Czarne skrzydła/Lenora/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Czarne skrzydła | |
Część | Lenora | |
Wydawca | Gebethner i Wollf | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
JULIUSZ KADEN-BANDROWSKI
CZARNE SKRZYDŁA
LENORA
WYDANIE III
PRZEJRZANE I POPRAWIONE PRZEZ AUTORA
NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA OKŁADKA KOMPOZYCJI
T. PIOTROWSKIEGO
Druk. „Antiqua”, St. Szulc i S-ka, Warszawa, Kacza 7, tel. 5.04-91
|
Rzucał się na łóżku, wzywał pomocy, to znów otwierał powieki i ze zdumieniem patrzył przez splątane rzęsy na wysoką ścianę sosnowego lasu, okrytą szronem.
Sosny rozpływały się we mgle i znów, jeszcze raz to samo: Tadeusz Mieniewski, nie w gimnazjalnym mundurku, lecz w uniformie porucznika artylerii legionów, mimo że się to przed wojną odbywa, zdaje maturę. Patrzy z przerażeniem na twarze komisji egzaminacyjnej. Twarze ryją nosami po papierze i węszą nad zielonym suknem...
W niezrozumiałym wydłużeniu tej chwili dostrzega surowe oblicze ojca. Oblicze to unosi się wysoko, na jednym miejscu, jak balon na uwięzi.
Jeszcze raz przesuwa się przed Tadeuszem ściana oszronionego lasu — białe, wysokie i ponad wszelką miarę ogromne gałęzie kołyszą szumiącą ciszę, a oto już za późno!!! Tadeusz Mieniewski w mundurze porucznika artylerii pada do nóg komisji egzaminacyjnej. Błaga o litość. Profesorowie odwracają się ze wstrętem, inspektor rzuca delikwentowi na głowę stos książek. Wtedy on, Tadeusz Mieniewski, w niepojętych susach czasu przedwojenny maturzysta a zarazem porucznik, nakazuje ogień swej baterii.
Ze wszystkich belfrów pozostaje niepozorna kupka skorup.
Siadł na łóżku. Matura, belfry, bateria to przecie tylko sen.
— Przechylam się nieodwołalnie — postanowił Tadeusz rozcierając zmarznięte ramiona — na stronę wynalazków.
Dwaj bracia, Tadeusz i Stanisław Mieniewscy — dwa wynalazki: Włazolin i Zaprawa.
Tu je odkryli, stąd, z głupiego Borysławia, oczywiście po załatwieniu kilku jeszcze technicznych szczegółów, nie zatrzymują się już chyba w zwycięskim pochodzie aż w Australii.
Cała koncepcja rzeczy polegała na spostrzeżeniu, mającym walory amerykańskiej dosłowności: ludzie nie zdają sobie sprawy, że główną część życia wypełniają im nogi. Miłość, pośpiech, wojna, turystyka, taniec, sport, to wszystko nogi!
— Pomyśl no chwilę o tańcu i sporcie w związku z przetworem nafty — mawiał Tadeusz do młodszego brata. — Co to znaczy taniec? Taniec to nogi w stosunku do posadzki. Tak czy nie?
Stanisław uznał, że tak.
Jeżeli zaś chodzi o sport w związku z przetworem naftowym? Oczywiście narty! Właściwa czepliwość nart na śniegu wywołana odpowiednią „lepliwością“ przetworu.
Tak doszli do owych wynalazków.
Tadeusz patrzył na nie po owym śnie głupim z wielką wdzięcznością. Wypisane były w projekcie ogłoszeń na przeciwległej ścianie.
Pierwszy projekt plakatu:
Poniżej mieli wypisać jakąś zagraniczną nazwę, nie wymyśloną dotąd, bardzo potrzebną, która by dodała wynalazkowi międzynarodowego sensu. Na nazwę tę czekały grube, pięknie wygięte nawiasy machnięte sepią przez afisz.
Pod pustymi nawiasami szły kraje północne: Szwecja, Norwegia, Finlandia, ewentualnie Spitzberg i Dania, co do której należało w końcu sprawdzić, czy ma jakieś góry?
