątnął się skwapliwie. Zasiadł pod oknem, przy stole. Odkorkował. Gdy piwo jęło chlupać z butelki, rozlał się po obliczu chorej błogi wyraz nadziei.
Supernak nalał ’pełną szklankę, zapieniło się, wypił.
Nalał drugą i wypił. Zapalił papierosa.
— No, dajże mężu teraz piwa — powtórzyła Supernaczka z uśmiechem wiernym.
Otworzył drugą butelkę, wychylił szklankę do dna, odstawił, podszedł blisko. Chora uniosła głowę i wyciągnęła usta do napitku.
— Za dużo teraz wiesz — wyrzekł głośno Supernak.
I zaraz, zaraz uderzył w skroń!
Upadła na poduszki.
Zwlókł pierzynę i bił spodem butelki po plecach.
W płuca!!
I znów bił i przydusił. I znów bił. Aż odstąpił.
Leżała martwa.
W uszach brzęczało portierowi. Zabrzęczy i przeminie. Baletniczka nad lampą w muzeju okopciła się od jednej strony. Świece zgorzały do połowy.
Pogasił. Poukładał. Pozamykał. Zdmuchnął też lampę z zielonym kloszem i czekał przy poświacie księżyca.
Znikąd żadnego głosu. Maszyny kopalniane tłukły równo powietrze, to znów z lokomotywy dalekich torów wyleciało dyszenie.
I nic, choć jeszcze słuchał.
Podszedł, po ciemku otworzył dużą szafę i spróbował w kieszeni surduta: cygaro, wetknięte w kieszeń przez Coeura, sterczało po dawnemu.
Zamknął szafę. Wyszedł za dom, zapalić papierosa. Wypalił, wrócił, usiadł przy chorej. Czy też zmarłej?
Podniósł się. Porzuconą na ziemi butelkę postawił na stole. A z drugiej nalał jeszcze i niby, jako nie dopitą, postawił przy żonie. Po czym ujął tę żonę za rękę.
Stygła.
Przeciągnął się i zasnął. Obudził go przedziwny spokój. Chyba dniało?!
Supernak zerwał się i poleciał wzdłuż stawków, dalej mimo koszarów pokozackich i krótszą drogą przez rozłogi „Erazma“ w stronę wielkiego kościoła, co wznosił swoje mury czerwone nad sinymi padołami kopalni.
Na plebanii sen zdrowy, jabłkami napachniony i zapachem kadzidła. Zabrali się stąd z młodym wikarym, wstąpili po sakrament, potem zaś szli pośpiesznie z ministrantem.
Dzwonek rozlegał się, pierwsza zmiana, na szóstą rano ściągająca ku „Florze“ przyklękała na bruku.
Supernak kroczył obok brząkającego dzwonka, przeliczał, czy też śladów jakichś wydatniejszych nie będzie w izbie, co kobiety zobaczyć mogą podczas mycia? Wiadomo przecie, że zawsze bijał żonę, więc cóż to tak nowego?
Szedł skromnie i łzy ronił w dźwięku uroczystości. Nie zastali już chorej przy życiu.
Trzeba myć tę nieboszczkę, póki świeża i giętka!
Któżby to wyrozumiał najprędzej?
Lenora.
We trzy tu były, z obowiązku, jako bliskie sąsiadki. Lenora, Martyzelka i Szymczykowa. Ale Szymczykowa, zawsze głodna i w tylu różnych nieszczęściach zatracona! Nic z niej nie ma przy robocie. Tylko płacze i wypatruje z okna za Szymczykiem, który wygrzewa się nad stawami huty „Katarzyny“ na drewnianych pomostach.
— Trzeba ją przecie umyć, tę nieboszczkę, póki giętka i świeża. No, moja droga pani! — powiedziała Lenora drugi raz tego rana, lecz tak samo cierpliwie, i z tym samym zapałem.
Gdyż młodość nie rozumie śmierci i w poprzek śmierci nawet utwierdza swoje radosne niespodzianki.
Cóż? Lenora czekała, że jak umyją zmarłą i przeodzieną, i złożą, i zasłonią prześcieradłem, i wszystko przyrychtują, nadejdzie wreszcie Tadek. Z Tadkiem polecą zbierać w lasku jedlinę. Potem uwiją wieniec, w czasie którego wieńca, na przyzbie czy też gdzie, czy choćby u Szymczyków, będą się całowali.
Lecz gdy się wzięły na koniec do mycia, pierwsza znów zapłakała Lenorka. Jakże patrzeć na takie biedne ciało? Nie ma go prawie, a same tylko kości skołatane, obleczone skórą! A przy tym ślady: smutna historia, na ciele garbowana!
Czyż Martyzelka albo nawet taki pędziwiatr, jak Lenora, nie dostrzegły krwawych zlepów we włosach nieboszczki? Nie dostrzegły wielkich, tłuczonych sińców? Dostrzegły. Zawsze tak jest z kobietą, gdy umiera w Zagłębiu, a już zwłaszcza w Osadzie; takie to pożegnanie z doczesnym, ziemskim życiem, za pomocą pobojów.
Więc cóż? Niech woda spływa przez to ciało nikomu już nie warte. Tę wodę szarym mydłem zaciemnioną, wylewała Lenorka na kartoflisko, z tyłu domu, za płot.
No i tak: kartofle ręką nieboszczki jeszcze posadzone, ale już nie zabrane tą ręką. I brzęk wesoły wiadra i chlust wody, i strumyczki przez ziemię pochłonięte.
Rozgadały się powtórnie, gdy na zmarłej koszulę zmieniały. Jak to będzie z pogrzebem, co znów Supernak teraz postanowi, którą klasę wyjedna w pogrzebie, do Rzymian pójdzie czy też do księdza Kani, na co cała Osada czeka w ciekawości.
Gadały tylko we dwie. Lenora z Szymczykowa. Martyzelka ani jednego słowa nie dodała, tylko się trzęsie w sobie, aż widać, jak jej dreszcz po ciele lata.
— A cóż, a mnie? — Lenora wyciągnęła się gibkim porywem ciała. — A mnie? Jakby tak umrzeć przyszło, no to co? — No i w śmiech! Szastnęła spódnicami.
Ile? Dwadzieścia minut przeprowadzała swoje rzeczy od portierów do Szymczyków. Bo nie będzie mieszkała przy nieboszczce.
Taka tam przeprowadzka, cygańska.
Jeden mały drewniany kuferek, jaki żołnierze mają, urlopnicy, na to zaś z wierzchu trochę łachów, na to znów mały jeleń z ołowiu, lakierowany pięknie, na hałdzie znaleziony, pewno chyba po dzieciach zawiadowcy; i lusterko, z czerwonymi różami malowanymi żywcem przez ukraszone szkło.
Objawił się teraz od tego lusterka, szybą odwróconego ku górze, jakoby duch na powale izby w postaci piętna tęczowego.
Może przyjazna dusza Supernaczki? Szymczykowej wiadomym było, że to nie słońce, a tylko dusza zmarłej, uszczęśliwiona swobodą powietrza po ziemskim życiu.
Cóż może o tym wiedzieć taka tam Lenora? Naszumiała, nahałasiła i już zebrała się rwać sośninę — a jakby się pytali o mnie, powiedzcie ta, żem w lesie — tyle im zakrzyknęła i poleciała zaraz w ów las.
Martyzelka wyprawiła i Szymczykową, doi nadzoru nad dziećmi. Z takich tylko obrywek mogły teraz żyć biedne Szymczyki, i z jakichś takich dozorów, doglądów i pomagań, prawie tyle, że nic. Dopiero w samotności przysiadła się Martyzelowa spokojnie do zmarłej..
Palą się dla tej śmierci dwie gromnice. Dobrze, niech się tu palą.
Ostatni raz siedziała przy gromnicach nad swym synem nieprawym, któremu dał nazwisko mąż, starszy górnik Martyzel. I gdzież ów syn? Malutki, złoty kosmyczek włosów w czarnych toniach przerębli. I gdzież są chwile poczęcia tego syna, i gdzież są wszystkie chwile, i gdzież są wszystkie lata?
Rozstępowała się w Martyzelowej pustka, coraz suchszą i dalsza. Jedno o drugie zahaczone: i droga i zawady, i znów droga, ileż tej drogi!?! Ileż tej drogi w codziennym utrapieniu aż do słów, rozpętanych miłością, skierowanych do Kani: czemuż to nie rozumiesz, człowieku?!...
Zdało się Martyzelce, że teraz przy okazji tej śmierci zrozumie już ów człowiek, ksiądz Kania. Nie będzie wiedział kiedym, ale otworzy ramiona swe szerokie, święte.
Do tych ramion wyciągała ręce nad trupem, jako to, że nikt inny, a tylko ona, Martyzelowa, namówiła nieboszczkę chrzcić się na narodowo i tak przysporzyć nowej wierze zaszczytu ofiarności.
Czekała tu na Kanię, spodziewała się jeszcze przed tym Supernaka. By dopilnować, jak postąpił w sprawie pogrzebowych obrzędów.
Gdyż jeżeliby skrewił!
Wyleciała drzwi już nie zamykając przez lasek pustką szumiący w zimowym słońcu nieba.
Nad zimnymi stawami przez mostki, przez kładeczki. Poznała Supernaka, złoczyńcę, po czapce granatowej, z nowym daszkiem. I po czarnym paltocie odświętnym. Najpierwej zaś po chodzie!
Szedł jak wahadło, od sztywnej nogi w obie strony rozkiwany. Pobiegła mu naprzeciw, aż sina z ciemnych przeczuć. Supernak też przyśpieszył kroku. Pot spływał mu spod czapki, a oddech świstał przez wyjedzone zęby.
Nie przywitali się, rąk sobie nie podali, tylko stanęli naprzeciw ostrożnie.
Dopiero, gdy z daleka od torów fuknęła wielkim raptem lokomotywa, rzekł portier:
— Bóg zapłać.
Ruszyli prosto w stronę mieszkania. Martyzelowa pierwsza, portier za nią.
Supernak kroczył z tyłu, pełen wielkiej radości. Przez pół dnia z samymi tylko władzami się uganiał.
A zaświadczenie od doktora, a to miara u stolarza na trumnę, wymierzył długość żony sznurkiem, a to leć po karawan kopalniany — obiecali dwa konie, nie w jednego — a to znów o sam pogrzeb, do księdza kanonika.
Wszędzie podawał naprzód kartkę dyrektora Kostrynia, na hucie, rano, zawczasu wypłakaną.
Teraz migały Supernakowi przyjemnie przed oczami obcasy czarnych bucików Martyzelki spod szarej spódnicy.
Szła, dotąd zachowała z dworskich czasów chód pański. Fasonem tego chodu przejmowały się fałdy spódnicy spadając delikatnie. Jakby u Kostryniowej czy jakiej dyrektorki?!
Przez chrupienie przymrozka pletło się wciąż to samo w głowie Supernaka: jest klas pogrzebu pięć, wiadomo dobrze. Piąta jest najbiedniejsza: pokropek wodą święconą, bez wprowadzenia ciała do kościoła i bez światła żadnego. Jest klasa czwarta: pokropek i wyprowadzenie zwłok z kościoła, bez wprowadzenia i wszystkiego dwie świece; i klasa trzecia: pokropek z wprowadzeniem i wyprowadzeniem od drzwi do drzwi kościelnych. Tymczasem u kanonika za słowa prawdy względem zamiarów Kani otrzymał portier klasę pierwszą: zwłoki wyjdą z domu z księdzem i będzie dużo światła, i uczestnicy dostaną świece do rąk w kościele, i pokropek, i znów z księdzem wikarym na cmentarzu, a tu nawet przemowa!
Miejsce w końcu cmentarza, tuż przy parkanach „Flory“ przy kopalnianej kolejce, z wymówką lat dwudziestu.
Supernak wszedł do izby pierwszy.
Gdy tylko weszli, Martyzelka spojrzała na portiera dosadnie, że od razu zrozumiał.
Czyli o to pobicie nieboszczki.
Takie różności osobiste nie trzymały się obecnie głowy Supernaka. Obejrzał jak się kobiety sprawiły przy nieboszczce, że są gromnice dwie i jak ubrana: w czarnej sukni, odświętnej a w bluzce lila, atłasowej. I podłogę zamiotły, wytarły i z mycia żadnych śladów.
Zdejmował płaszcz, a Martyzelka czeka w pośrodku izby.
— Nie będziem tutaj siedzieć — zachrypiał Supernak. Wydobył klucz roztropnie spod podłogi i otworzył swój muzej. Drzwi muzeju uchylały się z trudem. Lepło tam coś przy listwach, czy może tylko wilgocią zanosiło.
Weszli, siedli w półcieniu. Okiennice tyle tylko puszczały słońca, ile trzeba, by przesuszać to miejsce.
Usiedli. Martyzelka na kanapie z rzeźbionym oparciem, Supernak na metalowym łóżku białym, w niebieskie kwiaty i anioły.
— Już jest wiadomo temu, kto mył nieboszczkę — rzekła Martyzelowa — żeście jej na tamten świat pomogli bardzo? Siedzi ta Martyzelka po swojemu, po dworsku, na brzegu rzeźbionej kanapy. Sprężyny ani dźwiękną, rękami rozwodzi delikatnie, ale czemu oddechu jej nie staje? A w oczach kolor prośby?...
Supernak nic nie odrzekł jeszcze. Kobieta wstawia się za Kanią, czy niby za nieboszczką, jaki ma być obrządek?...
Cisza.
Od tej ciszy mrowić się jęło w Supernaku. Wstał po cichutku. Rzekł: — Zrobiliście przy umarłej jak należy, przyznaję. Ale tutaj w muzeju lustra nie zasłonięte. — Westchnął. Nie mogły tak pozostać, gdyż nieboszczka powracać będzie i ukazywać się będzie w tych szybach... Tak to skręcił Supernak, na taki marny szczegół.
Martyzelka nie wierzyła w przesądy. Wierzyła w życie, gdy jest życie, a w śmierć, gdy śmierć nadchodzi, lecz wszyscy ludzie, gdy jest umarły w domu, zasłaniają lustra. Rzekła więc — dajcie co — jako że przygotował już różne, ciemne szmaty — to wam lustra zasłonię.
Porozścielał papiery na meblach. Na pięknym morelowym taborecie, pod oknem, na kanapie. I znów czekał. Gazety szeleściły pod stopami Martyzelki, aż w piersiach Supernaka zagrało, taboret morelowy jęknął, lusterko w mahoniowych ramkach potarło grzbietem ścianę.
Zakradł się ku kanapie i chwycił Martyzelkę za biodra. Jedyną swoją ręką i naciskiem ramienia, mocno, jakby miał wrosnąć w nią.
Zachwiała się.
Wtedy to chwycił nagle pod odzieżą za nogi łagodne, gołe ciało. Pod odzieżą, ruchome, żywe!
Umotał się w spódnicach. Odtrąciła go, upadł. Powstał nie patrząc w tamtą stronę. Nie chciał nic widzieć, wiedzieć, a tylko wierzyć, że Martyzelka stoi nadal na kanapie.
Stała, wsparta o ścianę, z czarną szmatą w wyciągniętych rękach.
Supernak począł krążyć i wołał, i przemawiał, i namawiał, zachęcał. Co tu jest, wszystko twoje. Taka kanapa i te srebrne lichtarze, dwa, bo trzeci w naprawie, i te lichtarze z bronzu, i to lustro, i tamto. I takie krzesełka bambusowe, i to triumo z orzecha, i krówka z alabastru, i ta goła figura z wiśniami kamiennymi, taka lampa i koce.
— Tyle koców, a jakie! Kapy, kołdry, piękny stojak na laski, Cieplik takiego nie ma, i ten stolik, i jeszcze te krzesełka!
Dotykał tego, klepał, okurzał, pieścił, głaskał. W trzasku opornych szuflad latał z miejsca na miejsce i od ściany do ściany, niczym ćma roztrzepana.
Tylko aby nie patrzyć w stronę Martyzelki: przed siebie, w dół, na ręce. Rozwiązywał pudełka jakieś, woreczki, palcami i zębami. Wysypał z tego na stół. Śmiał się do tego, kwilił.
W woreczkach najprawdziwszy dowód życia: cztery złote pierścionki i duży sygnet z wylecianym kamieniem, i przeróżne kolczyki, i siedm kubków srebrnych, i broszka z pięknym bielmowatym opalem.
— Dla kogo to — ryknął Supernak — dla kogo? — Świeciło w mroku izby. Nie pochował, nie zgarnął nawet, przykuśtykał do kanapy, usiadł obok mięciutko i czekał.
Martyzelka ani jednego ruchu.
Czuł już blisko jej ciepło, od którego porywy leciały! Aż zaciężyły w piersiach. Pełen tępej rozkoszy jął rozprzestrzeniać się na ile tylko pozwoliło jego kalekie ciało. Natrafił tak, podstępnym znienackiem, na brzeg odzieży Martyzelki, na ciepło jej postaci. Jęcząc, kwiląc, porażony rozkoszą, skłonił głowę na piersi tej kobiety.
Zdało mu się, że nie ona przemawia w tej chwili, a już tylko jej ciało: o Kani i o Kani.
Zaczął więc, że się należy, prawda, ale postanowione w sprawie tego pogrzebu było o wiele wcześniej. Ba! Nie powiedział, że postanowione było na „punkcie“, a gdy postanowione, to kto księdza rzymskiego sprowadzi, żeby z tego potem borba wynikła, komuniści?! Wytłumacz taką sprawę fanatyczce. Kobieta dalej skuczy o Kani i o Kani.
Rozpoczął wtręty, tłumaczenia i o tym wreszcie, że już dyrekcja pierwszą klasę pogrzebu u kanonika wyjednała.
Stało się w jednej chwili: Martyzel owa jęła go bić. Na ślepo: nic nie widząc. Bić, szarpać, orać paznokciami przez szyję, po policzkach.
Supernak bronił się, miażdżył jej pierś w swoich czarnych pazurach.
— Pójdziesz, pójdziesz do Kani — szeptała bijąc, kopiąc.
Dopchała go pod samo okno i tak kopnęła w piersi, że się zwalił. Zgarnęła złoto ze stołu, dała mu złotem w twarz. — Nie ma tu już sprzeciwu! — krzyknęła przeraźliwie.
Leżał w kącie i chrypiał. Aż wreszcie wydyszał z siebie słowa, od których zerwała się uciekać.
— Zaczynałaś z dziedzicem — charkał w kącie — a na mnie skończysz. Zobaczysz, na mnie skończysz.
Wygnało ją z muzeju i poniosło precz z tego domostwa przerażenie.
Wszędzie, na polach pajęczyną zasnutych i w lasku, i w dalekim zwidzie zaropiałych hut, oczadziałych cynkowni, i czarnych kłębów dymu, wszędzie, wszędzie na świecie przerażenie.
Wpadła do księdza ze słowami — ratunku!
Kania zerwał się znad papierów.
Martyzelka chwyciła go za ręce i ręce te, dla duchowej ochłody, na czole sobie położyła, uśmiechnięta.
O taki ratunek chodziło: by tu być, patrzeć. By ręce jego trzymać na przymkniętych powiekach.
Ksiądz Kania trzymał się już tymi czasy na ostatniej granicy miłosierdzia. Przeciw tylu pokusom zmysłów. W pierwszych dniach poznania widział podobieństwo Martyzelki do swej matki. Niby młodszej, lecz tak samo posłusznej i pilnej, w rzeczach wiary. Potem charakter matki rozwiał się, żona górnika przedzierzgła się niejako w siostrę. W miłą, rówieśną siostrę. Z okresem choroby i śmierci Supernaczki Kania nie śmiał już myśleć o tym, co następuje. Trzeba tu było siły i wielkiego spokoju.
Nie lękał się powabów ciała. Od czasu wydarzenia z chininą, gdy uległ pewnej kobiecie, nie młodej wcale, obojętnej, i gdy kobieta owa, by przerwać płód, zażyła chininy i zimna, zlana potem, na plebanii omal ducha nie wyzionęła w torsjach, zahartowany już był na zawsze chyba przeciw kobiecemu ciału.
Lecz z żony górnika Martyzela przemawiały ciemności. Tak sobie wyobrażał ksiądz Kania. Jakieś ciemności życia, czyli też sił tajemnych, czy też może żywiołów? Ciemności owe, lśniące w spojrzeniach, w słowach, nawet w ruchach, trzymał dotąd na wodzy. Była to wielka rozkosz, takie przemaganie.
Tymczasem dziś prawie że już zamykał tę kobietę w objęciach. A działo się z przyczyny śmierci Supernaczki. Śmierć zaś owa wskazywać winna raczej drogę obowiązku, a obowiązek konieczność objawienia nowej wiary publicznie, w walce o jak najczulsze dobro biednego człowieka, czyli duszę. A znów jakże wystąpić przeciwko woli męża? A znów dalej, cóż przeciwstawić zakrzepłej powadze obrządku rzymskiego, jak nie obrządek narodowy, czyli nowe zasłony prawdy, czyli między baranów iść w nowej wilczej skórze?
Doczesne, nędzne usidlanie, i którego Bóg, niczym woda nieogarniona, nie objęta przez sieci żadne, wciąż przepływa, przecieka.
— Upadłam, i zdaje się, poraniłam się.
Ciche, żałosne prawie słowa Martyzelki wyrwały księdza Kanię z jego bezsilnych myśli. Patrzył przed się i czekał.
Rozpięła uważnie guziczki i z rozsuniętych brzegów szarego materiału ukazała swe ciało, nad obojczykiem poryte do krwi pazurami. Porwane w bitce z Supernakiem ramiączka koszuli rozsunęły się snadnie i oto ukazała się pierś zwarta, biała, sklepiona, niby owoc.
W oczach Martyzelki stanęły łzy, na policzkach rumieńce, a na czole zbrużdżone ciemności.
— Upadłam i poraniłam się, trzeba tu coś poradzić. — Wymówiwszy te słowa westchnęła, potem zaś, niby przez sen, zarzuciła temu człowiekowi ramiona na szyję.
Jakby czekali na to od dawna, ona jedna wiedziała, iż czekają.
— Tak być musi, ty wiesz! — Słowa te pamiętała chyba jeszcze z pałacu po swym pierwszym mężczyźnie. Nigdy później wymówione nie były, aż teraz znów dopiero.
— Ty wiesz przecie! Miałaż teraz wspominać o pogrzebie Supernaczki, o obrządku narodowym. Liczyła, że te sprawy załatwi się przez męża z Supernakiem. Nie o tym mówić teraz.
— Będziesz miał wszystko, jak będziesz chciał — zadrżała w nagłym, rozkosznym śmiechu.
Teraz dopiero, poprzez omamy żądzy zrozumiał Kania najgłówniejsze: że w nim proroka zapomniała! Porwał żonę górnika za przeguby, z okrzykiem — ach, grzesznico — cisnął na kolana. I doskoczył z pięściami. Byłby bił między ciemne, rozstawione źrenice, lecz właśnie ciemność, lśniąca mokrym powabem, przywiodła księdza do opamiętania.
Zmitygował się Przyobiecał zapomnieć raz na zawsze o tym incydencie. Na ramię radził okład. Potem jął się rozwodzić nad sprawami ducha i ciała na ziemi.
Martyzelka słuchała w głębi izby, przepełniona bolesnym krzykiem, który już nie mógł znaczyć, a wszystkie słowa dławił.
Odeszła bez żadnego pożegnania. Do domu przyszła umordowana! Wszystko jej z rąk leciało.
Czekała tu w pośrodku izby, na co? Na co czekać w trybach takiego życia?
Martyzel wrócił z kopalni nad wieczorem. Z głową jak oczadziałą. Smrody, gazy czy dymy mieli na filarze. Wracał z głową pijaną, bolącą. Numer górniczy był dobry i wydobycie dobre, gdyby nie owe smrody.
Radziła, by trzymał głowę nad rozpaloną blachą, nad kuchnią, wtedy bóle odchodzą. Wszystkie żony górników tak radzą, jako iż to są sprawy dawno wypróbowane.
Martyzel gardził takimi sposobami. Umył się, zjadł i spoczął blisko okna, przy wybielonej wnęce.
Żona siadła naprzeciw.
I nagle z wypiekami na twarzy sycząc gniewnie, pełna niespodzianej rozpaczy mówić zaczyha w sprawie pogrzebu biednej przyjaciółki, Supernaczki. Żeby mąż szedł, żeby się zmówił z Supernakiem, żeby mu przetłomaczył.
Na próg ze łzami w oczach wyprowadziła męża w tę drogę. Starszy górnik Martyzel rozumiał powagę swej misji.
W marzeniu swym, popartym jakością tylu prze różnych poglądów, czerpanych zawsze tylko z oryginału, opowiadał się Martyzel wiernie za chemicznym rozwiązaniem sprawy ludzkiego życia. Lecz wtedy gusłom braknie miejsca, a sami przecież uchwalili niedawno z delegatem okręgu, taką tam jakąś próbę, czy manifestację gwoli pobudzenia do strejku. Więc życie dalej porywa już tę śmierć, nie da jej chwili samotności i przenika, wypełnia ją od razu nową walką.
Odnalazł Supernaka łatwo, u Szymczyków. Wyszli we dwóch, to jest Martyzel i Supernak, niby jako mający organizacyjne sprawy na osobności.
Nie były ważne: o obrządek pogrzebu. Choć to życzenie nieboszczki, cóż znaczy dziś życzenie martwego prochu? A z drugiej strony ważne, gdyż nie byłby wyruszył starszy górnik z domu, gdyby nie to życzenie kobiecej szlachetności, wysłowionej ustami żony.
Szli w milczeniu.
Gdy stanęli nad stawem lśniącym od blasku księżyca, uznał Martyzel, że może rozpocząć przemowę bardziej zasadniczą: jedna tafla błyszczała jasnością a drugą mroczył cień. Tu światło, a tu noc. Tu dobro, a tu zło, lecz wciąż ta sama woda, jeno odmianą światła odróżniona.
Zaczął od przebaczenia: — jak ta jasność i mrok, tak samo też są ludzie, choćby naprzykład ty, Supernak. Masz muzej, zbierany przez tyle lat. Masz ten muzej, przedmioty wielorakie. A swój muzej — Martyzel rzucił ramiona rozpacznie w obie strony — noszę znów ja w swej głowie.
Nie mógł dalej wyrazić. Woda mu przeszkadzała, pluszcząca cicho pod nogami, czy też mrok w owej wodzie odbity, czy też świadomość o muzejach wielorakich, materialnych, duchowych!
Supernak kroczył sennie. Nie słuchał? Nie rozumiał?
Po stawach przeleciała gładzizna mroźna, wiatr zmarszczył ją i znowu łagodnie rozprostował. Szli przez długie pomosty nad zeschłym tatarakiem. Wionęło na portiera tym samym głosem suchych, zwiędłych szuwarów. Jął szemrać — ty muzej i ja muzej!
Tchnął czarną gębą prosto w oczy Martyzela.
Woda sprzyjała, ślizgając się wzdłuż brzegów cieniutkim ostrzem blasku. I tak, i tak, i owak. I znów jeszcze inaczej. I muzej — dzieci — żona? Teraz nastawnikowi temu, Supernak prędko, mocno, jak nożem. O żonie, jak za księdzem przepada, pogrzeby i obrządki wyprawia tylko dla niepoznaki!
O Kani i o Kani. O Kani i o Kani!
A drugim nożem co żywo w drugie miejsce: względem sposobów...
— Powiedz, Martyzel, no więc moja nie żyje, a znów twoja — wiedział to od nieboszczki, teraz dopiero mówił — pędem do Knote od twych sprawek przylata i krwią przez ciebie spływa co dwa, co trzy miesiące! Od twoich sprawek, czyli też może cudzych!?
O Kani i o Kani.
Górnik porwał portiera, żeby zwalić do wody. Już niósł ku pomostom, nad największą głębinę. I tylko huczał okropnym głuchym głosem — na dno, na dno, na dno!
Trzymali się wzajemnie za szyję i charczeli przeciwko sobie jadem, lecz stało się, że inne dno odnalazł tu Martyzel, głębsze niżeli śmierć: dno swej wielkiej miłości.
Woda szeptała, ciche wargi zwierając wedle brzegów. Postawił Supernaka na mostku.
Wsparł czoło na kościstym ramieniu portiera i oto jął tłumaczyć Supernakowi własne tajemne rzeczy jak rodzonemu bratu.
Czyż mógł wiedzieć, że żona radzi sobie u Knote? On, Martyzel, choć zawsze trwa w chemicznym rozumieniu człowieka, choć rozumie, że dzieci, czyli innymi słowy genitura, zniżają cenę pracy robotnika, chciał mieć dzieci raz po raz, od kiedy widział, że żona wymyka mu się z rąk. Wymyka się, wymyka! Przypuszczał, że nie było w tych sprawach tajemnic, pomiędzy nimi dwojgiem.
— A teraz, powiadacie, lata z tym do Knote? — Z twoją sprawką, czy z cudzą lata? — westchnął Supernak.
Tak się to zakończyło namawianie Supernaka przez starszego górnika Martyzela; nad wodą, jak zmartwienie rozprzestrzenioną, jak zmartwienie stężałą, jęknął Martyzel, westchnął i nie patrząc za siebie ruszył z powrotem słaby, uciemiężony, jakby tani z niego na mostku wyciekła wszystka krew.
Gdy powrócił do domu, dzieci dawno już spały.
Cóż są dzieci, cóż żona? Inne prawdy wyrosły zza tych prawd, ścianami przeczystymi!
Martyzelowa nadal pod lampą haftowała narodowe stuły. Usiadł naprzeciw żony; jak zawsze, przed spoczynkiem, rozłożył gramatykę światowej mowy, którą sobie przyswajał, pod nazwą esperanto. I znów pracował, rył się poprzez litery i znów przewracał stronice ku miejscom wyuczonym, wczoraj i przedwczoraj.
Zdało się dziś Martyzelowi, że od nauki tych łatwych słów powszechnej mowy świata rozpoczyna swój koniec. Tam przędą się słowami nadzieje, a tu już wschodzi śmierć.
List ów przyniósł woźny Domu Ludowego, stary połamaniec, Żytko, który zawsze przynosił pocztę a i wogóle był woźnym, a od czegóż są w końcu woźni, nawet socjalistyczni, jak nie od takich posług?
Wszystko to wiadome jest o Żytku, lecz pamiętane jak przez wodę, czy mgłę? W uczuciowej pamięci (mimo że się jest sekretarzem Związku, można sobie chyba na odłam takiej pamięci pozwolić) pozostało jak następuje:
Po pierwsze: dotyk i chrzęst papieru listowego, podbitego bibułką. Granatową, och, całe życie granatową!
Po drugie: treść, w tych słowach: „W sprawach żywo obchodzących“. — „Pragnęłabym pomówić z panem“. — „Dyskrecjonalnie“.
Po trzecie podpis: Zuzanna Kostr... — reszta liter nazwiska wypryśnięta nieczytelnym charakterem.
Po czwarte: data podpisu na dole, z czego wynika, że tej sfery ludzie stawiają daty na końcu listów.
Po piąte, co piąte nie wiadomo na razie. Koza mógłby wyliczać!... Czekając na oznaczoną godzinę widzenia nic innego nie robił. Wyliczał i wyliczał.
Niepotrzebnie! Wszystko mieściło się z pewnością bez reszty w charakterze tego pisma. Badał charakter ów ustawicznie wyciągając list z koperty.
Gdyby nie to, że ogół towarzyszy stał na niskim poziomie oświaty, gdyby nie to, że towarzysze w większości wypadków nie umieli pisać lub też pozapominali przy ciężkiej pracy, oraz w ustawicznych kryzysach głodowych, dawno już zaprowadziłby Koza w Głosie Osady odpowiedzi grafologa.
Pismo panny Kostryniównej było taneczne. Biegło sobie wesoło ku brzegowi stronicy. Skutek? Wizja nogi kobiecej. Czy można pomyśleć: nogi Zuzanny Kostryniównej!... Istne szaleństwo!
Zegar jednak posuwa się naprzód. W danej chwili już tylko dziesięć minut do oznaczonego’ terminu wizyty.
Koza drżącymi rękoma zamknął biurko, zbiegł na dół, zapomniał coś, znów wrócił: cztery minuty szło się z Domu Ludowego do mieszkania Kostryniów, przy hucie „Katarzynie“. Na nieobliczalne jakieś przeszkody doliczał Koza dwie minuty.
Cztery minuty, plus dwie, razem sześć, pozostawały jeszcze cztery minuty, zegarek był sprawdzony wczoraj według zegarów „Erazma“. Dom państwa Kostryniów nie posługuje się zapewne innym czasem od czasu huty i kopalni.
Koza westchnął głęboko, pełnią nienawiści klasowej: muszą mieć czas ten sam, co na kopalni i w hucie, z tego żyją cholery!!!
Gdy mijał szary długi mur huty „Katarzyny“, nie mógł już opanować myśli. Jak się stało, że zadzwonił do Kostryniów, że wszedł? Kroczył spokojnie schodami, po czerwonym „władczym“, dywanie, wszystko dookoła nabierało szumu skrzydeł niewidzialnych.
Zapamiętał pewien charakterystyczny szczegół: poszczególne pokoje mieszkania Kostryniów pachniały osobliwie, zapachem drogich jedzeń. Przedpokój trącił zapachem dziczyzny — jadali taką dziczyznę co roku na Sylwestra u Cieplika, Koza, sztygarzy i w ogóle wszyscy. Salon pachniał orzechowym tortem. Tego już było za dużo!
Koza przypomniał sobie, kim jest: żadne zapachy nie wywabią go za klasowe mury partii. Z przeświadczeniem tym stanął spokojnie na środku salonu Kostryniów, w obliczu fortepianu, przedziwnego parawanu z pierścionków od cygar, wypchanego biustu sarenki (skroń sarenki owej miała w sobie coś ze skroni Zuzanny), wyścielanych krzesełek, wszelakich pufów, jakichś jedwabnych atłasowych podściółek i haftów, i obrazów, i słonecznej przestrzeni pokoju.
Serce sekretarza Kozy ścisnęło się tu, poniekąd filozoficznie, nad sprawą podziału dóbr: widział w życiu niejedno. Widział salon wojewody w Kielcach i w Katowicach. Chodził tam w delegacji, jako obrażona praca. Był raz w swym życiu nawet na Wawelu.
Nie imponował mu już chyba żaden zabytek. Ale żeby mieć taki przepych wyłącznie dla siebie? Żeby drzwi otwierała służąca, która śmiało mogłaby być siostrą sekretarza partyjnego?! Żeby z niemoralnego zbytku mógł wystrzelić tak piękny kwiat jak panna Zuzanna!
Koza nie siadał. Stał, czekał, przejęty tragizmem sytuacji. Bo kwiat, mimo że z błota zrodzony, był piękny.
Już szła... Widział ją zbliżającą się ze stołowego pokoju. Odbijała się w lustrze salonu. Kozę też odbijało owo lustro — martwe przedmioty nie zważają na różnice klasowe.
Szła w krótkiej sportowej sukience i w jakiejś bluzce zapewne, lecz Koza ani teraz, ani później przypomnieć sobie tej bluzki nie mógł. Jedno pewne, iż przez lekki materiał przeświecały jej piersi. Przeświecają mimo woli — szarpnął się w Kozie nagły okrzyk niewinności. Gdzież mają się podziać?
Stało się, Zuza podała mu rękę. Po czym rozległ się głos Zuzy. Porównać tego nie można z niczym. Może tylko z obłokiem? O co chodziło pannie Zuzannie Kostryniównej, Koza w pierwszej chwili nie zrozumiał. Nie znał żadnych obcych języków, a przecież jakby polski pomylił się sekretarzowi z obcymi nieznanymi językami.
Uchwycił jedno słowo: Dyskrecjonalnie.
Zaprzysiągł pannie Zuzannie natychmiast absolutną dyskrecję. Na mur. Niepotrzebnie chyba użył gwarowego nieco określenia „na mur“.
Zapewne! Przyszłej ludzkości, oswobodzonej z przesądów, twarz Zuzy wiele pozostawiałaby do życzenia: uczernione brwi, podmalowane usta, puder. Mimo całą tę niegodną sztukaterię rozścielał się na rysach dziewczęcych piękny uśmiech.
Uczynki ojca Zuzy, organizowanie przez niego Straży Narodowej łamistrejków, organizowanie drużyn ratowniczych, które są zwykłą ochraną przeciw robotnikom, biblioteka dyrektorowej, wszystkie redukcje, ci wszyscy bezrobotni, którzy od tylu tygodni przechodzą przed sekretarskim biurkiem i płacząc rozkładają ręce — czyżby to wszystko było niczym wobec jednego uśmiechu?!
Panna Kostryniówna wciągnęła nagle powietrze z kryształowym szelestem. Założyła nogę na nogę, rąbek jedwabiu łysnął pod kolanem. Teraz mówi. Dyskrecjonalnie: o rzeczach partyjnych, robotniczych, kopalnianych.
Skądże wiedziała to wszystko? Skąd wiedziała rzeczy, nie znane jeszcze nawet w Domu Ludowym?
Komuniści szykują wielką manifestację na pogrzebie jakiejś żony portiera. Ach tak, niejakiego Supernaka. Wielką manifestację, wystąpienie, przemowy, próba sił, sztandary partyjne. Na tle sprzeczki między księżmi, czy klerem, czy też księdza jakiejś nowej wiary. Chcą zgnębić socjalistów. Wiadomości są pewne.
Całym sercem stał Koza po stronie Zuzy. Całym sercem leżał u jej stóp.
— To jedno, drogi panie redaktorze. A teraz druga sprawa. — Drobna twarzyczka Zuzy ściągnęła się tak lekko, delikatnie, że sekretarz zamarł z podziwu:
Druga sprawa miała związek — Koza przestraszył się — z Tadeuszem Mieniewskim.
Jeżeli do tej chwili panna Zuzanna Kostryniówna była piękną, to teraz stała się jeszcze piękniejszą. W jej prześlicznej twarzy zaszło nagle coś takiego, że Koza zmrużył powieki, by nie patrzeć.
— Nie wiecie również — mówiła — ręczę za autentyczność! Pan Mieniewski został komunistą. Czy może był nim już dawniej, prawda?
Tak, komunistą, Cóż ją obchodziło określenie, słowo, rzecz? Nic. Pragnęła o tym, mówić, tak by mówienie stawało się działaniem, obcowaniem. Obcowała z panem Mieniewskim chociażby szkodząc mu...
A może to tylko zabawa? Ułożyła sobie tę „zabawę“ bolesną, której istota polega na tym, aby skompromitować go u wszystkich Dusiów, Dusiówien i całej tej hołoty.
— Pan Mieniewski przebywa teraz w Osadzie pod zmienionym nazwiskiem. Niech pan tego nie pisze u siebie, to jest w „Głosie Osady“. Czy pan wie, że nie mogę nie czytać tego pańskiego „Głosu“? Doskonale redagowane.
Koza złożył potulnie obie ręce na piersiach.
— Niech pan jednak napisze w swoim „Głosie“, że tenże Mieniewski Tadeusz porozumiewał się tu z kapitalistami, pobrał nawet wysokie zaliczki na zaciąganie podłóg w Radzie Kopalń i Hut. Które to podłogi miał tutejszemu kapitałowi własnoręcznie zaciągać.
— Dlaczego mówię to wszystko? — Uczuła w piersiach głęboką pustkę, musiała westchnąć, by nie utracić panowania nad głosem. — Mówię to wszystko bo wiem, że ani my, to jest dyrekcja, po waszemu kapitaliści, nie chcemy strejku, ani wy, panowie ze Związku, nie chcecie strejku. Chcą komuniści. Taka drobna kompromitacja nowego działacza, jakim okazuje się pan Mieniewski, może im bardzo pokrzyżować szyki. — Skończyła gładko, płynnie, a jednak z uczuciem rozpaczy. Mówiąc te wszystkie brednie uczuła, jak ciągle, nieustannie myśli o tym człowieku, który po wszystkim, co zaszło, wołał pośród nieszczęsnych krów w Alei Trzeciego Maja: — nigdy w życiu. — Czemuż tak wołał, po co?!!
Wstała.
Koza podniósł się z krzesełka.
Powstrzymał oddech, spuścił oczy i wyrzekł jednym tchem: — Wiadomości są bardzo cenne, aczkolwiek tajemnicze. Nie dające się sprawdzić od razu. Ale cenne. Tak, dziękuję. Jednakże woli nas pani od komunistów?
Zaśmiał się ironicznie i złowrogo.
— Tak, skorzystamy. Owszem. To jedno. Teraz drugie — pot zalewał mu oczy — moja sprawa osobista. To! ja pisałem do pani anonimy. Te świstki z podpisem „biedne zwierzę domowe“, czyli Koza. To moje... Panno Zuzanno!
— Ja, proszę pani — po cóż to mówił, skoro wiedział wedle prawideł hajlajfu, że wypowiada te rzeczy o wiele za wcześnie, prawda jak dziecko w łonie matki musi przeleżeć swój czas — wykonuję teraz może właśnie tragiczną ewolucję? Tragiczna ewolucja ideałów za dozgonnymi murami partii. Och, tego może pani być pewna, za murami dozgonnymi! A jednak ewolucja: od czwartego pokładu na „Florze“, pani wie? Grubość pokładu siedmdziesiąt centymetrów, dwanaście godzin na czworakach. Dwanaście godzin dziennie na czworakach, przez tyle lat szedłem tu....
Słowa te wymawiał olśniony, z oczyma wpatrzonymi w sufit. Na suficie wymalowane były przeróżne liry i owoce. Wiedział już, że nigdy w życiu nie zapomni tych lir.
— To znaczy dokąd? — spytała Kostryniówna.
Chciał powiedzieć — szedłem do stóp pani. Czy można taką rzecz powiedzieć od razu? Nie. Ale są w życiu ludzkim pioruny, które sprawiają, że wszystko można. Koza chciał nawiązać do wspólnego pobytu, do wspólnego zamieszkiwania w Osadzie różnych klasowo osobników: takiej, na przykład, panny Kostryniównej i takiego, jak on, socjalistycznego sekretarza Związku. Ludzie tacy widują się osobiście mało, społecznie jednak przestają z sobą poniekąd codziennie, co stwarza po prostu stan dawnej znajomości, który mógłby usprawiedliwić takie na przykład oświadczenie, jak o dążeniu do stóp.
Uczuciowy piorun nie pozwolił sekretarzowi wysłowić całego tego rozumowania. Wbrew samemu sobie Koza powiedział od razu, czego powiedzieć nie można, krzyknął bowiem: — Przez tyle lat szedłem do pani stóp!!
Zuza zmartwiała z przestrachu. Takiemu durniowi powierzyła swoje afery z Mieniewskim! — Panie sekretarzu — rzekła — my tu rozmawiamy społecznie. Pan rozumie: społecznie. Niech pan do mnie napisze, w celu prywatnej rozmowy umówimy się oddzielnie.
— Tak, to prawda — rzekł Koza, blady ze wzruszenia. — Nie można mieszać. My tu rozmawiamy społecznie.
Śmiała się pobłażliwie w salonie. Nie przestała śmiać się w przedpokoju, napachnionym kosztowną wonią dziczyzny.
Koza upuścił łaskę, zmylił kapelusz, wdepnął w cudze kalosze, z literą „K“, ale znacznie lepsze. Koza i Kostryń zaczynają się na, „K“. Nie wypowiedział głośno tego świętokradztwa.
Wyszedł zwrócony przodem do pani tego domu. Gdyż ona była panią, ona, ona, nie ci szmatławi rodzice. Matka? Tak, piękność wzięła panna Zuzanna po matce. Lecz stary Kostryń nie mógł być przecie ojcem Zuzy. Stara na pewno zdradziła swego dyrektora z jakimś księciem. Polskim, rosyjskim, czy francuskim, rany boskie, przecież tu nie chodzi o narodowość!
Szedł prosto w kierunku Domu Ludowego, raz po raz powtarzając sobie głośno: — Bardzo dobrze zrobiła, że zdradziła, bardzo dobrze zrobiła. W gruncie rzeczy nie myślał jednak o pani Kostryniowej, ani o jej mężu, ani nawet o tym cudzie marzenia, to jest o córce.
Myślał teraz — od czasu zakrwawionych palców u starego Żyda, u którego żywymi pazurami czesał włosie na materace od pokładu czwartego na „Florze“, przez całe błogosławieństwo swej pracy biurowej o jednym tylko: kariera!
Zrobić na gwałt karierę! Rzecz po prostu konieczna, nieodzowna, zrobić natychmiast karierę, żeby nie było za późno. A potem, proszę bardzo: pan poseł Koza. Poseł Alojzy Koza.
We wrotach Domu Ludowego zatrzymali Kozę bezrobotni. Gadali, czegoś chcieli — towarzysze, czekajcie, bo tu ważniejsze rzeczy — i hyc na górę. Pędził na trzecie piętro, do sekretariatu, po pięć schodów na raz. Stłukł sobie wielki palec na ostatnim stopniu.
Poseł Drążek siedział za biurkiem Kozy i czekał.
Gdy Koza wysapnął pierwsze zadyszane słowa: — jakie to szczęście, pośle, że was tu zastaję — Drążek odszedł od biurka i zatrzymał się przed oknem. Odwrócony do Kozy plecami.
Koza wygarnął wszystko od razu, z miejsca: gdzie był, u kogo, zawezwany w dyskrecji, jako niby redaktor, niby, że tajemnica redakcyjna. — O czym się dowiedział, co ma się dziać, jakie to zamachy podstępne szykują komuniści na pogrzeb biednej Supernaczki, która umarła wreszcie, o czym wiecie.
Przerwał, bo niby co ma znaczyć: plecy posła są tyłem odwrócone? Należało by raczej podejść do chama takiego, tyłem odwróconego, wziąć go pod rękę i powiedzieć: — słuchaj dziadu uważnie!
Obrobiwszy sprawę pogrzebu wydał Koza drugą nowinkę, co do Tadeusza Mieniewskiego. Gdy jednak padło nazwisko Mieniewskich, szerokie bary posła Drążka uniosły się i długą chwilę wysoko pozostały.
— Skończyłeś pan?
— No, chyba, towarzyszu pośle.
Drążek mówił przed siebie, tyłem do Kozy, przodem do widoku okiennego:
— To dobrze. W pogrzebie tym weźmiemy udział całą parą i się nie damy. Pewne. Dwa: o Tadeuszu Mieniewskim, czy jak mu tam na imię, ani słowa nikomu. Czy siedzi u komunistów, czy u diabła samego, milczeć. Czy pan wie, co to jest Mieniewski, nie jako syn, lecz jako ojciec, leader? Co pan wie o tym? No, to jest dwa. A teraz idzie trzy.
Drążek odwrócił się od okna straszny!...
— A teraz idzie trzy! — Poseł przeszedł ku drzwiom, zamknął je na klucz. Klucz wyszarpnął z zamku i schował do kieszeni. Mówił od drzwi:
— Trzy, panie Koza! Kto to panu pozwolił bez mojej wiedzy, ani też przyzwolenia, ani co, w tych czasach napiętych, hę? Na własną rękę prowadzić jakieciś tam wywiady, konszachty i temu podobnemu?! Com panu mówił niedawno, panie towarzyszu Koza: że pan zęby w spluwaczce zostawi, jeżeli?! Że pan masz pod moją ręką uczyć się dopiero na człowieka i, co jest pod tym rozumiane, w punkcie dyscypliny partyjnej? Albo tak będzie, towarzyszu Koza, albo wcale nie będzie, gdyż u mnie połowiczności nie ma!
— Nie ma!!! — ryknął.
Spokojnie podszedł blisko i wyrżnął Kozę w twarz potężnym rozmachem uwłosionej pięści. Z jednej strony, a jeszcze dźwięk straszliwy nie przebrzmiał w lewym uchu Kozy, gdy już znów z drugiej strony.
Runąwszy na biurko Koza zlewał krwawymi łzami nowiutką, niebieską bibułę.
— Jak należy. — Poseł Drążek otwierał drzwi z klucza. Otworzył, ruszył klamką i wychodząc już dodał:
Wiedzieli prawie wszystko, nikt jednak nie mógł się spodziewać, że portier „Erazma“, taki połamaniec i inwalida, wystąpi w okazji śmierci żoninej z pierwszą klasą pogrzebu.
Ludzi ściągało na tę pierwszą klasę! Nie znającym Zielonego ukazywała drogę z daleka czarna chorągiew, przed domem wystawiona, oraz wieko trumienne pod nią.
Do izby z nieboszczką napchało się narodu zbyt wiele. Pętali się w niecierpliwości po całym obejściu, wchodzili, wychodzili, nasycając ciekawe oczy widokiem zmarłej. Leżała w bluzce lila między czterema świecami, z uśmiechem, na jaki za życia nie mogłaby sobie nigdy pozwolić: jakby drwiny wkoło zaciśniętych ust, a znów z powodu chudości jakoby odmłodniała mimo wszystko.
Obrażało to obecnych, skąd inąd szczerze żałujących. Nikt tego nie wyraził głośno, tym bardziej, że już i tak powstała duchota i dość znaczny nastrój pogrzebowy, od czego wszyscy prawie mieli rumieńce na twarzach.
Nawet Supernak miał rumieńce. Co mają znaczyć takie rumieńce u wdowca? Kto tam przejrzy tego starego czorta! Zarzucić mli nie można nic. Stał przy nogach zmarłej skromnie, odziany w szary surdut i we wszystko najlepsze, jak się należy w takiej chwili.
Czy modlił się, ocenić ściśle nie zdołali. Wargami poruszał, skubał, lepił, jak podczas modlitwy. Pewne jest w każdym razie, że spod nawisłych powiek wertował przychodzących. Lepiej od innych wiedział, na co się zanosi, skoro byli tu wszyscy najczynniejsi. Taki Duś tkwił między oknami nieporuszony. Taki Koza! Myszkował w sieni. Temu Kozi0 stało się coś, podwiązaną miał gębę, białym włóczkowym szalem.
Byli tu też i przyszli, których się znało, że na Pierwszego Maja i w podobnych okazjach pochody zamykają, pilnują, wytrawni rozbijacze Drążkowi, szczerze mówiąc, bojówka.