Słowem kraje pozostające już pod przyszłą władzą Włazolinu. Obok projektu ogłoszenia wisiała jubileuszowa fotografia ojca. Tadeusz patrzył na nią ze wzruszeniem. Nie dlatego, że obaj z bratem potrzebowali od starego pieniędzy. Ale miło ci chyba będzie, stary, gdy nareszcie dzięki takiemu oto głupiemu nawet może wynalazkowi przestaniesz użerać się z synem o parę groszy!
Dwaj bracia, dwa afisze, dwa niskie tapczany, rozwłóczone po podłodze fajerki, zachlapana kuchenka, dwa huculskie garnki. W nich właśnie pierwsza próba wynalazku pojedzie dziś w świat.
Trochę broni nad portretem ojca skrzyżowanej, za oknem, obojętny las, w izbie zimno, licha derka zamiast uczciwej kołdry. Tadeusz dodawał jedno do drugiego, sumował pobłażliwie, przebaczał ubóstwu, dziękował przykremu opuszczeniu, bo czyż to wszystko razem nie jest właśnie typową w świat odskocznią?!
W koszuli nocnej wyskoczył na podłogę. Mimo, że z otwartego okna ciągnął jesienny ziąb, rozpoczął gimnastykę. W zwietrzałej szybie zwierciadełka, na tle ciemnych, nieruchliwych sosen ukazywały się to wyprężone ramiona, to długie, świetne nogi, to znowu tors wypukły, wybornie podcieniony mięśniami.
Nagle gwiazda wirujących w szybce ramion znikła, tylko dołem, tuż nad srebrną ramką sunął szczyt pochylonego grzbietu: Tadeusz, wedle zasady angielskich trenerów, biegał po pokoju na czworakach.
Razem z napływem krwi wpadła mu do głowy myśl zasadnicza. Przyskoczył do półki i wywalił z niej całą baterię ospałych tomów prawa na podłogę.
Nareszcie! Sprawa wszelkich uniwersytetów rozwiązana...
Z odgłosem ciężkich książek, jak gdyby cały łańcuch żmudnych, szarych lat rozkruszył się i rozwiał bez reszty. Została tylko radość. Płocha i nieopatrzna. Tym milsza właśnie! Uśmiechnął się zalotnie do fotografii ojca: — I tak, stary, nie dawałeś dość pieniędzy!
Przywdział znoszony płaszcz żołnierski. Nie troszcząc się już o rozkraczone książki, z browningiem w kieszeni, z dzirytem własnego wyrobu w dłoni wyszedł na ganek.
Zatrzymał się tu, aby ostatni raz przed wyjazdem objąć spojrzeniem miejsce, od którego zacznie się nowa era.
Na dole, w lesistej kotlince stał szyb amerykański, pensylwański, wspaniały. Nie galicyjsko-kanadyjska łataninka, lecz gmach pędzony elektrycznością. Wszystko strzeliste, w kształcie celowym streszczone, lekkie a ogromne.
Tadeusz dostrzegł brata na dole, koło kuźni. Z płomienisk, niby z krwawych ran krople, pryskały skry na podwórze. Prószyły czerwonym deszczem między ludzi, na których czele łaził z miejsca na miejsce olbrzymi wiertacz, Amerykanin.
Bracia skrzyknęli się, że konie będą za godzinę, i Tadeusz, jak co dzień, poleciał na swój trening w góry.
W niespełna półtora godziny później siedzieli w mieście, w restauracji klubowej, z rozłąki smutni, oczekiwaniem rozstania znudzeni.
Jedli.
Tadeusz gadał nieustannie.
— Widzisz tego fagasa w zaplamionym surducie, stoliki suchotnicze, tych gudłajów jakichś żrących obok, patrzysz na ten bufet odrapany i przyznaj, czy nie czujesz się poprostu skazańcem?
— Może trochę za dużo?
— Nie za dużo, bracie. Praktykujesz, potem odwalisz, bracie, resztę politechniki, potem wiercić tu będziesz — i co? Nic. Gdybym został prawnikiem, byłoby to samo. Tak, czy inaczej, będą cię tu silniejsi od ciebie okradali. A ich znów inni. Bez końca. Gdy tymczasem...
Łzy nakręciły mu się w oczach. Proste, łatwe, z czystości sumienia płynące. Szczera, miła szlachetność dopraszała się głosu — nie znaleźć go w tym świecie. Cały świat jest skazańcem!
Nie mogli się pogodzić. Stanisław uznawał jednak niektóre wartości jako pewne. W pewności można znaleźć ostoję. Wobec tego Tadeusz położył zegarek na brudnej serwecie i polecił — obydwom, jako sytuacji — trzy minuty bez przerwy patrzeć w okno.
Rodzaj doświadczenia.
Patrzyli.
— Błoto. — Konstatował dosłownie Tadeusz. — Policjant z teczką papierów. Baba wstąpiła do sklepiku. Dwaj chłopi. Powóz. Jedzie pan dyrektor. A teraz?
Liczył sekundy do czterdziestu, osiemdziesięciu — nikt nie jechał, nikt nie szedł. Tłuste błoto lśniło na gościńcu.
— Nic się nie dzieje.
Patrzyli na siebie niechętnie, w wytrzeszczonych źrenicach znajdując wzajemne podobieństwo. Te same ptasie twarze, krogulcze nosy ojca, zmysłowe wargi i gorące oczy matki.
Rzecz taka możliwa jest tylko pomiędzy braćmi: obrzydzenie, płynące z najdroższego podobieństwa.
— Jesteś idiota — obruszył się Stanisław.
— Nie. Każdy, kto przerwie swe zajęcie i bodaj trzy minuty popatrzy przytomnie na to, co go otacza, wierz mi, zawyje z przerażenia! Trzy minuty ścisłości, „buddystyczne“ trzy minuty. Dlatego górą nasze wynalazki.
— Żeby tylko ojciec chciał dać pieniądze.
— Niech nas spłaci — grymasił Tadeusz — z rozkoszą sprzedam mu synostwo.
— Ja też.
Zaczęli liczyć przypuszczalne dochody ojca. Diety poselskie, pensję redaktorską jedną, drugą. Tu i tam jakiś udział? Chyba też jakieś mocne akcje?
Cyfry sumowali na zatłuszczonym rachunku restauracyjnym.
— Ojciec może dać akurat, ile nam trzeba do pchnięcia wynalazków naprzód. Wtedy raz na zawsze spadamy mu z karku.
Stanisław nie był za natychmiastowym spadaniem z karku.
— No więc ja kwituję z uniwersytetu, a ty będziesz dalej trzymał się nafty. Liczmy teraz wydatki. Ileż go kosztuje dom?
Domem nazywano matkę, żyjącą cierpliwie w pięciu dawnych, jakże dawnych pokojach. Finansowa dom nie był groźny.
— Bierzmy dalej, idylla...
Tę stronę ojcowskiego życia, czyli związek z inną kobietą, nazywali dla ścisłości idyllą, lub obszerniej — izdebką z pelargonią.
Tadeusz wzruszył ramionami:
— To też nic nie kosztuje. Zastaje ojcu jeszcze kupa floty! Płacąc rachunek kelnerowi powtarzał machinalnie: — Kupa floty.
Wstali. Każdy z huculskim garem przetworu starannie zapakowanym w gazetę. Wyszli.
— Jestem pewien — rzekł Tadeusz w jęczących drzwiach lokalu — żem tu był ostatni raz w życiu. Teraz w świat.
Ustawili gary pod siedzeniem bryczki, stangret poderwał konie.
Niebo wisiało nad drogą szare, ciężkie, deszcz zacinał ukośnie, do małych domków, jednopiętrowych biur, budek i spróchniałych parkanów lepiły się wciąż świeże grudy.
Pod drewnianymi chodnikami rwała tęczowa woda, przez pół z naftą. Ze wszystkich gór sąsiednich fukały głośno białe stożki pary.