Komuna też sprawiła swoje szyki pokaźnie, skoro przybyło wiele bezrobotnych, w tym kilku młodocianych Żydków, powszechnie znanych w Osadzie ze swej działalności wywrotowej.
Ksiądz Kania obecny był, nie we własnej postaci, lecz w postaci zastępu wyznawców i wyznawczyń z Zielonego, którym przewodził niedwuznacznie Pstrokoński.
Przez Pstrokońskiego wyznawcy owi najbardziej wyglądali na wojsko. Pstrokoński bowiem wystąpił dzisiaj w portkach ułańskich. Pstrokoński w izbie, a przed izbą chociażby taki Machnik! Machnika nie lubili ludzie, gdyż nim do Kani nastał, jako marynarz wojenny sukno po wsiach sprzedawał, niby z okrętów kontrabandowy towar bez cła. Nić ze sztuki wyciągał, zapałkami przypalał materię, miął a nawet siadał na niej, lecz potem zawsze materiał1 okazywał się z pokrzywy.
Czegóż tu we dwóch chcieli? Ten Pstrokoński i Machnik?
Starszego górnika Martyzela aż zatychało. wychodził na podwórko, wracał, wyłamywał prochem postrzelane palce, przybliżał się do żony i oddalał, i znów powracał: wszędzie złość i szyderstwo: Uciekał do sąsiedniej izby Szymczyków, gdzie ludzi było mniej i Lenora siedziała z dziećmi. Wiadomo, że pędziwiatr rozpustnica, od prostytucji tak zwanej nie daleko. Ale dzieci lubiły ją. Siedziała na zydelku między nimi, głaszcząc małe głowiny i w coś tam grając z nimi! Nic to nie było, tyle, że nie płakały.
Dał się nareszcie słyszeć turkot dorożki na grudzie, któryś z chłopaków nadbiegł wołając, że ksiądz jedzie, młody wikary, z kościelnym.
Przyjeżdżał w samą porę: już w powietrzu wisiało nieszczęście. Ktoś tam komuś miejsca w drzwiach nie ustąpił i już jedni na drugich, i kto wie, czy zaraz nie przyszłoby do nożów.
Zawstydzili się księdza. Czy też nie księdza, a szat żałobnych, aksamitnych, srebrzonych? Powiało z nich bogactwem i jakimś starodawnym ustanowieniem rzeczy!
Po odprawionych modłach pierwszej klasy, gdy już zakryli wieko, ruszył krzyż, czarna chorągiew t szarfami z bibułki i ksiądz w pięknych ornatach.
Gdy ksiądz ruszył, do trumny przyskoczyli nagle wszyscy, jakby ją chcieli na kawałki rozerwać. Ci i drudzy, i trzeci. Powstał tumult, roztrącili palacza Szymczyka, kobiet płaczących nie uszanowali — trzydzieści rąk łapczywych, szamotanie i burda!
Czasu na takie bójki wiele nie było: przejaśnili pokrótce rzecz ci, którzy innym przewodzili: we czterech nieboszczkę poniosą. Duś, Pstrokoński, sekretarz Koza z podwiązanym pyskiem i jeden hutnik z kostryniowskiej Pracy Narodowej. Co człowiek, inna partia.
Stali naprzeciw siebie, dyszący nienawiścią. Od razu spór i handel: który podźwiga w głowach, który bierze za nogi?
Klamerek taka trumna proletariacka nie ma. Rękami na ramiona zdać trzeba. Tu znów jęli przymierzać się co do wzrostu, z uwagi, by nieboszczka w ostatniej drodze ziemskiej nowych jeszcze niewygód nie doznała.
Przymierzyli się, oni i wyznaczeni następcy. Ustanowili między sobą straż i kontrol czasu tak, by wszystkie kierunki i odłamy partyjne mogły położyć swoją rękę na trumnie. Z tym podnieśli ciężar na dobre i ruszyli.
Krzyż, za nim czarna trumna, jakoś-takoś obciosana, łyskająca przez światło dnia niczym podługowaty okruch węgla, dzieci Supernaka, onże sam, portier, uczestnicy, i wiatr, który prześcigał wszystkich kupą zwiędłego liścia.
Ci, którzy nieśli, szli niepewnymi krokami, pod ciężarem, wyboistą ścieżką, do lasu, wytrzebionego przez ludność i przez zimę.
Tutaj właśnie, na samym zakręcie, uśmiechnęła się do swoich myśli Lenora: niedaleko, w pobliżu był ów dół, w który spadli oboje kiedyś z Tadkiem; nie dała mu się kochać i tu ich Buruś wynalazł, odeszli potem ku izbie, gdzie dzisiejsza nieboszczka tak wydatnie kaszlała i wtedy to przez księżyc rozsiany wołał Tadek:
— chcę patrzeć przez okno, jak zza szafy wyjdziesz do mnie druga!
Szła sobie teraz z łaskawą ciszą w sercu, z twarzą ochotnie ku wiatrowi podaną, ze wzrokiem w wieniec jedliny utkwionym, a nikt nie może wiedzieć o tym wieńcu, ile razy pomiędzy ostrymi gałęziami spotykały się ręce, zarazem też i usta kochanków. Lenory z tym jej Tadkiem.
Orszak wyszedł za ciemne koszary pokozackie i zatrzymał się nagle przy długim skraju stawów zatęchłych.
Kołowanie, krakanie, znów w gromadę skupieni — tak pilnują owego trupa rychłą swą nienawiścią, od której trumna zatrzymuje się, drga i znów rusza.
Myśli te, czy też inne, z powodu okolicy stawów oraz utrwalonego tu wspomnienia rozmowy z portierem Supernakim, te myśli, czy też inne? Ciągnęło przez Martyzela zgryzem wszystkich jesieni i mrozem wszelkiej zimy. Szedł obok żony, trzymał ją za rękę, lecz jakby szedł przy nikim i nikogo za rękę nie trzymał.
Zza węgła ulicy połączył się z konduktem ksiądz Kania, obok niego zaś Knote.
Martyzelowa patrzyła na nich ustawicznie. Mąż brzęczał jej nad uchem, szeptał, prosił, ludzie ją potrącali, Martyzelka zaś szła nic nie widząc tu wkoło. W pustce głuchej, wpatrzona tylko bez przerwy pomiędzy głowy ludzi, gdzie wdzięczył się kapelusz Knote.
A nad nim kędzierzawa czupryna księdza Kani!
Weszli już z pogrzebem w gwarną część Osady Górniczej, wypadło zatrzymać się przed żeberkiem kolejowym między hutą „Katarzyną“ a „Erazmem“.
Napór ludzi rozdzielił małżeństwo, zwolennicy i znów inni, wrogowie, w te pędy poskoczyli na przód, pilnować trumny. Nikt nie wiedział, kiedy kto pierwszy zacznie? Spod kantów poczernionej trumny ukazały się te same cztery gęby, zatchnięte od ciężaru, rozkazujące spokój przekrwionymi oczami: Pstrokoński, Duś, sekretarz Koza i ten tam blondyn, hutnik ogromny z kostryniowskiej Pracy Narodowej.
Lokomotywy śmignęły przez żeberko, wionęły gęstym dymem po orszaku, ruszyli naprzód, Martyzelowa znów odnalazła w tłumie niebieski kapelusik Knote, powyżej niego czupryna księdza Kani i znów te same słowa męża nad uchem, błagające, spodlone, rozumne a tak nędzne.
Domagały się prawdy co do owego Kani — Boże-litości-Panie! Przykre słowa, żałosne, zwierały mu się w ustach, jakby rupieciem utłuczonym przemawiał, nie zaś wymową ludzką!
Nic nie odrzekła, zacięta w milczeniu, i tak doszli do kościoła, który pogrążył ich w puszystych ciemnościach. Kroki orszaku tarły się po kamieniach szelestem papierowym, naprzeciw świec ołtarza.
Dostali świece do rąk: Pstrokoński, z obwiązaną gębą Koza, Duś i dryblas hutnik z Pracy Narodowej. Stali przy sobie blisko, na odległość łokci.
Dalej dzieci, pod skrzydłem opiekuńczym Lenory, dalej mąż, więc Supernak, a już znów dalej, im głębiej w tłum, tym światła mniej. Pod filarami organów gęsta ciżba czekała czarną masą. Dopiero znów przy kropielnicy!...
Tu do zimnego kamienia przytknęła Martyzelowa swe czoło w milczeniu, w szumie rozpaczy, w takim wstydzie upadku! Ze wszystkiego zdarła się przecie na obrządek narodowy, no i gdzie ten obrządek?! Któż by tam stał o gusła? Dla innych gusła, dla niej: tajemne zaręczyny przez nieboszczkę z tym Kanią.Wierzyła w tego człowieka!
Szedł za pogrzebem, nieśmiały, przy boku miał Knote. Zmawiali się, radzili?! Martyzelowa dyszała już tylko pragnieniem ucieczki.
Gdyby nie mąż!
Głaskał po ramieniu, ostrożnie, czule. Martyzelka usunęła ramię i rozpoczęła: — To szczęście twoje, że nie krzyczę! Nie wrzeszczę!!
Ileż trwała ta mowa? Sekundy.
Przy ołtarzu nie skończyli nawet okadzać umarłej, a już Martyzelowa wypowiedziała wszystko, teraz tu nagle, gdy chciał niech ma — od czego wzajemne ich pożycie za ubiegłe lato odęło się wstrętem =i napełniło jadem! Że chce śmierci! — Prawda, prawda, latam do Knote co pół roku, albo co trzy miesiące! I wszystko prawda i żebyś lazł za mną, jak za swoją nieboszczką Supernak!
Zaniosła się poszeptem: — Tamtego tylko człowieka kocham, jedynego na świecie...
Nie ostało się w tej chwili w Martyzelu jedno — słowo, myśl żadna. Przywarł do boku żony, oczepił ja dotknięciem jak tylko ciernie mogą uczepić się odzieży.
Kondukt wychodził z kościoła, ludzie ich rozłączyli ciżbą gęstą, za bramą drzewa suchej alei porwały głos nabożnej pieśni i z wiatrem zarzuciły daleko, aż na sztywne rozłogi kopalni. Cień po rozgłosach owych latał, pomieszany ze schyłkiem dnia, chmury płynęły nad drzewami w kierunku cmentarza.
Opuściwszy bramę kościelną kondukt poruszał się nieufnie bardzo. Wdały się teraz znajome wszystkim typy szpiclów Kapuścika.
Ksiądz wikary pośpieszał raźniej strzeżony przez te typy oraz przez kostryniowskie postacie, zażywnie odkarmione. Już prawie biegł. Za nim karawan „Erazma“, z woźnicą, twardym koniarzem kopalnianym, lecz ów karawan obstąpili szczelnie ludzie Dusia, komuniści. Na czole nic nie mieli wypisane, ale kto znał tutejsze sprawy i stosunki, poznałby nawet w mroku po zagryzionej ironii na ich twarzach.
Za nimi Koza, z podwiązaną gębą, lecz rozbijał po drodze wszystkich.
Gonili się, ścigali, partia z partią, czy też odłam z odłamem, noc zapadała prędko. Na zachodzie wyprostowały się ostatnie pasy sztywnej jasności, nie wzruszone przeciągiem wiatru, który ze wszystkich stron napędzał coraz gęstsze ciemności.
Małe drzewka szumiały coraz silniej nad niskimi dachami, w ubogo oświetlonych oknach ukazywały się głowy mieszkańców, okrągłe, niczym kule miedziane.
Gdy mijali te okna, spojrzenie Martyzelki biegło chyżo przez tłum. Gdy mijali narożną restaurację, okazało się, że masażystka idzie wciąż przy księdzu.
Niebiesko — złoty kapelusik przemykał w jasnym świetle, niczym jakaś pstra kurka.
Knote żywo poruszała rękoma. Dreptała w kapeluszu z złotymi galonami, w żakiecie przykrojonym mocno do figury, lecz cóż jej zależało teraz na tej okazałości? Kroiły się ważniejsze rzeczy, trzeba tu było podtrzymać przyjaciela.
Jak?!
Odmachiwał się dłonią, powtarzał o pokorze, Knote zaś nie wiedząc już co robić wspominała raz po raz: — Ramiona świętości wiedzą same zawczasu, kiedy wyciągnąć się i co ujawnić mają, jak u tej samej nieboszczki, za którą tu idziemy, kiedyś mnie podtrzymały!
Knote brnęła przez błoto z jedyną sprawą w rozognionej głowie: tu chodzi już o życie! O nowe życie przy boku tego człowieka świętego!
Spychali ją jacyś wyrostcy, którzy z niewiadomego poduszczenia wszczynali wciąż tumulty. Zatory powstawały w orszaku, przerwy, dziury i znów po kocich łbach pośpieszna bieganina.
Knote walczyła przeciw tej fali motłochu. Dreptała wytrwale nie dając się zepchnąć, tym bardziej że równocześnie składała księdzu wyznanie, niepotrzebne, nieważne a jednak łzami gorącymi poparte: o maszynie do szycia, zabranej Supernaczce w swoim czasie, kilka tygodni temu, kto mógł wtedy przypuszczać?!
Aż tu nagle, widać w świetle nikłego dnia, krzyż na przodzie pochodu zachybotał, ukłonił się, w dwie strony. Z boku, z ulicy Błotnej wypadł powóz dyrekcji „Erazma“. Zaprzągnięty w parę czarnych wałachów. Wszyscy je znali w Osadzie i z daleka witali ukłonem.
Na ciemnym tle powozu siedziały panie, dyrektorowa Kostryń i córka Kostryniówna, okryte śmietankowym kocyczkiem w piękne lamparcie cętki. To one, one, dyrektorowa z córką, różowy puch za jasnymi woalkami.
Ludzie stracili głowy. Trumna jak trumna pcha zawsze pogrzeb naprzód. Powóz atoli pociągał wszystkie spojrzenia w tył.
Oprócz najwybitniejszych wypadków nieszczęśliwych dyrekcja nie odprowadzała zwykłych zmarłych na cmentarz; inżyniera, sztygara, jeżeli bardzo wysłużony; dozorcę prawie nigdy, a już żeby górnika?! Do tego jeszcze teraz, gdy już Umowa dawno wymówiona, rokowania zerwane!
Taki fakt! Fakt, manewr czy znów podstęp?! Sieroty nawet nie patrzyły za matką, lecz potykając się raz po raz na powóz i na powóz. Śpiew też przygasł. Ludziom żal było śpiewać, gdyż słyszeć chcieli tupot cugowych koni, dzwonienie błyskającej uprzęży, cały ten chrzęst dostatku.
Prowodyrzy zaganiać musieli. Tak samo Duś, Koza i Pstrokoński, i inni. Ów zaś dryblas, z kostryniowskiej Pracy, znalazł się — tak sobie wymędrkował — zaraz blisko powozu. Otrzymał polecenie od córki dyrektora wyszukać tu gdzieś Knote.
Wrył się co żywo w tłum a pani Kostryniowa powtórzyła raz jeszcze trwożną refleksję: — Taki żal, taka śmierć, mogło by ich to przecież trochę uspokoić.
Dać trochę do myślenia.
Smętnym nastrojom pani Stanisławy starczyło tego jednego widoku do żałosnej ugody z życiem. O cóż walczyć, o cóż się męczyć? Zwłaszcza dziś, gdy otrzymała nareszcie bilecik od Coeura, w odpowiedzi na swój bilecik, iż pan dyrektor Coeur zjawi się w oznaczonym miejscu (w bibliotece Staszica) i chętnie służy.
Powóz stanął, na przedniej ławeczce usadowiła się skromnie masażystka.
— Będzie nam raźniej we trzy. — Pani Stanisława pragnęła z racji pogrzebu wyświadczyć ten dyskretny zaszczyt biednej Knoci. Niech ludzie przy okazji dowiedzą się i pamiętają, na kim opiera się tu biedna Knote.
Masażystka... Białe ognie troiły się jej w oczach! Służyć wciąż, całe życie, wciąż tylko oklepywać rozpieszczonych bogaczów, przerywać w środku słowa rozmowę, która o całym życiu decyduje! Dla jednego kaprysu! To Zuza ułożyła dziś przy masażu, że spotkają się na pogrzebie — a ty mi Knociu pokażesz tam przy sposobności tę jakąś przyjaciółkę, tę górniczkę młodego Mieniewskiego. Jest to potrzebne komuś...
Głaskała panią dyrektorową czule po rękach, ułożonych na śmietankowym kocu. Po rękach małych, lecz jak gdyby nieżywych, gdyż w nowych rękawiczkach. Głaskała swą pacjentkę ruchem oddanej czułości, aby tylko nie mówić. Gdyby otwarła usta, musiałaby krzyczeć!!
Kondukt wyszedł spomiędzy ulic i domostw. Brnął pustką podmiejską, bezpańską, na wskos od słupów telegraficznych, porośniętą dziwacznie gąszczem roślinek nędznych, z których kurzyło drobnym śmieciem.
Od niedalekiej już „Flory“, bokami rozłożonej przy cmentarzu, zalatywało kwaśnym smakiem węgla. Noc stamtąd szła. W nocy tej, naprzód idącej, widać było poprzeczną grubą linię cmentarnej bramy.
Dojść do tej bramy czy wozem chociażby podjechać nie było łatwo, nad wyrwami po pracach ziemnych, nad bliznami po zdjętych kolejkach kopalnianych przerzucone mostki nie dawały pewności, jako zbutwiałe i wielokroć przegniłe.
Cóż dopiero, gdy jeszcze do tych spraw musiała się przyłączyć polityka: o kolejność przybycia na cmentarz poszczególnych odłamów, o miejsce, które potem przypadnie danym zwolennikom, czy też wrogom, nad trumną?
Co trumna wyskoczyła z krętaniny, co naprzód pośpieszyła, prowodyrzy niczym ogary rozjuszone ze wszystkich stron za nią. Droga niepewna, w pięć torów wyjeżdżona, a tam już w wodę wpadli, tam znowu mostek trzeszczy.
Przed bramą cmentarną omal nie rozbiło się wszystko! Czarna chorągiew wionęła w jedną stronę zamiatając po głowach ponurym swoim skrzydłem. Za tą chorągwią jedni.
Krzyż w drugą stronę, co widać jasno, dzięki białej komży starego kościelnego. Za tym krzyżem znów drudzy.
Ci, co nieboszczkę nieśli, wlecieli prosto do głównej alei, tam pochłonął ich mrok, i ukazali się aż gdzieś przy kolczastym drucie cmentarnego płotu nad mogiłą, do rzeczy wcale nie należącą. Już bitka między nimi.
W tym kierunku udali się inni uczestnicy, pośpiesznie, aż cały brzeg cmentarza okropił się połyskiem zapalonych świec, które na wietrze gasły pomnażając ciemności.
Dzieci i jeszcze inni, stateczniejsi, niektóre kobiety pozostały przed bramą cmentarną czekając wyjaśnienia. Skąd tu w tych dzikich gwałtach nadejdzie wyjaśnienie?
Konie powozu dyrektorskiego, odkarmione wałachy, potrącił wracający karawan. Karawan ten oddalał się co żywo, lecz znów teraz za późno: wałachy przepłoszyły się, gdy im przed nosem mignął, i trzaskając złowrogo kopytami wdarły się nagle w tłum:
Dzieci w płacz, Lenorka rzuciła się, by je uciszyć czy też chociażby zebrać razem. A tu już powóz przesuwa się, latarnie ślepią oczy, nad nimi zaś głos Knote:
— Uważaj tam Lenora!!
Stanęła na ten głos Dusiówna w świetle powozowej latarni, jak piorunem rażona. Za późno! Konie biły o grudę nie ruszając się z miejsca. Spoza czarnego lakieru błotników wyłaniała się twarz Kostryniównej w połyskującej czapce.
Naprzeciw siebie: Lenora w rowie rozkopanym, zawinięta we fioletową chustkę Karolci Domagało, otoczona wyciągniętymi rączkami przestraszonych dzieci.
Naprzeciw zza woalki małe czerwone wargi Kostryniównej w zorzy łaskawego uśmiechu.
— Weźże to dla tych dzieci — zawołały złocistym głosem malutkie usta przez srebrzystą woalkę.
Konie szarpnęły, woźnica podciął batem, ponad lakierowanym brzegiem powozu wionęła ręka w skórzanej rękawiczce — trafił Lenorę w piersi chrzęszczący pocisk mały, torebka z cukierkami.
Dusiówna nie podjęła torebki, porwała się uciekać, dzieci w płacz, uciekać i uciekać prosto ku cmentarzowi.
Do grobu kobietom ani dzieciom nie udało się dojść. Warowali tam, naprzeciw siebie, jedni, drudzy i trzeci, przeciw sobie dyszący. Trumnę przynieśli sami prowodyrzy. Pierwszy miał zacząć przemowę ksiądz wikary, gdyż była pierwsza klasa pogrzebu, do czego należało przemówienie kapłana.
Po przemówieniu tym zależy wszystko od siły zwolenników. Jak nikt, to nikt. Ale niech tylko jedni zaczną — taka była instrukcja posła Drążka dla Kory — drzeć się wszyscy do ostatniego, radykalnie, sztandary wrogie zerwać; a jak bójka to prać, ludzi masz swoich, lepszych w Zagłębiu do tej rzeczy nie znajdziesz.
Już przepuszczali księdza, już uczestnicy ściskając kije w rękach czynili miejsce kapłanowi — niechże wygada swoje — gdy stała się rzecz wcale nie przewidziana: starszy górnik Martyzel znalazł się nagłe na kopczyku usypanej ziemi. I stąd wyrzucił ręce ku chmurnemu niebu.
— Ten trup — woła Martyzel — to kamień z tysięcy milionów kamieni, rzucony nam pod nogi towarzysze, przez zorganizowany system władania klasą robotniczą! Każdy kartofel, co go do ust niesiesz, jest wyrazicielem, na ile chcą, by w tobie było siły, i ani o jednego kartofla siły, czy życia więcej! Każdy twój dzień powszedniej troski jest dniem zysku tych, którym służysz, nędzny robotniku, by nie utracić twej niewoli, twej pracy, a gdy ci wymawiają miejsce —
Krzyczał w ciemność, zdołał przewrzeszczeć huk wózków „Flory“. Nie wierzył w to, co głosił, ten cały szał wynikł z rozpaczy o ukochaną żonę, która woli być z księdzem. Martyzel machał proroczo rękami, aby zagłuszyć prawdę, wzywał na świadków kraje Europy i świata!
— Francja, Niemcy, Holandia, Anglia, Azja, Ameryka, Australia, Włochy, Bułgaria nawet!!!
Nazwami tymi przewiało pośród tłumu, niczym straszną obrazą i najczarniejszą krzywdą, gdyż stron owych nie znali.
Ludzie najbliżsi słyszeli dowodnie i tak to wszyscy potem wiernie opowiadali, że Supernak podczas pięknej mowy Martyzela skuczał jak pies.
Zatykała portiera wściekłość: zhańbić tak podle pierwszą klasę pogrzebu! Tak zdradzić wszystkie plany umówione, gdy wszyscy tu czekali. Gdy już nawet widzieli rąbki narodowego haftu spod brzegów płaszcza księdza Kani!
A Martyzel, z rękami w ciemności wszczepionymi, wciąż dalej: Francja, Anglia, Ameryka, Australia, Niemcy, wszystkie ludy, narody, świat cały pali tą naszą śmiercią w piecach swego obrotu, przemysłu, w piecach całego życia swego. Śmierć nasza płynie ciepłem przez ich domy, śmierć nasza —
Supernak skoczył na sztywnej kuternodze, chwycił za gardło Martyzela i charknął górnikowi prosto w oczy.
Tumult, krzyk, przerażenie i gwizdy, i wołania, łomot i potoczyło się świszczącym gułem nad wszystkimi krzyżami. Runęli z trzaskiem, dwa czarne płoty ludzkie. Rozpoczęli hutnicy, potem Duś, potem Koza od razu ze swoimi.
Mogiłę rozdeptali, krzyż nie wkopany jeszcze poleciał przez ciemności, księdza nie dopuścili, nie czas było na księże faramuszki!
Dzieci, kobiety rozprysły się jak błoto. Runęli kupą ciał, zjeżonych pałą, pięścią. Nasunęli się żywcem na parkany, tu gnietli człowiek człowieka aż do utraty tchu. I bili się po gębach, między oczy, każdy z pyskiem krzyczącym nienawiścią. Aż póki jedni przeciw drugim znienacka nie wyciągnęli swych sztandarów partyjnych. Wtedy to z murów Zarządu „Flory“ wyskoczył na czele konnych granatowych „gwardzistów“ wysrebrzony Kapuścik.
Ktoś strzelił z rewolweru.
Konie policji skoczyły naprzód, przez rozwalony parkan, i dalej prosto w cmentarz. Nikt już nikogo nie dopatrzył, pomyliły się partie, odłamy i tylko szable policjantów śmigały pośród krzyżów niczym białe płomienie. Trwało dość sporo czasu, nim konni oczyścili plac i strażą obstawili.
Pan porucznik Kapuścik urzędował formalnie, wedle litery prawa, jedno w drugie. Do Kostrynia nie zdążył aż na dziesiątą wieczór. Umachany, zbłocony.
Dyrektor Kostryń wiedział już o wypadku, nie znał jednak szczegółów. Służba opowiadała same tylko androny! Gdy pan Kapuścik stanął w drzwiach gabinetu, wypadło dyrektorowi pióro z ręki.
— Po rycersku — uśmiechnął się Kostryń — doprawdy wygląda pan jak święty Jerzy.
— Są ranni i zabici.
Kostryń siadł. — Niech pan spocznie, panie poruczniku.
— Są ranni i zabici.
— Zabici? — Kostryń głaskał pośpiesznie kolana granatowych breachesów Kapuścika. — Tak. twarda służba. W każdym razie, pan wie, kochany poruczniku, to miejsce, ewentualnie, to upatrzone miejsce, przy porcie, tam nad morzem, na naszym przeładunku, wedle naszej umowy zawsze na pana czeka, prawda?...
Pan Kapuścik odchrząknął zdrowotnie.
Po wizycie Kapuścika dyrektor Kostryń wisiał przy telefonie do godziny pierwszej po północy. Pani Stanisława nie mogła usłyszeć przez drzwi gabinetu, z kim rozmawiał. Och, na pewno denerwował się strasznie! Bił widełkami telefonu, chodził koło aparatu tam i z powrotem.
W normalnych czasach zostawiała mężowi w kancelarii sukna do podłóg. Telefonując, przecierał suknami posadzkę. Trudno jednak w chwilach, podobnych do dzisiejszej, myśleć o takich rzeczach.
Sukna leżały w przedpokoju i na nich właśnie podsuwała się pani Stanisława pod drzwi gabinetu. Pełna niepokoju, trwogi i najgorszych domysłów. A zarazem poczucia siły i nadziei: gdy wszystko poczyna się chwiać, muszą niektórzy ludzie zdobywać się w nieszczęściu „na światło serca“!
Pani Stanisława wiedziała, że tylko takim światłem wiary i nadziei pokonać będzie mogła jutro dyrektora Coeura. Wszystko, co działo się obecnie, od czasu pierwszych wiadomości o awanturach na cmentarzu, o bójce, szarży policji, aresztowaniach, wszystko to uważała za próbę i ćwiczenie.
Zuza powiedziałaby — trening. Trening dobroczynnego światła wewnętrznego. Ze względu na ów trening moralny, bez mrugnięcia powieki, własnoręcznie wniosła mężowi koło północy herbatę z sandwiczami. Nie jadł przecież kolacji. Ze względu na ów trening poleciła stanowczo: — Przestań telefonować i zjedz.
Biegał dokoła aparatu, jak gdyby przywiązany do ściany za ucho ciemnym sznurem słuchawki. Oczy miał zbrzęknięte, zalane czerwonymi łzami, uszy purpurowe, twarz ziemistą ze zdenerwowania.
Pani Stanisława powtórzyła mężnie: — Zjedz coś, z sił opadniesz, a teraz właśnie i my wszyscy bardzo potrzebujemy twoich sił.
Dziwne uczucie nadziei nie opuściło pani Kostryniowej nawet podczas rozmowy z córką. Stanęła na progu rzęsiście oświetlonego buduaru Zuzy i rzekła głosem spokojnym a jednak stanowczym: — Mogłabyś zaniechać tej lektury (Zuza leżała z książką w ręku na pistacjowej kanapce) i pomyśleć nad tym, co się dzieje.
— A cóż komu z tego przyjdzie?!
— Wszystko jedno, co przyjdzie, zapewniam cię, że warto pomyśleć.
Pani Stanisława spała w nocy doskonale. Być może, iż do dobrego snu przyczyniła się wczorajsza przejażdżka na cmentarz za nieszczęsnym pogrzebem. Przebywało się długo na powietrzu. Zważywszy jednak dane okoliczności wiedziała Stanisława, że to nie sprawa powietrza, a duszy.
Duszy energicznej, zdrowej — rzeczy takich nie wzywała pani Stanisława nigdy na daremno — energicznej, zdrowej duszy Prostkowskich. Przed wojną drukowała pani dyrektorowa zawsze na swym bilecie wizytowym: Stanisława z Prostkowskich Kostryniowa.
Kto wie, ten wie, kto nie wie, niech się dowie.
Kostryń, szlachta o wiele mniejsza, nie chciał mieć tych Prostkowskich na biletach, zwłaszcza po powrocie z Rosji i po wojnie.
Wspomnienie tradycji Prostkowskich, chociażby nawet pobieżne, nikomu nie zwierzone, rano wśród czterech ścian łazienki podczas ciepłej kąpieli przywołane, wzmagało siły, wiarę w samego siebie w dookolnym nieszczęściu.
Zbyt dobrze znała życie kopalniane, tryb rzeczy i wystąpień, by nie przeczuwać właściwych wydarzeń o właściwej porze... W nadkaspijskich kopalniach, gdy męża pobili, tak samo było przecież! A przed wojną tu, w Zagłębiu na „Klarysie“, gdy go taczkami wywozili z kopalni?!
Nigdy jednak dotąd w podobnych chwilach, a chwil takich dostarcza stanowisko dyrektora aż nadto, nie czuła tego, co dziś: wewnętrznej siły wyższej nad wszystko!
Przygotowując dla męża własnoręcznie śniadanie, nakrywając własnoręcznie do stołu, układając przy serwecie gazety (nie śmiała do nich zajrzeć, nie miałaby odwagi przeczytać, co wypisują o wczorajszych zajściach nieuczciwi krzykacze gazeciarscy), miała pani Stanisława wrażenie nieodparte a błogie, że robi wszystko, jak gdyby przed podróżą daleką.
Pogoda nie sprzyjała stanom tak bardzo duchowym. Brudne światło kłębiło się za oknami, równomierny odgłos huty tętnił wśród deszczu bardziej głucho, niż zwykle.
Panią Stanisławę cieszył dziś odgłos huty: postrzelali się, pomordowali na cmentarzu, a jednak pracują i będą pracowali, czas leczy wszystkie rany. Upłynęło go co prawda bardzo jeszcze niewiele. Kilka godzin. Nie ma nawet doby. Ale cóż, czas? Sekundy czy minuty, czy też godziny trwają zazwyczaj długo, miesiące i lata lecą nadzwyczaj szybko!
Czyż sama nie liczyła chwil, minut, sekund do tej godziny czwartej po południu? Potem? Chwila rozmowy przejdzie i minie, nie wiadomo kiedy. Byle tylko do tego czasu dochować światło wewnętrzne spokoju i energii. Rozmówić się łagodnie z Coeurem, przekonać go rozumnie, o czym?... Nie trzeba o tym myśleć: o tym, że chyba w końcu trzeba żyć z ludźmi w zgodzie?!
Podczas obiadu, gdy mąż oświadczył, że dziś, jutro ukażą się na bramach kopalni ogłoszenia wydalające wszystkich podejrzanych, powiedziała z uśmiechem:
— Ach, wszystko jeszcze będzie dobrze!
Światło energii i zgody zwyciężyło.
Gdy wymówiła słowa „wszystko jeszcze będzie dobrze“, Kostryń utkwił w nią spłakane spojrzenie. Chciał zepewne bryznąć ironią, lecz wstrzymał się. Pani Stanisława wydała mu się w tej chwili wyjątkowo bladą, z czarniawymi cieniami wokół rozszerzonych nozdrzy, tak doskonale, tak idiotycznie piękną, iż spuścił oczy, znudzony żoną jak nigdy chyba jeszcze.
Przeszedł do gabinetu. Jak zwykle podczas przełomów, buntów, strejków i tym podobnych trudności zaczął grać na skrzypcach. Palcami na gryfie wybierał melodie, smykiem prawie nie ciągnąc.
Nienawidziły tej gry, bały się obie, matka z córką. Zuza, mówiąc bez ogródek: — Ach Boże, co za muzyka, jak gdyby komar dostał pomieszania zmysłów — wstała od stołu i zamknęła się w swoim pokoju.
Pani Stanisławie muzyka nie sprawiała dziś żadnej przykrości. A niech tam sobie gra! Stała przy oknie, zapatrzona w stalowe kształty huty i ognie, płonące w głębi ścian żelaznych za brudną mgłą, zaiste, fatalnej pogody. A niech tam sobie gra! Postanowiła na wypadek szczęśliwego wyniku rozmowy z Coeurem, zwiedzić kiedyś nareszcie tę hutę. Nigdy jeszcze tam nie była.
Postanowienie to wzbudziło nieoczekiwany popłoch w pani Stanisławie. Zapomniała o wszystkich argumentach i co ma mówić z Coeurem, dlaczego, o czym?! O Zuzie, o posadzie, o mężu, o strejku? O czym, o czym?!!
Gdy w gabinecie u siebie przejrzała się w lustrze, utracone światło wewnętrzne natychmiast wróciło. Do biblioteki Staszica trzeba się było już śpieszyć — niedługo czwarta.
Przybywszy do biblioteki zamknęła się na klucz. Nie wydawała dziś książek, na drzwiach stało przecież wypisane:
Biblioteka czynna w poniedziałki, środy, piątki i soboty.
Dziś wtorek.
Ogarnął ją niesamowity przestrach. Zapaliła światło w poczekalni, we właściwej bibliotece, a nawet w trzecim nie urządzonym jeszcze pokoju, w tak zwanej rupieciarni. Stały tam meble wyścielane, jeden na drugim, niestety nie obite jeszcze. Nie można więc było umieścić ich w czytelni.
Uciekła z tego nieurządzonego pokoju do biblioteki. Numery na grzbietach książek przywróciły jej równowagę. Nic tak nie uspokaja, jak widok własnej pracy — sama przecież wypisała numery te na grzbietach.
Usiadła przed swym stolikiem i wydobywszy z torebki małą karteczkę, jeszcze raz odczytała swe punkty. Obmyśliła je bardzo starannie i zapisała w kolejnym następstwie. Ach tak, nie plątać! Wiedzieć, czego się chce i do czego się dąży.
Punkty: Co się dzieje w Osadzie (niech wyjaśni — uspokoić).
Jak mu tu wszyscy w gruncie rzeczy sprzyjają.
Nędza ludu — wystarczą jakieś niewielkie nawet pozory dla poprawy.
Odpowiedzialność i dobra wola męża: tyle lat w tym samym towarzystwie.
Koniecznie — Zuza!
Odczytawszy karteczkę usłyszała Stanisława wyraźnie słowa swych argumentów. Wewnętruzne duchowe światło duszy dziedziczącej po Prostkowskich zabłysło łagodnie, gdy rozległ się u wejścia dzwonek...
Nie należało drzwi na klucz zamykać, może to znów wyglądać podejrzanie, no, trudno, zresztą pali się przecież wszędzie elektryczność. Kostryniowa otwarła, cofnęła się, tak, to był Coeur.
Chwilę czekała na progu między poczekalnią a czytelnią. Wieszał mokre skórzane palto na szaragach. Zasunął zasuwkę, roztarł w przedpokoju ręce z głośnym szelestem. Wszedł.
Wysoki, ciemny, brązowy, włosy czarne lśniły mu pod elektrycznym blaskiem jednolicie, niby czarna polewa. Mahoniowe źrenice drżały w niebieskich białkach niedostrzegalnie prawie.
Gdyby nie wielki, wytężony wysiłek, wewnętrzny płomyk nadziei zgasłby był w Stanisławie. Wargi Coeura i zmarszczki, spadające od nosa ku dołowi, rozszerzały się w przykrym uśmiechu, niejako bezszelestnie, niczym na gumach ukrytych rozciągnięte.
Zatrzepotała powiekami, z okrzykiem, który ją samą przestraszył: — Co się tu dzieje w Osadzie?! — Zawstydziła się. Jęła zamykać jakieś książki, rozłożone na stoliku, przekładać je i równać. Zapaliła też lampkę, stojącą na tym stole.
— Nic się nie dzieje nowego — odpowiedział Coeur po francusku. Zaczął to samo, co zawsze, co mawiał niejednokrotnie podczas kwartetów, co głosili stale dyrektorzy naczelni obcych towarzystw pracujący w Osadzie Górniczej. To samo mówili tu, to samo w Rosji przed przewrotem, w nadkaspijskich kopalniach.
Trudności, same tylko trudności, brak dozoru, kradzieże, niechęć do pracy tubylców, nieumiejętność.
Dziwił się, że pani dyrektorowa stawia podobne pytania. Jeżeli o to tylko chodziło... Nie domyślała się chyba niczego?... Nikt nie mógł się domyślać. Szyfr otrzymany z Kolonii, drogą zręcznie łamaną, o warunkach Westfalczyków, nie mógł być przez nikogo w fasadzie odszyfrowany... Warunki Westfalczyków były dobre. Podwyżka ofiarowana centrali minimalna. Warunki Westfalczyków były dla Coeur‘a doskonałe! Należało im teraz ułatwić kupno „Erazma“. Coeur wiedział dawno jak...
— Jeżeli ma to panią uspokoić, służę — westchnął łagodnie — każdą informacją. Co się w Osadzie dzieje? To, co wczoraj, na cmentarzu, niezależne jest przecież ode mnie. Nie mniej przeto dostaliście już państwo zaproszenie? Pojutrze u mnie na ten raut, z kwartetem?
Słuchała zawstydzona. Lud nigdy nie znał w niczym miary. Bitki, awantury! Zapomniała całkowicie o długotrwałych pertraktacjach, zerwanej Umowie, nieustępliwości w sprawie podwyżki. Słuchała falsetu Coeura przymknąwszy powieki, z tkliwym, rzewnym uśmiechem nadziei.
Nie trzeba mu było jednak dawać do poznania, że się uspokoiła. Wręcz przeciwnie: na twarzy pani Stanisławy malowały się żal i oburzenie, że robotnicy kłócą się tu i biją, niepotrzebnie martwią zwierzchność, zamiast pilnie pracować.
Żal ów pomnażał jej światło wewnętrzne, które wytrwało dotąd i któremu wierzyła święcie. Poprosiła Francuza, by spoczął.
Podziękował, lecz wolał stać.
Zrozumiała, że niecierpliwi się i nie chce przedłużać rozmowy. By nie dopuścić do tego, wypowiedziała nagle, bez związku, drugi punkt swego karteluszka.
— Pan się zniechęca, panie dyrektorze, całkiem niepotrzebnie, do tutejszych stosunków. A tymczasem stosunki tutejsze są inne, niż wszędzie, odrębne, inne niż na całym świecie.
Kiwał pobłażliwie głową.
Gdy zabrnęła w to dziwne zdanie — „pana tu wszyscy tak lubią, cenią, panie dyrektorze“ —
Coeur usiadł. Może nawet trochę niegrzecznie rozparł się na krześle.
Doświadczał tego właśnie teraz: że ludzie go tutaj lubią i cenią. Przejmowało to go błogim, a jednak potwornym doznaniem bezpieczeństwa.
Toczył gładkie frazesy: sympatii ludzkiej, niestety, nie odczuwa. Ponieważ od siebie nie zależy i zużył się już zapewne tutaj a na przywiązanie do miejsc czy krajów, czy nawet części świata pozwolić sobie w swym ciężkim życiu nie może, przeto chętnie, och, jakże chętnie, przeniósłby się stąd gdziekolwiek indziej.
Wewnętrzne światło zalśniło w pani Stanisławie całą pełnią wyższości. Nie wspominać tylko o skromnym ukochaniu swego kraju, podziwiać kosmopolityzm!
Rzekła więc, że doskonale rozumie wyższość ludzi o wielkich talentach organizacyjnych, którzy oczywiście, poszukiwani są na całym świecie.
— Ale też ile istnień chociażby tu zależy wyłącznie od pana, od jednego skinienia jego ręki. Bójki, przykrości, awantury, tak, tak, życie w Osadzie Górniczej dla nikogo nie jest wysłane różami!
Coeur wstał.
Postanowiła go zatrzymać.
— Serce, moje własne serce upoważnia mnie do tego, co tu panu mówię. Serce matki — spojrzała najgłębszym blaskiem swych bladych, niebieskawych oczu.
— Pani jest matką — zachrypiał Coeur niecierpliwie — lecz ja, cóż robić, prawda? Nie byłem nigdy, nie jestem, nie będę matką!
— Jestem matką, żoną... Pan nie zna, niestety, tych uczuć, chociaż należą się panu! Proste, zwykłe uczucia rodzinne, jako osłoda po ciężkiej pracy.
Czyż jako matka Zuzanny nie dość jeszcze wyraźnie przemawiała?! Porwało ją nagle najszczersze uniesienie. Jęła prawić Coeurowi o wszystkim naraz. O mężu, o córce, domu, o wielkiej odpowiedzialności Feliksa przez tyle lat ponoszonej, o jego przywiązaniu do pracy, o przywiązaniu do Towarzystwa, do kierowników!
— A jeszcze, prócz wszystkiego, jest także na świecie i istnieje we wszystkim, nawet w przemyśle, nawet chyba w przemyśle górniczym, pierwiastek przywiązania do samej istoty rzeczy!
Mówiła po francusku, potem po polsku, blada, z złotym płomieniem włosów rozsypanych nad czołem, żarliwa i prosząca.
Coeur przestał myśleć o depeszach, szyfrze i Westfalczykach. I o koncernie paryskim. Nie myślał nawet o kopalni: miejsce, które zdawało się gnić, to miejsce, które tyle razy widział między zwojami własnego mózgu, wschodnie pole, pochylnia A, na ósmym chodniku, miejsce to zabliźniło się w tej chwili. Znikło!
Opanowało Coeura uczucie znacznej ulgi. Przesuwały się przed nim tkliwe troski, obawy, których nigdy nie doznawał, które nie mogły nigdy w niego uderzyć; a jednak mógł patrzeć na nie dowoli, sycić się nimi. Paplanina tej damy o domu, mężu, córce, o życiu wysłanym różami, o przywiązaniu do pracy, zabiegliwe myśli o przyszłości wobec ostatniej depeszy Westfalczyków, wobec...
Pani Stanisława nie mogła dłużej panować nad sobą. Olśniona nadzieją, rozpłakała się przypadłszy głową ku własnym rękom złożonym na stoliku.
Płakać, płakać i płakać. W płaczu tym jakże łatwo popłynęły jej słowa o wymawianiu miejsca mężowi, o córce.
Coeur zbliżył się, zdumiony niesamowitą lekkością własnych poruszeń. Ogień płynący szumem niewstrzymanym przez opustoszałe nagle ciało! Coeur działał jak gdyby w pustce. Targnęła go z niej potworna błogość: położył pani Stanisławie ciężką rękę na karku.
Widać było ów kark ’w pobliżu lampki elektrycznej: biały, wątły z podebranymi w górę puklami złotych włosów.
Dyrektor Coeur otoczył to miejsce grubymi palcami i nacisnął. Pani Stanisława krzyknęła. Łzy wciąż jeszcze płynęły jej z oczu. Trzymał ją, wszystkimi pięciu palcami rozłożystej dłoni.
Kostryniowa wyrwała się. — Co pan robi, panie dyrektorze?!
Nie odpowiedział, lecz przyciągał ją mocniej.
Cofała się w głąb, do półek z książkami, wpatrzona w jego oczy. Źrenice dyrektora Coeura patrzyły nieruchomo.
— Ależ, panie, ja chyba mam prawo, jako matka!!
Chwytał ją za ręce wydając jęk podobny do wstrzymywanego płaczu.
Skoczyła ku drzwiom, by uciec. Zastąpił drogę. Jęła przemykać szybko między nielicznymi meblami, rzucił się, schwycił i zawlókł do ostatniego pokoju, między spiętrzone piramidy starych nieużytecznych mebli.
Pragnęła bronić się, walczyła wszystką siłą naprężonych mięśni, a zarazem bała się krzyczeć, bała się bronić do ostatka.
Upadli między zakurzone rupiecie. Łamał, ugniatał, żarł, niszczył ją, pełen płaczliwego jęku. Wgniatając ją między dźwiękliwe sprężyny kanapy powtarzał: — ma prawo jaka matka — i znów ryczał jak zwierzę.
Utrudzona potwornie, wyrywała się resztkami sił. Szczelnie zaciśnięte jej powieki raz wraz otwierał nienawistny oddech Coeura, a wtedy, na jeden błysk sekundy, ukazywało się przerażonym oczom Stanisławy sztywne, jaskrawe światło rupieciarni.
Gdy wyszedł trzaskając za sobą kolejno wszystkimi drzwiami, Stanisława przebiegła do biblioteki. Czekała drżąca, zimna, w poszarpanej sukni, jakby chciała tu przetrwać trzaskanie innych, nowych, tysiącznych drzwi...
Doprowadzić teraz wszystko do porządku... Porządek! W nowym porywie łkania wzięła się do porządków.
Wszystko na miejsce, krzesła, zydle, rupiecie. Dokonawszy tych prac usiadła w środkowym pokoju, przed stolikiem, przy zapalonej lampie, nad książką abonentów. Otwarła ową księgę i jęła czytać uważnie nazwiska poczynając od pierwszej litery — Adamowicz Bogusław, sztygar: Na kresach lasów — oddane. Pożyczone — Olbrachtowi rycerze.
Adamowicz Bogusław, Artamomski Franciszek, Ku czemu Polska szła — Borowski August —
Czytała wiele razy, od Adamowicza do Źetyckiego. Tam i na powrót, coraz prędzej, a gdy poprzez nazwiska wpadać i wsączać się poczęły jakieś obrazy, myśli, wspomnienia — jęła buczeć. Tym samym monotonnym głosem. Buczeć jak huczą telegraficzne słupy.
Wróciła do domu przed kolacją i zamknęła się u siebie na klucz.
O godzinie dziesiątej czyli 22-ej wyrwał ją z odrętwienia ryk syren pobliskiego „Erazma“, dalekiej „Flory“, „Paryża“ i „Ireny“. Pani Stanisława zerwała się z łóżka, wybiegła na śro
dek pokoju. Przypomniało się jej dopiero teraz, że przecież nie poczynała żadnych zabiegów kobiecej ostrożności. Dlatego zerwała się z łóżka. Jakież to mają być owe zabiegi? Nie wiedziała nic o tym. Pamiętała tylko z rozmów z mężem, że Knote trudni się tymi sprawami i że dziewczęta kopalniane, które w porę „o tym“ nie pomyślą, mrą jak muchy.
Pani Stanisława trwała na środku sypialni szczękając z przerażenia zębami. Zdało się jej, że już czuje jak w głąb jej istnienia wkrada się nienawistne życie dyrektora Coeura. O ileż był straszniejszy od Kostrynia. Pierwszy to raz od tylu lat wspólnego pożycia myślała o Feliksie z wdzięcznością. Feliks uważny, roztropny! Biedny, zacny Feliks...
Kiedy go bili w nadkaspijskich kopalniach, była przy nim. Patrzyła przecież z okna. Ocierała mu później łzy, dodawała otuchy. Czemuż to on jej teraz otuchy nie doda, nie otrze łez? Przerażona tą myślą, że mąż mógłby się dowiedzieć o tym co zaszło, przekradła się po cichu do łazienki i tu, drzwi na klucz zamknąwszy, poddała się zimnym ablucjom. Pełna mroźnej wody, kapiąca łzami na posiniaczone piersi i uda, doszła do przekonania, że jeżeliby miała zajść w ciążę, to się raczej zabije.
Samobójstwo! Bo któż tu co poradzi?! Jej spowiednik, kanonik? Wróciwszy do sypialni długo rozmyślała o tym w łóżku. Odezwało się w pani Stanisławie pochodzenie: Prostkowscy. Z Prostkowskich Kostryniowa. Nie, nie, kanonik nigdy. Żadna z Prostkowskich nie załatwia spraw takich z Panem Bogiem za pośrednictwem obcego mężczyzny. Lepiej umrzec i na ostatnim sądzie samej wszystko powiedzieć. Pani Stanisława już jakby się widziała na tym sądzie: blada, piękna, nie darmo nawet Coeur nazywał ją zawsze medalionem, w sukni powłóczystej. Medalion, którym wszyscy w ziemskim życiu poniewierali tylko! Z myślą o samobójstwie zasnęła pani Stanisława dopiero nad ranem, a obudziło ją z ciężkiego snu stukanie masażystki Knote.
Któraż to godzina? Dziesiąta, no więc godzina masażu, (o Boże, Boże!) poczęstowała swą biedną Knocię kawą ze śmietanką i zaraz jakieś westchnienia, westchnieniowe domysły, lecz Knote nic, jak mur! Jak mur, w białym lekarskim kitlu.
O teraz, po doznaniach uczuciowych w odniesieniu do księdza Kani, zmieniła Knote swą postawę moralną. Już nie przymila się, nie łasi, nie patrzy światłem sympatii, lecz obojętnie dotyka oczyma.
Więc pani Stanisława kilka słów o pogrzebie wczorajszym nieszczęsnej portierki, jakże jej tam, no tak, Supernaczki; o awanturach na cmentarzu, z czego znowu są zabici i ranni, i tu ukazuje nagle spod kołdry ramię stłuczone i pierś z czarnym siniakiem, i śmieje się przez łzy, choć nieobecne w oczach, lecz należałoby się ich domyśleć, tak dalece mruży powieki. Śmieje się przez te łzy przypuszczalne i pomada: — Ach widzisz, Knociu, kiedy się tak dzieje na kopalni, patrz co może zrobić mąż, chociaż kocha swą żonę.