Stanisław odgrodził się kocem. Może lepiej odgrodzić się właśnie? Przyszło mu na myśl, że jeżeli Tadeusz wyłamie, zbuntuje się, to ojciec, chociażby dla przykładu tylko, skupi wszystkie wysiłki na pozostałym synu.
— Możesz ojcu powiedzieć — zaczął — że pomagałem ci o ile chodzi o skład chemiczny twoich wynalazków. Tak, owszem. Ale jeżeli chodzi o przeprowadzenie rzeczy i o nasze warunki: nie stawiam żadnych. Zachowuję neutralność.
Bryczka wyjechała już i miasta i grzęznąć po osie szła przez nagi wydmuch, tam i sam osłoniony wrosłymi w grunt po okna chałupami górników. W szklanych wróbelkach na telegraficznym słupie piszczał ciekły głos jesieni, na drutach drżały zlepione kosmyki roślinnych ostatków.
Bracia patrzyli sobie w oczy. Ze zmrużonych źrenic wiatr pędził im łzy. Pierwszy zaśmiał się Tadeusz, otwarcie, jasno, pełną braterską zgodą.
Wtem od strony chałup wypadł powóz w dwa siwki zaprzężony, wachlarze brudnej wody przed siebie miotający, pełen pisku kobiecego i śmiechu. Gdy się mijali, bryznęło spod kół Stanisławowi za kołnierz, Tadeusz ciężką pecyną błota dostał prosto w twarz.
— Dla Amerykanów dziwki wiozą — stwierdził statecznie furman.
— Nie wiesz? Po każdej wypłacie wyjeżdża od nas z szybu pusty powóz. — Stanisław referował przedmiotowo. — Kobiety znają już nasz zaprząg. Które chcą wsiadają, jadą prosto na górę, tam naprzód wykąpią się i już gotowe. To, bracie, nie buddystyczne trzy minuty, a amerykańskie dolary.
Tadeusz otarł twarz z błota i naciągając stare, wojskowe jeszcze rękawice: — Ale imamy właśnie tytuł dla Włazolinu! — zawołał. — Z dalekiej drogi, za cudze pieniądze przyjechawszy, walić w zęby i kazać sobie za to grubo płacić. Nasz tytuł: King of England.
Myśleli nad tą nazwą chodząc po stacji. Czy międzynarodowe stosunki pozwalają na nazwę angielską?
Tadeusz nie chciał już o żadnej innej słyszeć. Z huculskimi garnkami na rękach wołał do brata z okna trzeciej klasy przez śnieg:
Obudził się na dworcu w Warszawie w pustym już prawie pociągu. Słychać było donośne stukanie po osiach i gdzieś na przodzie cichnący syk maszyny. Za oknem złociła się lotna słoneczna przestrzeń zamknięta ciemnymi murami.
— King of England — trysnęło w myśli Tadeusza przez olbrzymie szare ściany domów.
Fenomenalne głupstwo!
Otulił gary, zabrał walizkę i poszedł na Warszawę. Za wcześnie, by już dzwonić do izdebki z pelargonią.
Krążył po zaśmieconej Marszałkowskiej, dwie przecznice w lewo, dwie w prawo. Nareszcie otwarto jakąś knajpinę na Nowogrodzkiej. Zasiadł przy krzywonogim stoliku, podano mu cienką kawę, w której wirem czarnych fusów jakoby noc jeszcze pływała. Upiwszy nieco zaczął list do brata:
Trzeba sprawdzić, czy ma być w tytule King of England, czy też the King of England? Jak ma brzmieć w tytule? Poza tym nic się jeszcze nie stało, ale jeżeli chodzi o pewność — to pewność jest.
Co do ojca: wszystko to wie się już od dawna, a przy każdej okazji jakby się znów wszystko do początku zaczynało. Tragedia miłości rodzinnej. Ale rozmówię się stanowczo“.
Na schodach danego domu, w danej oficynie strach Tadeusza obleciał: zadawniony, kochany, wierny strach małego chłopaczka, który idzie do ojca.
Tadeusz postawił gary na podłodze sionki i trzymając w ręku zalotnie walizeczkę zadzwonił. Pod numer mieszkania siódmy, z miedzianą, błyszczącą tabliczką na drzwiach:
Po długiej chwili odezwały się kroki. Przedreptawszy w kilku kierunkach zatrzymały się u drzwi wydając dyszkantem:
— Czy to mleko?
— To ja, Tadeusz.
— Jedna chwila, bo poseł wyjechał.
Spuszczony łańcuch warknął, w uchylonych drzwiach pokazała się blada twarz kobiety. Ścięli się twardym, krótkim spojrzeniem.
Podobna była do matki Mieniewskich. Ten sam typ drobny, mały, ten sam skład postaci. Podobna, ale młodsza.
— Oczywiście — uznał trzeźwo Tadeusz — świeższy typ tej samej łącznej serii.
Panna Chylicka zakrywała się zewsząd. Nigdy nie mogła się przyzwyczaić do tych synów.
— Zapewne miód dla posła? — wskazała oczyma gary wysoko podkasane. Usta jej wykrzywił uśmiech gorzkiej uprzejmości.
Nazywało się go zawsze posłem.
— Dziesięć razy lepiej niż miód. — Tadeusz podniósł gary z ziemi.
Panna Chylicka wyciągnęła po nie ręce.
Nie oddawał przetworu, zapatrzony w sufit: przez rozchylone poły szlafroka widać było koszulę.
— Mocny Boże! — Pani domu wpuściła gościa do przedpokoju i majacząc ranną odzieżą w ciemnym korytarzu uciekła.
Tadeusz rozwalił się na staroświeckim karle, w kącie gabinetu. Izdebka, i to było może ze wszystkiego najpotworniejsze, przypominała mu zamierzchły czas rodzinny: kilka pierwszych wakacyj spędzonych u dziadka Mieniewskiego.
Szlachta, psia krew. Wymyślało się na to zawsze z wielką dumą. Tadeusz przejęty pierwszymi szczepieniami socjalizmu doradzał nawet kiedyś ojcu zmianę nazwiska: Zamiast Mieniewski — Mieniuk. Bądźmy sobie z parobków.
Szlachta z dworku. I tu dworek: takie same dziedziczne mebelki.
Portrety, zakopcone malunki. Stojaczki z laki, z wytłaczanym bukietem niezapominajek. Pamiąteczki. Wyleniałe kanapki.
Pod oknem brzuchaty sekretarzyk.
Tadeusz wstał, opukał drzewo, ze względu na Zaprawę obchodziły go wszelakie gatunki fornirów. Rzucił okiem na otwartą stronicę skryptu i zaczął czytać. Miejsca obojętne pisane były charakterem kobiecym (na pewno Chylickiej), inne, widocznie ważniejsze, szły w autografie.
Kształt liter ojcowskich, drżących już może trochę, poszczerbionych, wzruszył Tadeusza do głębi. Pamiętał przecie to pismo od iluż lat! Zrazu wydawało się trudne i nieczytelne, potem duże i wspaniałe, jakże się przygarbiło teraz!
Myślał o tym wśród posuwających się normalnie naprzód głosów poranka: z dalekiej łazienki leciała woda, słychać było szczęk gotowalnych przyborów, otwarty gaz puknął nagle na kuchence.
— Prosimy na śniadanie — zawołała Chylicka z jadalni.
Od tego „prosimy“ mogło się było w człowieku wszystko do góry nogami wywrócić. Niemniej Tadeusz uznał skrupulatną poprawność pelargonii: dwa jajka na miękko, trochę szynki, makowa bułka, masło, dwie szklanki herbaty — tak lubił ojciec i tak tu stało przygotowane dla syna.
Rozmowa nie kleiła się. Tadeusz patrzył w półotwarte drzwi, za którymi musiała być gdzieś w końcu ostatecznie małżeńska sypialnia. Panna Chylicka, przerażona olbrzymią ilością zjadanej przez chłopca szynki, czyniła w myśli jakieś trudne, nieodparte porównania między apetytem a apetytem...