Na to Knote przy kawie pod oknem zwraca twarz ku mówiącej i nic, i patrzy na siniaki.
Słychać znowu łyżeczkę, jak stuka w filiżance.
Wówczas zaś pani Stanisława daje tajemny znak, uśmiecha się boleśnie i zagaduje — od tylu lat znamy się, jak siostry prawie, i przyzywa masażystkę, by usiadła w pobliżu.
Więc Knote siada na krawędzi łóżka, brzeg atłasowej kołdry rozważnie odsunąwszy. Wtedy zaś pani Stanisława ogarnia potłuczonym ramieniem masażystkę i szepce do ucha: — Musisz nam coś zaradzić, bo się nam przydarzył niedobry wypadek małżeński, ale nie chciałabym, by się Feliks dowiedział, żem się do ciebie zwracała.
Wtedy zaś pani Knote, i cóż ją tknęło? Przekora, czy przeczucie, czy też rutyna, że niby zawsze w takich oto wypadkach zwierzeń, od lat wypróbowana, czy też tylko pochlebstwo skoro już na to zejdzie, do każdej kobiety mężczyźni, jak do miodu, i nie jeden, ma się rozumieć, a zaraz w kilku wydzierają sobie... Więc pani Knote powiada: — A jeśli to wypadek nie małżeński?
Wtedy zaś Kostryniowa: — A jaki Knociu, jeżeli nie małżeński? — I w śmiech. I już poniekąd pewna owej pomocy, śmiechy, przekomarzanki, a Knote patrzy uważnie na wypieki pani dyrektorowej, a pani dyrektorowa dalej śmiechy i żarty, że kto? Że co?! Że — Knociu wstydu nie masz i Boga się nie boisz.
Wtedy zaś Knote tak sobie w lekkich żartach, patrząc ciągle swym nowym wzrokiem, który jakby nie widział a tylko dotykał obojętnie, powiada: — Nie pan Skierski?... Nie pan Falkiewicz, hi-hi-hi! Nie pan dyrektor Coeur —
Wtedy zaś Stanisława robi się biała, jak płótno, powstrzymać się nie może i po policzkach białych, jak płótno, spływają prędkie łzy.
Wtedy zaś w pani Knote zakręcił się huragan jakiś, a z ust idą słowa spokojne, grzeczne, na które ileż lat w swoim życiu czekała: — Jeżeli to pan Coeur, no to nic nie potrzeba, wiadomo przecież od dawna, nie od dziś, jakie przeróżne szprynce wyrabia z tym Francuzem nasza panna Zuzanna, no i nic, i po krzyku, i zawsze cicho, bez wszystkiego... żadnego.
Nie należało może wymawiać słowa ...po krzyku?“.
Pani Stanisława, jak leżała nago na pościeli, zerwała się i z krzykiem obłąkanym pędzi przed siebie, na otwarte pokoje.
Nie podobna wyrabiać takich gwałtów za dnia.
Pani Knote za panią Stanisławą z prześcieradłem rozwianym; dobrze, że pod tę porę nie było męża ani nikogo z licznej służby.
Szaleństwo istne: goniły się, z łazienki do jadalni, z jadalni do salonu, a wciąż z tym pustym, dziwnie maszynowym krzykiem pani Kostryniowej.
Dopadła ją nareszcie masażystka, w miejscu zupełnie niewłaściwym, w salonie, blisko pieca, za parawanem z pierścionków od cygar skuloną na podłodze, w kucki, na goło, szczerze piękną, tego nikt nie zaprzeczy.
Za parawanem z pierścionków od cygar.
— Nie zniosę, nie wytrzymam — buczała pani Stanisława, równym, jednostajnym tonem, niby syrena kopalniana.
Za, dużo było tego pani Knote w tym dziwnym, przykrym miejscu. Miejsce to przypomniało Knote jak niedawno, akurat sama, także w kącie podłogi, między piecem a kufrem, jakie rzeczy znosiła?!
Przepadło!
Chlastając złożonym w dwójnasób prześcieradłem przez siebie i po plecach nagich, śnieżnobiałych i po biodrach, po głowie złocistej i po tych czułych piersiach, pani Knote też krzyczeć poczęła, z oczyma, z gardłem pełnym gorących łez:
Coeur wstał. Czterej członkowie kwartetu podnieśli się zza stołu. Wykonali ów ruch sprawnie, jednocześnie, jakby powstawali od pulpitów, by dziękować za oklaski.
Prawdziwe zadowolenie sprawiała dyrektorowi ta synchroniczność. Rozmawiał z jednym muzykiem przeświadczony, że obdzdela tym samym słowem wszystkich na raz. Uproszczenie towarzyskich zabiegów było nader wskazane: Coeur nie miał dziś. czasu na głupstwa. Nie miał dziś czasu, a jednak w każdej chwili zostawało tego czasu aż nadto. Dyrektor nie pamiętał o gościach, zapominał o wszystkim innym, myślał o czymś ważniejszym, wciąż jednak brakowało mu jakiegoś potocznego drobiazgu, którego ciągle szukał i szukał.
Szukał nieustannie dokoła siebie papierośnicy, pipetki, zapałek, scyzoryka, chustki do nosa, portfelu. Wszystko to rozmieszczone było, jak zawsze, po kieszeniach, a jednak szukał wciąż dokoła ciężkimi ze znużenia rękoma.
Po obiedzie poprosił panów, cały kwartet, na górę, na czarną kawę i cygaro.
Zbliżała się już godzina rautu, to i owo musi jeszcze służba na dole poprawić. Na górze posiedzą sobie panowie muzycy spokojnie — widok bardzo rozległy, jak w porcie, będą mogli nacieszyć oczy. Co prawda niewiele zobaczą, mrok tu zapada wcześnie. Zima polska nie może równać się z zimą na Uralu, jest jednak dosyć twarda.
Szedł pierwszy szerokimi schodami na górę, po drodze mówił niedbale, sennie, jakby już tysiąc razy w życiu prowadził takich właśnie kwartecistów na pierwsze piętro swojej (willi. Rzecz niepojęta: powtarzało się to, choć nigdy jeszcze nie zdarzyło się na jawie...
Muzycy kroczyli cicho i sprawnie, w przepisanym starszeństwie instrumentów. Pierwsze skrzypce, drugie, altówka, wiolonczela.
Na połowie piętra Coeur zatrzymał się i spojrzał poza siebie: wstępowały za nim po stopniach cztery czarne smokingi, cztery twarze wygolone, zdało mu się, podobne do siebie, identyczne. Uśmiechnął się jakby dodając im odwagi.
Odpowiedzieli, wszyscy czterej, takim samym uśmiechem. Na widok tresury tak dokładnie działającej przypomniał sobie Coeur drobną przykrość, jedyną właściwie przykrość dnia dzisiejszego: jakże się to mogło stać, że nie przysłano mu tu do willi żądanych telefonicznie Stanka i Frydrycha? Tych znakomitych drabów z drużyny ratowniczej, którzy dyżurują stale w korytarzu Zarządu kopalni.
Chciał ich dziś właśnie mieć pod ręką. Czy sztygar nie zrozumiał rozkazu? Czy też może ten głupiec Kostryń pozmieniał dyspozycje?
— Bardzo piękna willa — rzekł pan Cremoix, pierwsze skrzypce i firma kwartetu.
— Trzeba przecież jakoś mieszkać — odpowiedział dyrektor.
Czarna kawa, przygotowana w gabinecie, sprawiła sławnym muzykom wielką lecz pozorną tylko przyjemność. Obejrzeli dokładnie elektryczną maszynkę, nową, włoską, wszystkie przybory do gaszenia, podkręcania, regulowania — kawy nie pili. Żaden nie zapalił cygara.
Wszyscy czterej siedzieli nad pełnymi filiżankami, każdy ze zgasłym cygarem w cienkich palcach. Wieczorem mieli grać, nie można palić bezpośrednio przed produkcją.
Ani jeden nie wypowiedział tego głośno, Coeur jednak zauważył, iż wzajemnie powstrzymują się spojrzeniem lub krótkim gestem dłoni. Czwarty czy piąty już raz wypytywał ich, przez jakie kraje powędrują? Jaką mają umowę, jak się im taka podróż kalkuluje, kiedy wyjechali z Paryża a kiedy tam wrócą?
Odpowiedział za wszystkich cierpliwie i nader płynnie, pierwsze skrzypce, mistrz Cremoix.
Coeur słuchał z rzewną rozkoszą: oto jawił mu się, wyrażony określonymi dokładnie datami inny, obojętny czas występów i przejazdów, czas ustanowiony precyzyjnie, a w którym nic już nie da się przeinaczyć
Pan Cremoix zagłębił powolnym ruchem rękę w boczną kieszeń smokinga.
Wydało się Coeurowi, że skrzypek działa przez sen, że towarzysze jego działają również w półśnie. Wiolonczelista bowiem i drugie skrzypce sięgnęli do kieszeni.
Cremoix otworzył notesik i uprzejmie pokazał na czterech małych, zadrukowanych tygodniami stroniczkach następstwo koncertów: datom odpowiadały wciąż nowe miasta: Warszawa, Łódź, Kraków, Lwów, Czerniowce, Bukareszt. Mieli tego na dwa i pół miesiąca: Bałkany, wybrzeżem morza Śródziemnego, przez Aleksandrię, Algier, Marokko, Marsylię i z powrotem do Paryża.
Oznaczony w ten sposób, ściśle ustanowiony czas chłodził Coeurowi skronie. Pan Cremoix utknął wyślizganym od strun palcem w gwiazdkę wyrysowaną przy ostatniej dacie czterech gęstych stroniczek. Gwiazdka ta oznaczała powrót.
— Będzie to miły dla panów dzień — rzekł Coeur obojętnie.
Po pewnej przerwie kwarteciści spytali, ile lat bawi już dyrektor poza Francją? Machnął ręką niedbale. Zrozumieli to, jako ruch zniechęcenia, goryczy, tęsknoty może? Pierwsze skrzypce, Cremoix, drugie André, altówka, Rouselss i wiolonczela, Barron, jęli dyskretnie opowiadać o swej ojczyźnie.
Monotonne słowa muzyków potrącały o pewne wspomnienia dzieciństwa czy młodości. Dyrektor Coeur nie znał swego ojca, podobno Niemca, czy Szweda, czy Holendra z francuskich wysp? Matkę pamiętał jako żonę portiera, potem szynkarza, potem starą kobietę żądająca nieustannie datków.
Co się z nią w końcu stało, czy żyje, czy umarła, nie wiedział. Nigdy nie miał na to czasu. Kiedyś dawno, gdy leżał w strasznej malarii na Sumatrze, doszły go uroczyste listy od brata przyrodniego, po którym mężu matki, pierwszym, drugim, trzecim? Listy te darł ówczesny nafciarz Coeur nie poznawszy ich treści. Darł je przez całe popołudnie na drobne kawałeczki, na kosmaty proszek papierowy.
Od tego czasu zapomniał o rodzinie.
Mistrz Cremoix skarżył się na drożyznę, przez myśli Coeura przechodziły poczciwe i niewinne słowa szyfru Westfalczyków, otrzymanego łamaną drogą z Kolonii, od tamtejszego wtajemniczonego autochtona.
Niewinne słowa przeleciały nagle przez myśli dyrektora Coeura tłumem luźnych obrazów. Przypatrywał się im obojętnie: wielkie biuro paryskie i pierwsze depesze o wypadku. Śledztwo tutaj, na miejscu, w Osadzie.... Śledztwo to w żadnej mierze nie może dotyczyć obcokrajowca. Przed prawem odpowiada Kostryń.
W Paryżu: przerażona gęba jednego z głównych akcjonariuszów, gęba dyrektora Voquin.
Voquin, Voquin, nazwisko, postać i wydarzenie rozluźniły się w dymie cygara. Nie warto już pamiętać. Z przedstawicielem westfalsko-alzackiego koncernu mieli umówione spotkanie w miesiąc później, w Londynie. Oznaczony czas, hotel.
Dyrektor Coeur nie widział żadnych szczegółów tego spotkania, nie widział też żadnych szczegółów znanego sobie miasta Londynu, a tylko szereg mknących szybko, czerwonych autobusów. Postrzegał je tak wyraźnie, że aż przymykał oczy zdumiony, iż na pierwszej ławce owych autobusów siedzą kwarteciści?!... O czym mówią?
Skupił się, począł słuchać.
Pan Cremoix, lecz nie w urojonych autobusach, a tu w palarni właśnie, opowiadał zagmatwaną historię o przygodzie jakiegoś wirtuoza, z powodu kradzieży skrzypiec w wagonie sypialnym. Skrzypce nadzwyczaj rzadkie, zdrowy, niepodklejany dotąd wcale Stradivarius.
— Czyż rzeczywiście Stradivarius?i — Coeur przymknął ciężkie powieki i jął sumować w myśli rzecz prostą, znaną, matematycznie pewną! Wczoraj jeszcze przeglądał i zestawiał raporty wydobycia z „Erazma“. Z którego pola, poziomu, z których filarów i przodków, ile tonn.
Wynikało z powyższego, iż przy tym samym obłożeniu robót ludźmi, o ile nie zajdzie coś nieprzewidzianego, będzie dziś wydobycie na tych samych polach, mniej więcej takie same. Na tych samych polach, filarach, przodkach, a więc i na wschód od pochylni A, na chodniku ósmym. Ale w rzeczywistości, skoro przesunięto granicę pól ogniowych na planie, nastąpi na chodniku ósmym przebitka do starych ogni, czyli prawdopodobnie pożar...
Coeur nie dokończył tej myśli. Czy też myśl owa biegła dalej już sama, w głąb jego świadomości, siłą własnego rozpędu?!
Cztery smokingi, sztywno wyprostowane na oparciu krzeseł, czuwają.
Coeur powiedział niespodzianie, że dawno, dawno nie był już we Francji, że jednak teraz właśnie wybiera się na urlop i będzie między innymi w Paryżu. Oczywiście! Urlop sześciomiesięczny: dyrektor Coeur przypomniał sobie z niebywałą ulgą, iż rzeczywiście za parę dni wyjedzie stąd. Odczeka kilka dni, dla przyzwoitości, i wyjedzie.
Poraziła go bolesna troska: dokąd wyjechać?! Nie wiadomo dokąd? Nigdzie!?... Pot zrosił Coeurowi wypomadowane skronie: nie podobna zaiste wyjeżdżać nie zmieniając jednego miejsca pobytu na drugie?!
Żachnął się, uchylił w bok i utkwił spojrzenie za oknem, pomiędzy szeroką konstelacją świateł „Erazma“: wielka lampa łukowa nad podnośnikiem niedaleko bramy wjazdowej, druga nad szybem powietrznym, trzecia nad sortowniami, suchą i mokrą, najwyższe światło pod kołami linowymi szybu wyciągowego — wszystkie te lampy razem wyznaczały romboid, przesiany drobniejszymi światłami torów, szyn i zwałów węgla.
Czarna chmura zleciała znad kotłowni okrywając ciągliwym mrokiem pusty plac przed kopalnią. Po pierwszej chmurze druga, trzecia, czwarta. Cienie wzmacniały się, kształt murów, ścian, wagonów występował i znikał.
Motało się tu wszędzie sypkie życie zwiewnych ciemności. Wszędzie: od strony kościoła, ku cynkowniom, w stronę „Flory“ i zapewne tak samo w miejscu tyle razy oglądanym na planie. Miejscu temu, owemu trapezowi karminu, wyrysowanemu tuż przy półkolu filaru oporowego na chodniku ósmym na wschód od pochylni A, odpowiada na powierzchni budka zwrotniczych. Budki nie widać teraz.
Coeur ostatnim wysiłkiem woli podniósł do warg cygaro. Uczuł bowiem równocześnie, jak trzewia mu przenika rozdzierający niepokój.
— Tak, drożyzna jest teraz wszędzie — uśmiechnął się do kwartecistów. Przymknął powieki. Nie myślał już o muzykach, a tylko o tym starym idiocie, dyrektorze Voquin. To wszystko jego wina, tego Voquin. Powinien był domyśleć się, ile może kosztować taki Coeur.
W drzwiach gabinetu ukazał się, cofnął i znów naprzód wystąpił i już kroczył w żałosnych posuwistych podskokach geometra Falkiewicz. Falkiewicz, geometra, specjalista, wierny głupiec, oddany sługa, ciężki, otyły emeryt, czterdzieści lat „Erazma“ w jednej, zbędnej osobie.
Jedynego właśnie Falkiewicza spośród niższych władz i urzędników zaprosił na dziś dyrektor Coeur, nie pomyślał jednak, dlaczego?! Pewien egzotyzm: czterdzieści lat sumiennej, nienagannej służby. Dyrektor pragnął mieć dziś geometrę u siebie. Obecność markszajdera napełniała Coeura szyderczą przyjemnością. No naturalnie! Taki doskonały geometra. Tyle liczył, obliczał, a jednak... Widocznie nigdy nie można nic dokładnie obliczyć...
Falkiewicz zauważył natychmiast pośród czterech smokingów kwartetu najszerszy smoking pryncypała. Przyczaił się usłużnie, pomniejszył w dwójnasób i jeszcze grubszy, bardziej zwarty, ubity, upchany w samym sobie, potoczył się przed fotel dyrektora. Coeur przedstawił Falkiewicza kwartecistom. Chcąc nawiązać rozmowę, w paru słowach określił muzykom funkcję takiego podziemnego urzędnika.
Nie mogli wyjść z podziwu, iż funkcja taka istnieje, oraz że można dokładnie wymierzać pod ziemią.
— Można bardzo dokładnie — roześmiał się dyrektor Coeur.
Pan Falkiewicz, niestety, nie objaśnił należycie muzyków. Nie wytłumaczył, na czym polega istota tego rodzaju pracy. Zacierał ręce, niedyskretnie wyłamywał sobie grube, opuchłe palce, obciągał kamizelkę, jak gdyby końcami jej pragnął przykryć narośl jakąś, niespodzianie wynikłą. Mlamlał wciąż jedno i to samo. Lepiło się to w francuskiej wersji nader niezrozumiale. Jedno tylko wyraźniejsze słowo usłyszeć i zrozumieć można było jako tako: voyager.
Usiadłszy na brzegu fotela balansował markszajder opiekłym korpusem, składał głowę na własnym ramieniu, jak przechylają ją pływacy przeciw wezbranej fali i wciąż powtarzał: voyager! Changer sa place. Se deplacer. Toujours. C‘est mon reve.
Coeur nie słuchał, nie patrzył. Przepełniło go w tej chwili całkiem inne wydarzenie: na ósmym chodniku, na wschód od pochylni A.... Półmrok w Zarządzie „Erazma“, twarz owego dzielnego górnika, pochylona, blisko, połyskująca matowym krzyżem brwi i nosa, oddech tej twarzy: ludowy, czysty zapach.
I wtedy, właśnie wtedy najlepsza, bezgraniczna równowaga na myśl (nazywał się ten górnik Martyzel), na myśl, że Martyzela trzeba na chodniku ósmym zatrzymać już do końca, otóż to właśnie, zatrzymać do dzisiejszego wieczora.
W drzwiach gabinetu stanął fagas w liberii. Niemiec, chłop barczysty. W szamerowanym fraku wyglądał wspaniale. Należało zejść co prędzej do gości. Zjeżdżali się już, punktualnie.
— Poproszę panów później. — Coeur zbiegł szybko na parter. Zdziwił się obecnością tylu ludzi. Nie uważał jednak z kim się wita, komu podaje rękę, do kogo uśmiecha się. Wszystko to traciło stopniowo rację bytu. Rozpoczynał rozmowę, nie kończył, wracał, czekał, nie patrząc nawet na zegarek. Po cóż patrzeć?
W związku z katastrofą nie obmyślił ani nie przygotował żadnych dalszych zarządzeń. Żadnych. O tyle też rzecz sama wydawała się łatwiejszą. Uścisnąć nagle czyjąś rękę, westchnąć głośniej i wszystko zniknie samo: autochtoni we frakach, Francuzi, Niemcy, różnokolorowe panie.
Przyglądał się tym ludziom obojętnie, jakby wertował diariusze zajęć, kalendarze zeszłoroczne, czy też pozycje bilansów, jeszcze z czasów inflacji, nie odpowiadające dziś zgoła niczemu.
Dopiero wejście Kostryniów ożywiło Coeura.
A oto skutki czarnej kawy, cygar, i zmęczenia: gdy zobaczył panią Stanisławę, madame Kostriniou’a, doznał bólu w okolicy serca.
Uczucie bólu, oraz wizja, zaiste groteskowa: jakimże to sposobem poczuł się nie w smokingu i nie tu, u słebie, na raucie, lecz na podszybiu, w rejonie filaru oporowego? W miłym przeciągu powietrza płynącym przez ciepłe, zapocone stajnie? Ruch karku siwej przemyślnej kobyły, co potrafiła mieć pod ziemią źrebię! Dalej zaś, nieco wskos, przy samym końcu żłobu krwawe drgające futro, szpicem laski zadziobany szczur. Raczej krwawiąca plama, widoczna tu w powietrzu, między głowami gości, nieco nawskos od ślicznych skroni pani Kostryniowej.
Kosztowało to panią Stanisławą, że przyszła!! Zmrużywszy powieki posuwała się, wsparta na ramieniu męża, powoli przez tłum gości. Ostrożnie, mądrze, chytrze, każdym ruchem stroniąc od przypadkowych zetknięć z córką. Każde bowiem przypadkowe zderzenie z Zuzanną napełniało panią Kostryniową rozpaczą.
Zuza przychodzi tu przecież na schadzki!...
Gdy Zuza przechyliwszy się w bok rzekła półgłosem do rodziców: — pan Coeur przepycha się do nas z tamtego salonu — Stanisława zatrzymała się.
Coeur witał się już z nimi. Uśmiechnął się do Kostrynia — kwartet, który zagrają goście, brzmieć będzie nieco lepiej chyba, niż kwartet grany u pewnego kochanego dyrektora w sąsiedztwie huty Katarzyny. A nie wyglądają na to ci panowie, prawda?
Instrumentaliści schodzili już z pierwszego piętra w ustalonym porządku: pierwszy pan Cremoix, ostatni — wiolonczelista, pan Barron. Wszyscy czterej poważni, skupieni a zarazem jakby nieco zaspani.
Pani Stanisława oparła się o bilard. Spojrzawszy przed siebie zobaczyła się w lustrze. Uznała, że jest piękna jeszcze. Na pewno!
Ujęła się za gardło, w którym mrowiły się łzy.
Doprawdy rewelacja, coś strasznego: błoto, ściek każdy, brud całej Osady Górniczej jest rajem, szczęściem wobec tego co czuła. Ona, jak pierwsza z brzegu dziewczyna kopalniana, gorzej! Ona i córka!...
Muzycy zaczęli stroić instrumenty. Przeleciało to przez gwarną salę niby kilka cięć nagłych, płytkich, głębokich i znów powierzchownych.
Nie można już było teraz zmieniać miejsca. Stanisława zatrzymała się niedaleko okna. Tuż za nią stał mąż.
— Co się z tobą dzieje? — szepnął.
Uśmiechnęła się pokornie.
Muzycy grali już. Kostryń ruszał powiekami jak sowa. Podnosił je i spuszczał szybko. Muzyka sprawiała mu nieopisaną rozkosz.
Patrzył na twarze, na instrumenty, ach Boże, instrumenty! Trochę przesuszonego drzewa, kilka baranich kiszek, odpowiednio skręconych, i takie z tego szczęście. Istota muzyki rozrastała się w nim poniekąd samorodnie, dźwięcznymi pozycjami najwyższej czystości dyrektorskiego życia: pozycjami oszczędzonych dolarów. Rozwijały się, rosły, piętrzyły te pozycje muzyczno-dolarowe coraz pełniejsze, bogatsze, oplatając szeregami miesięcy i lat przedustawną harmonię wszystkiego, co żyje i trwa na tym świecie.
Gdy nagle, spruło się coś w czystym systemie współdźwięków. Spruło się biegiem twardych ziarnek, które raz drugi, trzeci przesypały się obok w pokoju.
Telefon
Kostryń drgnął, odwrócił się, pani Kostryniowa zasłoniła twarz dłonią. O jeden krok, z tyłu za nimi znów stał Coeur.
Brązowa twarz cudzoziemca uśmiechała się osobliwie, bezszelestnym uśmiechem, jakby na ukrytych gumach mechanicznie rozciąganym. Coeur położył nagle rękę na ramieniu Kostrynia.
Kostryń podstawił ramię usłużnie pod dłoń dyrektora administracyjnego i słuchał dalej muzyki. Dyrektor administracyjny nacisnął ramię Kostrynia mocniej, pociągnął ku sobie i czarną, kwadratową głową ukazał w stronę wyjścia.
Poszli na palcach, przez amfiladę jasno oświetlonych sal willi, do gabinetu Coeura, na drugi koniec domu. Widać stąd było jeszcze w oddali, przez wszystkie drzwi naoścież otwarte, salę główną. Muzyka dolatywała zgłuoaona, może jeszcze piękniejsza?
— Czy pan słyszał?
Kostryń spojrzał bezmyślnie na Coeura.
— Czy pan słyszał telefon?
— Tak, tak, prawda, słyszałem.
— Wyłączam, gdyż będzie teraz dzwonić co minutę. — Coeur wyłączył aparat.
— Prześlicznie grają — westchnął Kostryń — no i sam kwartet! Ten Schumann!
Francuz chwycił nagle Kostrynia za ramię, ramię to ścisnął mocno.
Gdy znaleźli się za framugą okienną, Coeur puścił dyrektora i znów rozszerzył wargi w gumowym uśmiechu.
— Widzi pan? — wskazał pogrążone w księżycowym świetle rozłogi „Erazma“. — Otóż, panie dyrektorze, ten telefon! Jest wiadomość bardzo niewesoła: mamy ogień na „Erazmie“. Przebitka. Trzeci poziom na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku. Już są wypadki z ludźmi.
Kostryń spojrzał przez okno: brylantowy romboid łukowych lamp... Poniżej światła drobniejsze, między nimi szary, pusty plac kopalni...
Nie pusty, już nie pusty!!! Latały po nim ziarniste chmury dymu. Wiatr je porywał, opuszczał, znów rozwlekał, że prężyły się, ściągały, rozszerzały, niby skrzydła olbrzymie, czarne, nieogarnięte. Spod skrzydeł tych sypało teraz szarym zmieszanym żwirem: to ludzie, ludzie biegnący na wsze strony, to górnicy!!!
Kostryń rzucił się Coeurowi na piersi. Wczepił się w Francuza całym sobą skomląc: — Nasz „Erazm“!
— Musi pan jechać. Już są wypadki z ludźmi. Pan odpowiada tu za wszystko.
Kostryń nic nie rozumiał. Trząsł się, leciał przez ręce, dygotał, połami fraka spływał aż na podłogę.
Dyrektor Coeur rozumiał doskonale, iż w momencie tym raczej już chyba kukłę niż człowieka trzyma w objęciu.
— Nasz „Erazm“, „Erazm“, „Erazm“ — kwilił Kostryń.
— Pan odpowiada tu za wszystko!! — Wypchnął Kostrynia, sprowadził ze schodów, wrzucił brutalnie do samochodu.
Wracając powoli na górę myślał Coeur po drodze: — córka, zona, nieszczęśliwy autochton, „Erazm“, czy warto jeszcze pamiętać?
Gdy sąd zjedzie, gdy porówna wszelakie dane i zeznania obecnych świadków z Urzędem Górniczym, gdy zjadą na miejsce rzeczoznawcy od opowietrzania kopalni, od materiałów wybuchowych, od regulaminów z Urzędu Pracy i wszelcy profesorzy i zapłaceni suto geolodzy, prawda wśród nich utonie’ Nie utrzyma się na takich głębinach i nikt jej nie odnajdzie.
A znów, gdyby iść zdarzenie po zdarzeniu, jak było, minuta po minucie, godzina po godzinie, nie sposób ukazać sedna!
Powiadali później zgodnie wszyscy, iż starszy górnik Martyzel, mimo że doświadczony, dobił się do „pustki11, czyli zera, czyli z filarowego przodka swego, ze ściany węgla, którą się był posuwał — wybrał już wszystko i dobił się do starych ogni.
Jakim sposobem mogło się stać, gdy na planach jest przecie wszystko dokładnie wyznaczone?
Nieszczęście wydarzyło się przy zmianie drugiej, która zjechała o godzinie czternastej. Zmiana ta pozostaje na dole od czternastej do godziny dwudziestej) drugiej. Nikt nie odważy się powiedzieć, że zachowaniem się swoim zmiana ta jakieś zbrodnicze zamiary okazała.
Cisnęli się do szybu, prawda. Lecz cisnęli się przecież nie w nadziei katastrofy, a posłuszni zasadzie przedstrejkowej na wszystkich kopalniach świata, podczas poruchów klasy robotniczej: szyb główna twierdza górnicza! Kto włada szybem w takie dnie, włada całym ruchem kopalni.
Na szybie, na nadszybiu, na obydwu poziomach nadszybia, wedle krat, wiadomo to każdemu, wedle tych krat w pobladłych słupach pary, w mdłościach spracowanego powietrza przelatuje zawsze najskuteczniej każda nowa wiadomość.
W dnie naprężenia przychodzili tu nawet różni, co nigdy na nadszybiu nie bywali. Nazwy i słowa właściwego nie ma dla nich, gdyż to są ludzie mniej znaczący, niż nic. Co tu zbierają i czego się czepiają, nie wiadomo. Kobiety i mężczyźni, stare to, słabe, przemarznięte, odziane w szmaty.
Każdy portier kopalniany wypędza tę biedotę, na kopalnię nie wpuszcza, lecz ludzie takowi nie podpadają pod punkty bezrobotnych, a są to dawni górnicy, robotnicy doszczętnie już zlikwidowani, różne Szymczyki, starość i nędza, niepotrzebna i głucha. Jeżeli w takie dnie podobni ludzie pchali się w stronę szybu jawnie, to cóż dopiero mówić o innych, na kopalni zatrudnionych prawdziwie? Dyżurny sztygar z powierzchni widział to, ale nie śmiał przeganiać nikogo.
Co tu robił naprzykład Supernak? Portierzy mają inny dzień roboczy niż górnicy. Dniówka jest dla nich dziesięć godzin, albo nawet dwanaście. Ale nie jest miejsce portiera przy szybie, lecz przy portierni.
Supernak w budzie swojej zostawił jakieś stare popychadło, a sam warował tu właśnie i myszkował. Robił robotę swoją razem z Dusiem, gdyż wespół uporczywie naciskali, by uzyskać zmianę sygnalistów z podszybia. Nadszybie było w ręku komunistów przez Dusia, a podszybia dwóch ostatnich poziomów kopalni trzymali socjaliści!
Supernak myszkował na podszybiu nietylko dla podsłuchu i różnych swoich celów ukrytych. Bał się samotności w swej budzie.
Nie wiedział jeszcze, jakie alibi ma. Chował się wciąż za plecy sygnalisty Dusia. Za owymi plecami czekał bezpiecznie ze wszystkim. Nie będą to przelewki. Mało już trzeba, by kopalnia stanęła. Komitet strejkowy kopalniany ustanowili już na,,Erazmie“. Na groźne telegramy Drążka do Warszawy ramionami wzruszali.
Supernak chował się za młode plecy Dusia i chodził za nim wszędzie między ludźmi, niby stary, zdradliwy rozum w osłonie młodej wiary.
Duś? Syczał, huczał srogą groźbą! Gdyby słowo, jak pisze w ewangelii, mogło jawić się ciałem, ze słów Dusia tryskałaby obficie krew.
Zagrzewał i buntował, tak mu się śpieszyło do strejkowego wystąpienia. Nawiązywał w swej mowie do ostatnich wypadków, jako to: jednostka proletariatu choćby niewinna kobiecina, ofiara rodzinnego obowiązku, umrzeć nawet bezkarnie nie może, lecz tylko w kleszczach policji kapitału. Mówił to nędzną postać Supernaka biorąc słowom za świadka. Duś był najszczerzej za tym, by akcją kierować żywiołowo.
Rozpocząć zaraz, od dziś, wielki strejk na „Erazmie“. Za „Erazmem“ pójdą ochotnie „Paryż“, „Irena“, „Flora“, pokłady płytkie, głębokie, wszystkie inne. Ludzie musieli hamować sygnalistę, tak bardzo widział wszystkie sprawy solidarności robotniczej na różowo.
Widział to szczerze. Duś Jan, sygnalista „Erazma“, czuł ową solidarność spojrzeniem, krwią i każdym włóknem ciała, pomimo wszystkich rozłamów, Drążków, związków i różnych innych sekretarzy! Tak się urodził i tak czuł solidarność towarzyszy stąd, aż po wszystkie krańce pracy ludzkiej na ziemi.
Dlatego też w gromadzie górników pod starą poharataną windą sejmujących, gdy go Martyzel ruchem dłoni pomiernym wstrzymał nieco w spiskującej wymowie, sygnalista zasyczał niby blacha rozparzona pod działaniem kropel wody.
Starszy górnik Martyzel wobec własnej przemowy na pogrzebie Supernaczki nie mógł znieść widoku Supernaka. Widoku Supernaka nie mógł znieść już nawet nie o żonę, nie o tę sprawę z powodu podejrzenia o prowokację, ale wiedziony przedziwnym jakimś niepokojem.
Nareszcie zjawili się sztygarzy, rozdzielili ludzi na pola, na pochylnie, stąd każdy ze swoimi w swą drogę, pod obchodem dozorców, Martyzel jako starszy górnik ze swoimi, więc w pięciu: starszy górnik, pomocnik, nazwiskiem Marzec, dwóch ładowaczy i jeden, ni to pomoc, na ładowacza jeszcze nie przyuczony, co do którego, że byli swoi ludzie, więc milczeli: syn posła i leadera... Konspiracja! Pracował za dowodem fałszywym na wymyślone nazwisko Mieniuk. Wiadomo, gębę na kłódkę i dość.
Zebrali się na trzecim poziomie. Ruszyli naprzód, wielką pochylnią A, wschodnim chodnikiem trepowym, przez trepy nadwątlone, wodą mocno ociekłe, mając po lewej stronie grubą linę pochylni, na której zjeżdżał i wyjeżdżał pomost, z desek szczerbatych żelazem lamowanych, przysposobiony na cztery wagoniki węgla czyli dwie tonny.
Przybyli na swój przodek w chodniku ósmym. Jeżeli była tu jaka nienormalność, to jedna tylko: Martyzel przez całą długą drogę z nikim słowa nie zamienił. Nikt sobie jednak rościć pretensyj nie może do częstej wymiany słów z górnikiem gdy jest w przodku, przy robocie.
Przy robocie górnik jest władza wielka i odpowiedzialność. Gdy nie mówi, to myśli. A do myślenia starczy mu materiału aż nadto: gdyż górnik tylko ma przeczucie wszystkich spraw pokładu, tąpania, rabowania się węgla, odbudowy wszelakiej i jak dziury do strzału założyć i co do puchów, gazów, smrodów. Przeczucie nieuczone, lecz długim życiem pracy wystarane.
Przyszli w łuszczącą się noc do tego przodka i potonęli w niej, normalnie.
Martyzel stanął przy wiertarce, to jest świdrze, którym obraca sprężone powietrze. Pomocnik drzewo odbudowy ociosywał — tu olunek wyrobić, tam nacechować, obciosać kapy, stemple. Ładowacze zaś bili o druty przy pochylni, wydzwaniali sygnały, że mało wagoników i nie ma w co ładować.
Teraz praca!
Już słychać głos wiertarki kamienny i żelazny, uparty, zindyczony, jak skubie, gryzie, strzępi żywą skałę. Już łopaty za głosem sprężonego powietrza drą szybko spodek czarnego filara węglowego, już wnętrze wózków oszalało, huczy swym pustym głosem, ludzie skałę zrzucają oburącz, a światło karbidówek samotne tutaj, samo jedno, jedyne, modli się swym promykiem.
Cóż jest ta praca? Sen człowieka w kamieniu. Bo jak ten utwór ziemny z życia bujnej rośliny i z czasów przedpotopu kamieniem stał się wreszcie, tak skutek ludzkiej pracy znów się kiedyś po świecie do szczętu rozwieje.
Przebić w pokładzie dziurę, wybrać wszelaki proch, pozakładać materiał wybuchowy, ubić znów dobrze glinę drewnianym kopytkiem, ludzi obesłać z hasłem, że strzał idzie. Po strzale pierwszy wyjdzie Martyzel, ostuka piętro, a nie ma na to wiedzy, oprócz wiedzy wyczucia: bez tej wiedzy zabije węgiel każdego innego.
Z sufitu, czyli piętra lecą rozpryski gradem połyskliwym, Martyzel pośród twardej, szeleszczącej nawały uczynny, gospodarny, a tu po spodku chodnika łopaty już szurają, już ów węgiel tłamszą i gromadzą do wózków.
I cóż to jest to wszystko razem?! Ten sam pochód życia ziemskiego z ubiegłych lat tysięcy w nowe szumy tysięcy obrotów, jedno, to same ciepło skamieniałe, rozwiane, znów zastygłe i znów w przeróżnych strugach wiatru przelatujące.
Praca szła wciąż normalnie. Zakładali w tym węglu dziury, strzelali, ładowali i wieźli pędem do pochylni; z dostawą wagoników żadnej przerwy nie było. Węglowy filar na chodniku ósmym trzeciego poziomu, na wschód od pochylni A, dawał dziś doskonale!
Raz wraz lecieli do pochylni z wagonami, pchający głową, ramieniem, plecyma, przez rozmaite błoto, wśród nikłych szyn, Tadeusz z czołem na wagoniku wspartym, wielce dumny!
Cóż mu zostało z podróży rozmaitych, z owej odskoczni w świat, z wszelakich planów, zabaw, włazolinów, komedyj i tych innych rozkoszy na pistacjowej kanapce niedawno wyczynianych?!
Cóż mogło tutaj znaczyć tamto wszystko? Znaczyć mogła Lenora, gdzieś trzysta metrów wyżej na powierzchni przez bono skacząca. Mogła tu znaczyć prawdą zdrętwiałych rąk, dymiących pleców, żył na skroni jak basy napiętych.
Strzelili i znów w pięciu siedzieli przy wyłomie korytarza, niedaleko pochylni A, w oczekiwaniu aż dymy po strzale rozejdą się. Tadeusz z ramionami na ramionach ładowaczy, we trzech, mokry od potu, Martyzel w głębi przy skale.
Od tej chwili wedle zeznań późniejszych przed sądem, uczuli pierwsze kroki nieszczęścia. Dymy po strzale ostatnim nie rozeszły się wcale. Czekali dziesięć minut.
Martyzel wstał, poszedł ósmym chodnikiem do przodka. Dymy w przodku wciąż stoją, gęste, siwe, jak mleko. Zawrócił i znów usiadł, przeczekać.
Starszy ładowacz Krupa powiadał o swej żonie, która leży paraliżem tknięta od lat pięciu, ale apetyt ma cholerny i jedzenie kradnie mężowi spod ręki — a kto żywi rodzinę, ja czy też jej paraliż?
Tadeusz przypomniał o wojnie światowej, gdy oto starszy górnik Martyzel zabrał głos niespodzianie, o swoim śnie dzisiejszym.
Sen znany wśród górników, niedobry: śnili się dziś Martyzelowi ojcowie. Jacy ojcowie, nie wiadomo, określić by nie umiał. Jedno pewne, ojcowie. Niby jakaś rodzina bliska, choć nieznana — ojcowie. Jak szli, siwi już, bardzo starzy, biedni, po prawdzie mówiąc, chłopi. Niosło zaś od nich rolą, ziemią, czyli też tylko przypomnieniem tych rzeczy? Pytali się przechodząc mimo: — co sprawiłeś w swym życiu?
Gdy starszy górnik wypowiedział te słowa, poczuli wszyscy pięciu — na sądzie zeznawali to zgodnie — wielką ciszę kopalni, przez wszystkie upadowe spływającą i przez pochylnie, i poprzez wszystkie pola górnicze, wschodnie i zachodnie. Jak powstrzymała owa cisza swój bieg świegotliwy. Wówczas patrzyli w głąb swego chodnika ku przodkowi.
Ujrzeli w białym mleku dymów jakby nowe bramy ciemniejsze. Zerwali się na równe nogi. Posunęli się naprzód w stronę rzeczonego przodka i weszli w głąb. Szły dymy, smrody wielkie, lecz nie były to dymy od założonych strzałów. Całkiem inne!
— Produkty dystylacji węgla — powiedział był Martyzel rozważnie.
Zabrali z sobą sprzęt górniczy w porządku. Zabrali w skrzynkę kluski miedziankitu i zeszli z przodka.
Starszy górnik meldował dozorcy, jako się stało i chyba jest przebitka już do starych ogni?! Tamę trzeba postawić na ósmym.
W załomie rozjazdu przy wymijaniu wózków dziobali w jeden i ten sam kawałek planu, starszy górnik z dozorcą, a dozorca wciąż swoje: plan opiewa odmiennie, przebitki tutaj nie ma blisko, granica jest inaczej, nie wyczyniać popłochu.
Wyjechali na powierzchnię. Jak się rozeszło, którędy i i przez kogo, że Martyzel dostał dymy w ósmym chodniku? Sztygarzy poklekotali w Zarządzie schyleni nad wielkimi planami pospołu z zawiadowcą i wyszedł rozkaz, że trzecia zmiana zjeżdża. Na ten sam wieczór wypadała kontrola szybu.
Majstrowie z kontroli obmacali już cały hałdach podwójnej windy, pokręcili sumiennie przy obchwytach, cieśle zjechali cicho, sprawdzać dębowe i kierowniki. Bezdenna japa czeluści szybowej dymiła kwaśną pustką, przy kratach japy stał Duś, spocony, ciemny, jakby z miedzi odlany.
Przerabiał też tę trzecią zmianę, wielce buntował! A ludzie, jak to ludzie, chcą pracować by jeść! Podarli się przy tej okazji, Mieniewski z sygnalistą. Gdyż jest słowo i słowo. Tadeusz nie dopuszczał do słów, z których nienawiść szła. Ze niby wieszać się, gdyż nic lepszego do zrobienia nie ma! Ze słów Dusia wionęło przekleństwo na wszystko tu obecne! aż do samego dna.
A na sądzie mówił Tadeusz o tym samym Dusiu: nie było w nikim miłości, jak właśnie w tym człowieku.
Ostatnią klatką drugiej zmiany zjechał Tadeusz na dół. Z powrotem na ów trzeci poziom. Wytłumaczenia na to nie miał żadnego, któreby ludzie pojąć mogli normalnie. Zjechał na przekór słowom Dusia, iż Zarząd ludzkim życiem ryzykuje, iż wszystko jest na pas-walat, czyli że na ryzyko poprowadzone.
Na przekór, a właściwie po starej ciekawości wojskowej: jeżeli jest niebezpieczeństwo, jakieżby było bez udziału byłego porucznika wielkiej wojny światowej?!
Nie mógłby sobie Tadeusz przypomnieć i na rozprawie sądowej nie zdołał, co robił od chwili zjazdu aż do właściwych wypadków katastrofy. Na podszybiu trzeciego poziomu dowiedział się, że ludzie z trzeciej zmiany poszli z felami, belkami, z wapnem do rapowania stawiać tamę na ósmym chodniku. Siedział w stajniach u koni i palił papierosa. Kopalnia gazów żadnych nie miała, więc wolno było palić wszędzie.
Gdzie go spotkała i kiedy ogarnęła panika, nie pamiętał. Nie na kwerszlagu. Gdzieś chyba w okolicy samej pochylni. A zatrucia nie czuł żadnego. Powietrze, jakoby bardziej gęste, czy też rzadsze, bardziej sine niż zwykle i brudne, a może i to przywidzenie? Przy trepowych chodnikach pochylni, gdzie jest piach rozsypany i ściana rozwalona, minęli się z dozorcą.
Widać stąd, zawsze z tego miejsca potężną stację pomp elektrycznych, dosadnie oświetloną. Cienie obsługi kręcą się w wyprężonej jasności. Dziś żadnych ruchów cieni, obsługa już uciekła. Jasność nad połyskliwym kadłubem pomp zupełnie martwa.
Tadeusz minął pompy, jął wznosić się trepowym ku górze, w piachu, wilgoci, naprzeciw wody ściekającej po kamykach chodnikowego spodu.
Trzymał przecie w ręku karbidówkę, więc widział: uderzyło go kontrastem barw — kolonie białych grzybków pod drewnianymi listwami pochylni i plamy czerwonego okru na płaskich, zmytych wodą kamieniach.
Zaskoczyło go, czego nawet w wielkiej wojnie światowej nigdy nie doświadczył: głos osobliwy, mamrotający w pustce, głos pochodzący nie z człowieka, wydany nie przez tarcie, rzucanie, czy posuwanie przedmiotów: kopalnia idzie dalej własnym trybem, słychać w bezmiarach podziemnych łaskotliwe łuszczenie się ściskanych bezmiernie pokładów...A zarazem sapanie bezgranicznych ciemności, zarazem też jęk ustawiczny, przewlekany na strudze powietrza z komory do komory, z filaru do filaru i z poziomu na poziom. Prócz tych zwykłych przecieków, szelestów, spływów, zgrzytów i rozgłosów wiertarek i siekier, obciosujących drzewo, wynosi się tu dziś głos inny, wyższy, sroższy, rosnący pośród pustki, odrębny, głos przecknionych podziemi?!...
Tadeusz minął chodnik piąty spokojnie, wznosząc się dalej w górę trepowym, musiałby jeszcze minąć szósty i siódmy, by dotrzeć do ósmego.
Tymczasem!... Pamiętał to, pamiętać będzie zawsze, chyba do samej śmierci: sprzed szóstego chodnika, z zakrętu podnieśli się dwaj ludzie biegnąc prosto na światło lampki.
Nie widział takich twarzy w swoim życiu. Zjawy, maszkary, sama potworność strachu w lica człowiecze przeistoczona! Dwie gęby wykrzywione, patrzące śluzem mętnym. Postacie zaś bezkształtne, świszczące sykiem szalonego pośpiechu. Lecieli w dół przez wodę, piachy, przez kamienie. Za nimi nowi czterej i znów jeszcze, i jeszcze, od pochylni. Wyglądało, jak gdyby glina z piachem zagnieciona ożyła, oszalała i żywcem toczyć się jęła w dół.
Co dalej, Tadeusz nie pamiętał. Pustka niczym nie wypełniona i nagle dygot alarmowy dzwonów, dzwonków, sygnałów wszelkich, drutów, rundajsów przy hasplach, windach, przy wszystkich kołowrotach, stacjach, pompach, poziomach, pochylniach, upadowych!!
Ryk ciemności! Ludzie przemijali w tym rozgłosie jak cienie.
Jak znalazł się Tadeusz na głównym przewozowym, pośród tłumu rozbitków, osłabłych i wyjących, zaprawdę nie pamiętał.
Czy biegli we właściwym kierunku, w stronę szybu?
Wiedział, co mówiono na wiecach wśród górników, o wadliwym opowietrzaniu kopalni. Szyb zjazdowy, zamiast tłoczyć, wyciąga powietrze: na wypadek wybuchu, pożaru, ucieczki z robót, gazy gnać będą za ludźmi i zawsze ich dogonią.
Ze słów przerywanych popłochem zrozumiał tu Tadeusz, że gazy wiecznych ogni, dzięki przebitce, odwróciły się nagle. Ludzie, co mieli stawiać tamy, nie doszli do przodka i ogarnęły ich ognie, na ósmym chodniku. Na ósmym chodniku trzeciego poziomu, na wschód od pochylni A.
Aż tu znów od pochylni B, bliższej wyjazdowego szybu, sypie się nowa gromada górników, cieśli i wszelakiej pomocy. Gmatwanina piekielna i to gdzie, na rozjeździe! Jedni wbili się pomiędzy wózki stojące w długich rzędach, drudzy wpadli w bocznicę, po kolana do błota. Wmięsili się tu, przemieszali... Którzy wpadli w błoto, wyszli obronną ręką. Tyle, że się napili i odrapali, czy potłukli na rozkręconych szynach.
Tamci zaś, którzy runęli pomiędzy wagoniki i tam się przycisnęli, niech ręka boska broni! Gdzież głowy, a gdzie nogi, kto wpadł do wózka, po tym lecieli inni, deptali przez brzuch, plecy, po głowie, czy po rękach, jak przez gnój.
Na to znów z tyłu, z innych pól kopalnianych, korytarzy i bocznic wyskoczyły konie pod swymi woźnicami. Rozegnane, gorące, szalone w tym popłochu.
Konie runęły z rozpędu na wózki i tu się zaczął koniec świata! W ciemnej odnodze rozjazdu jeden mąt, jeden zgiełk i śmierć straszna, od kopyt, gniotu, rozmachu i ciężaru.
Tu dopiero wysforował się Tadek Mieniewski: oba konie postrzelał. Jak ich dopadł, jak wskoczył szczęśliwie między uprzęże, że przy tym życia własnego nie utracił? Tymże samym browningiem tłukł zaraz ludzi po głowach, lufę pod nos podstawiał i krzyczał honorowo:
— Hańba, hańba, hańba wam, górnicy!!
Górników, trzeba mówić sprawiedliwie, było tu już niewielu. Którzy zginęli przy stawianiu tamy, w przodku pozostali, a tu się kotłowało więcej pomocy, oraz przygotowawczych fachów trzeciej zmiany.
Tadeusz wołał, wedle zeznań starego cieśli, co tam z innymi biegł i choć półślepy wszystko w te chwile widział, niczym „anioł Gabriel“.
Gdyby nie ów Mieniewski, czyli też Mieniuk, jak zeznawali później na rozprawie wszyscy wyratowani, byłaby żywa noga głównym szybem nie wyjechała na powierzchnię. Albowiem, mimo wszystko, zaraz z tego impetu zwalili się na sygnalistę, Dusia, który się zjawił na ochotnika po swej dniówce właściwej, z nadszybia.
Dlaczego z nadszybia, gdy na podszybiu pełnił tu przecie służbę inny sygnalista? Gdyż ów poprzedni sygnalista, niosło to się wśród ludzi i zaraz wiedzieli, uciekł stąd! Wydawał ludzi na powierzchnię solidnie, ale go kierownictwo zluzować nie umiało.
Należy się luzować co pięć mimit na taką pracę odpowiedzialną przy wybuchu, na podszybiu. Przy takiej wentylacji fałszywej?! Gdzie gazy ludzi gonią i prześcigają do szybu, musi być luzowanie co pięć minut!
Dyrekcja jak dyrekcja: alarmu w porę nie zarządziła, aby ludzi nie straszyć, a nuż się jakoś uda przyklajstrować? Teraz zaś nic pod ręką już nie miała: ani górników na miejscu, ani pomocy, ani sanitariuszów, a co dopiero mówić o sygnalistach?!
Ów poprzedni wydawał ludzi, póki przybywać Wreszcie zaprzestali. Skąd miał wiedzieć, czy jeszcze jacy wrócą, gdy markownia i oddawanie znaczków nie było wprowadzone przez dyrekcję przy zjeździe?!
Ów poprzedni sygnalista miał śmierci tutaj czekać? Odbił i z tymi, co jeszcze jakoś się przywlekli, wyjechał. Wtedy to zjechał z powierzchni Duś Jan, na ochotnika, i słusznie, skoro się okazało, że teraz dopiero nadbiegają, co zostali na trzecim poziomie.
Darli się między sobą spłakani, półprzytomni, aby tylko do krat szybu! Jedni zdrowi, drudzy słabnący już, że nogami tylko po ziemi turlają, a inni poranieni, cóż wiele mówić: słaniający się przez ręce ratowników, bez siły żadnej.
Jazgot, płacz, rozpacz, a do tego stuk koni. Jedne pozostały przy żłobach, drugie zaś koniuchowie rozpuścili. Latały w ciemni głównego chodnika i wybiegały stamtąd spłoszone, ogłupiałe.
Sygnalista Duś wydał stąd wszystkich ludzi na powierzchnię w trzech nawrotach. Utkało się to, pełne jęku, zgrozy i skamłania w obydwu piętrach klaty.
Szyb działał sprawnie, rzutko, od maszyny wyciągowej aż tu. Duś dostał z góry, odbił znaki z dołu i znów winda zjechała, czekać na nowych ludzi.
Nikogo.
Spod wyrazistych liter napisu na głównym przewozowym — SZCZĘŚĆ BOŻE — zionęła mętna pustka. Konie z niej wypadały przerażone, z wilgotnymi, błyszczącymi grzywami, Za tymi końmi, już nikogo a tylko zbliżająca się śmierć.
Tadeusz siedział na ławeczce przy szybie, zakrwawiony, rozbity. W czeluściach kopalni łamało się, kłębiło niezgłębione okiem ludzkim nieszczęście. Tąpania szły, szelesty, szumy, zlewy, gwałty powietrza i znów rzewliwe płacze wody, i znów cisza. Słychać w niej było z głównego chodnika przewozowego głos prosty, miły, znany na tej kopalni zawsze, a teraz dziwnie straszny: cykanie świerszczów w wielkich głębiach pokładu.
— Jedź teraz, może to już ostatnia klatka?
Doszły Mieniewskiego te słowa jakoby zza tysiąca gór...
— Jedź teraz, jedź, dwutlenek węgla, wiesz? Ostatnia klatka, jedź już!
I znów cisza głosami świerszczów szeleszcząca.
— Nie jadę — rzekł Tadeusz. — Jeżeli, to wyjedziemy razem.
Przycichli wespół, znów przeleciały z głębin huki, gruchoty, łomotania i znów jakby niedziela polna, w drobiącym głosie świerszczów.
Duś oparł się o kraty. Oczy wlepił w omdlałe ciemności. Stali w świetle elektrycznym wszystkich złocistych lampek wyraźnych, równych, trzeźwych, o trzydzieści kroków dalej ciągnęła się już noc śmiertelna.
Duś, jako sygnalista, rzeczy tutejszych nader dobrze świadomy, powtarzał szeptem: — Nie zluzują mnie zaraz, markownia znaczków wcale nie wydaje, takie to drańcie, dyrektory, urządzenia! Nie wiadomo, kto wrócił, a którzy się zostali, jedź pan, panie Mieniewski...
— Jedź ty. Bo cóż ty myślisz? Ty myślisz, że tu się może ktoś boi?
Przyskoczyli do siebie, nasunęli się przed kraty. Spojrzeli sobie w oczy, jak w zwierciadła.
— Ty myślisz — uśmiechał się Tadeusz twarzą ironiczną — ty myślisz, że to niby ja, ten taki żołnierz, co tak ma stąd ustąpić?!
Napadli znów na siebie, choć obaj sił nie mieli. Ale znów rozpoczęli tę jakąś swoją walkę nieodmienioną upartą o pierwszeństwo.
Upadli na podłogę windy, woda spływała z kamiennych ścian szybu tkliwym płaczem. Wyżej ponad zmaganiem się tych obu chłopców nad baldachem, nad stalowymi obchwytami windy, wzdłuż olbrzymiego szybu wznosił się w górę szum przestrzeni, stąd aż ku czystym gwiazdom na niedościgłym niebie.
— Ty przecież wiesz, tyś jest mój nieszczęśliwy brat — szarpał Tadeusz Dusia za ramiona — jedź ty, sam przecież wiesz...
Zapragnął rzucić Dusia na podłogę szybu, zasunąć szybko kraty i odbić sygnał. Duś nie bronił się a objął przeciwnika ramionami. Okazało się, że obaj płaczą, lecz nie łzami: jakby potokiem światła.
— Taka miłość bliźniego — wydrwiwał wciąż Tadeusz — taka miłość bliźniego!
Usta przy ustach, to samo drżenie utrudzonych piersi, jedna żałosna woła.
— Tyś jest Mieniewski, syn posła — szepnął Duś — muszą się bać o ciebie, wiesz sam, krzycz tam na górze na nich, będzie prędzej, na przodkach ludzie jeszcze zostali, krzycz żeby drużynę ratowniczą prędzej zsyłać, przez filar oporowy, chodnikiem powietrznym ogień dojdzie do szybu i cały „Erazm“ z ogniem! Tyś jest Mieniewski, syn posła, jedź, masz znaczenie, ciebie dyrekcja posłucha, jeszcze na przodkach ludzie pozostali! Pamiętaj, siostra moja, Lenorka...! Pamiętaj, ta kobieta, która nie była ze mną nigdy, Martyzelka!...
Ten oto Duś żelazny i stalowy: stopiło się w nim wszelkie żelazo. Z gardła wyleciał krzyk, oblicze zaś, oblicze świecącego miedziaka znieruchomiało.
Zahuczał sygnał, klatka drgnęła, trzymali się za ręce, opuściła się w dół. Mieniewski dostrzegł jeszcze, jak Duś Janek zsunął się wzdłuż krat na wyślizgane bono, jak padł na kamienie podszybia. Ale tu już klatka z Tadeuszem mknęła w górę. Ostatniego obrazu z wydarzeń na podszybiu, to jest samego wyjazdu w górę, Tadeusz nie pamiętał.
Zimno, pierwszy blask, cienmo-lśniącej nocy i tłum, dojmujące zimno.
Nieśli go, czy też może tylko okrywali? Wtedy dopiero wyrwał się, krzyczeć począł w tłumie, spadł ze schodów nadszybia i znów wywlókł się w górę.
Wrzeszczał: — Tam został człowiek! Sygnalista, tam został człowiek, sygnalista: ja to mówię, Mieniewski, syn posła!!! Drużynę ratowniczą wysłać!
Schwycili go ze wszystkich stron.
Ludzie w aparatach ratowniczych, niby nurkowie, mijali właśnie obok.
— Wariat, wariat — krzyknął starszy sztygar Stasiak. Odepchnął Tadeusza pod światło w stronę korytarza łączącego nadszybie z szklannym korytarzem sortowni.
Radzili, zbierali się, coś tam próbowali między nadszybiem a sortownią. Drużyna ratownicza zjechała w dół w ciężkim ekwipunku, z butlami gazowymi, z linami, piłami, kilofami. Stanka i Frydrycha nie było pośród nich. Sztygar Stasiak pilnował tego zjazdu. Radził długo ze sztygarami, miał sam też zjechać niebawem za innymi.
Któż teraz dojdzie co, jak, dlaczego? Czy to sprawka windy, czy zmyłka sygnalistów, czy jakieś wozy tam na dole przelatujące jeszcze mimo podszybia?
Zahuczał sygnał od maszyny, koła linowe przeplotły swoje cienie nad rozprażonym światłem wieży wyciągowej, szyb świsnął głośnym pędem, rozległy się mlaskoty jadącej w górę windy, już się baldach ukazał stalowy, śliski od wody, już wyłoniła się górna przegroda pusta, na dolnej górnik w łachmanach, nieruchomy.
Leżał sobie skulony, na boku, głowę trzymał potulnie, niby do snu. Gdy winda po odbitych sygnałach stanęła równo, nie podniósł się, nie ruszył. Przyskoczyli do krat, któż teraz wyrozumie, co, jak, dlaczego?
Nie mógł się ruszyć ten człowiek, skoro miał tułów wgnieciony a z onego tułowia zwieszały się ponad przepaścią szybu nadmiernie długie nogi.
Los sprzyjał sztygarowi Stasiakowi: gdy ludzie na nadszybiu zobaczyli przeciętego trupa sygnalisty, byliby... Sztygar Stasiak miał jednak szczęście: wyjazd klaty szybowej ze zmiażdżonym Dusiem nastąpił w chwili, w której buknęła z daleka trąbka erazmowskiego auta. Sygnał ten znali wszyscy.
Światła wozu przeleciały oślepiającą jasnością po śniegach dookolnych. Fakt wiadomy niezbicie, nadjeżdża ktoś z dyrekcji!
Sypnęli się od szybu w stronę wielkich lamp acetylenu. Droga dla aut mogła być tylko jedna, główną bramą, przez zwały węgla, obok oświetlonego wyraźnie podnośnika, obok szybu powietrznego, wzdłuż gmachu łaźni a stąd prosto na plac, do Zarządu.
Lecieli z wszystkich stron przez śniegi. Widzieli jak osoba dyrekcji pochyliła się naprzód ku szoferowi.
Przepłoszyło Kostrynia nie to nawet, że od zwałów nadszybia i podnośnika pędzili za nim. Lecz że następowali drogę.
Opadli go przy bramie, z pierwszego rzutu oka poznał, co za jedni. Przestraszył się. Była to bowiem najlichsza biedota kopalniana, łazęgi i wypędki, włóczące się po urządzeniach, torach i gmachach kopalni. Byli przy bramie, za wozem, zastępowali drogę około podnośnika i przy szybie powietrznym. Szofer musiał wciąż trąbić, a tym sposobem sygnalizował przyjazd dyrektorskiego auta, gdyż sygnał znali wszyscy.
Kostryń pochylił się i zakazał idiotycznego trąbienia.
Wóz sunął naprzód wolno, ogarnięty biedotą kopalnianą i szumem jej żałosnym. Nie słychać było słów tych ludzi, lecz raczej jęk, z rzadka przerywany wyraźniejszymi zdaniami. Zdaniom tym, wszelakim wiadomościom podawanym w ciżbie Kostryń nie dowierzał. Niemniej dosłyszane cyfry poranionych, zagazowanych, odniesionych do izby zbornej, tam znów umierających, sprawiły, iż postawił futrzany kołnierz.
Dyrektor Feliks Kostryń stracił się tak zupełnie, iż nie mógł uporządkować myśli. Pamiętał doskonale słowa Coeura — trzeci poziom na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku. Wymienione przez Coeura miejsce trwało w wyobraźni Kostrynia całkiem plastycznie.
U góry planu czarnymi literami — ZROBY DAWNEJ RZĄDOWEJ KOPALNI ERAZM — poniżej szyb wentylacyjny i zamułkowy, dalej poprzez krateczkę chodników, wszystko, co w danym wypadku ze względu na przebitkę mogło tu wchodzić w grę: spadająca na dół kiszeczką chodnika powietrznego, nawskos od niego cały kompleks pochylni A, chodniki piąty, szósty, siódmy, ósmy, przecięte czarną punktacją, wpuszczoną wpoprzek rysunku, z napisem — WYCHÓD POKŁADU NADREDEN.
Przy wylocie ósmego chodnika obok karminowego trapezu starych ogni, w górę przecinka wentylacyjna, zastawiona w okolicy szybu wywozowego na planie kreseczkami głuchej tamy regulacyjnej. Z boku napisy: WYCHÓD II-GO POKŁADU NADREDEN I SZYB ERAZM.
Kostryń rozróżniał w myśli wszystkie linie planu, natomiast sensu tych linij nie rozumiał.
Wysiadł nie przed samym gmachem Zarządu, więcej na prawo: przed klombikiem ośnieżonym, nieco bliżej kotłowni.
W drzwiach Zarządu, na schodach kamiennych, porządnie ze śniegu omiecionych, stał właśnie zawiadowca „Erazma“. Kostryń nie rozróżniał postaci inżyniera, choć przecież oczy miał doskonałe. Widział tylko twarz, zupełnie białą.
Po bokach Frydrych i Stanek. Bez czapek. Nie zjechali z drużyną ratowniczą, doskonale!
Światło nad szyldem Zarządu oblewało golone przy skórze głowy obu olbrzymów, nadając im lśnienie metalowego połysku.
Idąc po schodach, było ich sześć, zauważył Kostryń, że patrzy na niego zewsząd rozległe, blade audytorium. Dyrektor pochylił się nadmiernie naprzód całą postacią. Jak małe dzieci, gdy z rozbiegu radośnie dopadają starszych. Chciał jak najprędzej dostać się do środka budynku.
Zawiadowca powstrzymał na sobie ciężar dyrektora. Stanek i Frydrych łysnąwszy kolistymi głowami poskoczyli naprzód, rozpędzać gapiów, tałałajstwo kopalniane a głównie bezrobotnych, których nawiało tu dziś nie wiadomo skąd i pchali się bezczelnie aż ku schodkom.
— Postójmy chwilę — szepnął śpiesznie zawiadowca.
Kostryń zrozumiał: lepiej było przeczekać. Żadnej paniki, spokój. Zakutany w obszerne, czarne futro, słuchał raz jeszcze wszystkiego, co wiedział już od Coeura:
Zmiana trzecia zjechała normalnie. Powietrze okazało się już zatrute. Częściowa panika ludzi z trzeciego poziomu. Dało się to jednak dobrze i szybko opanować. Nawet bez większych wypadków. Oczywiście, zatrucia. Zmieniono sygnalistę, zginął później, nazwisko jeszcze nie ustalone, mają niebawem ustalić. Zdaje się Duś Jan, sygnalista z nadszybia. Akcję ratunkową zorganizowano już. Celem zatrzymania ognia oraz wydania ludzi z pól pierwsza drużyna ratownicza —
O tym, iż zginęła na ósmym chodniku lub na drodze powrotnej zagazowana została, doniósł pan zawiadowca szeptem. Nie potrzebował wyszukiwać zbyt czułych intonacyj, gdyż obaj woźni, Stanek i Frydrych, tak odpychali i odganiali ludzi, że wszczął się znaczny hałas.
— Chorzy do izby zbornej — jest przepełniona — oczywiście aparaty ratownicze, pulmotor, inhalator. Felczerzy już na miejscu, posłano po doktor kopalni, a także i drugiego z huty „Katarzyny“. Wezwano do pomocy cały dozór kopalniany. Gzy da się zlikwidować te ognie we własnym zakresie, zdecyduje pan dyrektor sam. Na razie innych kopalń o pomoc nie alarmowano. Druga drużyna ratownicza pod sztygarem Stasiakiem — zawiadowca zmarszczył się złowrogo.
Nogi ugięły się pod Kostryniem.
— Druga drużyna ratownicza, owszem, niestety, znaczne niedokładności w aparatach. — Zawiadowca dał do zrozumienia, że o tych niedokładnościach pomówi później.
— Druga drużyna ratownicza zjechała już szybem powietrznym, dwunastu ludzi, mają z sobą wszystko. Będą próbowali stawiać tamy na ósmym, ewentualnie przy początku chodnika ósmego i na siódmym. Nie można przecież pozwolić na zagazowanie całego pola na wschód i zachód od pochylni A. Teraz idą tam dymy, daleko w głąb aż do samego głównego chodnika przewozowego. Groziło to utratą wielkiej części „Erazma“ na kilka tygodni, może nawet miesięcy?!
— Zjadę sam! — krzyknął Kostryń tak głośno, że słychać było na całym placu kopalnianym aż po wieżę wyciągową. — Zjadę sam, sam zobaczę!
Wiedział na pewno, że nie zjedzie! Główne kierownictwo kopalni w myśl wiążących przepisów w wypadkach podobnych pozostaje na powierzchni i stąd kieruje akcją.
Wykrzyknął tylko, aby zyskać na czasie i zjednać sobie ludzi. Niech gadają pomiędzy sobą, że zjeżdża sam pan dyrektor Kostryń.
— Panie Stanek, proszę ze mną! — Wskazał głową kierunek w stronę łaźni. Podał rękę zawiadowcy, powtarzając raz jeszcze, bardzo głośno: — Zobaczę sam na miejscu.
Wziął Stanka ze sobą, jako eskortę. Nic nie wiadomo z takim tłumem. W drzwiach łaźni krzyknął: — Stanek, wracać natychmiast z powrotem!
Gdy Stanek odszedł już kilkadziesiąt kroków, dyrektor Kostryń skoczył za szklanne drzwi. Nie było się gdzie schować w korytarzu, by straszliwe wrażenia odczekać! Od drugiej strony pluskającego wodą budynku podniósł się stuk i szelest. Wybiegł stamtąd pośpiesznie Supernak.
Dawno, dawno nie dostał stary portier tak mocnej wciery!
— Dlaczego łaźnia stoi otwarta, dlaczego nikt tu nie pilnuje? Wylecisz na cztery wiatry, głupie, leniwe bydlę! — Kostryń krzyczał, szarpał portiera, ciągnął boleśnie za uszy, kosmate małżowiny wykręcał, ściskał w palcach, gdy nagle stała się rzecz, zaiste nigdy chyba ściany te nie widziały rzeczy takiej!
Supernak wywinął się, odmachnął warknąwszy krótko: — Niby co?!
Stanęli naprzeciw siebie, przerażeni...
W rozumie starego portiera Supernaka pewne było jedno: za wypadki wszelkie odpowiada wyłącznie Kostryń. Kostryń o niczym nie wie, skoro się tak szarpie i hałasi. Cała ta galimatia spada dyrektorowi na głowę całkiem niespodziewanie. Nie może jednak być, by o takiej galimatii nie wiedział nic dyrektor Coeur. By prawdziwy dyrektor, Coeur, nie zamaczał w tym interesie palców... Znali go przecież łudzić a ze świata słuchy też dochodziły, a sprawa z tym pogrzebem i z Kanią, i te rozruchy chytrze podegrzane?! Więc może szykowano te wszystkie wybuchy przeciwko Kostryniowi?
— Po co bić! Bić starego portiera?! Nieszczęśliwego kalekę?! — Supernak otwarł drzwi do łazienki dyrektorskiej, wywalił z półek kopalnianą bieliznę Kostrynia, z szafy całe ubrania górnicze. Dolewając wody do wanny płakał wciąż — bić starego portiera bez ręki, kalekę?!
Kostryń zerwał się z zydla i zacisnąwszy pięście poskoczył drobnym kroczkiem do portiera krzycząc piskliwie: — Precz!!
Supernak uciekł.
Odczekać dwie minuty w cieniu, w ciemności, w ciszy... Mimo bulgotu wody we wszystkich rurach parterowego domu, słychać było przez szyby: maszyna wyciągowa nie pracowała prawie.
Aż tu donosi się stukot pulmotorów. Ratowanie nieszczęśliwych ludzi. Kochany felczer Śliwa. Pulmotor Draegera napełnia płuco ludzkie tlenem cztery razy na minutę... Kostryń jął zrywać z siebie białą krawatkę, kołnierzyk, frak, szarpał sztywny gors koszuli i wreszcie wskoczył do wanny. W gorącej wodzie skurczył się, zwinął: nic nie widzieć, odczekać, schować się!!
Zamarł w wodzie, bez ruchu: przypomniały mu się niespodzianie słowa raportu zawiadowcy o drugiej drużynie ratowniczej, która zjechała pod kierunkiem sztygara Stasiaka. Posuwając się chodnikiem powietrznym, idą w strumieniu czystego powietrza, może skręcili w prawo już na pochylnię A? Lepiej byłoby pochylnią, potem w lewo, drugą przecinką i jeszcze raz w lewo minąwszy wschodni schodowy?: Już są może na ósmym chodniku?...
Jeżeli postawią tutaj tamę, uratują całe zachodnie pole trzeciego poziomu!...
Kostryń chlusnąwszy wodą skulił się w nogach wanny — trzeba ustalić — myślał — czy zginął górnik, który dokonał przebitki do starych ogni? Jeżeli zginął, dobrze. Jeżeli żyje, kto odpowiada za błąd w planie?
Dyrektor Kostryń wyskoczył nagi na rogożę przy wannie. Podkradł się boso ku zamalowanym szybom okna, wspiął się na palcach, musiał wreszcie zobaczyć! Zobaczył i natychmiast przycupnął do podłogi.
Minęło kilka chwil, nim ośmielił się podnieść i znów patrzeć: przed izbą zborną na małych noszach górniczych, wszędzie wkoło leżeli ludzie. Pozakrywani łachmanami, trzęsący się z mrozu i zatrucia.
Felczer Śliwa stał w drzwiach otwartych i kijem wyganiał jeszcze innych, nowych. Wyganiał, cóż, po prostu bił kijem, wyrzucał na śnieg, skrzecząc:
— Pozdychacie przy piecach głupcy, marsz na śnieg!
Drugi felczer — Kostryń nie mógł sobie przypomnieć w tej chwili nazwiska — pracował właśnie na śniegu pomiędzy izbą zborną a krzywą szopą drużyny ratowniczej, przy jakimś świeżo zniesionym, oczadziałym. Błyszczącymi szczypcami wyciągał mu język, wyciągnąwszy zakładał na usta gumowy, gruby ryj, umocowany na wężowym przewodzie pulmotora.
I tu, i tam, i dalej, i wszędzie pod ścianami skurczone ciała ludzkie, falujące grupkami mięśni, niby w płochliwych łaskotkach rozedrgane.
Kostryń trząsł się, woda z niego ściekała, szczypał sobie brodawki owłosionych piersi.
Chłonął rozgłośnie powietrze i lepił co najprędzej myśl o własnym ratunku. Nie trudna, prosta, ludzka: ratować nieszczęśliwych tu, przed izbą zborną, oddać się temu całkowicie. W jednej osobie dyrektor i samarytanin...
Po placu zawinęło nowym jakimś porywem. Ludzie pędzili naprzeciw wielkich świateł samochodu, Kostryń oburącz pochwycił się za uszy — to Coeur nadjeżdżał.
Latarnie samochodu uderzyły prosto w szyby łazienki. Nie ocierając się już nawet, mokry, rozprażony i pół przytomny jął Kostryń odziewać się, ściągać na sobie sznurki gatek górniczych. Rozchełstany, w łachudrach kopalnianych, w hełmie górniczym na bakier, wyskoczył na korytarz.
Wejściowe drzwi zamknięte. Kostryń zapomniał kluczy. Zapomniał je przełożyć do fraka. Otworzył okno parterowych wychodków, wyskoczył i począł biec do Zarządu drogą okólną, tyłami wielkiej, suchej sortowni, terenem pociętym przez szyny, dalej zaś gęsto przeżyłowanym rurami. To tu, to tam kurzyły spod ziemi puszyste kity pary.
Za płuczką przydarzyła mu się rzecz może najstraszniejsza tej nocy: Wpadł do jakiegoś dołu i jak gdyby rozdeptał pęcherz, nadęty krzykiem!... Wpadł na jakiegoś śpiącego tu człowieka, ów zaś zerwawszy się chwycił Kostrynia za gardło wrzeszcząc:
— Odprawcie mnie już, odeślijcie do Miechowa!
Wariat, czy pijak?!
Szamotali się. Kostryir pluł mu w oczy, bił pięścią w nos, kopał w słabiznę. Wariat nie bronił się. Niby automat czy sobowtór straszliwy naśladował wiernie napastnika. Pluł w oczy, bił Kostrynia pięścią w nos, kopał w słabiznę.
Udało się nareszcie dyrektorowi wyrwać. Uciekał, wariat za nim, za wariatem cały ów wszędzie tu dziś obecny śmieć kopalniany, starcy śmierdzący, bezrobotni.
Gdyby nie Stanek i Frydrych, nie dostałby się dyrektor Kostryń do biur swego Zarządu. Stanek, Frydrych załatwiali takie sprawy jednym kopnięciem w brzuch.
— Odprawcie mnie, już odeślijcie do Mitchowa! — ryczał bity po pysku przez obu woźnych, opętaniec przed oknami, gdy Kostryń dopadał drugiej kancelarii Zarządu. Tyłem do map, na środku, a jednak w cieniu niskiej zielonej lampy stał tu dyrektor Coeur.
W palcach prawej ręki trzymał spalone do połowy cygaro. W smokingu, w czarnym krawacie. Na wypukłym, glansowanym gorsie ślizgało się zakosem światło placu kopalni.
Zapach cygara omal nie zwalił z nóg Kostrynia.
Pobity, roztargany stał naprzeciw Coeura, nie mogąc zdobyć się na żadne słowo.
— Czy story są spuszczone? — spytał bezmyślnie Francuza i sam spojrzał w okna.
Story lokalów Zarządu były spuszczone. Donosił się jednak i przez nie tumult kopalnianego placu, bieganina, stuk ciężkich, kutych butów, głośny, nierówny oddech skłębionej ciżby. Oddech ów zdał się Kostryniowi miłym i pięknym, w7obec twardego zgrzytu pulmotorów Draegera.
— Gdzież zawiadowca, wysłał go pan? Pana też nie ma na miejscu! Nikogo nie zastałem — skrzeczał Coeur niskim, zachrypniętym głosem. — Sztygarzy wszystkim kierują, czy jak? Wydałem w pańskim imieniu polecenie, by jak najprędzej otwarto głuchą tamę regulacyjną!
Coeur przeszedł cicho ku stołowi planów i płaskim paznokciem wskazał na niebieskiej mapie miejsce: tamę regulacyjną, która oddziela chodnik powietrzny od szybu.
— To tu. Inaczej zagazujemy całe pole zachodnie.
Kostryń zachwiał się, skręcił nagle, upadł przed Coeurem na kolana: — Tam są ludzie!!!
Otwarcie głuchej tamy regulacyjnej, łączącej dany chodnik powietrzny z głównym szybem, odprowadzało co prawda z pochylni A oraz z innych pochylni produkty destylacji węgla, odciążało nawet główny chodnik przewozowy, ratowało być może „Erazma“ od wielkich strat materialnych: lecz zamknąć mogło drużynę ratowniczą sztygara Stasiaka między chodnikiem powietrznym a innymi, bitymi ku starym ogniom. Ludzie Stasiaka mogli się znaleźć w jednym pierścieniu gazów, bez żadnego wyjścia. O ile nie zdążyli jeszcze postawić tamy na chodniku ósmym, byli zgubieni.
Coeur wydał rozkaz po prostu machinalnie. Przeciętny szablon działań domagał się w pierwszej linii odgazowania, ratowania pól kopalnianych, na których prowadzono roboty. Czy są tam ludzie, jacy, gdzie, nie pamiętał na razie tak drobnych szczegółów.
— Ludzie mają z sobą aparaty — odpowiedział nie patrząc na Kostrynia.
— Cztery z tych aparatów okazały się niezdolne do żadnego użytku. — Kostryń złożył ręce jak do modlitwy i jął piszczącym głosem wyliczać wszystkie grzechy, braki w technicznym urządzeniu i przygotowaniu kopalni: aparaty, dzwonki sygnałowe, benzynówki na dole, starego wadliwego systemu, wadliwa wentylacja kopalni, najwadliwsza ze wszystkich, liny stalowe stare, zawsze, zawsze niepewne!
— Teraz się pan o tym dowiaduje? Pierwszy dzień jesteś pan dyrektorem „Erazma“? — Coeur wzruszył ramionami.
— Tak, wiem, pokrywam to wszystko tyle lat. Dlatego, że pokrywam, mogą inni rządzić, ciągnąć zyski. Ratujże mnie pan teraz, panie Coeur. Przecież ja tu odpowiadam za wszystko!
— Cóż z tego? — Coeur machnął ręką niedbale. — Widocznie były jakieś błędy w planach.
— Nie było żadnych, sam podpisywałem, z pańską parafą przecież.
— Parafa moja nie ma żadnego oficjalnego znaczenia.
— Błędy są, nie ma, były, wszystko jedno. Parafa! Ależ Falkiewicz doskonały geometra!!?
— Widzi pan jaki doskonały!
Kostryń przyskoczył do Coeura. Blady, roztrzęsiony chwycił Francuza za ramiona. Obejmował przez piersi, zagiętymi palcami pukał pośpiesznie w biały gors, niczym w bramę zamkniętą.
— Ja odpowiadam za wszystko, oczywiście! Za to mi płaci Towarzystwo, z tego żyję! Ale słuchajcie! — Kostryń szeptał te słowa po polsku, porażony nagle błogą pewnością, iż „wy“ społeczne przekona, zmiękczy Francuza.
— Słuchajcie, tu nie o to chodzi! Trzeba po prostu, jak zawsze, robiliśmy to przecie nieraz! Skoro już wiemy wszystko, trzeba wymyśleć, stworzyć jakąś historię. Ci, co zginęli dzisiaj, świadczyć już nie będą. Można śmiało wymyśleć coś takiego, innego!... Razem we dwóch tak łatwo!
Coeur usuwał się z objęć Kostrynia coraz niecierpliwiej. Przyjechał tu przecież tylko dla alibi. Stanowczym ruchem ramion strząsnął z siebie Kostrynia mówiąc mu prosto w oczy: — Czy pan wciąż jeszcze nie rozumie, że po tym wszystkim, co się tutaj stało, pan nie istnieje już?!
Nie spodziewał się dyrektor Coeur takiego zakończenia sprawy: że marny, roztrzęsiony człeczyna, taki chudziutki Kostryń rozporządzać może taką siłą.
— Puść mnie pan, dość już tego!
— Nigdy! — Kostryń wczepił się w Coeura. Oplótł się dookoła potężnej postaci dyrektora administracyjnego, przywarł do niej, nie puszczał.
Odepchnięty od ramion, czepiał się nóg. Gdy Coeurowi udało się wyzwolić nogi, Kostryń łapał za biodra i znów za ramiona. Doszło do bójki na pięście, dla Coeura nader łatwej w pierwszych chwilach.
Kilku ciosami odsunął od siebie Kostrynia i ruszył ku drzwiom.
Jak długo mogło to było trwać? Stracili wszelką rachubę czasu. Coeur ruszył naprzód, lecz na drzwiach rozkrzyżował się Kostryń, ze słowami: — Nie puszczę!!! — Czerwone jego oczy świeciły purpurą. — Bij pan, a ja nie puszczę!
Tak czekał dyrektor odpowiedzialny „Erazma“, Feliks Kostryń, wytrzymały na wszystkie ciosy, nieustępliwy, wierny.
Coeur zmitygował się. Wdział futro, stanął naprzeciw, w cylindrze, z rękami wspartymi na biodrach, powtarzając cierpliwie: — Pan nie istnieje już, czy pan tego nie rozumie? Autochton, dziki, głupi autochton!
— Autochton?... — powtarzał Kostryń z przekornym jękiem w piersiach.
Z placu kopalnianego wzbił się krzyk tak potężny, że Kostryń odskoczył od drzwi, a Coeura poniosło aż do okna. Pod sześć okien parterowego Zarządu, od kotłowni, od strony łaźni, od naszybia, od czarnych zwałów węgla i ogrodzeń „Erazma“ pędzili ludzie po wysmolonych śniegach.
— Szyb się pali — wrzeszczeli — pali się szyb „Erazma“!!!
W kancelarii Zarządu nie było słychać słów, jeno zgłuszony łomot masy ludzkiej i świst biegu przez śniegi. Słuchy i wiadomości o wybuchu na „Erazmie“ musiały były daleko już przeniknąć po za ogrodzenie kopalni, gdyż wśród biegnących do Zarządu znalazły się kobiety.
Poznać je można było z daleka po roztrzepotanych chustkach. Od nadszybia przed Zarząd miała ta ciżba do przebiegnięcia dwieście pięćdziesiąt kroków najwyżej.
Coeur postanowił wyjść. Co prędzej! Korzystać z każdej chwili. Wiedział, że ani jednej nie ma obecnie do stracenia. Rzucili się do drzwi we dwóch, dyrektor odpowiedzialny i dyrektor właściwy.
Coeur porwał przeciwnika za piersi, grzmotnął prosto przed siebie, drzwi ustąpiły. Dyrektor Kostryń runął na korytarz. Coeur wyminął go długim skokiem, otworzył szklanne drzwi, stanął na tarasie, spokojnie zszedł po kamiennych stopniach Zarządu. Wracał wydeptaną ścieżką do swego samochodu. Już niedaleko, kroków czterdzieści, sześćdziesiąt najwyżej, potem odjazd, ostateczne odwołanie rautu, dzień, dwa, Kostryń pod śledztwem, odjazd, Westfalczycy, Londyn i odpoczynek, jeszcze najwyżej czterdzieści kroków.
Stąd jednak właśnie wysunęła się naprzeciw dyrektora Coeura owa mgła, puch, nicość i starość kopalniana, nędzny zakalec ludzki w postaci bezrobotnych, zredukowanych i starych niedołęgów.
Trudno rzec, iż mu drogę zabiegli. Nic podobnego! Rozprzędli się nad śniegiem, niby jakowaś pajęczyna brudna i szarym odmętem żałosnych postaci z powrotem na klomb przed Zarząd odrzucili.
Zderzyły się tu obie fale, tych, co pędzili od szybu, i tych oto starych niedołęgów. Gdy okazało się, że mają Francuza pośród siebie, wybuchli nowym rozpaczliwym gwałtem: — Szyb się pali, główny szyb wywozowy!!!
Rozstrzygało to o obrotach i losach kopalni na przeciąg wielu dni, może nawet tygodni, może nawet miesięcy?! Rozpacz rwała się w okrzykach ludzkich, tak żywa, wielka, iż jakby do bezmiernej miłości podobna.
Coeur odsunął ręką jednego, drugiego zamulacza, woziwodę, czy cieślę. Wiśniowe źrenice dyrektora umiały nawet w tej okropnej chwili wybierać ludzi najsłabszych.
Kroczył naprzód spokojnie, jakby myślał o czymś innym. Odsunął zamulacza, woźnicę, dwie stare, pochylone baby i już robiła się przed nim wolna przestrzeli, gdy na ścieżkę wystąpił z tłumu jęczący tobół szmat.
Palacz Szymczyk! Szedł z głową pochyloną naprzód, zjeżony, ciemny, pstre łaty kubraka marszczyły mu się na grzbiecie w czarne pręgi. Szedł, mruczał i powtarzał: — My ludzie biedni. — Huczało mu w rozdętych płucach od tych słów! Ręce szmatami owinięte trzymał przy ustach, jak gdyby te swoje szare palce agrestowe nagrzewał oddechem.
Coeur cofnął się o parę kroków, dla nabrania rozpędu. Znów ruszył naprzód, z dłonią już wyciągniętą, by odsunąć starego na bok.
My ludzie biedni — rzęził stary palacz Szymczyk, gdy oto sprawna ręka Coeura upadła mu na ramię.
Wtedy stało się, czego by nikt nigdy nie mógł przewidzieć: taki zbłocony śmieć, wiechać bezpański jak Szymczyk! Odsunął się, na rozdeptanych buciskach uskoczył w bok i runął naprzód z jednym, niebardzo nawet głośnym zawołaniem, które jednak w tym rozgardiaszu wszyscy usłyszeli:
— Do szybu z nim!!!
Palacz Szymczyk wyskoczył na ścieżkę, dostał po uchu od Coeura, raz, drugi, cóż mogło znaczyć silnemu człowiekowi powalenie niemrawego starowiny?!
Mniej niż nic.
Dostał po uchu, po głowie raz i drugi, lecz dalej pchał się naprzód. Tak się pchał, cisnął, aż się w tłumie widzów krzyczących dopchał znowu do Coeura.
Nie uderzył. Nie dosięgnął, nie trafił? Motało się to, wywijało, kręciło dziwnie, aż z rzutu jedynego rękę szmatami owiniętą, jakoby pakuł związany, wraził dyrektorowi Coeurowi do gęby. Wraził, wrzasnął straszliwie i począł machać oną ręką ugryzioną, z której bluzgała krew. Krew z końca odgryzionych przez Coeura palców.
Ludzie wszyscy skoczyli.
Byliby go tam na miejscu rozdarli tego Francuza, lecz właśnie w tym momencie znalazło się blisko postaci dyrektorskiej coś takiego strasznego, że niczym wściekły pies... Rzuciło się to tłuc łbem, bość, rozbijać dookoła, oszalałe, kwiczące, straszne — Supernak!
Nie darmo mu kapitał wszystkie kości gruchotał czterdzieści lat. I ręce poobcinał, i z nóg kikuty sprawił! Zastawiał się Supernak, piersią własną Francuza zasłaniał i pianę z pyska toczył w obronie, lecz za późno.
— Do szybu z nim, do szybu!
Oblepili go, łotrowskiego swego dyrektora, chwycili, przymusili, dobrze że tu zawczasu na śniegu żywcem ze skóry nie odarli.
Szyb huczał ku nim coraz groźniej. Z trzystumetrowej głębi wylatał słup pary i gazu, zionął rykiem prosto w rozwartą noc.
Pewnie już ogień leciał kierownikami dębowymi pod górę. Przeleciał po budowie, przez wszelkie drzewo dołu, po kapach, stemplach, chodnikach, otwartą tamą rezerwową dostał się na podszybie, stąd zapasowym wyjściem przez kierowniki i drewniane drabiny urósł słupem strasznego rozgłosu.
Słyszeli pożar ów, lecz nie widzieli jeszcze.
Nie było do widzenia nic, prócz że raz po raz, pod zgasłą lampą kół linowych, pomiędzy stalowymi belkami wieży wyciągowej, wysoko, tuż pod niebem, niby w stalowej klatce duch jakiś uwięziony, pokazywał się strzęp ogromniasty, złoto-sino-niebieski.
Przepadał, znów wykwitał, a gdy znikł, wiewały po nim długo ciężkim rozmachem czarne skrzydła dymu.
Kostryń stał w rozwartych drzwiach zarządu „Erazma“, patrzył na wleczonego po śniegu Coeura i własnym oczom nie wierzył: drgająca postać Coeura, w czarnym futrze, wleczona przez śniegi, posuwała się ku płonącemu szybowi, niby czarna lalka olbrzymia.
Przed samymi wrotami nadszybia ugrzęźli. Uczynił się tam w cieniu wieży pakuł potężny, od którego nikt już nie mógł się oderwać. Biedota kopalniana usiłowała pakuł ów wepchać do wieży szybowej: nie dawał się, spadał z progu, toczył się w tył, zawracał i znów przetaczał się ku drzwiom.
Kostryń łapał ustami powietrze czując nieodwołalnie, że wraz z Coeurem rzucony może być do szybu, w trzystumetrową rozpłomienioną przepaść, los rodziny Kostryniów, posada, miejsce, dolary w starym pudełku po pudrze, los Zuzy, Stanisławy, wszystko!
Ratować to! Pomoc była możliwa jeszcze. Tuż obok szklannych drzwi stali obaj dyżurni woźni. Stanek, Frydrych. Chłopy jak dęby, siłacze pierwszorzędni.
Kostryń chwycił ich ręce, począł głaskać ogromne zimne pięście, chwytał ich za ramiona, pieszczotliwie pociągał za kurty. — Ratujcie pana dyrektora! — piszczał. Wzruszali ramionami sapiąc leniwie. Frydrych wyciągnął się, aż mu kości w stawach zatrzeszczały, i rzekł: — Za późno.
Było za późno: nad kratami szybu śmignęła hebanowa głowa Coeura, rozkrzyżowały się w powietrzu czarne rękawy smokinga, tłum odskoczył od krat szybowych z przerażeniem.
Byliby zaraz stąd uciekli, dalej lecieli i łamali i wywracali na swej drodze wszystko, gdyby nie głos Falkiewicza.
Nikt nie pamiętał jak i kiedy znalazł się tu Falkiewicz. Markszajder! Nikt nie mógł przypuszczać, że ów stary, tłustością zapłynięty człowiek rozporządza jeszcze tak potężnym głosem.
Falkiewicz od strony Zarządu ku wieży wyciągowej toczył się na krótkich nóżkach i ryczał, jak zarzynana świnia. Nikt jeszcze na kopalni Erazma nie widział Falkiewicza w takim stanie. Geometra rozpostarł ramiona i starając się zatrzymać wszystkich wrzeszczał wciąż jedno: — To ja! To ja! To ja!!
Gdy ludzie zatrzymali się przed nim, upadł na kolana, i tu, na śniegu, bijąc się po głowie ryczał znów — że to on, wszystko on, po czterdziestu latach pracy...
Uciekali dalej, do ważniejszych interesów tej nocy, niż jakieś tam wyznania zbłąkanego inteligenta. On zaś czołgał się za nimi po śniegu. Łapał za nogawki, ba, rozdzierał nawet, gdyż ludzie nie nikli mocnego przyodziewku. Łapał baby za spódnice, chwytał za; nogi, ręce i wrzeszczał, iż to on sam te plany wykierował.
Śmiali się, jak z wariata, na łeb mu pluli, gdyż takie przedstawienie i brewerie dawać w podobnej chwili!?!
Byłoby się skończyło z Falkiewiczem tej nory strasznej, gdyby nie władza. Dyrektor Kostryń wsłuchał się w słowa Falkiewicza, zbladł, mrozem przywarł do kamieni przedsionka i drgnąć nie śmiał.
— Po sto złotych wam daję — warknął do woźnych — sprzątnijcie mi natychmiast z placu tego wariata.
Za takie głupstwo, w czasie kryzysu, po sto złotych! Stanek, Frydrych skoczyli naprzód i bić poczęli w tłustą, zapłakaną kufę starego pracownika kopalnianej inteligencji zawodowej, aż gwizdało! Byliby go chyba na murowanych kilka miesięcy leżenia w łóżku urządzili, gdyby znowu nie pan Kapuścik.
Czas już był najistotniejszy na państwowe czynniki, chociażby nawet tylko policyjne. Działo się dotąd na „Erazmie“, jak samo chciało, ani umrzyków od zaczadziałych i zagazowanych odróżnić, ani jakiegoś ustalenia faktów, nie mówiąc o ratunku kopalni, który był prowadzony, jak się to mówi — na „alum pas“!
Przybywały nareszcie władze, z łóżek powstałe, od snu obrzękłe, z oczami zaspanymi. Pierwszy znalazł się na placu Kapuścik. Przyznać mu trzeba, od razu we wszystkich swoich srebrach i porządkach. On to dopiero wyratował i z rąk woźnych wydobył Falkiewicza, bądź co bądź prawie starca, chociaż w smokingu i usztywnionej koszuli.
Bez wszelkiej przydługiej filozofii określił pan Kapuścik położenie geometry jednym słowem: — Jesteś pan w sztok pijany, rozumiesz pan?
Falkiewicz dalej swoje i wspina się do piersi policji i znów powtarza wyjąc przy tym bezwstydnie: — Nawet tej strasznej prawdy do wiadomości swojej ode mnie nie przyjęli!!!!
Pan Kapuścik miał chyba ważniejsze zadania, niż z panem maxkszajderem? Rypnął go pięścią w piersi, że pomylony geometra stoczył się w bok, do rowu.
Zadania Kapuścika, jak oceniali to nawet po wypadkach bezstronnie wszyscy, były rzeczywiście nielada i przerastały siły policyjne Osady Górniczej. Wydzielić kogoś do pilnowania placu przed Izbą Zborną i wszędzie tam, wokoło, gdzie ludzie zatruci trzęśli się wśród śniegu na noszach, niby galareta.
Obstawić plac, obstawić szyb: przyjechali do tego strażacy. Ale w Osadzie cała straż ogniowa to dwie stare sikawki i kilka drabin.
Wyłonić czujne warty wokół całego „Erazma“. Nie chodzi teraz o pilnowanie węgla na zwałach! Wielka to komu strata tych parę korcy, gdy z ogniem idzie główny szyb wywozowy kopalni?! Niech kradną! Powyłazili wszędzie na płoty i parkany wszyscy, którzy o nieszczęściu już wiedzieli, a zwiedziało się, naturalnie, całe miasto.
Naród wisiał na palisadach, przeginał się, uciskał, straszne tumulty wyprawiał, zwłaszcza gdy się rozniosło, że stare zroby, gdzie wypadła nieszczęsna przebitka do ognia, ciągną się właśnie aż pod kościół, za robotnicze pieniądze ze składek wieloletnich zbudowany, a który teraz na znak kary Bożej, oraz z tejże ogniowej przyczyny, to jest fizycznej, wyleci może w powietrze?
Takie brednie!
Policja musi tu działać, w tejże samej minucie, albo „szabasz“ i jedno nieprzejrzane zamieszanie.
Pan Kapuścik ruszył się przede wszystkim w tamtą stronę, z okrzykiem, jaki tylko on umiał wydać w podobnej chwili: — Precz stamtąd, wszyscy precz!!!
Okrzyk ten w ustach pana Kapuścika, poparty bagnetami na karabinach, niewiele różnił się od wystrzału. Oczyściwszy takim sposobem Zarząd, posunął pan Kapuścik swych ludzi w stronę placu Izby Zbornej. Tu znów ich wstrzymał rozumnie na samych brzegach tego placu, teraz smutnego miejsca niedoli ludzkiej.
Choć władza jako i sprawiedliwość wszędzie ślepo występuje, musiał tu pan Kapuścik odczekać, aż się żywi z umarłymi poodnajdują wreszcie. Zapalił papierosa i w drugiej kancelarii Zarządu nawiązał jakie takie porozumienie z dyrektorem Kostryniem. Nie mogli jakoś skleić tego porozumienia.
Czy dlatego, że w górniczych łachudrach, bez kołnierzyka, pobity, obszarpany dyrektor nie wyglądał już na dyrektora? Czy dlatego, że Kapuścik urzędowo, w białych rękawiczkach, we wszystkim srebrze, przy szabli, przy browningu, nie mógł odnaleźć zwykłej swobody słowa? Czy dlatego, że w czarnych skrzydłach z szybu powiewających unosiła się zbrodnia nader jawna i wielka?
Po pierwszym zapytaniu Kapuścika, złożonym tylko z dwóch liter, które brzmiało — „no?“ — dyrektor Kostryń zmieszał się, uciekł za szafę, zakrył się wiszącym tam ręcznikiem i jął płakać.
— Coeur nie żyje — powtarzał odpowiedzialny dyrektor, Feliks Kostryń — nie żyje nasz dyrektor Coeur.
— No tak — siepnął się Kapuścik — aresztowałem już prowodyrów.
Kostryń płakał we framudze, z głową przykrytą brudnym, kopalnianym ręcznikiem.
Słychać było wyraźnie ten płacz i zgiełk tłumu gonionego przez policję, i dzwonienie sznurów oficerskich Kapuścika, i coś najstraszniejszego, czego kto w życiu swoim nie słyszał, nie wie, jak rozpacz ludzka beczy: jakoby rzewne cierpienie samego powietrza! Z takim właśnie rozgłosem żałosnym, mdłym, pochylały się na placu przed Izbą Zborną kobiety, żony, córki, wszelakie stare matki górników, aby rozpoznać synów swoich, braci, mężów i żywicieli.
Inne znów krewne tych, którzy nie okazali się na tym miejscu, a więc chyba zginęli pod ziemią, szukały ostrożnie rękoma pośród zgubionych rzeczy, aby jeżeli coś zostało, na przykład czapka, poznać stratę żałosną, chociażby po tej czapce.
Przesuwały się te niewiasty górnicze, jak cienie w smutnych szmatach opowite, nieśmiałe, ciągnące się potulnie za felczerem Śliwą, i za drugim felczerem, za doktorem, który brał ręce górników do swych rąk, naciskał, mierzył pulsy i puszczał, niby łodygi odcięte, i odchodził.
Pośród tych kobiet snuła się też Martyzelka z Lenorą Duś we dwie.
Obudziło dziś Martyzelkę — nie żaden człowiek ani żadna wiadomość, ani że mąż tak długo nie przybywał, cóż miała z męża?! Zbudziły Martyzelkę jej własne słowa z którymi zerwała się z pościeli wołając do swych śpiących dzieci: — Dzieci, gdzież ojciec nasz?!...
Słowa te niosła w sobie aż tu.
Na drodze przy cynkowni zdybał ją i przewąchał zaraz Buruś, za Burusiem pędziła Lenora.
Postanowiły razem dłużej na Szymczykową nie czekać, no bo i gdzież?! Biegły prosto ulicą Błotną minąwszy stawy ciemne, zmętniałe, minąwszy lasek żałosny. Z ulic, wszędzie od płotów, ode drzwi, za szybkami przerośniętymi gałązką pelargonii, od drobnych dzieci skrzeczących pośród mroku naftowej lampki, wyrywały się matki, żony, siostry, córki, tu, na Zielonem, w pobliżu cynkowni, mimo kościoła i zewsząd.
Gdy dopadły „Erazma“, bramy wjazdowej i wejść pobocznych, mniejszych, stali tu już portierzy i inni ludzie twardzi, z dozoru kopalni, i różne zaufańsze psy ludzkie kapitału, zawsze wtajemniczone, a potem znów policja granatowa, przy pasach, w karabinkach.
Cóż takie psy, i broń, i karabinki, i dozór, pięści i ciągnienie za włosy, i że stróż uderzy cię w piersi, nie wpuści, nie pozwoli?! Cóż tutaj przy wydarzeniu takiej groźnej boleści stanowić może siła?
Nic.