— Mówiłam panu? Poseł wyjechał na objazd z wiecami. Do zagłębia węglowego. Jutro będzie w Osadzie Górniczej.
Tadeusz patrzył na nią pod światło z przedmiotowym uznaniem.
Sylwetka Chylickiej trzymała się jędrnie i świeżo. Twarz była już trochę zniszczona. Gorące, piwne oczy obracały się w powiędłej oprawie jak wystraszone. Włosy — pomahoniowane.
Woń mahoniu, mydło czy może perfuma sprawiały, że od Chylickiej pachniało gorzkimi migdałami. W przyszłym liście do brata postanowił Tadeusz określić to psychicznie: pachnie od niej bezpłodnym macierzyństwem.
— Otóż nie uprzedził mnie pan, będę musiała wyjść, dziś mamy nasze laboratorium geologiczne.
Cofnął głowę, jakby kark z jarzma wyciągał. O geologii tej pisał mu był ojciec jeszcze na początku jesieni. Że — przyjaciółka nasza, mimo dotychczasowego wykształcenia i stanowiska, zawsze garnie się do pracy i teraz naprzykład wstępuje na geologię. Wy zaś, rodzeni synowie —
Złość, niechęć, jakaś wstydliwa bezczelność, kształty panny Chylickiej osobiście wstrętne, objektywnie ponętne, biała bluzeczka, odsłaniająca pełne, gładkie ramiona, wszystko to sprawiło, że palnął nagle:
— Chcemy razem ze Stanisławem uwolnić od nas ojca. Wobec wynalazków, które się nam odkryć udało...
Wzięła Tadeusza za rękę, przeprowadziła do gabinetu. Posadziła blisko obok siebie na wyszarzałych pamiątkach dziedzicznych.
— Pragnę z panem pomówić.
— Ale mogę zapalić papierosa?
— Może pan.
Słońce lśniło na gładkich fikusach, pieścidła podręczne iskrzyły się od blasku, między palmowym zielskiem błyszczał różowy pęk rozkwitłych pelargonii, za oknem widać było czarne gałęzie grabów, przesłaniające kopułę kościoła.
— Otóż niech pan jedzie, ale nie załatwiajcie teraz tych waszych spraw rodzinnych. Poseł nie ma się dobrze. Pan wie przecież. Kamienie żółciowe.
— No, to rypać do Truskawca!
— Kamienie żółciowe i nerwy. Zniszczyliście go, zużyli, zadręczyli.
Tadeusz odsunął się gwałtownie:— Ja?
— Wszyscy. — Głaskała go po rękach ciepłymi, giętkimi palcami, głowę w bok wdzięcznie przechyliwszy.
Patrzył na nią pełen najsprzeczniejszych uczuć: mogła śmiało jeszcze podobać się. Tak chyba właśnie nieraz przysiadała się do posła... Przemożony wstyd ogarnął Tadeusza.
— A gdzież ojciec wyjechał?
— Mówiłam już panu. Do Zagłębia, z wiecami. Przemawia codziennie po kilka razy. Jutro w Osadzie Górniczej. Ci robotnicy nie zdają sobie dziś z niczego sprawy, prą do strejku. C.K.W. jest przeciwny temu. Pan wie chyba, że przechodzimy teraz wielki kryzys węglowy? Sami robotnicy siedzieliby cicho. Przecież to w gruncie rzeczy chłopi. Ze wsi jestem, więc wiem. Ale wichrzyciele podszczuwają. Jeszcze jakieś Związki dochodzą do tego. Tamtejszy poseł to skrajny niedołęga. Partia rzuca na szalę ostatni autorytet. Więc — nasz leader. Co wieczór z śmiertelnym strachem oczekuję telefonu. Bo, panie Tadeuszu: oni go tam zabiją!!
— Kto?
— Komuniści!
— Bzdura.
— Niech pan jedzie i niech pan pilnuje ojca. Kobiece serce czuje doskonale.