Pomógł biednym kobietom poseł Drążek, wraz z Kozą. Pomógł wzrostem, postawą, sumieniem mocno grzmiącym i jeszcze raz w tym życiu osadnickim — potęgą swego głosu.
Jak huknął: — Wy psie krwie, stróże sobacze, nie dość, że ludzi mordujecie, jeszcze matek i żon do rannych nie puszczacie?!
Policja zmiękła gęby pootwierawszy. Kobiety wpadły przez bramę, inne lazły płotami, Buruś sam wiedział zawczasu, gdzie, co. Sam, pierwszy biegł do Izby Zbornej.
Szukała tu Martyzelowa męża, przejęta żalem gorzkim: nie o śmierć, jeżeli będzie śmierć; i wcale nie o życie, czy też rany, jeżeli będą rany; o to, iż samą wszystko naprzód w umyśle swym przeczuła, może postanowiła?!...
Zerwała się w godzinie straszliwego wypadku — dzieci, gdzież ojciec nasz? — jakoby tajną, własną wolą sama już męża swego zasądziła?
Nie było go tu nigdzie pośród ludzi rozłożonych, zębami szczękających, wpatrzonych mętnym spojrzeniem w nocny świat, jakby go po raz pierwszy w swym życiu oglądali. Ani tu, ani nigdzie, a ci, co byli żywi, leżeli i nic nie pamiętali.
Ale Buruś! Oderwał się od kobiet, zakręcił i powrócił śpiesznie, łapkami wspiął się ku biodrom Lenory. On to właśnie, piesek górniczy, sprowadził bratu siostrą. Poprowadził Lenorka za tyły Izby Zbornej, gdzie umieszczone były nazbierane trupy.
Lenora?! Ramiona rozwarła, niby to z przywitaniem, potem zaś, jak to zawsze postrzelona i prędka, w dziwnym omocie westchnień jęła podchodzić bliżej.
Na narach leżał Duś, brat ukochany, dzielny, lecz może to nie on, gdyż nakryty raglanem Mieniewskiego?!... Czy też może to Tadek leżał pod murem, jej Tadek ukochany nad życie, a zaś brat siedział przy nim, dziwnie tylko do Tadka podobny?!
Który jest z dwóch, poznała zaraz w ramionach swego chłopca żywych: że to Tadek stróżuje, a tamten leży już cicho i na wieki.
— Toś ty mu dał ten raglan swój — szeptała, przysiadając tuż obok i gładząc umarłego brata poprzez rękaw piękny i włochaty.
Wszystko miał ów brat, Duś Jan, za swoje w swoim życiu. Patrzył przed siebie w niebo czarne te j nocy twarzą martwą, surową, nieruchomym, miedzianym obliczem pieniądza ludzi biednych.
— Toś ty mu dał ten raglan — szeptała Lenora, spłoszona, blada, z czołem wysoko lśniącym nad ciemnymi oczami.
Tadeusz okrył ją swą kapotą górniczą, tulił tkliwie i głaskał. Ona zaś, dzielna Lenorka, rozpłynęła się w tym objęciu od łez.
— Nie myśl — gniew miotał Tadeuszem — że ja to tak zostawię! Cóż mi śmierć?! Na śmierć od dawna gwiżdżę. Ale gdybyś widziała.... — Opowiadał nieskładnie, jak trwali na podszybiu, drożyli się i żaden o własnym Ocaleniu nie myślał, gdyż chodziło o ludzi, którzy jeszcze zostali. Schwycił ją za ramiona, wpatrzył się w szare, spłakane oczy, nagłym ruchem odsunął i zawołał: — Po prostu bohaterstwo!
Objęci i stuleni z sobą, wnikali poprzez słowa oderwane w uczucia, jakoby kamień w kamień, kruszec w kruszec — ta sama woda z dalekich stron przeciwnych.
Usunęli się razem z innymi, którzy tu dotąd kryjomo płakali, wystraszył wszystkich Kostryń, jawiący się na czele pachołków szpitalnych.
Pachołki szpitalne w białych kitlach, jak służba sanitarna przy srogich epidemiach, weszli pomiędzy trupy i rozłożyli ręce bezsilnie — gdzież składać tych umrzyków?! Żadna kostnica miejska nie jest na to obliczona i nie pomieści tylu trupów! Nie można ich zostawić na kopalni?! Szpitale ich nie zmieszczą.
Kostryń zbliżył się na palcach i popłakując czerwonym ciurkiem spytał: — Więc gdzie ich pomieścimy?
Starszy z obsługi wzruszył pokątnie ramionami, gdy rozległy się wszystkie buczki, wszystkie syreny wszystkich kopalń Osady Górniczej. „Erazm“ alarmował już oficjalnie o pomoc i ratunek.
Straszno to było słuchać: z oddali huczał szyb. Potworną trzystumetrową gardzielą zionął, a tu znów nad głowami ludzkimi, nad całym placem czarna sklepienie nocy jak gdyby rozdzierać się poczęło, rozpękać, łamać, kruszyć.
W huku tym zjawił się sekretarz Koza z pośpiewnym Interesem do dyrektora Kostrynia. Ten Koza już, a nie ten: biała twarz w czarne rysy, gumowy płaszcz chrzęszczący na wietrze szorstko i bez ogródek.
Koza krzyczał do ucha Kostryniowi rozkazy posła Drążka, aby uzgodnić akcję wobec tłumu, gdyż nie ma jednej chwili do stracenia, jeżeli zaś policja zacznie serio odganiać ludzi, biada!
Polecieli na miejsce we dwóch: Koza, jak anioł mściciel z włosami rozwianymi, z powichrzonym rozdziałkiem, i Kostryń bluzgający swym płaczem miłosierdzia. Pobiegli w kierunku szybu powietrznego, gdzie stał sztab najważniejszy wszystkich władz i zarządu, i nawet sam starosta.
Stamtąd pod rozkazami zawiadowcy prowadzono akcję ratowniczą.
Kostryń biegł za Kozą, wpatrzony w pomykające szybko plecy sekretarza. Gdyż za największe skarby nie spojrzałby na boki: jak okiem sięgnąć, wzdłuż ogrodzeń „Erazma“ w górę, aż za cynkownię, aż po puste rozłogi wielkich kamieniołomów, na ogrodzeniach, płotach wysokich i parkanach wisieli ludzie kupami, twarz przy twarzy, pośród nagich gałęzi drzew. Mimo dozoru kopalni, mimo wszystkich policjantów Kapuścika, niewiele brakowało, by pospólstwo spadło już na kopalnię.
Kostryń z świstem dopadł wreszcie przy szybie powietrznym sztabu wszystkich, obecnych tu już władz.
Trzęsły się z zimna i wnętrznego przerażenia. Dreptały z miejsca na miejsce gęstą kupą w zażywnych futrach, grubych paltach, okrągłe, tłuste, szanownie chrząkające w pobliżu pierścienia szarej nędzy górniczej, odgrodzonego od szybu hełmami strażaków.
Kilka króciutkich spojrzeń i zadyszany Kostryń wiedział wszystko: starosta wyczekuje przezornie, inżynier z Urzędu Górniczego sroży się, jak zawsze na początku podobnych wypadków, burmistrz nic nie rozumie, doktorzy w podniesionych kołnierzach wzruszają ramionami na znak, iż nic tu dla nich nie ma do roboty, kilku sąsiednich inżynierów i dyrektorów wyczekuje dalszych wydarzeń.
Oczekiwano właściwie na wojsko, na dwie kompanie, pół batalionu, bez czego nastąpić mogą jeszcze gorsze rzeczy?! Starosta wszystkich zapewniał, że wojsko wyjechało z koszar, że podesłano im tam nawet samochodowe lory.
Władze dreptały trwożnie, czekając kiedy powietrznym szybem wyjadą pierwsze ofiary? Starosta sam zatrzymał to „wydobycie”, gdyż bez asysty wojska? Lepiej nie drażnić tłumu.
Inną decyzję przepychał poseł Drążek: dla porządku, spokojnie, łagodnie wyciągać trupy na wierzch, ludzi wojskiem nie drażnić.
Przemawiał w duchu powyższym pośród stada władz. Nikt nie zaprzeczy: całą inicjatywę duchową tej chwili ujął w swoje ręce. Do Kostrynia wyrzucił słowa: — Pan odpowie przed sądem!
Słowa nic nie znaczące — wszystkim ulgę przyniosły. Szło posłowi to wszystko jakby na zamówienie. Przed kordon strażaków wyrwał się znów ten jakiś wariat opłakany z okrzykiem: — Odeślijcie mnie już do Miechowa!
Tego wariata na śniegu zaraz przy szybie powietrznym w obliczu wszystkich władz przerażonych przytulił poseł Drążek do szerokiej piersi i dał za wzór słabości umysłowej, wyniesionej ze strasznych wypadków. Trzymając wariata pod rękę, ruszył przed tłum spłakanych rodzin, szarzejący poza połyskiem strażackich hełmów.
Uderzał tutaj poseł Drążek w surmę bezwzględnej prawdy, której trzeba spozierać do dna — co jednak w dzisiejszym świecie spełniać może wyłącznie klasa robotnicza.
Poseł Drążek wypowiadał kazanie żałobne, w imię honoru klasy robotniczej domagając się nie sprowadzania wojska. Kończył okrzykiem: — Życie wam zabierają, a sercom nie ufają!!
Przy wjazdowej bramie odciągnął na stronę sekretarza Kozę. Rzekł mu: — Nauczyłeś się już chyba ode mnie, gadaj dalej. — Popchnął go pięścią, a sam z dwoma przybocznymi towarzyszami powrócił znów do sztabu szanownych władz. Stanął w pośrodku, ruchem sobie właściwym założył rękę za guzik skórzanej kurty budowlanej i krzyknął: — Czemuż nie ruszają się ci ludzie, panie inżynierze?
Zeszli więc powoli ciągnąć owo wydobycie śmiertelne. Patrzyły na to sztywne światła elektryczne wielkiego podnośnika. Drążek czekał najbliżej szybu, pan całej sytuacji.
Gdy zaczynali na dobre już majstrować przy szybie powietrznym, Drążek podsunął się zręcznie do Kostrynia i cap za rękaw. Trzymał dyrektora przy sobie, na chwilę nie popuszczał i sączył w uszy szeptem, od którego martwiało w dyrektorze.
— Naliczysz, mój kochany, samych już tylko trupów ze czterdzieści, jak obszył... Dodaj do tego rannych, zagazowanych, policz też sobie wszystkich potłuczonych. Dodaj do tego takich, co jeszcze zemrą jutro, albo pojutrze...
Pan poseł tykał teraz dyrektora, może wobec wypadków takich miał mówić: — panie hrabio?!
— Ubranie dla tych trupów pośmiertne musi mi być porządne! Nie masz ich gdzie pomieścić, no, bo gdzie?! Pomyć ich trzeba! Podwójną dniówkę za to mycie zapłacisz. Nie będziesz zwoził takich utapranych! Poszkodowane rodziny tych ludzi, co?! Kobiety! Przez miasto nie przejdziesz swobodnie, stary hyclu, kobiety nie przepuszczą.
Tak mówił poseł Drążek szeptem, bynajmniej nie żądając odpowiedzi. Trzymał sobie Kostrynia za ramię, ciepło, blisko, sypał mu takie prawdy kostropate, nie patrząc nawet w oczy, jakby mówił w powietrze, tak sobie do nikogo.
Gdy oto z czarnych kręgów szybu powietrznego zaczęli już wyjeżdżać... Z tamtej strony Głównego Zjazdowego wiewały im na powitanie wciąż nowe, od nocy nawet czarniejsze, skrzydła wiecznych ogni.
Tu z szybu powietrznego ukazała się drabinka w wielkim kiblu na materiały sztorcem postawiona, światło ciche spływało po jej szczeblach.
— Ciągnijcież ludzie wyżej! Do drabiny z obu stron tyłem do siebie uwiązani — dwaj. Pierwszy przyjemnie uśmiechnięty, jak żywy, z ręką za pas wetkniętą sztygar Stasiak.
Gdy kibel w chybotach przy wyjeździe okręcił się, drugą stronę okazał: tu Stasiak, sztygar wesoło uśmiechnięty, plecyma zaś do niego, pierwszy pomocnik górnika, mąż żony paraliżem od pięciu lat tkniętej — górnikiem miał pozostać na świętą Barbarę, czyli czwartego grudnia, Marzec Adolf, ogromnie straszny. Ręce rozkrzyżowane, białka całe na wierzchu, konwulsyjnie do wszystkich widzów wyszczerzony.
Przez tłum poleciał jęk, jakby kobietom w piersiach struny jakieś pękały.
Wybierali ich z owego kibla, biedaków tych i na bok odkładali i dalej wieźli, rodziny rwały naprzód, policja nie dawała, interweniował znowu Drążek, a tak grzmiał swym stentorem, że wszyscy cichli.
Płomienne gniewy proletariackie szalały w słowach i wypowiedziach posła! — Cześć poległemu oddajcie, a nie tu wadzić się! — wołał podniośle i robiło się zaraz coś takiego-jakiegoś, podobnego do mszy. Ludziska odkrywali głowy, opiekły sztab spasionych władz uchylał kapeluszy. Wydawała ta ziemia marne ofiary w kiblu. Wyjeżdżali przez pierwsze siwe blaski dnia do drabiny uwiązani sztygar Stasiak, Marzec, Dudało, Heniek Niestój, Sikora, co był jeszcze niedawno delegatem w Radzie Kopalń i Hut, aż znowu wyrwał się skądziś z boku Falkiewicz w smokingu, postać żałosna, wyjąca głosem takiej dzikiej spowiedzi, że sam głos taki wszystkich ludzi obrażał.
Jedni wrzeszczeli z tłumił: — Niech gada! — inni znów: — Precz z nim! — on zaś już wysforował się przed szyb powietrzny.
A tu pan poseł Drążek ze swą inicjatywą! — Nie hańbić tego miejsca, obrzydliwy pijaku — krzyknął i zaraz zdzielił geometrę między oczy, tak zdzielił, iż ów inteligencki pracownik kopalniany krwią się doszczętnie zalał.
Wtajemniczeni zwolennicy Drążka, prawdę mówiąc bojowcy, na rozkaz posła do geometry chyżo doskoczyli i sprzątnęli tę posłać rozgrajdaną sprzed wszystkich ludzkich oczu. Dobrze, iż uwinęli się szybko z incydentem, gdyż w tejże samej chwili wyjeżdżał z dołu nowy kibel.
Znów światło elektryczne cichym spływem potoczyło się szczeblami drabiny, jakoby duch oświetlający tę sprawę swym lśnieniem wiekuistym. A tu już głowa, a tu już stoi cały człowiek w kiblu, górnik, z jedną ręką wzdłuż postaci puszczoną — druga ku sztabowi władz dobrotliwie wyciągnięta, palcem wyprostowanym dokładnie wskazująca: starszy górnik Martyzel!!...
Towarzysze, którzy zawsze niemałe mieli zaufanie do wąskiej smugi światła na wywyższonym przez rozmaitą wiedzę czole górnika Martyzela, ujrzeli dziś o świcie smugę takową po raz ostatni.
Martyzelka? Stała bez ruchu na brzegach tłumu, siłą strasznego podziwu obezwładniona.
Podniósł się zewsząd jęk, gdy zobaczyli filozofa swego i krzewiciela różnych mądrości, jak od drabiny śmiertelnej wyciąga rękę nieżywą i palcem ukazuje. Mogło dojść do nadmiernych ekscesów, gdyby znowuż nie Drążek! Ten zaś parlamentarnym stentorem, jak nie huknie wszem obec: — Oddajcie cześć zmarłemu bohaterowi pracy!
Wtedy to tknęło znienacka Martyzelkę, że się wyrwała przed tłum ku Drążkowi, aby tutaj przemówić. Krzyknęła dzikim głosem: — Panie Pośle!!! — I wtedy też na szczęście skoczyły po nią Lenora z innymi kobietami i otoczyły ją, i skryły, i wtedy to Lenorka, zawstydzona ogromnie, jak nie wybuchnie płaczem.
Tadeusz ugłaskał ją i odprowadzał dalej, chociaż zwisała mu przez ręce jakby kości nie miała i samym! tylko wiotkim ciepłem trzymała się w sobie.
Odeszli stąd, i poszli w zimno wstającego poranka.
Przez te łzy nagły okrzyk Lenory: — Oddałeś raglan, Tadek, lecz raglan pójdzie w ziemię, a czymże się okryjesz?
Tadeusz na to objął dziewczynę przez pół i jeszcze silniej, wyżej uniósł ku sobie, i tak szli, osłabieni przedziwnie, czarną ścieżką, wydeptaną wśród kopalnianych śniegów. Nie widzący przed sobą żadnego już kierunku. Byle dalej od ludzi, ku jakiejś osobności, jeżeli nie jest wszędzie na świecie dla uczestników takiej nocy dozgonnie już stracona.
Co prowadziło ich tą drogą nijaką? Nic, prócz wspomnienia. Szli we dwoje, poza gmachy Zarządu, za czarne żebra wielkiej, ciemnej sortowni, sinym torem kolejki zaśnieżonej. Szli sobie owym torem i znów do małej budki opuszczonej, zza której ukazały się kiedyś Mieniewskiemu rozdroża stromych kamieniołomów. Ku owej budzie, zza której ukazały się ongiś wózki, przy nich dziewczęta pod skałą i Marian Kurek ze swoją złotą trąbką.
Na przeciwko rysował się kościół w niebieskosinych rozbiegach poranka, dalej cynkownia krwawymi żebrami jady ostre zionąca, stare hałdy i usypisko, z którego ongiś gwizdnął woźnica poganiający starego perszerona.
Gwizdnął, że na kopalni kochać się nie wolno.
Tu kiedyś, w słońcu ostatnich, ciepłych dni jesieni dojrzał Duś czułą parę, Tadeusza z Lenorą, przy ujściu wiecznych ogni.
Lenora zatrzymała się tutaj.
— Widzisz, Stasiak, ten uśmiechnięty, sztygar z ręką za pasem — rzekła wstrząśnięta okropnym pożądaniem wypowiedzenia najzupełniejszej prawdy: — Widzisz taki Martyzel mądry, wszystko, ma się rozumieć, wiedział... No i nie ma ich już na świecie.
Szli dalej, we dwoje, pod górę, ku ciemnym zwałom węgla, przez nikogo teraz nie strzeżonym.
Lenora znów zacichła i tak przybyli na zwał, wysoko, między węgiel, skąd rozciągał się widok na ulicę Sienkiewicza biegnącą pod parkanami „Erazma“ i dalej na przygarbione dachy, kryte śniegiem, roztoczone stąd prosto, pokornie aż pod zastawę pięciu kominów huty „Katarzyny“.
Dopiero tu w tym węglu, gdy zasiedli, wybuchła Lenora! Iż życie wobec śmierci tej jest już chyba skończone?! Stasiak?! Cóż to znaczy, tyle samo, co nic. Bo cóż marna dziewczyna znaczy, o której zawsze powiedzieć można wszystko?
Zeznała tu Tadeuszowi, do złomów węgla strachliwie przytulona, najgorszą swoją rzecz: iż go zdradziła, tak sobie, byle jak, z takim oto sztygarem Stasiakiem, który już dziś nie żyje. W niedzielę, na sortowni — potem ci list od ojca twego pod domem Kostryniów oddałam.
Jakim człowiek jest podły! Jakim jest nieszczęśliwy!
Zdawało się Lenorce, że Tadeusz oszalał.
— Ach, Lenora — zakrzyknął Tadek.
Przyciągnął ją ku sobie, wpatrzył się w twarz zbolałą, niby nad kartą księgi pokiwał smutnie głową, a potem głaszcząc czule co ruch jeden wykona, to z oczu łzy.
Objęli się pośród szeleszczących złomów.
— Powiedz, powiedz, Lenorka — wołał Tadek — nikt się nie dowie, gdy te kawały węgla do pieca wrzucać będzie, jakie tu smutki, jakie tu prawdy toczyły się wśród tego węgla. Powiedz tylko, Lenorka!
Zaczem znów on, jej Tadek, wydał wszystko 0 pannie Kostryniównie.
Lenora ręce do nieba wzniosła i na kolana Tadka głową smutną upadła, struta bólem, znów podniesiona boleścią tak wielką, że drżeniem ciała jej trącony węgiel sypał się i szeleścił niby potok czarnej rozpaczy spod stóp wypływający.
Męczyli się, cierpieli i ręce sobie podawali, i znów na nowo życie swe budowali najprostszym, byle najgłupszym, tyle tylko, że ogromnie poruszonym słowem.
— Opieka, która z wypadków tych wyrasta, moja będzie nad tobą za brata. — Tadeusz wyrzekł to szczerze, do dna żołnierskich trybów swojej duszy, iż nagle bryznął łzami.
Płakali więc, radzili, ręce przez ręce, nogi przez nogi przeplecione. Błogosławili, cały świat kołysali w ramionach krzywdy swojej. Gdy nagle turkot zawarkotał od bramy, od strony wejścia na „Erazm“ z boków cynkowni. Któż teraz może jechać i skąd wraca?
Ustąpili się, ukryli głębiej pośród zwału i stąd Wszystko dokładnie uważali. Jechała obszarpana dorożka i właśnie tu stanęła. Woźnica w grubym kożuchu zeskoczywszy z kozła jął wracać na piechotę po przejechanej drodze. Szukał czegoś na bruku, pośród błota.
— Widać zgubił biczysko — szepnął Tadeusz. — Albo może podkowę?
Słychać było podkówki dorożkarza na bruku, rozgwar wciąż jeszcze na „Erazmie“ a dalej szczelną ciszę zimowego poranka. Rozległy się w tej ciszy grube, oporne słowa:
— Ty, głupi ośle, Koza!
Lenorka z Tadeuszem widzieli wszystko jak na dłoni: na skórzanych miejscach dorożki siedział pan poseł Drążek, obejmujący grubym ramieniem swego wilczego kubraka opiekłą postać markszejdera Falkiewicza. Przed nimi na podnoszonym siedzonku tejże dorożki kulił się Koza w gumowej paltocinie i jeszcze jakby górnik, czy robotnik rozchybotany sennie.
Poseł Drążek rozwalił się donośnie na sprężynach roztrzęsionej dorożki.
— Halo, sekretarz Koza! Nie spać mi do cholery! Ucz się, draniu, od starszych! Czterdzieści jeden trupów, rozumiesz, bracie?... I my nareszcie mamy jakiś kapitał!.... Czterdzieści jeden trupów. To już, Koza, kapitał spory!
Rzekłszy to Drążek poprawił się, potężną dłonią uderzył Falkiewicza w czoło, zgrabnie przychwycił za kołnierz, by geometra nie wypadł z pojazdu, do Kozy wrzasnął znowu: — Trzymaj tam swego wariata, by ci pod Miechów nie drapnął — gdy zaś woźnica z biczyskiem wygramolił się na kozioł, z szerokiej piersi posła Drążka huknęły jeszcze następujące słowa w skromną ciszę poranka:
Drążek zamykał jedną rękę drzwi swego gabinetu na klucz, w drugiej trzymał mokry jeszcze arkusz zeznań markszajdera Falkiewicza.
Zamknąwszy drzwi wpuścił pan poseł klucz do kieszeni wilczo-budowlanej kurty i zapatrzywszy się w szary półmrok salonu machał cierpliwie arkuszem.
Świtało już.
Drążek machał arkuszem, uśmiechał się i dech w piersiach wstrzymywał. W szeleście bowiem napisanych zeznań starego służbisty kapitału, przedstawiciela bezpartyjnej inteligencji kopalnianej Falkiewicza, murowały się niejako same wszystkie piętra Domu Ludowego, aż do końca! Zaprowadzało się, niejako samo przez się, centralne ogrzewanie, kanalizacja, ba! wykończenie każdej najdrobniejszej „szczegóły“, wyasfaltowanie całego podwórza, wyzłocenie słupów z dorytu i wszystko!
Cóż pan na to, panie leaderze Mieniewski?!...
Poseł Drążek, zasłuchany w swe szczęście, w prosty, — a niechta, niechta gadają, — chamski rozum, wahał się: czy iść przez pokój stołowy, budzić żonę? Powiedzieć jak się stało? Jak z tego wypadku, wynika — słyszysz, żono, asekuracja całego życia naszego?! Tyś sobie zaraz tu obok najspokojniej spała i nic nie wiesz, a ja zaraz przez ścianę wycyckałem wszystko z geometry?!... Takie oto zeznanie na piśmie, że teraz całą Radę Kopalń i Hut mamy prawie w kieszeni!
Poseł uznał ogromną wdzięczność dla samego siebie: tam świat się wali, kopalnia płonie, miliony złotych lecą z wiatrem w powietrze, opodal żona z dziećmi śpi zdrowotnym snem rodzinnym, a tu takie zeznanie.
Poseł Drążek raz jeszcze odczytał owo wyznanie, wiarogodne, podpisane przez geometrę imieniem i nazwiskiem, jako to, że: granica starych ogni została przesunięta przez dyrekcję na nowych planach. Omawiane to było w dyskusji z dyrektorem Coeurem — data, godzina, miejsce — w willi tegoż dyrektora Coeura, dziś już nie żyjącego. Wspomniany geometra w poczuciu rzeczywistej swej odpowiedzialności udał się do odpowiedzialnego dyrektora Feliksa Kostrynia i tam sprawę wyraźnie poruszył, używając nawet słów tak dosadnych jak określenie: świnie. Sprawa ta nie znalazła jednak żadnego oddźwięku.
Podpisane:
Bronisław Falkiewicz, Sprzysięgły geometra, po 40 latach nienagannej pracy w kopalni „Erazm“, Towarzystwa paryskiego „Feniks“ w Osadzie Górniczej.
Poseł Drążek zamyślił się raz jeszcze nad całą sprawą: ba, Kostryń widział przecie, jak Koza taszczył z towarzyszami do poselskiej dorożki Falkiewicza. Kostryń słyszał, tak samo, jak inni, najbliżsi, co Falkiewicz wykrzykiwał przy szybie powietrznym?! Kostryń dobrze chyba rozumiał, że pięść poselska, zamykająca w danej chwili gębę geometry, ratowała dyrektorskie życie?!....
Żono, żono!!! — zachciało się posłowi Drążkowi wrzasnąć na całe mieszkanie. Pomitygował się. Nie trzeba krzyczeć. Cicho. Rzecz przeprowadzić w dyskrecji, zbędną reklamą takiej sprawy nie rozdymać.
Napisał kartę następującą:
W moim gabinecie śpi poszkodowany przy wypadku. Nie budzić. Zamknąłem na klucz, gdyż ma nerwowe wstrząsy.
Złożywszy kartkę w sypialni żony na szklance z wodą, ruszył poseł do przedpokoju, zamknął ostrożnie drzwi i w sieni dopiero westchnął głośno. Mimo, że na duchowe oprawiny po spisaniu zeznania wypili z rozklejonym Falkiewiczem całą butelkę wódki, Drążek czuł się przytomnie. Klatka — schodowa wirowała mu nieco w oczach, ale to detal: wiadomym było mimo wszystko, co dalej czynić.
Urzędować, psiakrew!!! Urzędować nieubłagane do samego końca!
Wraz z klatką schodową wirowały już w marzeniu posła różne przedmioty żałobne, wszelkie ozdoby pogrzebowe, ceremonia nie byle jaka, która musi być wyciągnięta wspaniale, na ostatni guzik, żeby wszystkim w Zagłębiu górniczym oko zbielało.
Poseł skoczył na górę do sekretariatu Związku, na trzecie piętro, gdzie zostawił był Kozę i czekać kazał w sprawie dalszych rozkazów. Koza miał przez ten czas umieścić na dole w magazynku niedoszłej kooperatywy spożywczej owego wariata, gwałtem chcącego wracać do Miechowa.
— Po co wieziemy z sobą tę ofiarę? — pytał niezdarny Koza, gdy przyjechali z „Erazma44 do Domu Ludowego.
— Po to — odpowiedział był wówczas łagodnie poseł Drążek — by się głupi mieli o co pytać.
Nie spodziewał się jednak nigdy poseł Drążek, iż sekretarz Koza jest głupi tak do gruntu, jak się to okazało. Cóż robił ów sekretarz, taki rzekomo chytry w normalnym czasie pertraktacyj, cóż robił teraz w decydującej chwili!?...
Czy przygotował na przykład jakowyś plan działania? Czy mimo woli bodaj, jak on, Drążek, chapsnął już z biur Zarządu tych kilka choćby próbek na czapki, na ubrania jakie tam w biurach przechowują „na wypadek wypadku“ katastrofy, żeby dla ofiar zaraz do trumny zamówić?! Czy obmyślił coś właściwego ze względu na ustosunkowanie się masy robotniczej do wypadku? Czy pomyślał o korzyściach które by teraz właśnie powinna wydębić klasa robotnicza ze zbrodniczego kapitału?! Nic podobnego.
Gdy poseł Drążek otwarł zwycięsko drzwi sekretariatu Związków, Koza płakał. Siedział za biurkiem na swym żółtym krążku gumowym, czy tam podściółce wojłokowej i w mglistym brzasku dnia liryczni płakał.
— Co beczysz, durniu? — huknął Drążek.
— Tyle ludzi znajomych, tyle dobrych górników zginęło przez jedną noc, na rany boskie — ślimaczył się sekretarz.
— Ideały uderzyły ci do nosa — zawołał poseł Drążek swym stentorem. — Wiercą ci w nosie, ciemięgo, jak woda sodowa. Nie na to chyba trzymam cię tu za sekretarza!
Koza podniósł się z krzesła.
— Po cóż ty mi tu, Koza — huczał poseł Drążek — bibułę tę zalewasz?! Lejesz a nic nie widzisz. Tak rozumiesz obecnie swoją pracę biurową, czy co?
W kurcie budowlanej, srogi, dyszący wódką, szeroki i barczysty, stał poseł Drążek oko w oko z swoim sekretarzem.
— Praca biurowa jest wedle mego zdania, myśleć, przewidywać! Słyszysz!? Cóżeś mi tu przewidział, gamoniu?! Patrzcie go?! Jeszcze, głupia cholera, telefon mi wyłącza dla żałoby! Włącz mi zaraz telefon... No, tu masz w ścianie pępek. Dalej, co? Jaka teraz rzecz pierwsza? Jaka?!
Koza patrzył na Drążka z podziwem przerażenia.
— Jaka teraz rzecz pierwsza? Pierwsza będzie żałoba, idioto!! Dowiedziałeś się przynajmniej, jak ich do trumien ubiorą? Jak zawsze?! Jakie zawsze?! Ma być wielka parada. Masz z sobą próbki tych tam trepów trumiennych czy portek, jakie kopalnia da? Ja już mam. Żałoba wszędzie extra musi tutaj być! Więc chorągiew krepowa, żeby na dom zawiesić. Nie ma takiej chorągwi na strychu. Zamówiłeś? Pobudzić wszystkie sklepy, żałoba robotnicza, niech szykują chorągiew extra dla Domu Ludowego, niech dranie wiedzą, że dbamy o to, że już zamówiliśmy o świcie! Pomyślałeś przynajmniej o tym? Nie! Telefonuj mi na „Erazma“ w sprawie akcji ratowniczej. Ilu ludzi zostało pod ziemią? To jest, myślę, oczywiście trupów. Jak zamułka pójdzie, to ludzi tych zamulić muszą, nie wydobędą zamulonych umarlaków wcześniej, niż za parę miesięcy, albo też może później?! Tu Głos Osady, ciemięgo! Dodatek nadzwyczajny bić mi zaraz w żałobnych obwódkach o wszystkim! I podciągaj w opinii tych zamulonych! To cała nowa hipoteka, ci zamuleni! Dwa:
— Tytuł dodatku największym szryftem: NASZ POSEŁ DRĄŻEK USPOKAJA ROZDRAŻNIONE TŁUMY! Słowo ROZDRAŻNIONE zastąpić naturalnie jakimś innym o wiele lepszym. Dodatek Głosu Osady napiszesz mi dziś siarką i fosforem! Coś dalej jeszcze wymyślił o pogrzebie? Ty jesteś ścierwo, nie sekretarz, rozumiesz? Czterdzieści jeden trupów, no, gdzie ich kto tu złoży na przechowanie? Muszą przecież gdzieś swoje odleżeć?! No, gdzie?! W szpitalu, nie! Więc gdzie?!!
— O to nie ma kłopotu — krzyknął płaczliwie Koza — my biednych naszych bohaterów7 i towarzyszy, takie tragiczne ofiary kapitału, pomieścimy w Domu Ludowym, tu, w naszym własnym domu!!! Przybierze się sośniną salę, gdzie teraz nocują murarze —
Poseł Drążek położył olbrzymią dłoń na głowie sekretarza i rzekł poważnie: — A tak na przykład w mordę nie łaska? Czyś pan z byka spadł, panie Koza?! Wariat, jesteś pan wariat z mokrą głową!
Koza drżał z przerażenia, gdyż wszystkie te wyzwiska leciały dziś posłowi z ust, jak nigdy dotąd.
— Nie wykończony Dom Ludowy będę trupami zapeszał od początku?! Tak? Żebyście potem wszyscy bali się tego Domu? Nie, głupi Kozo! Ta śmierć czterdziestu jeden towarzyszy będzie bezdomna! Rozumiesz to? Czy nie rozumiesz?... Rozumiesz ty, odrodku. A co to jest dla nas za kapitał? Śmierć naszych towarzyszy będzie bezdomna, póki za odpowiednie ustępstwa wszelkich Kostryniów nie wynajdziemy dla niej schronienia, jakie sami uznamy!
Koza kropił łzami, głęboko przerażony nową straszliwą prawdą takiej pracy biurowej.
— Teraz rozumiem, towarzyszu pośle — powtarzał jąkając się, choć na ogół nigdy się nie jąkał. — Macie rację, biedny człowiek nie może sobie pozwalać na cukierki sentymentu. Wy, towarzyszu pośle, postanawiacie obecnie śmierć naszych bohaterskich towarzyszów puścić w ruch!?!
— A tyś myślał, że co? — mówił Drążek mierzwiąc sekretarzowi dobrotliwie czuprynę. — Będą nam teraz płacili za wszystko, psiakrew, rozumiesz tę naukę? My teraz siądziem spokojnie i tylko te odsetki, > bracie, odcinać teraz, ciach, a ciach! Nigdy nie spodziewałby się Koza po sobie tego, co nastąpi!
Zmiękł, załamał się w sobie, ręce wyrzucił w powietrze, oblał się cały wstydem purpuro wy i i przylgnął głową do szerokiej budowlanej piersi posła powtarzając raz po raz ze łzami w głosie: — Ja za murami partii, towarzyszu pośle, pozostanę do śmierci, na życie własne przysięgam wam solennie!
Po przemowie tego rodzaju, praca!
Pan poseł Drążek przekonał się nareszcie, że Koza chwyta naukę i kroczy odpowiednią drogą. Wszystko trzymał w pamięci teraz Koza, wychodziło jak z płatka. Tu chorągiew kirowa, telefon na miasto, telefon do „Erazma11, pełnym głosem nienawiści klasowej: — Hal-l-l-lo! Tu mówi Dom Ludowy!!!
Odpowiedział i zdał sprawę Domowi Ludowemu zawiadowca kopalni. Cztery trupy zostały zamulone, identyczność nie ustalona jeszcze. Dalej telefon Kozy do starostwa o tych czterech z uważnym ostrzeżeniem. Gdyż jeżeli ci czterej zostają zamuleni, to czterdziestu jeden spoczywa już i tak w Izbie Zbornej i nie ma ich gdzie złożyć na terenie Osady Górniczej. Niech to cokolwiek dłużej potrwa, Dom Ludowy nie weźmie żadnej odpowiedzialności za postawę klasy robotniczej! Ze starostwa, buch, telefonem do samego wojewody — wszystko odrabiał Koza.
Drążek siedział tylko na wyprzałej sofie sekretariatu, grzebał w kieszonkach ciepłej kamizelki, furt jeno przypominał, gdzie dzwonić i do kogo. Sekretarzyna dzwonił, bębnił, szturgał i straszył, a gdy już złapał wreszcie połączenie, to je znów sam przerywał, dla większego znaczenia całej sprawy.
Dzień już był, około ósmej rano. Na ulicach już ruch codzienny. Z okna widać między drzewami podwórka gimnazjalnego stare kuchty. Zamiotły podwórko do połowy.
Drążek patrzył na scenę ową, dłubał zapałką w zębach i cieszył się, że Kostryń jest nieuchwytny w telefonie. Nie-do-zastania. — Boi się stary drań — mówił poseł do Kozy — to jeszcze lepiej!
Skutek wszystkich wysiłków taki: w podwórzu Domu Ludowego zbierają się pierwsze, nieśmiałe grupki bezrobotnych. Wiedzą, że coś się kroi, i czekają...
Dwa: z domu od żony, wciąż jeszcze ani słychu, czyli rodzina śpi, o niczym nie wie, niech se ta śpi.
Trzy: Dodatek Głosu Osady w pierwszej szczotkowej odbitce — jedyne słabe miejsce posła Drążka: nie dał po sobie poznać, ale jak tylko z wydarzeń życiowych przenosić trzeba coś do druku, zatracał głowę. Tak źle i tak niedobrze: sam wypadek opisany przez Kozę sprawiedliwie. Ale nagłówek, tytuł?
POSEŁ DRĄŻEK USPOKAJA ROZGORYCZONE TŁUMY!!!
Ani nie „uspokaja“ — po cóż takie wstecznicze określenia — ani „rozgoryczone“.
— Musisz tu znaleźć, Koza, o wiele lepsze wyrażenia.
Jakie?
I Zapadła długa cisza namysłu. W ciszy tej skrzypnęły drzwi, posunęły się naprzód, wstrzymały i znów naprzód leciutko wionęły, w drzwiach ukazał się Kostryń.
Chwila ta była ostatnią próbą wytrzymałości dla sekretarza Kozy. Ukłonić się, czy choćby szurnąć nogą?!... W takich krajach, jak Osada Górnicza, ludzie z mlekiem matki wyssali, co się zawsze dyrektorom należy pod względami szacunku.
Co prawda Kostryń wyglądał jak swoja własna śmierć. Twarz miał zastygłą, martwą, a tylko w oczodołach poruszały się czerwone źrenice. Ubrany w łachudrach kopalnianych, posiniaczony, zwywożony, na to zaś pyszne futro dyrektorskie!
Widok takiego stanu mocodawcy kapitału wytrzymał Koza w linii swojego zachowania aż do ostatnich granic. Prawda! Żałosne jakieś perfumy przeleciały przez myśl, coś jak spojrzenie Zuzy, pełne niebiańskich czarów. Lecz zgasło to od razu: Koza dalej robił korektę Nadzwyczajnego Dodatku, jakby był sam w pokoju. Jakby tu nikt nie wchodził. Jakby nikt w drzwiach nie czekał z kłapiącą cicho gębą.
Poseł Drążek inaczej: przekręcił się na sofie wygodniej, wcale jednak nie powstał. Rzucił ogarek papierosa pod nogi Kostryniowi i rzekł wesoło:
— A cóż to, dyrektorze, piechotką? Macie takie obłocone buciska...
Dyrektor Kostryń skierował kroki ku Drążkowi, podał rękę, musiał chwilę zaczekać na rękę gospodarza. Z tą samą kwestą poszedł później do Kozy, po czym w ciszy okrążył pokój. Okrążywszy siadł obok posła Drążka na kanapie.
Milczeli.
Aż tu wybucha Drążek: — Towarzyszu Koza, sprowadźcie kawę od Cieplika i zostawcie nas samych.
Nim zjawiła się kawa milczeli, bardzo uciążliwie. Drążek jakby w sen zapadł. Zwalista kupa mięsa, ani drgnął. Sapał tylko pomiernie.
Kostryń czuwał: przerzucał w sobie tysiączne sposoby. Zaczynały się wszystkie od rzeczy bardzo prostej. Już chciał ją wypowiedzieć, lecz nie mógł ust otworzyć. Durzyło go potworne ciepło postaci Drążka, coś niby zapach jatki. Wspomnienia strasznej nocy krzyżowały wszelki porządek sposobu wyjścia z sytuacji.
Drążek wciąż nic. Sapał cierpliwie.
Gdy oto nagle, gdzieś z parterowych okien, wyrwał się krzyk nieprzytomny: — Odeślijcie mnie stąd do Miechowa!!!
Kostryń skulił się.
Wtedy to poseł Drążek z rozgłośnym chrzęstem sprężyn przechylił się znienacka na kanapie, wielkim grubym ciężarem ciała zwalił się na Kostrynia i tłamsząc dyrektora powtarzał z głośnym śmiechem, prosto w ucho: — To dopiero historia!! — Wrzasnął tak mocno, że Kostryniowi zadzwoniło w uszach.
Służący przyniósł kawę, poseł zręcznie odskoczył.
— Wypijemy przy oknie?
Pili w milczeniu. Kostryń łykał z trudnością. Słuchał, jak Drążek żre, jak żłopie, syrpie owe kawsko, jak ciamka miętosząc kosmatymi szczękami świeże kęsy bułki. Mdlało wszystko w dyrektorze ze wstrętu, gdy właśnie, grube, twarde, wyliczające paluchy posła znalazły się przed nosem dyrektora.
— Raz: żadnego przenoszenia podatków! Dwa: nie przeszkadzać mi przy budowie Domu Ludowego w województwie. Trzy: wynająć tu lokale, które wskażę, nie zajmować jednak takowych, wystawiwszy odpowiednie weksle gwarancyjne. Raz, dwa, trzy, a teraz idzie cztery: po uspokojeniu się opinii podjąć z powrotem rokowania ze strony Rady Kopalń i Hut. Które to rokowania zakończymy ostatecznie dziesięcioprocentową zwyżką wszystkich stawek robotniczych. Zgoda?! Ja nie jestem idealista, romantyk, lecz realista i lojalista, wiem, czego żądać mogę!! Zgoda?
Drążek śmiał się szeroko, dobrodusznie, Kostryniowi wydzierało się z zaciśniętych ust żałosne skomlenie.
Dyrektor opanował się i rzekł: — Jesteśmy chyba obaj chrześcijanami! „Grzebcie wasze umarłe“. Zacznijmy więc po ludzku, od pogrzebu.
Drążek rozwalił się z powrotem na kanapie.
Kostryń począł wyliczać koszty, straty, olbrzymie straty na kopalni, wielkie koszta pogrzebu, ewentualne koszta doraźnego zaopatrzenia rodzin.
Drążek zaś wciąż to samo słowo z kanapy: — Tere fere!
— Od omówienia szczegółów, panie pośle, przyszlibyśmy później może do spraw zasadniczych...
— Tere fere! — wrzasnął Drążek potężnie.
Kostryń strzyknął łezkami. Zdjęty strachem, opuszczony przez Coeura, zagrożony nieuchronnym dochodzeniem sądowym, nie mógł, pomimo wszystko, zaniechać rozumnego targu. Nie mógł, nie wypadało, nie trzeba, przyzwyczajenie, dobra, stara metoda! W kwestii przeniesienia podatków do Warszawy, co do punktu intryg w województwie, nawet w materii podnajęcia lokalów w Domu Ludowym i weksli gwarancyjnych. Co do dziesięcioprocentowej podwyżki stawek górniczych: wszystko tak nagle, prędko...
Kostryń ustępował zwolna, nie od razu.
Gdy mu Drążek cisnął pod nogi próbkę trzewików papierowych — wstrętny demagog — gdy szmyrnął dyrektorowi pod nogi te „parszywe“ perkale jakie kopalnia zamawia dla umrzyków, oraz próbkę tekturowych napisów, pod jakimi, z łaski kopalni, spoczywać mają bohaterowie pracy — odpowiedział Kostryń, iż nie rozumie właściwie, o co chodzi?...
— Chodzi o to — ryczał Drążek — że jeżeli całe życie dreptali, dzięki wam, w podartych butach, to niechże przynajmniej na wieczną drogę mają buty porządne, a nie znów oszukane, papierowe, o to chodzi!
Od słowa, do słowa, a tu wciąż telefony z województwa, co się dzieje z trupami?
— O żywych nie dbali, trupy im zawadzają, cóż ma z sobą poczynać robotnik?! — ryczy Drążek.
W nawiasach tej rozmowy i kłótni o komplety trumienne doszli do gwarancyjnych weksli za lokale w Domu Ludowym, po czym znów przerwa nastąpiła, ogromnie nieprzyjemna.
Drążek przemówił własnym a nie wiecowym głosem: — Siadaj pan teraz i czekaj, dyrektorze.
Co rzekłszy chwyta za telefon: z „Erazma“ do centrali miejskiej, Z centrali do Warszawy, rozmowa jest służbowa, psiakrew! W Warszawie, Ministerstwo Ochrony Pracy. Nie ma pana ministra?! Jak to nie ma? Musi być, tu czterdzieści jeden trupów górniczych na ulicy?! — Przepraszam, moje uszanowanie, sługa pana ministra! Tak jest, panie ministrze! Tu poseł na Sejm, Drążek. Panie ministrze, nie mamy dla nich pomieszczenia. Kopalnia? Nie! Nic podobnego, kopalnia nie chce, nie może, ludzie gotowi rozbić wszystko! Jakiś lokal właściwy, tak, powaga państwowa, chyba Szkoła Sztygarów, panie ministrze? Do Ministerstwa Oświaty? Tak, tak, panie ministrze, tu czekam odpowiedzi!!
Drążek odjął od ucha słuchawkę, psyknął ostro na Kostrynia, podchodzącego chwycił za kamizelkę i warknął: — Wiesz, com dla ciebie zrobił, czy wciąż jeszcze nie wiesz?!
Czekali odpowiedzi.
Drążek ze słuchawką przy uchu wymagał teraz nieustannej obsługi. A to papierośnicę mu otwórz, a to znów papierosa do ust wetknij, a to mu teraz zapal. Buchnął nagle Kostrynia olbrzymią pięścią w piersi, z okrzykiem do słuchawki telefonu: — Słucham pana ministra! A więc, Szkoła Sztygarów?! Tak jest, panie ministrze, dziękuję, naturalnie! Tak, tak, dla uniknięcia, ma się rozumieć, lokal państwowy, otóż to! Moje uszanowanie panu ministrowi, czołem! Dają Szkołę Sztygarów!!
Dyrektor uśmiechnął się dziękczynnie, Drążek przerwał:
— Co się zaś tyczy dziesięciu procent w umowie, wiesz? Ja jestem realista a zarazem także i lojalista! Ja rzeczy niemożliwych bynajmniej nie wymagam. Powąchaj to! — Pokazał dyrektorowi z kieszeni swej budowlanej kurty wydobyte zeznanie Falkiewicza. — Powąchaj to i melduj się u mnie około ósmej wieczór. Masz czas do pomyślenia, prawda?...
Poseł Drążek wyszedł. Nie obejrzał się, nie splunął nawet poza siebie. Można było dobijać tego targu na miejscu, po co? Niech się Kostryń pomęczy, niech posmakuje trochę.
Normalnie sprawy biorąc mogła kopalnia nic nie płacić, funkcjonują od tego wszelkie kasy społeczne. Nie należało zatem terroru przeciągać zbyt usilnie. Trzeba dać odpoczynek umysłom, tym bardziej, że nad wieczorem przewożono zmarłych, wszystkich czterdziestu „jeden“ z „Erazma“ do Szkoły Sztygarów.
Ceremonię tę powierzył poseł Drążek Kozie: — Masz, rób i pokaż się, i niech cię widzą, zapamiętają, zaskarbisz sobie ludzi jak nigdy, zobaczysz!
Koza załatwiał ceremonię lokalną, Drążek zaś wszystko, co się tyczy z władzami, oraz wszelakie kondolencje, oraz co się już tyczy wielkiej ceremonii pogrzebu.
Wariat wykrzykujący na dole, iż chce się dostać do Miechowa, okazał się zbyteczny. Wspaniały obrót katastrofy przybrał tak wielki rozmach pośród ludności, że nie potrzeba było innej propagandy.
Poseł Drążek zlikwidował szaleńca przekazując go co rychlej magistratowi. W izdebce po wariacie założył biuro informacyjne dla rozmaitych delegacyj przybywających względem pogrzebu.
Jak się odbędzie wszystko, kiedy, w jakiej porze, czy w odpowiednim porządku?! Informował, uspokajał, oświecał, dał się męczyć do woli, ale w pewnym momencie przerwał to wszystko i skoczył do mieszkania.
Na głowach tam już chodzili ze strachu z powodu nieszczęsnego Falkiewicza, który jak się okazało przez dziurkę od klucza, spał snem kamiennym. Dzieci z kuchtą nie opuszczały drzwi, za którym spał Falkiewicz.
A żona? W kuchni.
— Żono!!!
Pani Drążkowa wciskała właśnie gorset. Jęła się wtłaczać obcesem w tę gumową maszynę podczas gdy poseł sypał jak z rękawa:
— Nie muruj się, nie buduj, nie sztafirkuj, głupia. Bierz z sobą dzieci, auto na ciebie czeka! Na dole. Oraz słuchaj, czego od ciebie wymagam obecnie: żadnego kosmetyku, żadnych zakręcań włosów. Pojedziesz tak, jak jesteś, samochodem. Zabierz tam, co jest w domu gdzie z jakiej starej zimowej bielizn dziecinnej czy dorosłej. Pojedziesz na ulicę Błotną. Poodwiedzasz mi kobiety, rodziny, które postradały w wybuchu. Zorganizujesz mi je, spiszesz na arkuszu.
Mówił, żona trzaskała szufladami.
— Niech widzą, że ich wciągasz na papier, zapisujesz i ilość dzieci, i miejsce urodzenia, nawet nazwiska rodziców nieżyjących, aby to wyglądało prawnie!
Wydawszy te rozkazy poleciał poseł Drążek do sekretariatu. Na biurku kupa depesz! W przedpokoju kupa delegatów, różnych, przeróżnych ideowców nawet z sąsiednich kopalń. Po prostu, imieniny — diabli wiedzą!
Drążek wyjrzał przez okno: rany boskie!! Podwórze Domu Ludowego zapchane ludźmi. Ulica Przemysłowa między Radą Kopalń i Hut a Domem Ludowym w górę aż po Szkołę Sztygarów wybrukowana była głowami.
A tu wychodzą od erazmowskiego żeberka, wpłynęli już w ulicę Przemysłową, cały kondukt. Biała linia, czterdzieści jeden trumien, oświecona płonącymi pochodniami.
Tłum cały zacichł i zaniemówił w milczeniu. Słychać było skrzyp wozów, krok ludzi, nawet syki płonącego łuczywa.
Rodzin nie dopuszczono do poszczególnych trumien, gdyż identyczność ofiar nie dała się ustalić jeszcze ostatecznie. Rodziny wszystkie postępowały w jednej łącznej gromadzie, a byli też i tacy, co tu kroczyli nie wiedząc jeszcze, czy mają zaginionych, zamulonych, czy poległych w wypadku?...
Tę uroczystą chwilę przerwała znów posłowi delegacja.
— Czego?! Czego chcecie konkretnie?!
Zapchali postaciami swymi pół sekretariatu a w sieni też mrowiło się nie lada! Nie potrzebowali wcale zabierać głosu, poseł nie dopuścił do tego. Machnął ręką, wszelkie wstępy uciął krótko, jak nożem.
— No i cóż, towarzysze — rzekł — wiem wszystko, co powiecie. Wam też wiadomo chyba, co się dzieje w mym sercu?! Com tylko mógł, tom już wyjednał. I cóż myślicie, że śmierć górnicza jest znów tak bardzo droga? I wiele wartająca?
Przemówiwszy w te słowa dla wstępu dał im Czego pragnęli: gęste łzy i płacz męski. Zapłakali z nim razem, z czego będzie rezerwa spokoju, myślał poseł, śpiesząc bocznymi drogami do Szkoły Sztygarów. Za najważniejsze uważał, by w spokoju przetrwali przez wszystkie pogrzebowe ceremonie.
W Szkole Sztygarów pedagogowie czynili różne wstręty, że im młodzież odstręczać będzie wspomnienie poległych. Poseł Drążek nie spojrzał nawet w stronę pedagogów, ale Koza?!
Sekretarz znowu znalazł się jakoby na granicy rozklejenia. Stało się to na widok trupów. Widok czterdziestu jeden trumien ustawionych w wielkim przedsionku gmachu był zaiste ponury. A gdy na pierwszym piętrze rozmieszczać jęli kozły i stojaki, w trzech salach, jakoby stół biesiadny pod owe biedne mięso górnicze...
Poseł Drążek przychwycił swego sekretarza i do muru ukradkiem docisnął ze słowami: — Słuchaj mnie, Koza, ślimaku ty płaksiwy! Nasz Dom Ludowy, gdzie ty jesteś niemrawym sekretarzem, teraz dopiero stanie na kościach tych biedaków. Czy chcesz być sekretarzem, czy nie możesz?
Koza bełkotać począł bez związku.
— Jak się należy wszystko, tak ma tu być! — huknął poseł i skacząc prawie poprzez żałobne wezgłowia wrócił do Ludowego Domu.
Była akurat ósma.
Nie zdążył zrzucić swej wilczo-budowlanej kurty w przedpokoju, gdy znów telefon w gabinecie. Żony w domu nie ma, więc wszędzie ciemno. Wywracając po drodze meble dopadł poseł słuchawki...
Kostryń!
Kostryń telefonował z domu, czy może przyjść? Czy przedostanie się przez tłum?
— Naturalnie, teraz najlepiej, wszyscy stoją przed Szkołą Sztygarów. Tu jest obecnie pusto.
Dyrektor Kostryń stał już u siebie w gabinecie, we futrze, gotów do wyjścia. Włosy kołnierza futrzanego właziły do słuchawki, nieznośnie łaskotały w ucho. Ale cóż łaskotanie wobec wrzaskliwych słów Drążka. Polewając te słowa ciurkiem drobnych, czerwonych łez dawał dyrektor znaki córce, by mu nie przeszkadzała.
Weszła tu bez pytania. I że weszła, i że tu była, i że słuchała telefonicznej rozmowy sprawiało Kostryniowi ulgę. By jednak nie dać tego poznać po sobie, wolną od słuchawki ręką wciąż pokazywał Zuzannie drzwi.
Podeszła ku nim i wracając powiedziała: — Czego chcesz, są zamknięte.
Wtedy, akurat, ukończywszy rozmowę z Drążkiem odłożył słuchawkę, zapiął raz jeszcze futro i nagle przestraszył się raz jeszcze, ach, Boże, któryż to raz tego dnia przestraszył się panicznie?! Podszedł do Zuzy na palcach — wiesz wszystko? — spytał.
— Wszyscy przecież już wiedzą. — Powiedziała to spokojnie, wyraźnie, z widocznym odcieniem nudy. Bo przecież nie z zabawy czy z ciekawości ludzie ziewają, lecz gdy się nudzą. Zuza ziewała wyciągając się przy tym nieznacznie. Nie raczyła sobie nawet w tej chwili zasłonić ust. W jasnym świetle gabinetu mógł Kostryń dojrzeć jej zęby, równiutkie, białe, ciągnące się półkręgiem aż do końca różowej jamy ustnej.
— Pomyśleć, tylu ludzi! — westchnął Kostryń. — Pomyśl tylko, sam Coeur!
Zuza zamknęła właśnie usta. W jej oczach błysnęły łzy.
Przejęty nieokreślonym przeczuciem udarł się Kostryń nagłe na całe gardło: — Ty płaczesz? Ty?!! — Skulony uciekł za firankę.
Doszły go tu spokojne słowa córki: — To łzy z ziewania.
— Wszystko mi jedno — skuczał Kostryń, nie opuszczając miejsca za firanką. — Tyle lat wspólnej pracy. Nie wiadomo nawet teraz, jak chować tego Coeura: istny rostbef w smokingu. Straszne!!!
Zamknął z przerażeniem oczy, otworzył je jednak niebawem słysząc szum jedwabnej materii. Ujrzał przed sobą w otoce ciemnej firanki jakby tylko twarz Zuzy. Tak to widział: nie całą postać, lecz tyłki twarz spokojną, niby wykutą z kamienia, która mówiła:
— Nie mam nic przeciwko rostbefowi. — Patrząc ojcu głęboko w oczy dodała: — Podobno zginą, tam też na ósmym chodniku młody Mieniewski? — Wypowiedziawszy te słowa Zuza zdziwiła się jej brzmieniu. Uniosła brwi, oczy jej trwały nieruchome przepełnione westchnieniem piersi uniosły się wysoko. I stała tak przed ojcem, jakby wołając milczeniem. Istne szaleństwo.
Kostryń zaprzeczał.
Wówczas Zuza krzyknęła donośnie: — Więc nie zginął?!!
— Jeżeli zginął Mieniewski — mlamlał Kostryń kiwając głową — to jesteśmy już ze wszystkich stron otoczeni. Ze wszystkich stron. To chyba niemożliwe!
— To chyba niemożliwe, niemożliwe, sam widzisz — podjęła Zuza.
Teraz dopiero zrozumiał Kostryń, jakie to dobrodziejstwo mieć córkę. Wzięła go za zmarznięte ręce, jak spłoszone zabłąkane stworzenie wyprowadziła dobrotliwie zza firanki, poprawiła kołnierz futrzany, dobrze, ciepło związała szal na szyi i tak jakoś prowadząc, kierując, popychając ku wyjściu mówiła:
— Jeżeli to ma być takie ważne, musisz dokładnie stwierdzić, co się dzieje z Mieniewskim, musisz się dowiedzieć na pewno, przecież to nic trudnego. No, a poza tym wiesz, że teraz jesteś sam, że już nie masz pomocnika, czy tam jak? Że Coeur już dziś rządzić za ciebie nie będzie i nie może. — Otoczyła ojca serdecznie ramionami przez szyję: — Radź chociażby ze mną, ja ci doskonale potrafię Coeura zastąpić, podpatrzyłam go dobrze. A cóż myślisz? Ho, ho!...
Dyrektor Kostryń uścisnął córkę, zbiegł cicho po czerwonym dywanie, wymknął się z drzwi, po czym biegł pod murami, ukradkiem do Domu Ludowego z jednym postanowieniem, zgody.
Czemuż nie otwierali? Rozległy się nakoniec kroki, ciężkie, wstrętne, jakby ktoś wodę z wiadra wychlustywał na ziemię.
W uchylonych drzwiach ukazała się kamienna gęba posła Drążka i łapy! Wielkie, czerwone łapy schwyciły dyrektora, wciągnęły do środka w półmrok przedpokoju, stąd dalej, przez pokoje.
— Gadaj, stary trutniu, puszczaj tu zaraz farbę, albo jutro jestem w sądzie z materiałami, które wycyckałem z Falkiewicza.
Kostryń wykręcał się, aż przyduszony do oparcia kanapy wyjąkał wszystko...
Cały swój plan kłamliwy:
Przebitka, rzecz normalna. Pożar właściwy powstał tylko z tego powodu, że pierwsza drużyna, która zginęła cała na ósmym chodniku, lała wodę na ogień, dzięki temu zaś para wodna, oczywiście, zwiększyła proces spalania się węgla. Oto właściwa przyczyna ognia, zwykła nieumiejętność, poza tym nader późno przedsięwzięte środki ratownicze przez zawiadowcę... Wszystko razem nie ma nic wspólnego z planami kopalni...
Potężne łapy posła Drążka nie wypuściły jeszcze karku dyrektora.
— Zgadzam się — jęknął wreszcie dyrektor — na dziesięcioprocentową zwyżkę stawek. Przeprowadzimy...
Drążek puścił Kostrynia, wskazał mu boczne drzwi i rzekł: — Możesz iść teraz do Falkiewicza.
Gdy Kostryń wszedł do geometry, Drążek przyskoczył do dziurki od klucza.
To co zobaczył, choć się chwalił nerwami jak postronki, nawet na owych postronkach ważyło!...
Geometra spoczywał na kanapie. Kostryń, pochylony nad markszejderem, sączył mu w ucho obrzydłą jakąś treść. W miarę owego sączenia geometra się skręcał, kurczył, sztywniał. Po czym znów się rozkręcał. Na koniec począł płakać swą starą, tłustą gębą.
Kostryń głaskał go cierpliwie po opiekłych plecach, ukazywał na serce, zapewniał o czymś. Ze łzami w oczach padli sobie na koniec w objęcia, geometra Falkiewicz zsunął się na kolana, Kostryń rozgrzeszał go, żałośnie uśmiechnięty.
— A to cholera, ścierwo — mruczał Drążek przy drzwiach.
Kostryń złożył Falkiewicza na kanapie i wyszedł.
Zamknąwszy drzwi za dyrektorem huknął Drążek rozgłośnie: — Żono!!
Nie powróciła jeszcze starościńskim samochochodem z ulicy Błotnej. Poszedł do Falkiewicza, czy aby nie potrzebuje czegoś jeszcze?
— Nie? No, to wynosić mi się, żadna gościna nie może trwać wiecznie!
Wylawszy Falkiewicza oddał się poseł Drążek całkowicie sprawom uroczystości. Dwa razy był jeszcze w nocy u umrzyków, w Szkole Sztygarów. Czy kozły pod nimi dobrze są rozstawione, czy nie okradli zwłok jacyś łobuzi?
Takie to rzeczy, oraz takim podobne. Leciał z nóg, lecz pracował mając teraz prawdziwą wyrękę w Kozie. Po przełomach z ostatnich godzin nazbierało się w sekretarzu odpowiedniej godności, szacunku i wszystkiego! Czy to przy delegacjach, które przez cały dzień następny od rana przybywały, czy przy rozpoznawaniu zaczadzonych i innych rozmiażdżonych Koza stał rzeczywiście na właściwej wysokości.
Rozpoznawanie ofiar było obrzędem strasznym. Trzeba tu nerwów nie lada! Ci ludzie, na przykład, co ich konie podczas popłochu pokopały i zmiażdżyły, pozmieniani byli do niepoznaki! Kobiety mdlały w wielkich salach szkoły sztygarskiej, od jednego wezgłowia biegły do drugiego, że to ten, znów nie ten, albo znów może ten?!?
Mdlały w ramionach Kozy. On je cucił, on do rozumu z powrotem przyprowadzał, dzieciom cukierki do ust wtykał, starszych zaś napominał: — Nie traćcież ducha, rozpoznajcie, może po ręce, a może jaką bliznę pamiętacie, czy jaki inny znak?
Mieli z tym okropnego mętu na pół dnia, nim wreszcie wszystkie tabliczki do trumien przybili. A tu znów delegacje partyjne, niepartyjne! Rozdęła się ta uroczystość, nie spodziewali się takich rozmiarów.
U Cieplika tłum nieustanny. Żadnych rozmów, polityk, a tylko o pogrzebie. Gdy Koza z Drążkiem weszli do restauracji, milczenie poleciało przez stoliki, jakby dyrektor generalny wielkiego Towarzystwa wstąpił do knajpy.
To samo na ulicy: ukłony! Nawet samemu Kozie, bez posła Drążka, też ukłony!
Sekretarz zbierał wciąż telegramy i ogłaszał liczbę delegacyj — nie mówiąc już o tym, że kiru w całej Osadzie zabrakło, tyle spotrzebowali. Delegacje przeliczał Koza stawiając kreski na boczku arkusza, potem rękawy musiał po prostu zakasać, włożył czarne ochraniacze pracy biurowej na ręce i liczył na liczydle.
— Bo to widzicie, towarzyszu — mówił świeżo przybyłym z Katowic — jest zjazd, jutro będzie chyba z dwadzieścia tysięcy ludzi na pogrzebie.
Liczył ich jak pieniądze, czy co? I co raz kartkę z wynikami posyłał za Drążkiem, na miasto, czy też do magistratu, czy na inne posiedzenie. Potem znów trzeba było ceremoniał uzgadniać z władzami. Czyli z panem Kapuścikiem. No bo z kim?
Pan Kapuścik szacunku nabrał dla władzy związkowej! Co dwa słowa powtarza: — Tak jest, panie sekretarzu. — Albo też nawet: — Tak jest, panie kolego.
Wobec powagi chwili, jakże przeczyć? Kolega, w żałobie ogólno-ludzkiej, wszyscy porobili się kolegami i z tej, i z tamtej strony barykady.
Do tego dodać wypada sprawy ceremoniału i jeszcze sprawy z klerem!
Dom ludowy pieniędzy dać na kler, ani dość miał, ani się zbytnio do tego rwał. Poszły więc pertraktacje z kapitałem, który sypnął tak szczodrze, że miało być księży zatrzęsienie z najstarszym kanonikiem Osady Górniczej, Wyrobkiem, na czele.
Wieść o Wyrobku wstrząsnęła bezrobotnych, Kanonik znany był przecie szeroko jako burbon i piłat, a tu ma taki kondukt poprowadzić?!
Wszyscy drżeli na koniec, czy pogoda dopisze? Sprzyjająca pogoda do uroku obrzędów przyczynia się niemało.
Koza uprosił posła Drążka pod koniec nocy, w samą wigilię pogrzebu, by już dłużej na pogodę nie czekał i by się zechciał przespać.
— Ze wschodu słońca nic jeszcze nie poznacie, pośle. Przyłóżcie choć na trochę głowę do poduszki. — Sam pozostał na dole, w izdebce po wariacie, czyli w magazynie zbankrutowanej kooperatywy, i tu sam dyżurował. Było czego pilnować: pogody, oraz dzwonili ze Starostwa i z miasta w sprawie mostku. Na tym mostku wisiała teraz cała kwestia pogrzebu i w dziurach tego mostku mało nie potonęła.
Jest ten most przy kopalni „Flora“, gdy się schodzi z głównej ulicy na bok, w stronę cmentarza. Poharatany, dawno zgniły, nie wiadomo też, komu właściwie podległy i kto ma reperować?
Takich spraw rozmaitych bez liku ciągle, a tu już świt. Spośród mgieł spadających podnosi się strzelista ściana Szkoły Sztygarów, lecz wszędzie jeszcze cisza... Któraż godzina? Piąta czterdzieści. Obok stukają jeszcze towarzyszki przy sztandarach, przybijają czarne flagi do drzewców.
Koza pochylił głowę, spocone czoło oparł o brzeg kałamarza: w nocnej cichości przychodzą myśli, jakieby nigdy za dnia jawić się nie śmiały. Już po raz trzeci zaczęła plątać się pod piórem sekretarza panna Zuzanna Kostryń. Jakoby w nocnych jedwabiach, czy kaszmirach szła z tacą w ręku, na tacy kieliszki z szampanem. Jęczał pod tym urokiem Koza, tym bardziej, że w obliczu kapitału drogę odwrotu wszelkiego na zawsze sobie przeciął duchowo.
Zapalił papierosa, splunął na znak, iż uważał wizję za rozproszoną, i znów pisał artykuł do prasy partyjnej. Rył przez kalkę ołówkiem, u góry stronicy nęciło wzrok grubymi literami wypisane:
ALOJZY KOZA: PO KATASTROFIE NA KOPALNI ERAZM.
Która to godzina? Utkwił wzrok w zakratowanym okienku, gdy nagle ryk straszliwy rozdarł powietrze.
Ryk potężny, przemożny, jakby się całe niebo waliło na kawały: wszystkie buczki, wszystkie syreny, wszystkich hut, wszystkich kopalń całego okręgu węglowego Osady Górniczej dawały światu znak, iż rozpoczyna się dzień pogrzebu ofiar erazmowskiej katastrofy.
Koza zerwał się na równe nogi, krzesło pod nim upadło, jął krzyczeć, płakać, a w tym płaczu powtarzał samemu sobie nieprzytomnie:
— Ja za murami partii! Ja za murami partii! — aż chrypł tak wrzeszczał.
Po czym, niby po jakimś morderstwie, runął na rozścieloną bibułę biurka i tak, siedząco, ze łzami w oczach usnął. Przebudziło go słońce i kołatanie do drzwi, i stukotanie w szyby. Jakże, ósma godzina!
Słońce wielkim promieniem przecinało wskroś pokój, za oknem mnóstwo ludzi i rąk wyciągniętych. Koza otworzył delegatom, po swojemu wyrzucił opaski milicjantów, po swojemu nakrzyczał. Przy obecnych umył się swobodnie do pasa — widzicie tu przynajmniej na naocznym przykładzie, towarzysze, co to znaczy praca redakcyjna. — Mył się w pośpiechu, lecz zarazem z niewysłowioną rozkoszą, że nawet jego, małego człowieczynę tak czasy naciskają, iż prawie na podobieństwo samego leadera myje się i obrządza przy asyście towarzyszy.
Wyszedł z Domu Ludowego nie w takim towarzystwie, lecz jeszcze lepszym! Jako sekretarz ze starszyzną partyjną, z posłami na Sejm i do Senatu. Zjechało ich! Na nocleg narzekali, na brak hotelu, czy też stosownego pomieszczenia.
Ruszyli przez szpalery milicji i policji, i różnych straży ogniowych, i rozmaitych organizacyj do Szkoły Sztygarów.
Strażacy plac przed Szkołą zdobili jaśniejącymi w słońcu szeregami metalowych hełmów. Dalej, według programu, przeróżne szkoły. Niech młodzież wie, niech widzi! Dalej fachy górnickie z czarnymi sztandarami.
Orkiestr i muzyk rozmaitych! I trąb wielkich, błyszczących, poprostu jerychońskich. Jak Osada Górnicza Osadą, nigdy tylu na jednym miejscu naraz — ludzie nie widzieli.
A narodu! Z góry na dół, od szkoły aż za erazmowskie tory kolejowe, aż poza hutę „Katarzynę“ i za cynkownię jedną, drugą, morze szare, rozlane nisko aż po krańce widoku i chyba nawet dalej.
Na najwyższym wzniesieniu, przed oknami podległych całe klomby sztandarów. Górniczych — czarne, strażackich — rozmaite, z Florianem świętym, lub Józefem, i tych socjalistycznych, czerwonych co niemiara!
O godzinie dziewiątej minut czterdzieści pięć rozległy się po raz wtóry na znak uroczystości wszystkie buczki Osady.
Po tych buczkach przyszła kolej na sekretarza Kozę. Na kamiennej terasie szkoły sztygarskiej wyliczał teraz kolejno rodziny, aby wychodziły z tłumu, stawać przy „swoich“ zwłokach i już ich nie opuszczać, kroczyć we właściwym porządku.
Rodzina taka a taka, poległego na polu pracy górnika Sikory, czy Dudały, czy Zbrożka, czy też Hebdy!
Najprzód sztygarska, potem starszych górników, potem pomocy, każda szła za porządkiem. Gdy występować poczęli i iść schodami ku szklannym wrotom szkoły, w płaczu, w boleści swojej, z dziećmi drobnymi, z trojgiem, czworgiem, siedmiorgiem, pouginały się serca uczestników pogrzebu.
Idzie żona Dudały z dzieciną przy piersi, i pani Stasiakowa z czworgiem, i sina w swej rozpaczy Martyzelka ze synkiem i córeczką. Tak też znikła we drzwiach Lenora Duś, we dwoje z Tadeuszem, lecz skąd miał badać ogół w takiej chwili, że to syn Mieniewskiego?
Znikali w rozłożystych wrotach gmachu Szkoły, jakoby z tego życia i z tej ziemi szli już sami za wrota łączyć się z śmiercią swoją i zatratą.
A na to kler dopiero, jak znów rozpocznie swoje! Przeliczyć, było ich tu chyba z kilkudziesięciu, kanonik zaś na czele. Kanonik tu sam właśnie, Wyrobek, we fioletach, opuchły, wielki, ślepiami ciskający. Przeszedł sale, zatrzymał się przy pierwszej trumnie, ludzie go obstąpili.
Obstąpili, kornie schylili głowy, że niby zaraz spadną na nieboszczyków krople wody święconej. Ale kanonik nic. Zakręcił brzuchem, zatrząsnął policzkami, ręce tłuste złożył na hafcie komży, nic nie mówi i czeka. Nie czeka, już zawraca!
Rzecz działa się w otwartych wrotach Szkoły Sztygarskiej, cały lud widział wszystka, cóż dziwnego, że ten lud dech swój w piersiach zatrzymał?! Sprawa była widoczna dla każdego, skoro kanonik Wyrobek ryknął coś ciężkim głosem ukazując zarazem na czerwone sztandary socjalistów...
Rozmowy nie słyszeli z daleka, lecz słowo jedno — precz! — poleciało dokoła placu, krótko, ostro, jak z bata.
Gdy kanonik zawołał „precz“, zerwali się komitetowi różni, pomniejsze jednak rybki, coś niby jak zastępcy, Koza, sekretarze czy delegaci — nie tym płotkom porać się z kanonikiem. Przybiegli, lecz od razu odbili się od duchownego brzucha.
Kanonik został sam, stoi, patrzy i nabiega czerwienią. Czyli, innymi słowy, wszystko wisi ną włosku „księżego oburzenia“. Widzą to wszyscy, ale znów odetchnęli, gdy spostrzegli, że poseł Drążek, jak dzik, chociaż w odświętnym, nie budowniczym palcie, roztrącił swym rozmachem poważną grupę posłów i pruje się przez tłum do góry, już schody przeskakuje, po dwa, po trzy!
Mordobicie, czy co?! — w Kozie zemdlałe serce, lecz w pośle Drążku, który od rana pojadł był zasadniczo, serce bije spokojnie. Podchodzi poseł do księdza kanonika i powiada: — Że co?
Na to kanonik: — Co znaczą te czerwone sztandary?
Drążek popatrzył, cuknął się W samym sobie i mówi: — Sztandary robotnicze. — I tu od razu poczuł swoją przegraną. Parło go złością w kiszki, w pęcherz, w żołądek i pot spływał ze skroni, a w dłoni aż paliło, aby się porachować. Jednakże myśl o kapitale, ta myśl zdrowa, rzeczowa, nakazała cofnąć się przezornie. Gdy ich kapitał jest z dwóch tysięcy lat, z jakimi procentami za te lata, to ten niedawny, własny, czterdzieści jeden trupów, to cóż to jest wielkiego?
Skłonił się poseł Drążek i tak zażywa z mańki: — Jak nie chcecie, księże kanoniku, prowadzić konduktu z powodu obecności czerwonych sztandarów, zmienimy porządek pochodu, postawimy na czele strażackie?! Macie tylu Świętych na strażackich sztandarach. A cóż ci Święci, fałszywi są, czy jak? Nie wystarczą? Wystarczą. — Tak to chciał poseł Drążek kanonikowi zręcznie podebrać miód. — Będzie krzyż, potem będą strażackie sztandary ze Świętymi, potem pójdą górnicze, czarne, a potem w końcu nasze.
Ksiądz kanonik Wyrobek obu rękami przekreślił posła Drążka, za posłem całe słoneczne powietrze i poszedł już napowrót. Już w bramę Szkoły zmierzał, obwieszczając dokoła: — Precz! Precz z czerwonymi sztandarami, inaczej nie pójdziemy za pogrzebem!!
Gdy oto nagle kanonik przestał machać rękami, inni ku niemu zbiegli, ze wszystkich stron, przeróżni księża i klerycy: w olbrzymią postać dostojnika duchownego jakoby piorun trzasnął, tak stężała straszliwie.
Naprzeciw kanonika ośmielił się pojawić ksiądz Kania. W sutannie kroju rzymskiego, czarnej, po kostki, w białej komży po wierzchu, lecz z szarfami > dziwną przyozdobą, biało-amarantową, tego jakiegoś swego, narodowego obrządku. Blady był jak śmierć.
Gdy zjawił się, po tłumach przeleciało zadziwienie, aż śpiewne, tak wezbrane.
Zaczął mówić! Ręce w stronę ludu rozpostarł, znów wyrzucił w powietrze i głosił, co słyszeli od niego tyle razy. O swym Chrystusie pracy! O krzyżu, który jest niczym innym, jak wyobrażeniem słonecznej drogi świata. A znów ten lud roboczy, który jest właśnie figurą, podobizną, postacią jedynej prawdy Boga, Boga-Prawdy w cierpieniu, czyli Chrystusa, czyli syna Bożego.
Po tych słowach ujrzeli zaraz rzecz niebywałą:
Tu rwie się z rąk asysty księżej dziki, straszny kanonik, rozwiewają się na nim sutanny w szumie jedwabistym, przerywa Kani, ryczy, Kania się modli do nieszczęsnego ludu, tu nadbiega Kapuścik, wywraca się znienacka, zaraz na pierwszym schodzie, o swą szablę.
Kanonik wyrwał się, suknią machnął, już doskoczył do Kani, dał mu w twarz, aż plasnęło.
Plasło przez cały plac okropnym echem!
Ksiądz Kania nie oddaje, nie broni się i dalej mowę głosi, a tamten raz i raz, po twarzy głośno, i między oczy, głośno —
Kani łzy z oczu lecą, łzy męczennika ludu. Lecz wciąż stoi na miejscu, w pokorze, a tamten bac go jeszcze w zęby i krzyczy: — Duchowieństwo, odchodzić stąd, precz od sztandarów diabła, nie idziemy w kondukcie!
Na to zaś, jakby warem poleciało po ziemi: zmieszały się połyski hełmów, skłębiła się milicja, rozprysło w wszystkie kąty ciemne bractwo dostojnych posłów Sejmu i Senatu, sztandary przynikły i już rozfuknąć miały w rozsypkę, gdy właśnie Knote!!...
Biała na twarzy, w niebieskim kapeluszu z złotymi guziczkami, oczy jej płoną, z policzków omal że tryska krew, przedarła się przez księży Knote, głosem wcale nie ludzkim i niekobiecym woła:
— My biedni, podli, których poniewierają! Których biją i kopią! My biedni, podli, sami poniesiemy nasz krzyż!
Zwyczajna masażystka z tymi słowy wydarła kościelnemu złocisty krzyż, ruszyła naprzód pierwsza, za nią lasy sztandarów, czerwonych, czarnych i z świętymi strażackie, za nią czterdzieści jeden trumien, przy każdej drobna, smutna gromadka, czyli rodzina poszczególnej ofiary.
Pan poseł Drążek zrozumiał teraz wszystko: jeżeli nie zagłuszyć awantury z kanonikiem i z Knote jakimś czymś nowym, odpowiedzialnie hucznym, jakimś specjalnym bałaganem, to znów będą protesty i sprawa religijna. Tego już nie chciał za nic. Co robić? Poniosło go, rozpędził się, za czym biegł sam nie wiedział, ale roztrącał, spychał ludzi, bobrował pośród nich, przewracał i dopiero w tym przewracaniu dognał swą myśl przy orkiestrze górniczej.
— Grać, psia krew, do cholery — huknął i pędził dalej i to samo przykazał drugiej napotkanej orkiestrze, i trzeciej, czwartej, aż się wszystkie rozdarły wielkim spiżowym głosem.
Pan poseł Drążek rozkazał grać orkiestrom.
Huknęło z wszystkich trąb, zapiszczało we wszystkich dudkach.
Gdy z placu w skręt ulicy Przemysłowej spływał ów szereg trumien, Koza w budce specjalnie wzniesionej powtarzał jeszcze raz nazwiska przechodzących rodzin.
Wykrzykiwał je głosem wspaniałym a tak zaszczytnie, że gdyby nie to, iż śmierć jest sprawą bezpowrotną, ten i ów chętnie by poddał się śmierci, aby dostąpić tak wielkiego zaszczytu.
Zaszczyt ów sprawiał, że rodzinom poległych niebardzo też starczyło miejsca i czasu na rozpacze. Trzeba się było trzymać tutaj w obliczu tylu świadków, trza było się pokazać nie lada!
Towarzysze i wszyscy poszczególni komitetowi, i sam ścisły komitet ceremonii bardzo byli zadowoleni z postawy osierociałych rodzin. Tak wdów, jako też dzieci. U niektórych wdów do tego nawet dochodziło, iż poprawność żałobna graniczyła jakby z obojętnością.
— Nie jest to obojętność, towarzyszu senatorze — tłumaczył Drążek senatorom partyjnym z Warszawy — lecz taka właśnie zakamieniałość bólu.
Jako wzór takiej właśnie głębokiej, ale w środku kipiącej łzami zakamieniałości, pokazywał Drążek Martyzelową. Wdowę po starszym górniku Martyzelu. — Słyszeliście zapewne, to taki nasz uczony filozof robotniczy.
Martyzelowa szła jakby się wszystko działo w pustce, poza nawiasem obecnego świata. Tu muzyka wybucha, trąby grają rozgłośnie, tu ktoś środkiem ulicy przebiega, to znów się zatrzymuje nagle cały kondukt i oto biedna wdowa utyka twarzą na pół łokcia od blaszanej tablicy, w nogi trumny z napisem:
MARTYZEL JÓZEF
Martyzelka szła cicho, równo, albowiem zgodzić się w niej nie mogły myśli i rozdzierały ją boleśnie w ten dzień straszliwy jakowąś radość na dnie okazując!!!
Tyle przeróżnych faktów strasznych. Tyle przeróżnych wspomnień na zawsze bezpowrotnych.
A tu znów dzieci kroczą, dziś już wieczne sieroty! A tu jak księdza Kanię kanonik bił po twarzy...
Lecz nie i nie: ta radość straszna, że pospadały z niej więzy mężowskie! Jak gdyby innym rachunkiem pełniło się, że Martyzel nie żyje, a znów innym, że ona tędy kroczy i jest na świecie wolna.
Gdy z wielkiej drogi skręcili na prawo, wzdłuż zabudowań „Flory“, prosto ku cmentarzowi, przejęło Martyzelkę coś takiego, od czego zemdleć można z rozpaczy i ze wstydu, ze szczęścia i z podłości.
Gdyż uśmiech na nią zleciał, tak odczuła, tak było. Dla kogo uśmiech ów, wiedziała od początku dla poniżenia księdza Kani, dla tego poniżenia strasznego, któremu trza okazać tyle dobrej pociechy.
Martyzelowa słuchała wszystkich mów, było ich zaś bez końca na cmentarzu. Dzielnie żył mąż i zginął, więc już wcale nie cierpiał. Pozostawił sieroty, lecz wszyscy ludzie z sierot tu wyrastają, nigdy nie jest inaczej.
Pożegnała się z trumną mężowską rozważnie, z cmentarza zeszła i do domu wróciła spokojnie.
Dom jak dom. Żaden to przecież dom. Tyle, że dzieciom oszczędzili pierwszych chwil zmartwienia i z cukierkami je oddali na noc do Szymczykowej. Co miała stara Szymczykowa teraz innego na głowie, skoro palacza Kapuścik już zamknął, do sprawy z Coeurem zatrzymają nieboraka w więzieniu.
Rozsiedli się w tym osieroconym domu za stołem Lenora i Tadeusz, Karolcia Domagało i najbliżsi sąsiedzi z ulicy Błotnej i Supernak.
Wypili!
Lenorka z Tadeuszem — nie. Ach tak, wolała przecież Lenorka ze swoim Tadkiem po tamtej stronie przepierzenia, w dawnej izbie Dusia, przy oknie, posiedzieć i tu we dwoje patrzeć na rozmiękłe podwórze, w stronę płotu, oraz na ośnieżony, pusty już gołębnik, na to miejsce ukochane niedawno, gdyż tu witali się owego szczęśliwego ranka, gdy się w swym życiu codziennym połączyli.
Gołębnik był już pusty, Martyzelka na pierwsze koszta i aby jakoś przetrwać pierwsze ciężkie godziny posprzedawała sąsiadom gołębie. Na książki po ś. p. mężu amatora nie było. Koza tylko obiecał mimochodem, że książki wszystkie nabędzie Dom Ludowy do swojej biblioteki.
Tu gołębie, tam książki, Supernak znów przymawiał się o paradne ubranie. Rzecz prosta za pieniądze!
Za pieniądze portiera Supernaka szedł także ten właśnie poczęstunek. Jako zaliczka: kapelusz, spodnie, buty i piękny czarny surdut, po górniku starczy na znacznie więcej.
Było wiele gadania o tym, o lampce po górniku, o sprzedaży, mieszkaniu, na pokój Dusia kroił teraz Tadeusz, lecz gdy się rozkonspirował podczas awantur na „Erazmie“, czekali, że go policja weźmie.
Czy też ojciec zabierze do Warszawy.
Czym będzie płacił Tadeusz Mieniewski za mieszkanie po Dusiu? Główną swą rzecz, ów raglan, oddał przecie sygnaliście do grobu i nic już nie miał.
Po Dusiu nic nie było do sprzedania, zegarek, co go nosił zawsze przy sobie jako sygnalista, ukradli mu tam zaraz w izbie zbornej. Bardzo gęsta szła rozmowa o tym, ile nakradli z trupów i z zaczadzonych. Z zaczadzonych przeszli znów wszyscy obecni na temat „Erazma“.
„Erazm“, tajemniczy biesiadnik wszystkich rozmów na Błotnej, na Zielonej, na Przemysłowej i na Trzeciego Maja, i wszędzie w okolicy. Gość dziwny, rzeczywistym swym ciałem skąpo tu obecny, a w słowach ludzkich zawsze boleśnie przytomny.
Jeszcze tam nie dogasło chyba na podszybiu, jeszcze zamulać chyba nie skończyli na ósmym i na trzecim poziomie. A tu rachował każdy, niby o wielkim szczęściu, pilnie wyglądanym: jakiego ześle teraz Towarzystwo nowego dyrektora, Francuza, jak proces poprowadzi od siebie Urząd Górniczy, jaką teraz okaże znów postawę Kostryń?...
Portier Supernak — że teraz „Erazm“ stanie na miesiące, nie jeden i nie dwa, czyli, że bezrobocie powiększy się i nic tu nie pomogą komitety pod wodzą pani dyrektorowej Kostryń, wobec czego należy ogon podwinąć pod siebie z wszystkimi żądaniami klasy robotniczej. Powiedział i jak wszystko, co tu dziś mówił przed tym, skierowane było do Martyzelki. Niby, że nic, a przecie wszystko. Od przełykania śliny, od tego swego trzasku suchego w grdyce do każdego spojrzenia wszystko ku świeżej wdowie obrócone.
Martyzelowa miała już dawno dosyć wszystkich rozmów. Wyszła z izby, spojrzała oknem do własnego mieszkania, jak tam gęsto i gwarno, i dymno, jak tam wrzeszczą! Takie to jest mieszkanie jej: gromada obcych ludzi, którzy tam przepijają za obce pieniądze.
Nogi ją same niosły przed się, gdyż myślami była już tam od dawna na upragnionym miejscu.
Zaczęła biec. Z ulicy Błotnej wypadła między popielate śniegi, na torach za stacją. Stąd przez wał kolejowy i znów polami a potem będą hałdy, potem zaś małe, czworogranne okna izby pod Opatrznością.
Po dniu suchym, słonecznym, przez otchłanie mglistego wieczora ścigał się wiatr, piszczał w rudawym gąszczu i przepadał aż hen, wysoko, pod szczerbionym księżycem. Nisko zaś ten sam wiatr w szczelinach zmarzniętych syczał sucho i twardo.
Sycz sobie! Martyzelowa zatrzymała się nagle w ciszy, wielce straszliwej, w której wypoczywało wszelkie powietrze i wszelki śmieć tych kątów. Na znak żałoby bowiem stały dziś jeszcze bezczynnie wszystkie huty, kopalnie i cynkownie, i prace, i zawody. Blask ślizgał się po śniegach, cieniem spadał pod chaty dalekie.
— Ty wiesz, mężu — rzekła Martyzelka — dokąd ja idę teraz! Rady twojej nie pytam. — Tak powiedziała nie w umyśle, ale słowami mówionymi, żeby nie tylko cień zmarłego, żeby je słyszał świat.
Słowa umknęły z wiatrem, poderwała się za nimi Martyzelka, mimo kontyny starej, ku zagrodzie księdza Kani.
Podchodzi tu cierpliwie, ale z jakim marzeniem, z jakimże spodziewaniem! Od którego mdleje jej ciało i rozpływa się serce. Tak tu podchodzi skrycie a zarazem jakoby z nabożeństwem całego swego życia. Ale nastawia uszy, ponieważ zza oświetlonych okien słychać dwa głosy: i męski, i kobiecy. I słychać jakby tarcie, skrobanie? To nie skrobanie, to smażenie na kuchni.
Martyzelka przycupła do ziemi, nie śmiąc wejrzeć do środka. Aż oto popatrzyła przez drobne szybki. Człowiek wytrzyma wszystko. Kobieta zaś, gdy kocha, gotowa dopomóc własnej śmierci. Tak Martyzelka! Patrzy, jak w śmierć, i jeszcze przytakuje...
W izbie ksiądz Kania siedzi pod ścianą, pod portretami rodziców. Patrzy w przestrzeń oczyma szeroko rozwartymi, nogi przed się wyciągnął. Takie się widzą duże te nogi teraz; rozzute już, w białych, grubych skarpetkach, ręce trzyma położone na biodrach i tak trwa zagapiony, jak drwal po ciężkiej pracy.
Na kuchni coś się smaży, ogień spod blachy przemienia swe poblaski z światłem naftowej lampy a tymczasem znów Knote, która tu jest! Która tu jest, jakby mieszkała w tej izbie od Bóg wie kiedy, powiada, co całkiem dobrze słychać przez skwarczenie na blasze: — Mnie całe życie biją, a ja im służę i nogi im rozcieram, i jeszcze za to na coraz mniej litości u Boga zasługuję. — Powiada to, a równocześnie księdzu papucie na nogi zakłada i nakrywa do stołu, i wyrzuca z patelni na talerz jajecznicę na szynce.
Martyzelowa płacze za oknem z niespodzianą łatwością, jakby łez miała w sobie bez końca i nie czuje ich wcale. Płyną a równocześnie aż wstyd Martyzelowej, aż się litować nie chce ani nad nim, ani nad sobą, ani nad nikim, podczas gdy Knote zasiada naprzeciwko Kani i smaruje mu pajdy chleba, a tamten je, nożem znów przykrawując. Jedzą i spozierają na siebie, mówią coś i znów jedzą.
Buchnęło w Martyzelce pustym głupstwem, że tam we dworze, w młodości kiedyś była inaczej całkiem jeść przyuczona i dopiero od tego głupstwa złapał ją żal inny, niż wszystko dotąd, gdyż zupełnie obmierzły.
Odchodziła sprzed okna cicho, poprzez zmarznięte krzewy, rozeznać się nie mogąc ani w sobie, ani już w niczym. Czy to dlatego Knote znalazła się u Kani, że Martyzel nie żyje już, dlatego też ksiądz jajecznicę spożywa, a ona, wdowa po górniku, odchodzi stąd zbrzydzona, zamiast o chrzcie rozmyślać? Czy też Martyzel sobie, Duś sobie, inni sobie, żywi z żywymi, umarli z umarłymi, mróz dla siebie, lato dla siebie, ziemia dołem, którędy indziej niebo, wszystko wszędzie samotne a najwięcej sam — człowiek!
Kiedy nie sam! Zastępują jej drogę zaraz przy bramie księżowskiego obejścia obaj uczniowie, Pstrokoński, Machnik, znani w Osadzie przecież, łobuz i drań. Nastawiła się Martyzelka, że bić ją będą, albo też obrabują. Nic podobnego! Obaj palili papierosy, ogieniek wiatr przerywał, ale tyle oświetlał ich twarze, że żadnego zamiaru złego wyczytać nie zdołała.
Stanęli razem, lecz nie za blisko, ale niby to razem, jak to w Zagłębiu ludzie: zawsze niepewni i siebie, i spotkania.
— No co? — Powiada Machnik.
— A bo co? — Odrzecze Martyzelka.
— No, niby względem tego, co się wie? — Powiada znów Pstrokoński.
— To jest czego? — pyta Martyzelowa.
— Bo już mi czećka nadojadło — zachrypiał znów Pstrokońki i łysnął szklannym okiem, któż jednak odczyta co z szklannego oka.
— Na co czekać? — Odcina Martyzelka i już odchodzi swoją drogą, to jest ku czarnym hałdom, byle prędzej z powrotem.
Oni za nią zmarznięci, a gdy się porównali, powiada Machnik: — Wiadomo, każdy ksiądz na gospodyni skończy. Tylko, że się nam czekać na to odechciało pod oknem.
A Martyzelka na to stała się jakby z lodu. I słyszy, i nie czuje. I milczeć chce, i nic nie wiedzieć, i jeszcze sama podsyca tę rozmowę. Gdyż powiada: — Dlaczego to ma być ważne i naprzykład dla kogo?
Dla nich obu, to jest dla Pstrokońskiego i Machnika. Bo ich ksiądz gania za nadto i z tą gazetką swoją, z kolportażem i ze swymi lekami. Gospodyni go stępi. Osadzi. Omota i obabi. Więc już nie będzie takiego poganiania i lepsza kuchnia będzie, to znaczy wikt. Ba — myśleli — ha, ha, że z nią, że z Martyzelką ułoży się ich ksiądz, tak się coś zanosiło, ale wyjdzie inaczej.
— Głupstwa tylko gadacie, panowie. — Powiedziała „panowie“ — do nich przez które to słowo, wyrzeczone do takich łobuzów, odczuła się jakoby na końcu świata.
Oni zaś prychają śmiechem i dalej swoje plotą, już niedaleko ulicy Błotnej, już między światełkami Osady, a co powiedzą, to w każde słowo Martyzelka wpada, jak w dół. Żegnać się chcą przed szynkiem, a tu Martyzelowa mówi: — Żeście odprowadzili, to wstąpmy na jednego.
Wstąpili między siwe od wilgoci przemokłe ściany szynku, w którym jest jak to wszędzie: kiełbasa, śledź, korniszon, kiszka, nad stolikami pochyłe bary, pod sufitem jedyna lampa, ostra, aż oczy rżnie.
Pierwszy kieliszek, drugi, niech będzie trzeci, czwarty. Piją, rozpływa się już izba, górni czka płaci z torebki akuratnie, piją jeszcze, opowiadają, aż Martyzelkę podrzuca, kto? Kania, czy mąż umarły?! Nieprawda: śledź.
Cóż znaczy kobieta z Zagłębiu, skoro ją mąż odumarł? Tyle co pies bezpański. Dadzą rentę, więcej żebyś umarła, za mało, aby żyć. I przepychaj się sama. Obliczyć? Wypada z takiej renty pomieszkanie i przeżycie ośmiu dni z każdego miesiąca z dziećmi, a potem choć się powieś.
Martyzelowa dokładnie spakowała rzeczy wszystkie po mężu. Książki mogą zaczekać na półce. Fotografie wszelakie, zjazdowe czy z kongresów, ułożyła do swego kuferka, żeby było dla syna. Niech ma taką pamiątkę po ojcu. W czasie porządków tych poczęła tłuc głową o ścianę.
O co!? O nic już teraz. Że nic. Że już wszędzie teraz przed nią jest takie nic.
Ile z książek dostanie od Kozy, ile za rzeczy męża nazbiera, ile wyniesie renta, w jak wysokim procencie od pobieranej przez nieboszczyka płacy?
A tu znów dzieci: buty, szkoła, ubranie, a tu bielizna! Węgla wcale nie dali, kartofle nie spłacone...
Usiadła w oknie z myślą, że się odwraca karta i to jest biedne życie wdowy, czyli głód omaszczony poniewierką.
Napić się wódki, której zostało od wczoraj, i iść za swoim. Napiła się tej wódki i ogarnąwszy się, w żakiecie szarym wyszła po dzieci, na Zielone do starej Szymczykowej. Sprowadzić je do domu wreszcie, po tych strasznych wypadkach. Przybyła do Szymczyków mroczna, ciemna z namysłu.
Supernak czekał w odświętnym surducie. Napalone miał w obu izbach, aż ha!
— A gdzie dzieci? A gdzie Szymczyki?
— Szymczyk w więzieniu przecież, za to, że mu nieboszczyk Coeur palce poobgryzał, tego nawet nie wiecie, kobieto?
Wiedziała, ale jakoś w tej chwili zapomniała.
A Szymczykową i dzieci Martyzelki wyprawił był Supernak do swych znajomych, tam zjedzą obiad, potem pójdą do kina miejskiego. Dał im bilety bezpłatne, bo po wypadku na „Erazmie“ z różnej dobroczynności pospadały te różne okruchy na biedotę, pośród okruchów tych także bilety.
— Dbają widać burżuje, by się naród rozerwał choćby trochę. Rozerwać się, rozerwać. — Szemrał Supernak, przy czym zamykał drzwi wejściowe i oświecał swój muzej.
Więc lampę z baletnicą i wszystkie kandelabry, i lichtarze. Zwijał się koło tego z cichym, skromnym pomrukiem, a na gościa, to jest na Martyzelkę, żadnej jeszcze uwagi nie zwracał, jakby miał przygotowane do mówienia rzeczy ważne i długie, których od raził i tak nie wytłumaczyć!
Martyzelowa stała pobok, pogrążona w bolesnej rozwadze o tym czasie, jak mija, samego siebie zastępuje, wciąż inny, wciąż ten sam.
Nad głową zaraz, w tej oto kuchni sprężyny przechodzą, druty aparatów radiowych księdza Kani. Poodal łóżko, na którym Supernaczka konała, posiniaczona do krwi przez tego to człowieka. Parę dni temu, jak układały chrzest narodowy, i wszystko, z czego mgła nie została nawet, wszystko rozproszone jest we wszystkie strony.
Supernak chodził po muzeju, coś niby sprzątał, poprawiał, prostował, znów krążył wśród mebli i lgnął do mebli tych, i znowu się odczepiał jakby nie mogąc dać rady z samym sobą. Cisza trwała dokoła wszędzie, bo nikt z tutejszych ludzi ruchu maszyn, wyciągów, czy kolib rozpędzonych daleko do głosu nie zalicza, jako, że to trwa zawsze, jak niebo czy powietrze. Cisza więc może głośna, lecz tu za ciszę podawana, wśród której słychać łażenie Supernaka i osiadły byt mebli: jedno skrzeknie, zadźwięczy, albo tylko zaskrzypi samo w sobie.
Chodził Supernak, niby za poczęstunkiem, do kredensu, lecz odszedł od kredensu tego, bielonego lakierem popękanym, zatrzymał się przed Martyzelką, spojrzał i cóż? Przestraszył się, przeraził? Odskoczył.
Zamachał nagle ręką, głowę ukrył w łopatkach, zacisnąwszy powieki krzyknął:
— To wszystko twoje!
Siedziała na krzesełku, wpatrzona w Supernaka a jakby Wcale nie widząca. Zacukał się, zawstydził bardzo. Tak dalece, że mu się krzyże wygięło, jak kotu, gdy go do brudu wloką, którego sam narobił. Nikt nie wlókł Supernaka za kark i nikt nie popychał. On sam się zmagał, aż się nareszcie przemógł i zjeżony, trzęsący się, podszedł do Martyzelki, aby powiedzieć: — Ty możesz wszystko ze mną, od dawna wiesz, że możesz.
Poczęła mówić, przed siebie w oświetloną głębię muzeju, jakby z kulek błyszczących na meblach, z blasku i politury zgadywała swą prawdę:
— Jesteś kłamca, morderca, złodziej i szpion do tego. Czegóż od ciebie czekać?!
Pochylił się, wydobył portfel i liczyć z niego zaczął, po każdym papiereczku przestając i spozierając badawczo ku Martezelce: dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto.
— Bez świadków to dajecie? — spytała Martyzelka.
— Bez.
Wzięła papierki, rozważnie przeliczyła, schowała do woreczka i nic. I siedzi jak siedziała.
— Tu wszystko twoje — powiada znów Supernak.
— No, to już chodźmy stąd. — Powstała.
— A dokąd?
— No, do szynku, pogadamy obszerniej.
Tyle mu powiedziała, pomimo stu złotych, i takie było jej zachowanie za tej bytności, a już od tego samego portier Supernak drżał jak liść osiki. Nie mógł uwierzyć, że już ją ma. Lecz ma, skoro pieniądze wzięła. Lecz nie ma, gdy bez świadków. Ze świadkami, bez świadków, tak, czy siak, starał się z całej mocy. Taka okazja! Martyzel już nie żyje, Dusia nie ma, Kania się nie odezwał widać.
— To idziemy do szyku. — Pozamykał i poszli obok tych samych stawków, w których go głupi Martyzel topić chciał, ale przy których zadał mu portier elegancko jak mu to żona z wiadomymi sprawkami do Knote się udaje. Portier wiedział, że to nie prawda. Ale teraz, po śmierci Martyzela, już Supernaka zazdrość chwyciła, jak o własną kobietę.
Jeśliby była prawda, zapłacisz ty — tak myślał gdy szedł za nią patrząc jak idzie ta kobieta dworskim krokiem, od którego, ba, od jednego poruszenia trzewika, żyły na skroniach tężeją z upragnienia.
Przyszli do szynku. Aż dziwno Martyzelce, że tyle nagle knajpy ma teraz w swoim życiu. Siedzą i jedzą. Nie żadne zimne, ale dania gorące. Cielęcina z marchewką tłustą. Marchewka i buraczki, i niech będzie ogórek. Do tego piwo, ma się rozumieć.
Supernak patrzy jak Martyzelka je. Nie miał kobiety, żeby takim sposobem jadła. Nie widać i nie słychać, jakoś samo z talerza ubywa. Po całym ciele Supernaka rozpływa się ten sposób łaskoczącym szacunkiem. I znowu przepijają. Aż tu nagle z tego szacunku ogromny strach, że sto złotych zabrała, teraz zaś zje i pójdzie, co kto z tego ma?
Więc Supernak powiada:
— A względem nas? — A względem nas? — powtarza Martyzelka. I śmieje się. Ale się śmieje jakoś takoś spokojnie, takoś jakoś Uważnie a zarazem drobniutko, że Supernak mróz w kościach czuje.
Więc żeby to zagadać, odzywa się znów portier: — Nerka dobra, bo tłusta.
Martyzelka jakby na to czekała. Mówi: — Nie chce mi się tej nerki już. Zjadłabym coś słodkiego.
Supernak nie fundował nikomu od kiedy? Już od lat. Żeby zaś ludzie, czy na przykład kobieta, za którą się uganiasz, słodkie jeść miała, nie uznawał od lat dziesiątków ani w ogóle nigdy.
— Cóż tu macie słodkiego — mówi Supernak do oberwańca, który w tym szynku podaje jako kelner. — Nic? A jabłka w cieście z cynamonem?
— Niech będą jabłka w cieście — uśmiecha się ospale Martyzelka.
Przynieśli jabłka, Martyzelka widelec w nich pogrąża, w tym chrupkim cieście jakimś i znowu je nieznacznie i powiada: — Niby że względem nas? Albo ci gębę zbiję, oczy wydrapię, albo jeżeli będziesz płacił, nie! — powiada. — Nie to. Muszę cię najprzód poznać.
Gdy mu to powiedziała, jakby sam w sobie na kolana padł przed nią. Bo znali się od dawna społecznie, więc że go> teraz poznać chce inaczej: na męża, na kochanka.
Je ona jabłko z cynamonowym ciastem, a Supernak nic nie je, tylko ją skromnie głaszcze po rękach. Ogromną rozkosz czuje z tego nudnego czekania, którego mu zadała, na ile znowu dni?!
Gdy Martyzelka skończyła piwo, mówi:
— Idziemy.
Supernak płaci, widzą to Wszyscy goście, Martyzelka się śmieje, już mieli wyjść, gdy jeszcze ona: — Gdy mam cię poznać a wracamy do domu, czemu nie pomyślisz o dzieciach?
Zgłupiał.
— O dzieciach moich, które wrócą do domu i pewno będą głodne.
Pozakupił wędliny, patrzyła ile płaci, dodała jeszcze ciastek, aby te same były, jakie jadła, bo dobre, te właśnie z cynamonem. Teraz poszli we dwoje: Supernak wystraszony w spodziewanym szczęściu a Martyzelka, chociaż pojadła tyle, pusta, bo co już teraz? Teraz już wszędzie przed nią jest tylko takie nic.
Powracają do domu, a tu widać z daleka, jeszcze spomiędzy drzewek, jakoby się tam stało coś, tak wielki natłok, że podwórze zapchane ludźmi! Z ulicy Błotnej, sąsiadki nie sąsiadki, różne wdowy, sieroty, sami poszkodowani!
Pomieszkanki ulicy Błotnej zwiedziały się, że młodzian z Lenorką, co się tu ma wprowadzić, jest prawowiernym synem ojca, leadera, pana posła Mieniewskiego. Do kogo ze swą krzywdą, jeżeli nie do możnych?
Tadeusz stał pod ścianą, w pierwszej izbie. Patrzył przed się, palił ubocznie papierosa, zaciągał się rzadziutkim dymem i tylko, gdy przegarniał uczesanie, ręce mu drżały lekko.
Lenora zaś świadczyła stronom. Dosyć się nasiedziała już nad grobem brata. Świadczyła cicho, uprzejmie, ogromnie ważna, dumna, przytwierdzając skinieniem w obliczu Tadka swego, jak przed władzą. Skinieniem ręki, ruchem głowy, to znów czułym okrzykiem, naprzykład:
— Znają was przecie, moja pani Wiórowa, w jakim jesteście stanie!
Na to Wiórowa w płacz, gdyż stała pierwsza, wydęta, już trzy pary bliźniaków rodziła, teraz znów była w ciąży i znów pewno bliźniaki. Wiórowa w płacz, Lenora zaś niby ku zaufanej władzy patrzy na swego Tadka.
Po Wiórowej zaczęły inne śmielej spowiadać swoje żale. Stało tych wdów tu w izbie chyba że ze trzydzieści. Każda z licznym maleństwem. Każda chce mówić, każda musi powiedzieć, a jakże dojść do słowa?
A to, że w Komitecie dla Pomocy Ofiarom niektórzy kupcy — Komitet teraz właśnie ma swe zebranie w magistracie — zdeklarowali pokaźne ilości! Dwadzieścia cztery pary bucików dziecinnych i ubranka tam są, i ciepłą bieliznę przewozili dorożką. Niestojowa widziała na własne oczy. Pieniądze są zdeklarowane także z różnych stron, w gazetach wciąż podają telegramy o tych pieniądzach dla nas, a cóż tam o nas wiedzą w Komitecie. Wcale nic nie pytają! Pozdychamy, nim co udzielą, dzieci boso biegają po śniegu! Inne matki, żywiej usposobione, w obliczu syna poselskiego wypchnęły naprzód swe maleństwa, niech ta świadczą golizną. Uwił się z tego jeden rozgłos mętny, gdy nagle przycichł.
Tadeusz zbladł. Stały przed nim kobiety drżące, z rękami na głowach dzieci położonymi, przerażone, spłakane, blaskiem naftowej lampy na ukos oświetlone.
— Rzecz jest niezmiernie prosta — powiedział to jakby zasięgiem głosu ojca, jakby już zaraz szerokim chwytem oratorskim. — Musimy pójść, nie czekać wcale, musimy sobie pójść do magistratu. Nie czekać tylko, moi ludzie, aż inni wszystko organizować zaczną! Nic wtedy nie dostaniesz jedna z drugą! Dostanie sztygar, dozorca, no, może starszy górnik, wy nic!
Wsparty o ścianę uśmiechał się wypróbowaną zgromadzeniową uprzejmością ojca.
— Musimy — wzdychał — iść stąd do magistratu, musimy się pokazać. Pokazać się minutę, dwie, trzy, no! Trzy pożyteczne minuty. Rozumiecie: tak wyglądamy i tacy tu jesteśmy. Inaczej zaś przepadnie wszystko. No, więc chodźcie! Nie bójcie się!
Aż się Mieniewskiemu głupio, aż nawet mdło zrobiło, gdy ujrzał jak wyruszają w pochód. Łapanie, nawoływanie dzieci, matek, czy ciotek, idą już, znów wracają, a coś tam znowu jeszcze na nowo zapomnieli, a tamci jeszcze wątpią, znowu się przekonują.
— Lenora! — krzyknął Mieniewski utraciwszy ją z oczu. Wołał, chociaż nie o niej myślał. W tym tumulcie, garusie przypomniał sobie ta przypomnienie owo, dlatego może także, że wyruszali z izby podobnej do wiejskich kwater wojennych, jak to na wielkiej wojnie obrządzał swą baterię, alarmował. Z jakimże mu tu wojskiem przyszło działać na koniec!
Szli w głąb ulicy Błotnej, przez twardą grudę, matki otoczone dziećmi. Lenora dreptała za swym Tadkiem, dumna, że doradziła wszystkim. I aż jej wstyd, że w tych nieszczęściach ludzkich tyle znalazła szczęścia.
Kobiety młodsze wciąż tylko o bogactwach gadały, co je Komitet ma, lecz nie udziela. Starsze zaś przezorniejsze zaraz pieśń intonują. „Kto się w opiekę“: z czystości serca i przez rozum, bo niech będzie policja, niech nie zechcą przepuścić, procesję zawsze puszczą. Ale cóż tam Lenorze to wszystko przy boku Tadka.
Od rogu Błotnej ulicy, gdy mijali pod wielkim światłem Urzędu Górniczego, doliczyć się już wszystkich uczestników nie mogli. Przybrało się też sporo mężczyzn i biedy z wszelkich kątów miasta natrzęsionej.
Magistrat położony był na ulicy Przemysłowej. Pierwszy jest Dom Ludowy, naprzeciw Rada, potem idzie Magistrat. Wszystkich pięć okien magistratu na pierwszym piętrze w pełnym elektrycznym świetle...
Teraz się tłum dostaje pod promienie tych okien, jakby z nocy w dzień rozjaśniony wypływali i znów w nocy ginęli. Teraz drzwi. Przed drzwiami się wstrzymali, bo drzwi jak drzwi, rzecz zwykła, ale zarazem obca, wymaga już śmiałości. Co znaczy trochę śmiałości dla syna leadera Mieniewskiego?!
Za drzwiami sień obszerna, nie ma chyba człowieka w Osadzie, by w swym życiu nie biegał ową; sienią po nędzne „zaspomogi“.
Jakby wiatr nagle począł tu wpychać ludzi. A znów dzieci, którędy?! A tu znów ci co szli poodal kobiet, mężczyźni. Przed innymi, że więksi i silniejsi.
Szum z tego powstał, łomotanie i zgiełk, tymczasem już zbiegają pachołcy magistraccy. Nie mówią nic, tylko zaraz do pięści Powiedziano ze strony delegacji, jako iż wdowy chcą mówić z Komitetem dla ofiar katastrofy na „Erazmie“! Czterech było woźnych, ludzie tutejsi, znani w Osadzie każdemu. Ale gdy znany prywatnie człowiek zostanie woźnym?! Zostanie taką władzą?! Kto rządzi, ten zawsze chętnie bije!
Cały przedsionek magistratu zapiszczał wielkim gwałtem. Nie był to męski krzyk, lecz jakby kto wiklinę targał, krzaki jakieś przegarniał: szum wysoki, piskliwy. Ogólne zawołanie wszystkich kobiet: — Niech matki idą pierwsze!!!
Chciały się piąć po schodach, lecz woźni nie dawali. U szczytu schodów widać olejne drzwi. Dostać się do tych drzwi!
Otwarły się znienacka, tłum kobiet jakby osiadł na dole w pobielanym przedsionku.
Tam wysoko, w olejnych drzwiach stała panna Zuzanna Kostryniówna, zaczesana, błyszcząca, wystrojona, jak z igły. Włosy nad czołem śklące, usta wymalowane tworzą serduszko istne. W sukience czarnej, pończoszki jedwabiste, pantofeleczki czarne z iskierkami na szpicach. Mrużyła oczy spozierając ku sieni.
Kobiety, które były najbliżej, z rozpaczy, czy też jeszcze w postawę klasy robotniczej nie wciągnięte, czy może z troski samej, ujrzawszy tę osobę tak mocno wtartą w sprawy „Erazma“, jęły z pierwszego rzutu wyciągać ramiona, z prośbą o zmiłowanie: że tu je woźni rozbijają, że z dziećmi przybyły, które są głodne, bose.
Woźny stojący blisko przed ciżbą, znali go wszyscy, na imię było mu Piotr, nazwiskiem Derka, ugiął się nagle... Odrzuciło go i już przez niego naprzód, po schodach rozeschniętych skakał, po trzy, po cztery Tadeusz. Przed nim Buruś, skąd się tu wziął ten pies? Brudny, kudłaty Buruś.
Tadeusz pędził w górę z wyciągniętymi naprzód rękoma.
Co mu tam teraz dawne kanapkowe faramuszki? Stała przecież na górze ona właśnie, Zuzanna, łatwiej się porozumieć z nią, niż z magistracką, czy dyrektorską hołotą. Ba, kiedy gnał po schodach i to się jeszcze przymieszało pomocnie do wszystkiego, że byli kiedyś razem, że się raz pokochali.
Gdy go Zuza ujrzała, złapała się za serce, jak aktorka na scenie. Nie miała czasu pomyśleć, że ten gest właśnie wyraził wszystko, co czuła w owej chwili.
Gdy przebiegłszy już schody znalazł się był Tadeusz przed białymi drzwiami magistrackiej sali obrad, przemówił zadyszanym szeptem, lecz nie na „ty“, broń Boże, ale grzecznie na „wy“:
— Rzecz jest prosta — chwycił Kostryniównę za ręce — decydują sekundy. Kobiety, górniczki, chcą tu wejść do was, poskarżyć się, coś dostać. Gadajcie z nimi, rozdajcie im, co macie.
— Co to znaczy rozdajcie?
— No rozdajcie! — krzyknął Tadeusz — przecież zdychają z głodu.
Mrużyła oczy, niepewna odpowiedzi, zaskoczona spotkaniem, prawie radosna a zarazem zgnębiona, nic nagle o sobie nie wiedząca.
Tadeusz zaś, w porywie, czy z pośpiechu, czy też w poczuciu wspólnej poufałości, chwycił Zuzannę oburącz za ramiona. Wydało się to jej bezwstydnym, niemożliwym, ach, jakby ruchem tym zwierzał Tadeusz publicznie, co przeżyli we dwoje. Odwrócił się ku schodom, by uciszyć rosnący zgiełk, gdy spostrzegł, że mu się Kostryniówna wyrwała i że woła:
— Woźni zostać na dole, nie wpuszczać!!! Komitet dziś nikogo nie przyjmuje! Zuza znikła, drzwi zawarły się z głuchym poszumem, Buruś odskoczył w tył, wielce przestraszony, w sieni zakotłowało. Kiedy woźnych odepchnięto, że cały tłum jedynym susem poskoczył już na górę, nie wiadomo.
Tadeusz pierwszy! Pachołki magistrackie za nim, uwiesili się we dwóch, dwa ciężkie, karmne woły, nie wiedział nawet kiedy ich poroztrącał, tylko mu guzik z suknem granatowym został w skrwawionej pięści.
Kobiety nie patrzące na nic, szturchane przez oprychów magistrackich, spocone, poobwieszane dziećmi, stugłowa zmora jęku, dostały się na górę. Pod haporem tej zmory drzwi sali magistrackich obrad rozpękły naścieżaj.
Gdy później, ach, o wiele później, na sądzie stawał i sprawę z tego zdawał, jeszcze nawet i wtedy nie mógł Tadeusz inaczej tego obrazu odtworzyć: zmora dysząca jękiem.
Wstrzymała je posadzka sali. Kobiety bały się na nią wejść, nie śmiały stąpać. Naprzeciw pod oknami stół długi, zielonym suknem obciągnięty, dzwonek i co tam jeszcze? Ołówek i papiery. Za stołem ośmnaście, dwadzieścia, jak z lakierowanej blachy gięte, panie komitetowe.
Na widok wdów, dziadówek wtargających do sali, zapiszczały te panie! Byli tu i panowie. Był też Kostryń. Wyskoczył naprzód z krzykiem: — Precz! Nic nie dostaniecie!!
Prowokacji nie było żadnej, to nieprawda. Wiórowa, wszystkie inne, Niestojowa, Dudało, Martyzelka, wszystkie kobiety zaczęły się w głos skarżyć. Na to, co było prawdą: same z głodu zdychają a dzieci marzną.
Cóż takiego?! To przecież była prawda.
Ze skargami sunęły w stronę stołu, pod wielkie okna sali. Po lewej stronie, między ścianą a stołem, leżały owe rzeczy, zebrane dary Komitetu. Było tego nic prawie i jeśli się choć trochę zna potrzeby ludzkie, to to, co tam leżało, nie obdzieliłoby dwudziestu rodzin. Poszkodowane wszystkie ciągnęły w ową stronę, ku tym ciepłym ubrankom, bucikom, czapkom wełnianym, rękawiczkom.
Lenora pierwsza pochyliwszy się nieco uniosła parę żółtych bucików i z radosnym okrzykiem zawołała:
— Pani Wiórowa, cztery pareczki takie, jakby w sam raz dla pani!
— Jakby w sam raz dla pani, moja pani Wiórowa. — A tak, bo dla Lenory wszystko, co się tu działo i co1 tu zdobyć mogły, to było samo szczęście. Gdyż wszystko z rozumu i ze śmiałości Tadka!
Komitetowe damy stropiły się. Wtedy kobiety z Błotnej poczęły zaraz chwytać poszczególne przedmioty, ta to, a tamta owo, a już trzecia ubranko, a tamta znów śniegowce maluteczkie.
Panna Zuzanna Kostryń nie pozwala.
Panna Zuzanna Kostryń podeszła szybkim krojem do Niestojowej i mówi: — Połóżcie to, kobieto, rozdane będzie później. — A zaraz potem zwraca się córka dyrektorska do wdowy Dudało, która już bierze swetry. I zaraz rozkazuje: — Macie zostawić swetry.
Inne kobiety ciągną znów co innego, Kostryniówna z wypiekami na twarzy: — Czyście powariowały?!
Już szum, już zgiełk powszędy, łomot i zamieszanie, i przeciąg coraz większy od otwartych drzwi sali. A tu zza tamtej strony zielonego stołu obrad magistrackich woła znowu Wiórowa: — Lenorka? Masz buciki?!! Te buciki, dla dzieci?!
Panna Zuzanna Kostryń pobielała na twarzy, jak wtedy, gdy powracała z Tadeuszem z domu do biblioteki, w ulewie, pośród pędzonych krów. Zawsze, gdy z nim, to zgiełk, trzask, łomotanie i bicie. Panna Zuzanna Kostryń nie pozwalała rozgrabiać. Już wydarła buciki z ręki Leonory. Już wydarła i niespodzianym szaleństwem oślepiona, woła:
— Wracaj do swych murarzy. Ty! Wracaj do Swych murarzy, prostytutko!!!
Lenora Duś zakryła sobie twarz owymi dziecinnymi trzewikami, wydawszy przy tym okrzyk żałosny: — Nie jestem prostytutką, wcale!!
Skoczyły inne kobiety, a już od tyłu z bocznego wejścia wchodzili policjanci.
Przez całą salę rozruch leciał, to też, gdy o tym później na sądzie wspominali, zdania się podzieliły. Jedni, że było tak, drudzy, że było owak.
Gdy inne robotnice przyskoczyły do Kostryniównej a Lenora pozostawała jeszcze z twarzą bucikami dziecinnymi przesłoniętą, śmiertelnie zawstydzona, wtedy to padł strzał pierwszy.
Strzelała Kostryniówna, zasobna córka Kapitału, widzieli ją, tę damę piękną, prawdziwy szatan żeński, widzieli, jak wyciągnęła rękę, widzieli błysk ognisty z niklowego browninga u końca zaciśniętej dłoni.
Zachwiała się Lenora wystrzałem ugodzona. Wtedy zaś drugi strzał nastąpił.
Strzelać w ciasnocie, pośród tylorga dzieci, więc jakże strzelał Mieniewski, skoro broni do oka nie przykładał? Z kieszeni strzelał przez sukno, czy też jak?!
Strzelił do Kostryniównej, poskoczył do Lenory i objął ją ramieniem krzycząc jedno: — Lenora, ach, Lenora!
Tak przeraźliwie krzyknął, że gdy to ludzie później wspominali, zawsze płakali. Dusiówna zwisła na ręku Tadeusza, pochylił się, cały się nad nią sklepił, niby jedyne dla niej na świecie podtrzymanie.
Panna Zuzanna Kostryń złapała się za nogę, z bólu. Przenieśli ją na krzesło a stąd co prędzej dalej i, i precz z magistratu.
A tymczasem policja!
Dzieci zmykały pierwsze. Za nimi łącząc się w jeden wiąz chust i szmat — wszystkie kobiety, na które spadał pościg policjantów. Prowadził ich Kapuścik, wyznawał się tu świetnie. Szli teraz prosto na przełaj, do Mieniewskiego, który składał Lenorę na ziemię.
Właśnie szeptał do ucha, przez rozwiane jej włosy:
— Oprzyj się trochę, Lenorka, czekaj, zaczekaj chwilę!
— Po com ci Tadek, po co, taka biedna dziewczyna...
Ranną w pośpiechu złożywszy byle jak: — Nie bijcie ludzi — wrzeszczał Mieniewski, łzami zalany a zarazem straszliwy, w dzikim jakimś szaleństwie.
Szamotali się policjanci pod ścianą i na ziemi, w pięciu zwalili się na Mieniewskiego, wywlekli stąd na tylne schody a tam już pod pięściami stracił w rychle przytomność.
Pan Kapuścik zarządzał szybko i energicznie. Przykazał zgasić wielkie światło na sali a zostawił poboczne. Po cóż ma być to widać wszystko z ulicy? I tak już kamieniami powybijali szyby.
Wiatr teraz ciągnął przez okna i śnieg prószył do środka. W przeciągu dmącym z otwartych okien mógł sobie pan Kapuścik przestudzić nieco głowę. Była gorąca i miała chyba z czego rozpalić się do bólu. Tyle spraw, tyle wątków drażliwych, aż za dużo na tak małą miejscowość. Kapitał, praca, sejm! Kostryniówna, Mieniewski, lud górniczy wzburzony po pogrzebie i tylu niewinnych ofiar. Żadnych instrukcyj, nie wiadomo po której stronie znajdą się te instrukcje...
Gdybyż to móc odgadnąć! Kapuścik za wiele miał praktyki, by tajemnicę ewentualnej stronniczości władzy chciał odgadywać rozumem. Praktyka ukazywała w splocie zagęszczonych wypadków jedno całkiem niezbicie: urzędować! To pewne. Niech każdą chwilę wypadków wypełni aż po brzegi urzędowanie. Co z tego wyniknie, to się później okaże, zawsze jednak okaże się, że władza urzędowała czujnie.
Czujnie! — Kapuścik rozejrzał się po sali. Była pusta.. Ciemne, dymne powietrze wpadało przez wybite okna, po podłodze walały się swetry, trzewiki, metalowe puszki konserw. W jednym kącie zwłoki kobiety. Jak padła, tak leżała z parą bucików dziecinnych w ręku. A może żywa? Nie leżałaby przecież tak długo bez ruchu.
Należy stwierdzić zgon.
Kapuścik zerwał się, przebiegł salę i wychylił się z okna. Ulica Przemysłowa była już uprzątnięta. Wszystkie dojścia do magistratu na odległość kilkuset metrów zamknięte przez policję.
Pod podjazdem magistratu stała karetka więzienna. Znane Kapuścikowi konie, bułanki, machały złotymi ogonami przez śnieg. Nie widać było znad podjazdu kogo żołnierze policyjni ładują do wozu. Kapuścik rozpoznawał wedle słuchu. Ładowali normalnie.
Powrócił na swe miejsce, musiał przeczekać, aż trupa tej dziewczyny zabitej odpowiednio zapiszą i sprzątną. Siedział na kupce ciepłej bielizny dziecięcej i rozmyślał obracając w ręku znalezione przy Mieniewskim papiery na nazwisko Mieniuk.
Stanisław Mieniuk. Poniżej rysopis: twarz owalna i inne policyjne dokładności.
No, teraz przez parę dni nie będzie owalna! To już trudno!
Należało telefonować do starostwa, ba, co telefonować i jak? Wyjść z założenia, że pierwszy wystrzelił Mieniewski. Panna Zuzanna Kostryń strzeliła jedynie w obronie swego życia... Znaleziono przy Mieniewskim fałszywe papiery, podrobiony paszport, okoliczność nader obciążająca. Rzecz cała oprze się w końcu na zeznaniach świadków. Ustalić, które kobiety były przy zajściu, zająć się nimi bliżej, są już chyba w więzieniu.
Ustalić trzeba także nazwisko zabitej. Leżała twarzą do sufitu, jakoby z bezgranicznym zdumieniem wpatrzona w banalny deseń malunku na powale.
Mały błahy profilek kreślił się cieniem wyraźnym po posadzce. Blade pół-rozchylone usta zastygły, jakby w połowie wymawianego słowa.
— Ładna dziewczyna — strzepnął palcami Kapuścik.
Nadbiegł kapral policji, odstukał ukłon obcasami i ukazując na zwłoki Lenory meldował, kto zacz była: dość znana tu i ówdzie: wołali ją Lenora Duś, takie nazwisko, niejeden z chłopców Osady przydusił ją i nieraz!
Kapuścik zerwał się, wydał odnośną instrukcję swemu zastępcy i magistracką bryczką w jednego konia kazał się wieźć co prędzej do więzienia. Ba, musiał wiedzieć, czy odwieźli tam „szczęśliwie“ Mieniewskiego oraz jakie kobiety są zatrzymane. Czy będzie można liczyć na ten materiał?
Więzienie leżało za miastem, niezbyt daleko za torem kolejowym, po stronie sławnego dziś Zielonego, pochodzi stamtąd Kania i Szymczyk, stamtąd ów Duś i większość poległych na „Erazmie“.
Dojazd tu był fatalny z przyczyny wód zalewających miejscowość ustawicznie. Huta „Katarzyna“ wylewała te wody i nie było na to rady.
Z naczelnikiem więzienia przywitali się w kancelarii więziennej, pod pięknym zielonym abażurem.
— Za dużo mi roboty dajecie! — krzyczał ów wierny, praworządny pijak — ja już pękam!
Kapuścik machnął ręką. Palce mu drżały ze zdenerwowania.
Zadrzeć z starym leaderem, to być zmiecionym z powierzchni Zagłębia węglowego, w najlepszym razie przeniesienie na kresy. Mołodeczno, Wilejka, maksymum jedna, dwie prostytutki w mieście, gdy tu o pół godziny Katowice!
Z drugiej strony, cóż może ofiarować taki Kostryń, bez Coeura?! Jakie poparcie?! Żadne!
Kapuścik wiedział jednak śpiesząc do rozmównicy telefonicznej, iż meldunkowi swemu do starostwa nada właśnie kierunek, powzięty podczas akcji w magistracie: Przeciw Mieniewskim, pro Kostrynie! Tak już chyba wisiało w powietrzu Osady, iż władza musi zawsze pokrywać się dyrekcją. Wróciwszy z rozmównicy do kancelarii naczelnika więzienia przejrzał part Kapuścik pośpiesznie listę „nowych gości“.
Przeszkadzał mu w tym zajęciu nieszczęsny naczelnik zgłaszając wiecznie tę samą pretensję o wychodki. Więzienie pękało od ludzi, ludzi tych trudno chyba korkami zakorkować, wywózka ekskrementów nie kalkuluje się, gdyż są rozmyte wodą z huty, nie ma na takie ekskrementy kupców — więzienie tonie w gnoju.
— Przyjdzie czas i na gnój — krzyknął Kapuścik — — na razie jednak chyba ważniejsi są ludzie! — Obiecał wrócić w nocy i co prędzej odjechał. Zgłosił się do Kostrynia incognito. Otworzył mu dyrektor własnoręcznie.
Stanęli w przedpokoju. Kostryń uniósł ręce do góry, jakby miał niebywałe nowiny do zwierzenia. Po czym palce na ustach położył. Przeszli cicho do gabinetu, oświetlonego rzęsiście.
Kapuścik wsparł się na szabli i rzekł nagle, odepchnąwszy od siebie Kostrynia: — Umarła.
— Kto?! — Kostryń domyślił się i uciekł za firankę.
Kapuścik podszedł bliżej i przez firankę ujął ramię dyrektora.
— Ta wasza robotnica — rzekł głośno — już nie żyje. Elonora Duś, o ile ustaliłem na miejscu. Zabita. Mówiąc ściślej, zastrzelona. No więc, mamy zabójstwo!
Kostryń wyskoczył zza firanki i rzucił się ku drzwiom gabinetu. Zaniknął je na klucz.
— Proszę pana, panie poruczniku! Nie, tak nie można przecież! Siądźmy.
Usiedli na kanapie, pod ścianą.
— Pan — zaczął Kostryń — jako człowiek młody, pan wie oczywiście!... — Kostryń zerwał się znowu, zakręcił elektryczne kontakty. Zostali przy jednej lampce znad biurka.
— Moja nieboszczka matka — uśmiechnął się dyrektor — zawsze lubiła szarówkę.
Kapuścik nic nie odpowiedział. Minęła długa chwila. Nagle zaczął Kostryń opowiadać szczegółowo o ranie Zuzy. Ciężki postrzał w kolano.
— To pan Mieniewski uraczył nas, za wszystko dobre, czego od nas doświadczył. — Kostryń wyciągnął z kieszeni portfel i wydobył ostrożnie ze skórzanej przegródki dość „dziwny dokumencik“.
— Ten oto kwitek na sto dolarów. Widzi pan: data, podpis, wszystko w doskonałym porządku. Chciałem panu posłowi Mieniewskiemu ratować syna. A że syn przeznaczył te pieniądze na wywrotową działalność wśród robotników... — Kostryń westchnął 1 schowawszy kwit zaczął pośpiesznie, cicho mówić o córce.
— Wedle diagnozy doktorów, było ich tu już trzech, nie będzie żadnego śladu po ranie.
Co potem nastąpiło, jak dyrektor Kostryń wybrnął z dalszej rozmowy, nie pamiętał. Pamiętał doskonale, lecz nie chciał o tym wiedzieć! Gdy później przypominały mu się owe chwile, skuczał ze wstydu.
Rozmowa obracała się koło dwóch „punktów“. Niech sobie potem już sama Zuza odrabia to jakoś... Teraz — ratować córkę, przede wszystkim ratować. Ratować córkę, dom, nazwisko, pozycję.
Pierwszy punkt: kto strzelał pierwszy, nie mówmy, Bóg jeden o tym wie.
Punkt drugi, skoro mowa o Bogu, a więc do pewnego stopnia o przeznaczeniu: jaki cel mamy w życiu?
Kostryń wstał i ucałowawszy się gorąco z Kapuścikiem zdradził mu — „tajemnicę rodzinną“. To jest posagu Zuzy.
— Dlaczego? Dlatego, że musimy przede wszystkim następcom naszym ułatwić to, czego poprzednicy nasi tam nie ułatwili. Ułatwić start.
Trzy razy ze łzami w oczach powtórzył Kostryń krótkie, twarde słowo: start. Powtórzywszy pokazał Kapuścikowi obie tekturowe tubki po pudrze. Wzniósł je w górę i wymienił cyfrę o parę tysięcy dolarów większą od istotnej.
I dodał szeptem: — Posag Zuzy.
Mówił szeptem do końca. O morzu, o potrzebie morza w każdym zdrowym narodzie, o niepożytej przestrzeni jodo-bromu, o stacji węglowej na brzegu tych przestrzeni, o korzyściach jakie daje zmiana środowiska, wreszcie wyrzucił z siebie:
— Myślałem o tym, żebyście się pobrali, Zuza i pan.
Na Kapuściku zadzwoniły od tych słów wszystkie brzękadła munduru.
Pot zlewał Kostryniowi skronie, w ustach wciąż zasychało. Musiał prowadzić językiem po wierzchu warg. Zabronił odpowiadać.
— Broń Boże! Rozumiem, młodość ma swoje prawa, rzeczy serca wymagają pomyślenia, rozwagi i refleksji!
Głaskał Kapuścika po naszywce rękawa, przesuwał i oddalał.
Kapuścik wywinął się, tknął palcem w klapę dyrektorskiego kaftana: — Ja nic nie mówię, panie dyrektorze, wszystko spada tak nagle!
Zaśmiali się dyskretnie, nie patrząc sobie w oczy.
— Ja nic nie mówię w sprawie serca. Ale w tej? To jest co do zabitej robotnicy. Ustalone nazwisko nawet: Eleonora Duś.
Kostryń zatkał sobie uszy, zamknął oczy.
Kapuścik ręce te dobrotliwie od uszu odsunął mówiąc: — W sprawie zabójstwa, musimy mieć pokrycie, nadzwyczajnie solidne, panie dyrektorze. Skoro pan dawał pieniądze synowi, czy nie znalazłoby to pokrycia w osobie pana posła Mieniewskiego?
Kostryń skulił się, Kapuścik mówił dalej.
— Trzeba telegrafować, sprowadzić pana posła i sprawę całą ustalić prywatnie. Niechby Mieniewski wpłynął z swojej strony na syna w duchu pojednawczym, co do samej kolejności strzałów. To przecie prawie drobiazg. Rzecz właściwa pozostanie ta sama, syna i tak uwolnią. Były żołnierz. Bohater, nic dziwnego, gdy się okaże, że to on strzelił pierwszy. Inne atuty? Ma pan je w ręku: nie tylko ten kwitek na sto dolarów. Ów nieszczęśliwy projekt wynalazków można uznać za świadomie wymyślony pozór, znaleźć można komunizm: rzecz dla naszego leadera bardzo przykra. Dodajmy jeszcze fałszywy paszport — wcale niezłe dossier.
Stanęło na tym, że Kostryń zaraz zatelegrafuje.
Na korytarzu przypomniał jeszcze raz dyrektor 0 tamtej sprawie, serca. Kapuścik w odpowiedzi westchnął: — życie...
Rozstali się w milczeniu.
Zamknąwszy drzwi wejściowe uciekł Kostryń co prędzej do gabinetu, by odczekać. Po cóż, ach po cóż przypomniał Kapuścikowi to małżeństwo? Aby wpłynąć na śledztwo, aby ratować Zuzę. Takie trudne sprawy, zawiłe komplikacje...
Owładnął nagle Kostryniem niespodziewany żal z powodu śmierci Coeura. Gdy Coeur tu rządził, nie miało się właściwie kłopotów. I gdyby na koniec Coeur miał się ożenić z Zuzą? No, to był przecież dyrektor potężnego Towarzystwa, który nawet w centrali robił wszystko, co chciał. Nie ma Coeura i oto, co dzieje się.
Sprawa „Erazma“! Bardzo trudne do przeprowadzenia kombinacje bez Coeura. W Radzie Kopalń i Hut uzyskać dziesięcioprocentową podwyżkę, której żąda dla górników Drążek. Bardzo trudne! Trzeba koniecznie wydobyć pisemne zeznania tego starego bydlęcia, Falkiewicza, od Drążka. I żeby rozpijaczonemu geometrze znów jakiś napad szczerości nie przy szedł do głowy! Sprawa Zuzy! Jeżeli noga po operacji okaże się krótsza? Czekać teraz na przyjazd posła Mieniewskiego. Jeden ciąg nieustannych udręczeń.
Kostryń zapadł w półsen. Sprawy, kwestie, koncepty przesuwały się bez najmniejszego związku. Zerwał się wreszcie. Która godzina? Jedenasta. Poszedł cicho do pokoju Zuzy. Siedziała tu przy chorej Stanisława.
W gabinecie unosił się zapach apteki.
Kostryń pragnął pocieszyć córkę. Powiedzieć coś takiego, co mówi się w chwilach najcięższych. Zbliżył się do łóżka, ostrożnie dotknął brzegów kołdry i rzekł nagle:
— No więc, tak, no więc ta dziewczyna, tam w magistracie...
Aż się zadziwił Kostryń w pierwszej chwili. Zuza bowiem, jakby tylko nieznacznie drgnęła na łóżku. A potem patrząc na ojca z roztargnieniem: — W magistracie? Co w magistracie?? Jaka dziewczyna?
Pani Stanisława podniosła się z taburetu dając mężowi porozumiewawczy znak ręką. Któż odgadnie z pompatycznego ruchu ręki pani Stanisławy, czy to zachęta, zaprzeczenie, czy potwierdzenie? Kostryń sam wiedział chyba, co robił!
— Ta dziewczyna — rzekł — która...
To także! Poddać, poddać! Zuza będzie mogła argumentować, że działała w obronie własnego życia!
— Ta dziewczyna, zresztą zapewne pijana, która rzuciła się na ciebie w magistracie, no, a ty chcąc się obronić... Jeżeli nie miałaś pozwolenia na broń, będziemy mieli kłopot, to inna rzecz. Otóż ustalili już nazwisko.
— Jak to ustalili?...
— No, moje dziecko, ustalili, bo jej już nie ma.
Pani Kostryniowa stanąwszy za łóżkiem dawała wciąż mężowi znaki. Ale jakie?! Jakieś niezrozumiałe, podniosłe znaki medalionu.
A Zuza: — Jak to nie ma?!
— No nic. No, nie ma — musiał się przecież podzielić tym ciężarem, uprzedzić wszystkich innych, porozumieć z rodziną. — No, nie ma, bo umarła. Ustalili nazwisko, znana szelma, latawiec. Jakaś Duś. — Kostryń chciał dodać imię, lecz umilkł.
Zuzanna wzniosła ręce, całą sobą usiłowała posunąć się na łóżku ku poduszkom, lecz jeszcze niżej opadła. Spojrzała na rodziców, ale już jakby przestała ich widzieć. Jej twarz, i tak już drobna, zmierzchła. Blade, nieznaczne rysy, a wśród nich słowa płynące z jękiem: — Och! To już będzie na całe życie!
Pani Stanisława chwyciła się za głowę. Kostryń upadł na kolana obok łóżka. Szczękał zębami, tulił twarz do atłasu kołdry i powtarzał, czego nie mówił nigdy od czasu pobojów w nadkaspijskiej kopalni: — Przecież to wszystko dla ciebie, dziecko, tylko dla ciebie, kochane nasze dziecko.
Zuza upadła na poduszki. Po długiej dopiero chwili zwróciła się ku rodzicom, straszna, zmarszczona, z wyszczerzonymi zębami. Drobne, równe, błyszczące, jakby zaraz gryźć miały.
— Jestem sama — krzyknęła nieludzkim głosem — na całym świecie sama!!!
Kostryniowie wybiegli z pokoju córki wystraszeni. Zderzyli się ze sobą w przedpokoju, uciekali dalej przez pokój stołowy, pani Stanisława pierwsza, za nią Kostryń zatykając sobie uszy dłońmi. Po drodze mało się nie wywróciła wadząc stopą o dywan.
Pani Stanisława zatrzasła drzwi do salonu. Otwarłszy je znalazł się Kostryń na środku bawialni, ale Stanisławy tam nie było. Była, była w swym ulubionym miejscu przed kominkiem, za parawanem z pierścionków od cygar. Kostryń dostrzegł żonę przez szpary pomiędzy dwoma plastronami parawanu.
Okrążywszy etażerkę i jakieś pufy, stanął przed kominkiem. Spojrzeli na siebie jak obcy ludzie. Trudno by w tej chwili powiedzieć, że pani Stanisława patrzyła na męża. Oglądała go, jak kogoś nieznanego, jak jakąś rzecz.
Dyrektor bryznął czerwonymi łezkami: — Co to ma znaczyć?! Co? Co?!
— Zuza zabiła?... — Pani Stanisława zakryła twarz dłońmi.
Odetchnął z wielkim trudem: — Nic nie zabiła, nikogo nie zabiła. —
Stanisława zawezwała męża bliżej ku sobie, małym, żałośnie poufnym ruchem ręki. Ruch ten był tak prosty, szczery, iż dyrektor przybliżał się na palcach.
— Co robić? Co robić, co robić, mężu — użyła tego uroczystego słowa — to przecież nasza córka.
Nie mogąc znieść tego spłoszonego szeptu, warknął Kostryń: — Chyba nie ulega żadnej wątpliwości, że nasza!
— Co robić, nie można dopuścić, żeby ją sądzili, żeby ją wlekli po więzieniach, nie można w ogóle dopuścić, żeby takie rzeczy o niej mówili!
Wówczas Kostryń, bo nie mógł już wytrzymać tego sam na sam, pragnął też innej jeszcze podpory, rzekł nagle: — Poślij po Knote! Niech tu będzie ktoś obcy — dodał pośpiesznie — bo inaczej zwariuję.
— A cóż Knote?! — Pani Stanisława załamała ręce. — W końcu masz rację, niech przyjdzie, niech tu będzie z tobą, ze mną. — Po czym dodając: — Naszego domu i tak już nie ma — usiadła i ze łzami w oczach napisała krótkie, serdeczne wezwanie do Knote.
„Naszego domu i tak już nie ma“. Idiotyzm. Kostryń nie cierpiał takich „proroctw“. Nie ma domu! W oczekiwaniu masażystki, przemierzył całe mieszkanie wzdłuż i wszerz, cierpliwymi krokami, ileż razy. Nie ma tego domu, pełnego mebli, pamiątek, zaasekurowanego wysoko od ognia, od kradzieży, tego domu ma nie być?!
Pani Stanisława dała znać przez siostrę miłosierdzia córce, że niebawem przyjdzie pani Knote. Potem czuwała w salonie. Potem telefonowała raz jeszcze do chirurga. Potem do pewnej znajomej, która złamała dwa lata temu nogę na nartach także pono w kolanie. Kostryń chodził po mieszkaniu, słuchał telefonów, czekał na Knote, na próżno. Nie przychodziła, posłaniec nie mógł jej odnaleźć.
— Idź spać — radził dyrektor żonie, około godziny drugiej w nocy.
Wolała drzemać w fotelu za parawanem, w salonie.
Siostra miłosierdzia, wysoka, chuda gidia, przy szła oznajmić, że panienka zasnęła, przedtem jednak pytała parę razy o panią Knote. I że jak pani Knote przyjdzie, żeby zaraz przyszła do panienki.
Wiedział Kostryń, że Stanisława zacznie dłuższą rozmowę z tą siostrą. I zaczęła, zaczęła. Zdaje się jej, że czuwa, że niby męczy się, a znowu nic nie robi — pomyślał Kostryń. Tak go to wściekło, że doskonale zasnął u siebie w gabinecie.
A może taki wyborny sen wróżył jak najgorzej? Dyrektor czytał w Gazecie Policyjnej nie raz przecież opisy zachowania się więźniów skazanych na rozstrzelanie. W przedśmiertną noc śpią zazwyczaj wybornie.
Koło ósmej rano zbudzono dyrektora wiadomością, że przyszła pani masażystka.
— Kawa w salonie i podajcie ciasto, jeżeli macie świeżo upieczone — powiedział Kostryń nie patrząc na służącego. Knote przepadała za świeżym ciastem. Dyrektor wierzył, że masażystka jak nikt inny poradzi w sprawie śmierci Eleonory Duś. Mało to miała do roboty ciągle z tymi dziewuchami, przestrzykami, mało to przepuszczała tego przez ręce. Ma przecież i drogi wydeptane, i chwyty wyrobione, ma praktykę w tej branży.
Wszedł do salonu ze słowami: — Ta historia wczoraj w magistracie! Poturbowali parę kobiet, potrącił1 dwoje, czy troje dzieci, fakty przykre. Ale, powiedzmy sobie: takie jest właśnie życie Osady Górniczej. — Urwał spojrzawszy na masażystkę.
Nie powstała na przywitanie dyrektora, uniosła ( się zaledwie na krzesełku. Pani Stanisława w wiśniowym rannym „sorti“ łóżkowym częstowała uprzejmie kawą, bułeczkami, ciastem, miodem. Nie. Nic z tego. Knote wypiła pół filiżanki czarnej kawy, ale jeść? Za nic w świecie! Kostryń zwrócił uwagę na ciasto.
Też nie. Za nic w świecie.
Dyrektor a także pani Stanisława osądzili, że prawdopodobnie Knote nie chce jeść z wrażenia. Tak ją wzburzył, czyż nie była najserdeczniejszą ich przyjaciółką od tylu lat, cały wypadek. Oczekuje od nich obojga jakichś nowych szczegółów.
Jedząc tedy śniadanie, zresztą bez żadnego apetytu, opowiadali, jak się to tu odbyło w domu. Czego się spodziewają po Knote. Zwłaszcza, że Zuza sama o nią się dopomina. Oczywiście, nie będą wytrawnej przyjaciółki ani narażali, ani wciągali w te rzeczy. Stało się, co się stało, nie o to chodzi. To znaczy chodzi i o to, ale z innej strony. Kostryń znowu umilkł, spojrzawszy na Knote.
Nie mógł zrozumieć, co się z nią dzieje? Mieli przecież ustaloną pomiędzy sobą od dawna własną wymianę z obopólnego porozumienia: drobne zmrużenie powieki, jakiś gest, czy przelotne dotknięcie. Kostryń wprowadzał teraz w ruch tę wymianę, lecz Knote zdawała się nie spostrzegać znaków od dawna ustalonych. Siedziała sztywno, słuchała uprzejmie, jak urzędniczka.
Jak sądowa urzędniczka. Jak urzędniczka z urzędu śledczego!
Odpowiadała półsłówkami, patrzyła na nich surowo, a myślała... Czy warto było jeszcze myśleć o takich ludziach? Myślała o nich, jakby powinien myśleć mieszkaniec Sodomy i Gomory, któremu udało się uciec z zatrutego miasta do kolonii sprawiedliwych. Bo to byli mieszkańcy Sodomy, a pani Knote całą noc spędziła już na kolonii sprawiedliwego, zmieniając księdzu Kani kompresy.
Czuwała tam nad swoim obowiązkiem. Ten obowiązek był jej szczęściem. Obowiązek czuwania nad zdrowiem i spokojem anioła. Tak myślała o księdzu Kani. Tyle tylko pozwalała sobie względem niego: anioł. Od tego słowa nie schodziły z jej policzków rumieńce a z piersi nie ustępowała błoga lekkość oddechu. Dziwna szczęśliwa lekkość, o której wspominają zawsze ludzie opowiadając o górskich wycieczkach.
Knote jęła słuchać uważniej dopiero wtedy, gdy Stanisława wyznała, co się wczoraj wydarzyło z Zuzą: że oni, rodzice, nie mają do córki dostępu. Boją się tam iść po prostu. Taka rzecz!
Knote wstała nie czekając końca przemowy. Zaraz spróbuje porozumieć się. Spojrzała na Kostryniów surowo. Pani Stanisława pragnęła dowiedzieć się, jakiego Knote użyje sposobu?
Masażystka odrzekła twardo: — Nie wiem jakiego, ale czuję, że należy się rozmówić. — Czuła, że to sam los zsyła jej tę okazję. Że wróci od córki z jakimiś nowymi nieszczęściami dla rodziców. Za tyle Sodomy i Gomory nie pożałuje im na pewno!
— Jesteś nareszcie — westchnęła Zuza. — Zamykaj dobrze drzwi.
Knote zamknęła drzwi, podniosła storę i usiadła obok łóżka, wpatrzona we frędzle pistajcowej kanapki.
— Więc to jest tak, to wszystko?...
— Naturalnie, że tak — odpowiedziała Knote po dłuższej chwili.
Zuza uśmiechnęła się, jakby dziękując za to oschłe potwierdzenie. Knote uważała pilnie, jak Kostryniówna zbiera się w sobie, jak przelatuje przez jej twarz niepokój, zamęt i coś takiego, między płaczem a gniewem, ani w jedną ani w drugą stronę, tylko się tak męczy i męczy, i przerabia na miejscu. Nagle z tego wielkiego zamieszania słyszy Knote następujące słowa:
— Żebyśmy sobie porozmawiały po prostu, jak dwie kobiety. Wszystko przecież wiedziałam. Czy kiedykolwiek, gdy chodziło o ciebie i mego ojca, zrobiłam ci przykrość? Przykrość albo świństwo? Chyba nie. Więc teraz chciałabym, żebyś ty mi pomogła. — Zuza wsparła się na łokciach. — Co się dzieje z Tadeuszem Mieniewskim?!
Knote wzruszyła ramionami: — Aresztowany jest i pewno obili go tam mocno. U nas, w Osadzie, jak nie wiedzą co, komu, kto, to nie żartują.
— Tak jest, tak jest — podchwyciła Zuzanna, jakby ucieszona, że nie żartują. Przetarłszy dłonią czoło powierzyła masażystce dwie sprawy. Pierwsze, to żeby ojciec nic nie kręcił. Bo przecież będzie śledztwo, sprawa. — Musisz powiedzieć mojemu ojcu, ty to możesz, nikt inny, żeby mnie nie ratował kosztem Mieniewskiego. Musisz mu to powiedzieć tak, aby rzeczywiście zrozumiał. To jedno. A teraz drugie.
Zuzanna opuściła ręce na kołdrę i jakby z nieopisanym wysiłkiem zgarniać jęła z atłasu tę drugą sprawę. — Postaraj się, to jest to drugie, postaraj się uzyskać widzenie, dotrzeć do pana Mieniewskiego. Pisać nie trzeba, bo to jest zaraz jakiś dowód. Ale zobaczyć się. Żebyś mu mogła powiedzieć ode mnie, zapamiętaj jak mówię, zależy mi na każdym słowie: że szczęśliwa jestem, że strzelał do mnie, i że żałuję, że mnie nie zabił.
Knote wstała: — Nie jestem, panno Zuzanno — rzekła stanowczo — już więcej tą kobietą, co dawniej. Nie chcę znać więcej pani ojca, skoro pani uważa, że go znałam, tak, jak to pani uważa... Wpływu na niego żadnego już nie szukam. — Pochyliła się nad poduszkami i wpatrzona w zdumione oczy Kostryniównej: — A za tamtego, dyrektora, Francuza, pomodliłaś się aby?! Za tamtego zgorzelca? Za trupa?!!
Tak, tak, tak! Na Gomorę jest kara nawet w Osadzie Górniczej. Jest kara, jest! Nie oglądając się za siebie masażystka wyszła stąd prosto do salonu. Czekali tam na nią oboje małżonkowie. Podbiegli, jak do lekarza, który wraca od łoża ciężko chorej, by ogłosić diagnozę.
Knote nic nie ogłosiła. Spojrzała miłosiernie na panią Stanisławę i rzekła wymijająco: — Panna Zuzanna zwierzyła mi swą sprawę, ale zobowiązała mnie, że mogę tę sprawę powiedzieć tylko panu dyrektorowi.
Nic dziwnego, że Stanisława usłyszawszy te słowa rzuciła się naprzód wołając: — Chyba ja, jako matka!
Nic w tym nie ma dziwnego, jak nic dziwnego nie było, że Knote w tymże samym salonie marzyła ongiś zostać duchową siostrą żony męża, czyli Kostrynia. Ale czasy zmieniają się z nieubłaganą siłą. To, jedno chyba może się tu wydawać dziwnym.
— Zobowiązałam się do takiego załatwienia sprawy — potwierdziła Knote na widok wydzierającej się ku mężowi pani Stanisławy.
Dyrektor Kostryń rozciął nareszcie wszystko od razu. Rzekł do Knote popatrzywszy karcąco na żonę: — Proszę panią ze mną do gabinetu.
Człowiekowi, który z Sodomy i Gomory wydostał się do kolonii sprawiedliwych, nie może już zależeć na żadnym zdawkowym triumfie. Gdyby zależało jednak, pani Knote mogłaby chwalić się tryumfem, jaki odnosiła. Oto ona, ona, biedna masażystka, niedoszła siostra żony męża przechodziła teraz obok właściwej żony jak obok istoty drugorzędnej, nie należącej do najważniejszych spraw własnej rodziny.
W gabinecie obskoczył ją dyrektor.
— Moja Knociu! — I skakał, i podtykał eukaliptusowe swoje cukiereczki.
Knote milczała groźnie, wsparta o biurko.
Uśmiechał się spłoszony, smutny, chwytał złote guziczki na bluzce masażystki i wciąż nastawał na ów sekret Zuzanny — gdyż to jest pewno sekret — wasze babskie sekrety — Knote nie powinna mieć sekretów przed swoim dyrektorem.
Jął głaskać ją, jak dawniej, po policzkach, dobrotliwie, ze śmiechem pokornym; nigdy jeszcze nie śmiał się do niej tak cicho i potulnie.
— Uderz mnie w twarz — rzekła nagle.
Spłoszony cofnął ręce.
— Uderz mnie, dyrektorze, uderz tę biedną Knote.
Uderzył lekko, stropiony, zawstydzony.
— Biłeś, gdy ci mówiłam prawdę, bij jeszcze, dyrektorze, sama proszę. Wszystkich tu biją u nas. Bij, Feliksie — śmiała się załzawionym spojrzeniem.
Uderzył mocniej.
— Feliksie bij, ach mocno, po twojemu!
Uderzał coraz mocniej, końcami palców.
— Za te razy i uderzenia, Knote najszczerzej wdzięczna, mówi ci smutną prawdę. Feliksie, opamiętaj się, może to jeszcze czas! Cóż ci z sekretów córki, masz pełen dom sekretów!... Nawet nie wiesz, że w swoim własnym domu masz dwie wdowy po dyrektorze Coeurze! Twoja żona i córka... Twoja córka także się boi, czy nie zaszła w ciążę!...
Knote padła na kolana: — Słuchaj nas, których biją, których poniewierają!!
Kostryń zwalił się na nią, dusił, dławił, potem podniósł, chwiejącą się z bezmiernym trudem postawił na podłodze.
— To nieprawda, cofnij, coś powiedziała, to nieprawda!
Stała bez ruchu, wpatrzona, jakby przez ściany tego domu na przestrzał w jakoweś święte litery obowiązku.
Kostryń uciekł za firankę.
Odczekać, ach, odczekać! Słyszał jak Knote wyszła.
Skulił się, klęknął, tarł głową o podłogę, bił w posadzkę pięściami. W ruchu tym szklanny, pięknie wyrobiony papierosik wypadł dyrektorowi z kamizelki i roztłukł się. Za szcząteczkami tego papierosika wypełzł Kostryń z kąta pokoju. Posuwał się niezdarnie na czworakach, macał przed sobą po posadzce, ślepy od łez, zbrzęknięty, siny.
A właściwie po cóż szukać tych szkiełek? Kostryń trwając wciąż jeszcze na czworakach zamyślił się. Po cóż szukać? Ktoś to rozdepcze w końcu. Ale skaleczy się! Kto? Zuza nie. A wszyscy inni? Kto? Stanisława? Ktoś ze służby? Niech się kaleczą. Nie ma już tego domu!
Nie ma już tego domu! Oto co w suchym trzasku kolan przypomniało się dyrektorowi, gdy się podnosił z klęczek. Nie ma już tego domu. Tyle pracy, tyle zabiegów! Każdy sprzęt, każda rzecz, każdy sufit, każde miejsce posadzki. Nie myślał o żonie, ani o nikim innym, ani o niczym innym, prócz domu.
Nie ma już tego domu? Kostryń obszedł dookoła cichymi krokami swój gabinet. Dotykał sprzętów po drodze. Ot, tak sobie. Są, trwają spokojnie i poważnie, jak zawsze. Otworzył główną szufladę biurka. Tak sobie, niczego specjalnie nie miał zamiaru szukać. Wszystko na swoim miejscu: pudełeczko po pudrze dziecinnym, pełne dolarowych papierków, polisa, dyplomy, świadectwa, metryki.
To, co jest, może być tylko wtedy naprawdę, gdy zostanie stwierdzone, podpisane jak w tych dowodach i aktach. Dom jest. Dyrektor odsapnął z ulgą, zamknął starannie szuflady i poszedł do córki. Użył niemałego wysiłku, by mijając salon nie popatrzeć na żonę. Dostrzegł kątem źrenicy, że w tym samym „sorti“ wiśniowym Stanisława czeka przed kominem w pobliżu parawanu z pierścionków od cygar. Czeka na sekret, tajemnicę zwierzoną przez Knote. Niech czeka.
Stanąwszy w drzwiach pokoju córki, rzekł Kostryń: — Choruj sobie spokojnie, moje dziecko, wszystko będzie dobrze. — Tyle tylko. A jednak już za drzwiami buduaru poczuł się zupełnie złamanym. Wszystko razem nad ludzkie siły.
Gdy usiadł naprzeciw żony przy kominku, zapomniał, że Stanisława czeka na wiadomość, sekret, tajemnicę. Wydało się Kostryniowi tu właśnie teraz, w biały dzień, przed południem, że nie jest sobą, ale Coeurem. Rzeczywisty Coeur nie żyje, wiadomo, ale to nic. On, Feliks Kostryń, jest zamiast Coeura i siedzi w mieszkaniu Kostrynia i rozmyśla o przebiegu wypadków.
Kostryń usłyszał w sobie śmiech Coeura: jak Coeur wyśmiewa się z Kostrynia. Doznanie graniczyło z tak wnikliwą, potworną przyjemnością, że Kostryń przestraszył się samego siebie. Trzeba coś zrobić, zarządzić, działać, realnie być!
— Daj mi papierosa — rzekł do żony.
— Wiesz, że ci palić nie wolno.
Uśmiechnął się: — Ale zbiłem tamtego szklanego. Muszę zapalić.
Wstała, by przynieść papierosy. Oglądał ją, gdy szła, lecz znów nie własnym, ale cudzym, spojrzeniem: zamiast Coeura. Oczywiście! Komuś obcemu mogła się podobać, ależ tak! Struchlał: z oceną żony zmieszały się myśli o córce. Tego już Kostryń nie mógł wytrzymać. Paląc papierosa rzekł do Stanisławy:
— Chcesz się dowiedzieć, o czym „mówiłem z Knote? Później ci powiem, bo muszę to przetrawić. Odniosłem jednak wrażenie, że Knote dostała lekkiego pomieszania zmysłów.
Knote mogła była ostatecznie dostać przelotnego fioła?... Należy — ustalił Kostryń w samym sobie — zaskoczyć żonę, dowiedzieć się wszystkiego nagle, wyrwać to niepodzianie.
— Ma swoich przejść nie mało — rzekła pani Stanisława. Po dłuższej pauzie: — Więc o czym mówiliście? Dość mam waszych tajemnic. Jako matka mam chyba prawo...
Jako kto? Nie przypuszczał nigdy Kostryń, że tu właśnie w swoim własnym domu, jego własna żona, matka jego własnej córki użyciem zwyczajnego słowa „matka“ sprawi, że to będzie nie do zniesienia. Że... wstał, wymówił się telefonami, zasiadł na dłużej u siebie w gabinecie. Przewracał papiery, zjadł z żoną obiad, obficiej niż zazwyczaj bryzgając łezkami, wrócił do swego pokoju i tu już nic nie robił.
Czekał. Wiedział, że żona musi przyjść, nie wytrzyma przecież. Od Zuzy nie dowie się niczego. Przyjdzie tu sama, musi przyjść, dowiedzieć się o swoją córkę, o swoje dziecko. A wtedy on... Nie wiedział jak, ale ufał sobie, że ją zadręczy.
Ziewał i liczył kwadranse. Potem podzielił już sobie czekanie na pięciominutowe okresy... Potem liczył poszczególne minuty. Aż nareszcie usłyszał kroki żonine w korytarzu. Ledwie zdążył wyrwać kontakt telefoniczny ze ściany, by nie przerwano im rozmowy. Wraz z naciśniętą przez panią Stanisławę klamką puścił pełne światło w pokoju.
Pani Stanisława, gniewna, wzburzona, niespokojna, mówiła z ferworem, ale Kostryń nie słyszał słów a tylko huk krwi własnej w uszach. Odwrócił się ku oknu. Żona zabiegła mu drogę od tej strony. Zobaczył Stanisławę oko w oko. Bardzo piękną: medalion. Wypowiedział to słowo głośno.
— Medalion.
— Czy oszalałeś?!
— Nie, nie. Mówię wyraźnie: medalion.
— Jak śmiesz ukrywać przede mną —
Uspokoiło dyrektora słowo „ukrywać“. Jakby czekał na nie od wieków. Usiadł za biurkiem, po prostu rozgościł się przed zieloną bibułą tego biurka i odetchnął. Gdy Stanisława skończyła przemowę, rzekł: — Chciałbym tylko wiedzieć, czy równocześnie wiedziałaś i pamiętałaś o Zuzie?
Stanisława nie zrozumiała pytania.
Powtórzył: — Chciałbym tylko wiedzieć, czy równocześnie wiedziałeś i pamiętałaś o Zuzie?! Chciałbym tylko wiedzieć — ryknął nagle Kostryń dzikim gardłowym głosem — czy łajdacząc się z Coeurem pamiętałaś i wiedziałaś o Zuzie!?
Pani Stanisława zachwiała się a potem nagle kołacząc wysokimi obcasami (do śmierci chyba będzie pamiętał ten odgłos) przebiegła mimo biurka i w rozwiewie wiśniowego sorti dopadła okna. Z niepojętą łatwością stanąwszy na parapecie jęła otwierać, rozbiła głową pierwszą długą szybę.
W dźwięku łamiącego się szkła Kostryń poskoczył, ściągnął żonę za wiśniowe poły. Upadła na śliski parkiet. Krew cienką strugą spływała jej ze skroni wzdłuż policzka, poniżej brody, przez szyję.
— Trzeba opatrzeć — szeptał Kostryń — trzeba opatrzeć, a potem będziemy rozmawiali, a potem będziemy rozmawiali, a potem będziemy rozmawiali. — Szepcząc przyłożył do skroni Stanisławy własną chustką i lekkim ruchem tamponował skaleczone miejsce. Drugą zaś ręką jął bić żonę w obojczyk mocno, prędko, coraz mocniej i prędzej, jakby rąbał kantem dłoni, w miarę uderzeń tryskając z nieruchomych źrenic czerwonymi łezkami.
Zadzwoniono u wejścia.
Kostryń wyskoczył z kancelarii.
Służący już otwierał. Kłaniał się nisko.
— Pan poseł!
— Dobry wieczór, panie dyrektorze.
— Wielki to dla nas zaszczyt!
— Niechże pan nie przeszkadza, dyrektorze. — Mieniewski dawał się służącemu rozbierać z futra, z śniegowców, z szala, jak człowiek, któremu zawsze pomagają przy podobnych zachodach, tu też pomagać muszą.
— Na prawo, czy na lewo? — spytał leader wskazując przeciwległe drzwi korytarza.
Służący kręcił się w salonie, Kostryń otworzył drzwi do gabinetu.
— To huta? — spytał Mieniewski nasłuchując uważnie ciężkich odgłosów żelalstwa.
— To huta nasza, „Katarzyna“ — podchwycił Kostryń.
— Bardzo pięknie wygląda stąd — westchnął pan Mieniewski i usiadł swobodnie na kanapie.
— Ostatnie wypadki w Osadzie Górniczej dają istotnie bardzo wiele do myślenia — rzekł poseł Mieniewski.
Porozumienie osobiste konieczne inaczej Tadeusz zgubiony — ratować — czekam przyjazdu — Kostryń.
Depeszę Kostrynia trzymał leader w bocznej kieszeni spodni. Wymięła się, zmacerowała na bibułkę. Siedząc teraz z nogą na nogę założoną dotykał ręką tego świstka.
— Cały kraj — mówił poseł — wstrząśnięty jest sprawą waszej katastrofy. Co za szalony pomysł!
Kostryń skurczył się na dźwięk tego słowa. Jak gdyby rzecz podobną można było wymyśleć?! Zatrzepotał rękami i pisnął: — Bóg daje i Bóg bierze. Prawda?
— Jeżeli się wierzy w Boga — podchwycił uprzejmie poseł.
— A co robić, co robić? — Kostryń wlepił zdumione spojrzenie w leadera. Czemuż nie pyta o syna?! Stalowe nerwy... Czy komediant?!... Znali się od młodości. Zawsze był komediantem. Wszystko sztuczne, wydmuchane, na pokaz. Lis! Dyrektor zbliżył się na palcach do leadera.
Dlaczegóż pochodził do dawnego kolegi na palcach, niczym do Coeura? Dlatego, że wielka maszyna parlamentarna tak samo przestraszyć może zwykłego człowieka jak wielka maszyna przemysłowa. Nigdy nie wiadomo, czego, ile i jak zemleć potrafi. Chodziło Kostryniowi o wrażenie w stolicy. Co mówią? Jak tam komentują katastrofę?
Leader trzymał przecież rękę na wszystkich pulsach. Już wie, już na pewno mógłby powiedzieć, czy będą z katastrofy erazmowskiej robili w stolicy aferę polityczną? Czy partie mają w tym swoje interesy, czy uderzą w obcy kapitał zasadniczo, czy też ograniczą się skromnie do „najmitów“ obcego kapitału, „ sprzedawczyków“ vide Kostrynie i consortes.
— Czy da pan wiarę?. — uśmiechnął się Mieniewski. — Stolica, jak stolica. — I dalejże rozpowiadać o Warszawie. Tylko leader mógł był tak znacząco i ciekawie mówić o niczym. Słuchało się tego, pomimo zmartwień, przejść, katastrof, jak pięknego śpiewu. Wiedzą na co od lat dziesiątków opłacają składki, pomyślał Kostryń o zorganizowanych wyznawcach Mieniewskiego.
— Jaśnie pani prosi na herbatę i — oznajmił w drzwiach służący.
— Pan poseł z pewnością zmarzł? — zatroskał się Kostryń.
— Ależ nic podobnego. W wagonach palą doskonale. Po cóż herbata, mieliśmy przecież wagon restauracyjny.
W wagonie restauracyjnym zrobiło się panu posłowi niedobrze! Po deserze ogarnął tam leadera niesamowity lęk, że Tadeusz ucierpiał przy erazmowskim wypadku. Jeżeli jednak Kostryń prowadzi spokojnie rozmowę — nie, to nie jest nieszczęśliwy wypadek. Wypadek tego rodzaju ogłosiłyby natychmiast gazety...
— Nie pogardzi pan jednak skromną herbatką, panie pośle? Przeszli do salonu. Na głównej ścianie głowa samy. Pięknie utrzymaną, — Ha? A cóż to znów takiego, panie dyrektorze? Parawan z pierścionków od cygar? Ciekawy wyrób, bardzo ciekawy.
Kostryń nie mógł oderwać gościa od tego niezwykłego parawanu.
— Dobre marki, ależ doskonałe marki palił pan, panie dyrektorze! Tak, świetny pomysł, jakże by tu powiedzieć? — Mieniewski szukał określenia — rodzaj pamiętnika w dziedzinie uciech, płynących z nikotyny. Pamiętnik przyjemności.
Weszła pani Stanisława, za nią służący z herbatą.
Kostryń patrzył na żonę, ze zdziwieniem. Spostrzegł powyżej czoła wśród skrętów fryzury wąskie pasmo zmoczonych włosów. No tak, po tej szybie w gabinecie. Tak, tak, małżonka chciała wyskoczyć oknem.
Rozmawiała teraz z Mieniewskim o trudach drogi.
Kostryń podawał cukiernicę. Mało jej z rąk nie upuścił: przypomniała mu się w tej chwili rzecz błaha zapewne w porównaniu z innymi a jednak osobliwie wstydliwa: czy Coeur „będąc“ ze Stanisławą spostrzegł i zauważył ową niebieską żyłkę, występującą na nodze spod kolana, do połowy uda?
Kostryń pochylił się, rzekomo by podnieść łyżeczkę. Zdało mu się przez chwilę, że nie potrafi wyprostować grzbietu. Usiadł jednak na koniec, przełamał w palcach kilka herbatników.
Poseł Mieniewski wciąż jeszcze rozmawiał z Stanisławą o trudach podróży. Tak, bardzo wygodne połączenie z Warszawą. Jeszcze rok temu ta sama droga trwała nie sześć, lecz siedem godzin z minutami.
— Czyż siedem godzin z minutami? — Kostryń powiedział i zamilkł.
Nie, Knote nie kłamała. Knote ma może obłęd religijny, lecz nie kłamała, niestety! Kostryń przebiegał myślą wszystkie rodziny dyrektorskie, ich stosunki, koneksje: jedyne wyjście i jedyna pociecha chyba, że wszędzie dzieje się to samo. Jeden dom publiczny! Robotnicy pod płotem, panie dyrektorówe w bibliotekach Staszica....
— W epoce pary, elektryczności panuje demokratyzm. — Dyrektor Kostryń wypowiedziawszy to zdanie uśmiechnął się. — Demokratyzm, sprowadzający się do jak największego skracania drogi we wszystkim. Skracania drogi, o!
Pan poseł Mieniewski odłożył łyżeczkę na brzeg spodeczka i spytał: — No, a śmierć tego dyrektora na „Erazmie“, jakże się nazywał ten wasz Francuz, Coeur, zdaje się? Jakież tu sprawiła wrażenie?
— Olbrzymie — zaśmiał się cichutko Kostryń. Ja, moja żona. —
— Tak, panie pośle. — — Stanisława osunęła się na oparcie kanapy.
— W ostatnich dniach nie możemy się tu w Osadzie Górniczej uskarżać na brak wrażeń. — Kostryń wypowiedział to znacząco w stronę pana Mieniewskiego.
Leader jednak trzymał się równo, nie pytał o nic.
Zapadło znów milczenie. Kostryń powstał pierwszy. Przeszli do kancelarii. Tu dopiero utracił pan Mieniewski swą linię. Szli razem, we dwóch, ku kanapie. Potężna dłoń leadera spoczęła na ramieniu Kostrynia.
— Cóż to wszystko znaczy? — zawołał pan Mieniewski.
Kostryń uskoczył na środek gabinetu i bryznąwszy łezkami szepnął: — Musimy ratować nasze dzieci.
— Ratować?!
— Pański syn żyje. Żyć, żyje. Lecz może umrzeć, moralnie! Wszystko zależy od pana, panie pośle.
Otucha napełniła leadera. Rozsiadł się na kanapie, podwinął nogi pod siebie i zapalił papierosa. Palił mocno, wielkimi kłębami dymu wciąganymi głęboko do płuc. Wraz z dymem przenikały posła szybkie postanowienia: — załatwić tu dziś wszystko, wracać nocnym pociągiem, oczywiście, telegrafować do Anny, Tadeusza zabierać stąd natychmiast.
Ściągnął do siebie Kostrynia na kanapę, poklepał po ramieniu i kazał „całą rzecz“ dokładnie opowiedzieć.
Dyrektor przede wszystkim wydobył z portfelu ów karteluszek, kwit, „kwicik“, na sto dolarów. Sto dolarów na pewne wynalazki. Osobiście, nie zależało Kostryniowi na tych wynalazkach, pragnął jedynie wspomóc syna swego dawnego kolegi. Rozumiecie mnie chyba?! Przeszedł na dawne koleżeńskie „wy“.
— Wspólna młodość, wspólne studia i praca, i nawet wspólne awantury młodości!
Kwitek na sto dolarów. Mało tego! Fatalne towarzystwo: Tadeusz jawnie z komunistami przeciw ojcu: czy to jednak nie za wiele? Tak dalece z komunistami, że dziewczynę tam miał, co do której wystarczy spytać kogo bądź z „Erazma“, by wiedzieć, co za jedna. Po prostu dziewczyna uliczna.
Kwitek na sto dolarów, akcja z komunistami, wynalazki, dziewczyna uliczna, ta niby jakaś przyjaciółka waszego Tadeusza — co mu nie przeszkadzało kręcić się koło mojej córki, Zuzy.
— Gdzie jest mój syn? — Leader powstał.
— Wasz syn, panie pośle, znajduje się w więzieniu. — Kostryń wydobył z kieszeni użyczony mu na parę godzin przez Kapuścika fałszywy paszport Tadeusza.
Stanisław Mieniuk...
Leader czytał, obracał stronice dokumentu, ważył w palcach cieniutki kwit na sto dolarów, a równocześnie słuchał zawiłej historii Kostrynia, pełen gorzkiego żalu.
Wedle dyrektora chodziło teraz o głupstwo. O ustanowienie kolejności wystrzałów. Trzeba, by Tadeusz zgodził się na śledztwie, że to on pierwszy wystrzelił w magistracie; w szlachetnym oburzeniu, widząc, iż panie komitetowe wydzierają robotnicom buciki. Może istotnie jeden z policjantów stojących najbliżej uderzył tę Dusiównę?
— Dusiówna już nie żyje. To wiecie, pośle, z gazet. Wtedy zaś córka moja, obskoczona w obronie własnego życia, cóż tu się dziwić? I W takiej chwili, a jeszcze po tylu przejściach... Syn pański przestrzelił mojej córce kolano.
Kostryń upadł na piersi Mieniewskiego.
— Wasz syn Tadeusz przestrzelił mojej małej kolano! Nie mamy drugiego dziecka, mój drogi, mój kochany!
Kostryń puścił Mieniewskiego, stoczył się na podłogę i klęcząc przed kanapą, z czołem wspartym o ciemny welwet pokrycia, płakał gorzkimi łzami nie zwracając uwagi na swego gościa.
Leaderowi żal się zrobiło: dawny kolega z politechniki, Felek Kostryń, głupawy Felek, dziś starzec, trzęsący się wśród łkań.
— Słuchajcie — leader pochylił się pragnąc podnieść dyrektora z podłogi. W tym właśnie ruchu załamał się nagle pan Mieniewski. Owładnęło nim nieoczekiwane wzruszenie.
Kostryń uniósł twarz z oparcia i mlamlał ku pochylonemu nad sobą posłowi: — Gdy twój chłopak przyzna się, że pierwszy strzelił, rzecz sama przez się od razu upadnie. Patrzysz na mnie surowo, może nawet ze wstrętem? Patrzysz na mnie z żałością, a jakże sam wyglądasz? Gdzież ten dawny Mieniewski? Wyglądasz tak samo jak ja. Nie śmiałeś popatrzeć mi w oczy, póki nie dowiedziałeś się, czy żyje ten twój chłopak. Mój drogi: obaj już jesteśmy starzy. Nic już więcej nie mamy do zrobienia. Myślisz teraz, patrząc na mnie — sługa kapitału! Mogę ci więcej powiedzieć: człowiek nieszczęśliwy. Ale to już teraz dla nas obu wszystko jedno. Jesteś tak samo stary już, jak ja.
Leader uśmiechnął się żałośnie. Przyszło mu na myśl, że od chwili, gdy otrzymał depeszę Kostrynia — zapomniał o wielkim wydarzeniu na „Erazmie“, przez cały czas w pociągu mimowolnie nawet nie pomyślał o ofiarach wybuchu, pośród których znajdowało się tylu znajomych. Martyzel, Duś, Marzec, Dudało, Sikora, Zbrożek, Niestój.
— Bądź sobie zacny, wielki, mnie już o nic nie chodzi. Tylko o dzieci. Obaj przecież mamy dzieci! Nie widzę już nic więcej! — Zapłakał nagle. — Nasze porachunki, pamiętasz?! Pieśń w piersi, czy pierś w pieśni?... To już dziś wszystko jedno!
Leader wstał i rzekł: — Przestań. Rozumiem. Wszystko zobaczę. Pomówię z synem. Pomówię z tym jakimś waszym Kapuścikiem. Natomiast jak to byłeś łaskaw ująć? Twierdzisz, że czujesz się starym? — Leader popatrzył na kolegę z tryumfem: — Otóż to jest li tylko kwestią odczucia. Nie czuję się młodzikiem — zaintonował pan Mieniewski wyniośle — ale starym wcale się jeszcze nie czuję. Wybacz, mój drogi, ale nie.
Leader uchodził z domu Kostryniów, zniechęcony. Dążył przed siebie, pod ciemnymi ścianami małych, pochyłych domków, dalej, wzdłuż wysokiego muru huty „Katarzyny”, dalej, przez błoto rozkopanej ulicy, w stronę czarnych rozłogów „Erazma“, głuchych, pustych, tu i ówdzie rozwidnionych światłem łukowej lampy.
Za żeberkiem kolejowym wiatr wzmagał się. Dął tędy z ukosa, czarną smugą węglową, wysnutą z pięciu kominów huty, przez odkrywki i place, w nieprzeniknioną ciemność.
Pan Mieniewski dążył śpiesznie ku tej ciemności.
Wstydził się dziś samego siebie, choć w głębi ducha rozgrzeszał się. Czyż można było w ogóle postąpić inaczej?! Jakże zapobiec tym wszystkim kompromisom, które wcześniej czy później zasklepią się nad erazmowską katastrofą? Czyż on sam, znany w całym kraju leader i koryfeusz demokratycznej myśli, nie zawarł przed chwilą kompromisu? Wszakże pomówi jutro w cztery oczy z tym jakimś panem aspirantem, czy porucznikiem, czy jak się tam nazywa ten błazen, Kapuścik?
Rozmowa będzie godna, rozumna, całkiem spokojna. Ale sens takiej konwersacji? Odpowiedni kierunek śledztwa, i same przez się, odpadają zarzuty, o paszporcie fałszywym, o komunistach... Robotnica, nazwiskiem Duś, panna Lenora Duś, i tak nie żyje. Ci, co zginęli podczas wybuchu, już nie wskrzesną.
Poseł rozpytał się, jak iść na Zielone. Pragnął raz bodaj przerobić piechotą drogę syna.
Zielone to gniazdo komunizmu. Trzeba było nie tylko nogi rozprostować po pobycie w wagonie, ale też przejąć się nieco atmosferą syna. Pobieżny widok środowiska da więcej, niż wszystkie gadania starych niedołęgów à la Kostryń, czy takich Drążków, czy jak im tam jeszcze wszystkim.
Szedł wśród czarnego błota, wzdłuż tam, i dalej nad stawami w stronę małego lasku szumiącego żałośnie. Ze wszystkich stron mrowiły się wielkie światła hut.
Tędy chodziłeś, mój chłopcze, z tą dziewczyną. Gdzieś tam po takich chatach spiskowałeś zażarcie przeciw ojcu. Ojciec twój w twoim wieku marzył o tym i walczył o to, przeciwko czemu ty właśnie spiskowałeś.
Jakże smutne przemiany?! Pan Mieniewski oparł się o kładeczkę i wsłuchał w rytm tutejszego świata: ów świat tutejszy, czarny, dzwoniący żelastwem, poszarpany, zmącony chorą wodą, rozburzony kilofem, łatany ciągle stalą... Leader pomylił drogę, wszedł na jakieś wertepy, znów brnął przez błota.
Okazało się, że wraca do miasta drogą okrężną, obok więzienia. Poznać można było budynek ów od razu: blok gruby, ciężki, trzypiętrowy, otoczony dookoła murem, okna przesłonięte kratą obite z zewnątrz wachlarzami z blachy. Przy bramie, ponad budką wartownika, chude, jałowe światło lampki. Blask jej spieczony i jak gdyby wyprzały przenikał koleiny gościńca.
Pan Mieniewski zatrzymał się. Ach — tak ściśle, nieustępliwie objęła go ta chwila!
Tu oto stoi ojciec: całe życie upartej ciężkiej pracy, całe życie organizacji, sprawiedliwości, dobra. Jakże się stało, że w tej organizacji i pośród tylu zasług ojca dostałeś się, ty właśnie dziecko, do więzienia?!
Pan Mieniewski trzepnął laską po grudzie, niejako w poprzek myśli własnej, przejęty tkliwym uczuciem ojcostwa: wszystko, co widział teraz, po drodze, i wszystko w własnej duszy, sercu, sumieniu, zdało mu się potocznym, nieistotnym, wobec prostego faktu, iż ów człowiek, tam za kratami, to ten sam właśnie, nad którego kołyską stało się wieczorami, którego nosiło się na rękach, dla którego po ciężkim wiecu lat najburzliwszych biegało się ze śmiechem na czworakach!
Roztkliwił się i nagle zgarbił. Szedł teraz ulicą Przemysłową. Prawda, w Osadzie Górniczej nie ma wcale hotelu! Trzeba gdzieś przenocować. Może w Domu Ludowym? Wypadnie znów mieć do czynienia z Drążkiem.
Brama Domu Ludowego, mimo spóźnionej pory, była jeszcze otwarta. Okazało się w klatce schodowej, że leader pobłądził. Pomylił drzwi i ganki i już znów stąpał pośród rumowisk, mostków, sal pustych krytych dachem lub otwartych, że widać było w górze czarne niebo gwiaździste i przelot rzadkich chmur w siwym blasku księżyca.
Rzecz zaiste szczególna! Leader Mieniewski słuchał tej chwili, chłonął ją i spożywał, niby wątku budującej przypowieści: tak kiedyś, zawsze, na ostatek swych dni przyjść musi człowiek, między czarne, nie wykończone zawsze ściany budowli swego życia...
Czekał tu nasłuchując. Papierzyska jakoweś, śmieci szemrały z mroźnym wiatrem w korytarzach. Nie dać żeru atakom prasowym! Pokryć te przykre sprawy, (paszport, pieniądze od Kostrynia, komuniści), po cóż to ludzie mają wiedzieć?!
— Nie możesz się ode mnie odrywać synu, nigdy na to nie pozwolę! — zakończył leader luźny szereg myśli.
Wycofał się ostrożnie, świecąc zapałkami. Spocony, zgrzany, zadzwonił z pobłażliwym uśmiechem do drzwi lakierowanych, na których, w błysku zapałki, złociła się miedziana blaszka:
poseł na sejm
Poseł Drążek w zielonym fartuchu, jakiego używają pomocnicy handlowi w zakładach gastronomicznych przy wyszynku piwa, zbudził cały dom, „zmobilizował“ żonę, skrzyczał kuchtę, chciał budzić dzieci, rozpoczął wielkie uprzątanie ze stołu, zastawionego gąsiorami nalewek.
Z wielkim trudem opanował leader nareszcie jako tako sytuację.
Pani Drążkowa odeszła: długo jeszcze, dla większej puszystości, waliła dłońmi poduszki, obok w sąsiednim pokoju.
Drążek otrzymał od leadera formalny rozkaz dalszego przelewania wódek.
— Nie pali się, kochany towarzyszu — mówił leader — możemy sobie rozmawiać i może pan doskonale przy tym filtrować te napoje.
Oto, co znaczy leader: ni z tego ni z owego użyje nagle słowa „napoje“ i czujesz się od razu odsądzonym, na dystans diabli wiedzą jaki.
Poseł Drążek, choć za pomocą jednego słowa odsądzony na dystans, nie czuł już jednak tak pobożnego strachu przed posłem Mieniewskim jak dawniej.
Składało się na to dużo realnych powodów: sprawa syna! Niech sobie ludzie mówią, co chcą — różne tam były cierpienia różnych ofiarników za klasę robotniczą — więzienie jednak zawsze pozostanie więzieniem. Porządni ludzie nie zwykli w nim siadywać, sprawa wyraźna nie jest i zawsze cień zostawia na człowieku.
Dwa: Drążek miał teraz Dom Ludowy niejako w kieszeni. Przelewał wódeczkę przez lejek szklanny wyłożony watą, w opowiadaniu srożył się na ostatnie erazmowskie wypadki, lecz najważniejsze uczucie, w odnośnym czasie najprostszymi słowami wyrażone do Kozy, przemilczał. Uczucie posiadania ze strony klasy robotniczej obecnie własnego kapitału w postaci ofiar poległych.
Przelewał sobie Drążek wódeczki, pomarańczówkę, wiśniówkę i śliwówkę. Spirytus ciurkał równomiernie w gąsiory różnobarwną kroplą i jeżeli poseł Drążek nie wypowiedział swej myśli głośno, to jedynie dzięki wyćwiczeniu w dyscyplinach partyjnych.
Myśl zaś była następująca: — Ty sobie gadaj ile wlezie, o budowie wśród mroku, tymczasem ja ci tu wśród tego mroku pod dach już swoją budę wyciągnąłem i wybuduję pięknie, że ci oko zbieleje, kiedy znów tu przyjedziesz i zobaczysz.
Drążek roztoczył leaderowi właściwy obraz erazmowskiej katastrofy, na mocy wszystkich zeznań odtworzony. Wynikła z obrazu tego wielka krzywda klasy robotniczej. — Pomimo że niestety! — Poseł Drążek jakoby musiał samemu sobie przerwać opowiadanie. — Że z owych pifli, to jest jak gdyby, dajmy na to, gumowych szlauchów, ta właśnie zmiana, która tam na chodniku ósmym wyginęła, wodę na ogień lała. No!! Więc zaraz para wodna! Prawda? H₂ O. Czyli większe wzmożenie pożaru. Winien sztygar, może starsi górnicy, od tego będzie sąd, niech się tam sądzą...
Leader zasmucił się opowiadaniem tym, ba, nawet ziewnął głośno. Spytał jeszcze, gdy leżał już w czyściutkim łóżku — dali mu całkiem świeżą bieliznę, tę spod Falkiewicza przy okazji do brudów wyrzucili — gdzie zastanie telefonem na przykład jutro rano, tego tam, jakże mu, śmieszne nazwisko, policjant, no? Kapuścik!
O synu słowa jednego, czemu Drążek nadziwić się nie mógł, ani dostatecznie nachwalić przed małżonką.
— Głowy sobie tym za nadto nabijać nie potrzebujesz — mówił żonie obtykając ją starannie kołdrą — ale podaję ci rzecz taką do zrozumienia, jacy są ludzie w partii naszej i jaka tam dyplomacja idzie i jak daleko naprzykład tobie do tych rzeczy!
Po tym wszystkim żona zaspała i Drążek sam musiał ładzić śniadanie dla zaszczytnego gościa.
Zładził je jeszcze przed powstaniem leadera i nawet jeszcze zdążył pchnąć Kozę w stronę Kapuścika: — Powiedz mu, że władza parlamentarna zjechała, stary Mieniewski bawi tu incognito, coś bardzo węszy w koło. Jedno. Dwa: Powiesz Kapuścikowi, że tak wielka uprzejmość z mojej strony, że zawiadamiam o poufnym przyjeździe partyjnej władzy, jest bardzo wielką łaską. Żeby to sobie zapamiętał. Dwa. Trzy: ty osobiście wobec leadera stawaj dęba, bez mydła, głupcze, nie pchaj się, gdzie nie trzeba, bo wiedz, że młodzi towarzysze wobec takich świeczników muszą zawsze okazywać proletariacką nieulękłość. Ma to być ciągle widać, żeś jest materiałem wybuchowym i bojowym.
Kosztowało to Kozę, nad siły prawie! Jakże tu nie wstać na widok wchodzącego leadera? Gdy sam chrzęst tej postaci odznacza się przedziwnym czarem?!
Jakże tu nie podlecieć do telefonu, gdy w przedpołudniowej godzinie leader ów raczył szukać telefonu. Koza podniósł się, burknął coś, ale telefonu nie wskazał. Wytrzyma za murami partii i to nie tylko partii, za murami okręgu! Koza trząsł się, gdy pan towarzysz leader we własnej swej osobie tracił telefoniczne połączenia. Gdy tenże leader wyrzucił ostatecznie z parlamentarnej piersi piękną, zgrymaszoną przyśpiewką:
— Pan porucznik Kapuścik?
Sekretarz Koza trząsł się febrycznie! Listy mu szeleściły w bocznej kieszeni marynarki. Biedne listy, pisane znów od wczoraj, nie prawda! Od przedwczoraj — na wieść o postrzale panny Zuzanny Kostryń, pisane do niej właśnie!
Szeleściły przy każdym pochyleniu się nad biurkiem, tworzone prozą, wierszem a podpisane niezmiennie: Biedne zwierzę domowe.
Nie będą już wysłane, tu pozostaną, za murami tej partii. Na dowód tego dokonał Koza rzeczy rozpaczliwej w pewnym sensie nadludzkiej: gdy poseł Mieniewski powstał od telefonu, by wyruszyć na miasto, Koza głowy nie podniósł nawet znad papierów.
Wyszli we dwóch, poseł Mieniewski i Drążek. Pogoda była zła. Suchy wiatr, tnący kurzem, żwirem, miałem węglowym prosto w oczy. Na szczęście, niedaleko. Sąd Pokoju mieści się też na Przemysłowej w jednopiętrowym, niepokaźnym domu.
Leader odprawił posła Drążka w drzwiach sieni.
Podziękował za wszystko — wyborny nocleg, doskonałe śniadanie. Obiecał jeszcze przyjść, pożegnać się.
Na górze w Sądzie Pokoju musiał był chyba czekać już pan Kapuścik, gdyż po ulicy przeprowadzali konia osiodłanego w służbowe siodło.
Pana Kapuścika ogarniała panika. Mówić z starostą, wojewodą a mówić z takim posłem? Siedzi sobie tu taki leader w szarej sali sądowej, dziś właśnie wolnej, taki pan siwy, bez żadnych odznak a tymczasem ileż to głosów obywateli skrapla w sobie zawsze.
Rozmowa? Mówi taki leader gładko, prawniczo, dostojnie, ileż jednak nawiasów ciągle w tym mówieniu? Każdy nawias — pułapka i niebezpieczeństwo.
Poseł mówi, a tu widać wyraźnie podłogę. Podłoga, deski wydreptane, białe główki gwoździków i ciemne kręgi sęków... Poseł mówi, aż tu nagle nie ma wcale podłogi, tylko gorący dym — i własne słowa odpowiedzi.
Pchało coś pana Kapuścika (bezprzykładna fatalność), by mówić prawdę! Doświadczenie służbowe, życiowe powstrzymało go jednak w porę. Radziło świadczyć, mimo wszystko, na stronę Kostrynia.
Stanęło więc na punktach następujących: Policja w tych wypadkach bije, bo cóż ma robić? Nikt syna pana posła nie bił, albowiem dowód tożsamości osoby czyli paszport, znaleziony przy aresztowanym, okazał się fałszywym, i sądzono, że ma się do czynienia z Stanisławem Mieniukiem. Konfrontacja syna z panem posłem zawsze bardzo wskazana. Aby oszczędzić trudu, sprowadzimy tu syna. Dziś o godzinie czwartej. Tak jest.
Poseł chodził po sali miejscowego Sądu Pokoju tam i z powrotem, między ławkami, po gradusie katedry, za i przed sztachetkami, rozdzielającymi salę na dwie części.
Leader Mieniewski wiedział już wszystko naprzód w sprawie syna: śledztwo, kaucja. Zmiana warunków, inne wpływy? Dużo przebywać razem. Może podróż? Dokąd? Zmiana warunków. Jakaś idea. Wpływ potężnej idei! Jakiej?
Poseł Mieniewski krążył po sali Sądu Pokoju, tam i napowrót, niestrudzenie szukając zbawczej idei. W miarę szukania owego otwierały się coraz głębsze, dalsze perspektywy pustki.
— Cóż to znaczy?! — wykrzyknął przerażony.
W sieni dudniły kroki. Otwarto drzwi.
Leader odskoczył w tył. Wszedł Tadeusz, ociężałym krokiem wzdłuż ławek zbliżał się do ojca. Poseł Mieniewski zamarł w bezruchu.
Nie jego syn! Jak gdyby obcy człowiek: w starym, podartym palcie. Za krótkim. Z rozwichrzoną czupryną. Twarz?! Leader doznał bolesnego wrażenia: spośród podbitych oczu, spuchniętych policzków Tadeusza wysterczało coś na kształt ryja. Nie były to zaiste usta! Spuchnięte bardzo wargi składały się w okrągły, krwawy ryj.
— Jak się masz, ojcze?
Podali sobie ręce.
Pan Mieniewski cofnął się jeszcze dalej, w głąb sali, w cień, pod katedrę sędziego. Na Boga, Tadeusz seplenił! Słowo „ojcze“ wypadło mu z ust z wilgotnym poświstem.
Tadeusz nie miał przednich zębów. Gdy wymówiwszy — jak się masz ojcze — rozszerzył usta w uśmiechu powitania, ukazała się między krwawymi wargami ciemna, głęboka czeluść.
— Przyjechałem tu — poseł Mieniewski podał synowi papierośnicę. Drżała leaderowi w rękach i nie mógł jej otworzyć. — Wszystko wiem! — krzyknął nagle pan Mieniewski.
Krzyknął tak przeraźliwie głośno, jakby stał na wielotysięcznym wiecu i miał wzburzone tłumy opanować głosem. Tłumy owe w postaci syna przekreślił uniesioną ręką. Siwą głowę w dół pochyliwszy, jął mówić o swym życiu. O życiu pracy, trudnych uczynków i przedsięwzięć. Dokładnie. Szczegółowo.
— Dla mego życia, dla jego prawdy, dla jego przyszłości w życiu; idei musisz mnie posłuchać!!
Leader wołał, krzyczał, zdawało mu się chwilami, że całe jego życie trudów, prac i poczynań jest tu właśnie na nowo obecne. Jedna wielka arena, utkana tłumem od dołu do góry. Lecz oto pośród tłumów areny tej, gdzieś daleko, na wysokich galeriach trwała właśnie ta twarz, spuchnięta o rozkrwawionych ustach. Twarz własnego dziecka a zarazem jakoby nieznanego...
Leader stracił się. Wyliczał wszystkie winy synowskie od początku do końca. — Twoje bezczelne, idiotyczne sto dolarów, i fałszywy twój paszport, i konszachty z dziewczyną kopalnianą, i komuniści!!
Tadeusz krzyknął: — Nie mów!!!
Zdało się panu Mieniewskiemu, że to właśnie jak gdyby na wiecu, podczas przemówienia, ów obcy a zarazem ukochany człowiek niespodzianie wyrywa się z galerii i krzyczy — nie mów!
— Nie mów! Nic nie rozumiesz! — Tadeusz zamachnął się i z rękoma wzniesionymi do ciosu sunął prosto ku ojcu.
Leader czekał, blady, iskrami sinych źrenic świecący przez mrok izby.
— Nie mów — krzyczał Tadeusz, pochylony nad ojcem. — Czym mnie straszysz? Za ciebie, za was wszystkich jestem tu w więzieniu! Nie staraj się niczego urządzać. Nie organizuj już raz wreszcie! Powiem na sądzie wszystko dokładnie, jak było. Będziecie mi dziękować, żem strzelił tam. Wielkie rzeczy: sąd, organizacja, norma! Strzeliłem w to bezprawie, które ty wciąż przekładasz w normach paragrafów! Jak chcesz: ja jestem Mieniuk a ty jesteś Mieniewski. Jeżeli chcesz, i owszem. Nie strasz mnie niczym. Cóż mnie obchodzą twoje linie partyjne? Chciałem ci powiedzieć, że jest jakaś podłość olbrzymia w tym, co robisz!
Tadeusz mówił z trudnością, skrwawione wargi pękały mu na nowo, słowa leciały z świstem przez opuchnięte dziąsła.
— Pamiętaj: komunista Duś już w grobie gnije, pochowany w raglanie, którym od ciebie dostał, gdym przeszedł do cywila, po zawieszeniu broni. Ten płaszcz, co mam na sobie, to właśnie po Dusiu Twój syn wariat i oszust? Nie prawda. Ja jeden, nie ty, nie ty, żaden z twoich towarzyszy partyjnych, ja jeden żyłem tu uczciwie.
Poseł Mieniewski przypadłszy do stopni katedry, zaprzeczał poruchem dużych, białych dłoni.
— I co ci jeszcze powiedzieli? — krzyczał Tadeusz. — Że załoga ósmego chodnika wodę na ogień lała? Może nawet i to?! Oni tu wszyscy co dzień, te twoje Drążki, leją wodę na każdy ogień, Drążki i inne dranie. Gadałeś tu do Drążka kiedyś bardzo zgrabnie, że niby próby przedmiotu nie umieją wytrzymać. Wytrzymują tę próbę razem z tobą, tylko tej innej próby, próby człowieka... Próby duszy człowieka, gdzie to masz? Gdzie to widzisz?
Tadeusz przypadł do ojca, otoczył siwą głowę ramionami, pan poseł twarz nasrożył, a syn krzyczał wciąż głośno:
— Zabili ją! Rozumiesz?! Zabili ją, tę kopalnianą dziwkę! Tatu!!...
Używszy tego słowa pierwszych czasów dzieciństwa, młody Mieniewski rozpłakał się jak dziecko. — Tatu, zabili ją, Lenorę! Lenora Duś na fleku, na biednej deszczułce wypisana. Wedle tego, cośmy przeżyli razem oboje... Uważaj ją za moją żonę! Twoja synowa, tatu, twoja córka!
Złożył głowę na piersi ojca i płakał straszliwie.
Pan Mieniewski przemówił również. Lecz już się to nie ułożyło, wstyd poplątał mu słowa, niewczesna litość porozwłóczyła zdania i tak się odwróciło w tej rozmowie, że ojciec radził się syna, prosił, nie wiedział o co, wyczekiwał, nadzieję chciał zachować...
Ja jej to zawsze mówiłem: Przyjdziesz do mnie druga. Ja jej to tyle razy powtarzałem!
Siedzieli w pół objęci, poseł Mieniewski płakał już też, jakby się z własnym życiem żegnał. Głaskał syna po głowie, kołysali się na stopniach katedry, gdy oto ktoś poskrobał we drzwi?
Raz, drugi, wreszcie uderzył mocno w klamkę.
Tadeusz podniósł się otworzył — do pokoju pomiędzy ławki wpadł Buruś. Rzucił się na piersi Tadeusza, szarpał go za rękawy, grzał oddechem, składał głowę na piersi, obłocony, zmarznięty, cały drżący z radości.
— Zabierz go z sobą, tego psa — szeptał Tadeusz ojcu tajemniczo — weź go z sobą do Warszawy, to był przyjaciel nasz, jedyny nasz przyjaciel, Buruś, wierny towarzysz Lenory!
W sieni dał się słyszeć dźwięk ostróg. Pan Kapuścik uchylił drzwi. Leader podniósł się ze stopni, wspaniały, uroczysty: — Proszę pana — rzekł — skończyliśmy właśnie. Żadnych zleceń dla pana nie mam, panie poruczniku.
Wyszli razem. Leader polecił stróżowi nie wypuszczać psa aż do swego powrotu. Samochód charknął głośno przed bramą, Tadeusz wsiadł do wozu pierwszy, pan Mieniewski zoczywszy rękę syna machającą z okna, zatoczył się pod mur. Potem już ruszył pieszo, znowu w stronę więzienia.
Zgarbiony, cichy, całkowicie bezradny. Powrócił za godzinę dorożką. Wszedł na górę, wziął Burusia na nową czarną smyczę i odjechali na dworzec.
Przechadzali się tu po peronie, piesek zrywał się, skuczał, skomlił. Mieniewski zawrócił do bufetu, nakarmił kundla kaszą.
Nadjechał wreszcie nocny kurier.
Pan Mieniewski wsiadł do wagonu, zdjął futro. Buruś wyskoczył na siedzenie przy oknie. Wsparł się na przednich łapach i patrzył kiwając śpiesznie łbem w miarę znikających widoków.
Łomotały jeszcze w przelocie wagonów jakieś parkany, rude budynki stacyjne, niebawem zniknął z oczu rząd wielkich pięciu kominów huty „Katarzyny“ kurzącej wiecznym dymem. Stare, pochyłe dachy, a oto niby jama z pośrodka nich wyrwana, wielkie czarne rozłogi „Erazma“. A oto jeszcze dalej, pośród zamętu dymów, śniegów i mgieł rozwarte ślepia elektryczne płuczek, hut, podnośników, sortowni. Bez końca, aż do ciemnej granicy zmierzchłego horyzontu.
Pod bokiem jednej z kopalń, już za miastem, jakoby usta blade nadmiernie rozwarte: biała brama cmentarna i w świetle elektrycznym kopalni pochyłe nędzne krzyże, czarny cień rzucające na śnieg.
Pan Mieniewski przymrużył oczy, gdy mijali to miejsce. Tam chyba właśnie leży ta jego Lenora.
— Tatu, to twoja córka!...
Leader opuścił głowę, zakrył oczy rękoma a jednak widział jeszcze wciąż przed sobą owrą ziemię Zagłębia, wdrążoną, niską, bogatą, gorzką, rozpaloną światłami, dla ludzi swych tak wiecznie ciemną. Jako by amfiteatr bezmierny, nabity aż po brzegi ludem robotniczym, na galerii zaś, w głębi, pośród zziajanego tłumu, syn z twarzą w ryj obrzękły wyciągnioną...
Leader padł na poduszki, gdy oto bystre ciepło tchnęło mu w twarz.
To Buruś!
Pan Mieniewski przyciągnął psa, przyłożył utrudzoną głowę do brudnej sierści kundla i płacząc cierpkim płaczem starości powtarzał prosto między ciekawe, bystre ślepia drżącego zwierzęcia:
— Uczyć się nam od ciebie, Buruś... Buruś!...