Popatrzyła przed siebie w okno na uwiędłe gałęzie czarnych grabów. Z nieruchomych jej oczu popłynęły dwa rzędy świecących, drobnych łez.
Tadeusz, zawstydzony, gasił skrzętnie papierosa w popielniczce.
Panna Chylicka poprawiła na piersiach żabocik: — Parę lat, co nam zostaje, a tu masz, ciągle robotnicy i robotnicy! Dlatego zajęłam się w końcu geologią. Tam właśnie wychodzi się i poza lata, i poza czas.
Odprowadził ją do przedpokoju, jeszcze raz przysiągł, że do żadnego zamachu nie dopuści, podniósł uprzejmie teczkę, którą Chylicka upuściła na progu, i wzruszywszy ramionami wrócił do gabinetu.
Promień słońca padał prosto na biurko. Czarne pismo ojca schodziło po stronicy pamiętnika w dół. Tadeusz przeciągnął się, rozwalił na kanapie i ze słowami — dobranoc stare graty — zasnął.
Obudziło go miarowe tykanie zegara. Uzmysłowiwszy sobie gdzie jest zaśmiał się przekornie. Chyba tak samo sypia tutaj po południu ojciec, budzi się, otwiera nagle oczy i co?
Tadeusz poszedł do łazienki, umył się, mimochodem obejrzał panieńskie przybory toaletowe.
W jadalni zastał obiad, jeszcze ciepły, przykryty talerzami, i kartkę, pisaną charakterem mniej ważnych ustępów pamiętnika:
Zjadł prędko, wystawił oba garnki z przetworem do sieni, pogasił światła i już miał drzwi zatrzasnąć, gdy mu spod nóg rymnęło coś niespodzianie na podłogę.
Naturalnie rododendron, fikus, czy inne jakieś pnącze statystujące w kącie. Skorupy rozleciały się, ziemia wypadła na środek parkietu. Z sypkiego kopczyka, niby żylak włochaty, sterczał długi korzeń rośliny.
Tadeusz wahał się chwilę, wreszcie zawrócił, ukląkł, już nawet garść ziemi wziął w dłonie, by jakoś po tym wypadku posprzątać. Gdy oto uzmysłowiło mu się, że w domu, u matki, nigdy by tego nie zrobił.
Bezpośredni pociąg osobowy miał stanąć w Osadzie Górniczej o dziewiątej rano. Tadeusz nie spał już o szóstej, mimo że sam jechał w przedziale. Na wypadek przychylnej odpowiedzi ojca, układał plan kampanii.
a) Rozesłanie prób Włazolinu do wszystkich związków sportowych, b) Rozesłanie Zaprawy do wszystkich sal tańca całej Polski.
Uwaga I: Nie zapomnieć o intendencie Prezydium Rady Ministrów Uwaga II: Produkt musi być odpowiednio opakowany, w blaszanych pudełeczkach, z odpowiednim wycięciem na paznokieć.
Uwaga najważniejsza bez cyfry: załatwić rzecz z Rządem. Wyrobić odnośne polecenie Włazolinu dla wojskowych oddziałów górskich.
Potrzebny jest do tego przede wszystkim gruby, angielski płaszcz, okuta teka skórzana i auto ryczące przed bramą Ministerstwa. Musi się wyglądać poważnie. Kapitalistyczny Anglosas w szkocką kratkę.
Płaszcz nowy, własny, zabrał Tadeusz z wieszadła od Chylickiej. Wspaniały raglan, mający po zupełnym wydarciu się wojennym otwierać erę cywilnego ekwipunku.
Kupiwszy ongiś to okrycie wracali z ojcem od krawca przez miasto pod rękę. Była to jedna z niewielu chwil wzajemnego pożycia, którą, bez żadnej przesady, można było nazwać szczęśliwą.
— W twoim wieku nie mogłem marzyć nawet o podobnym płaszczu.
W odpowiedzi, Tadeusz uścisnął po bratersku ramię ojca. Szereg serdecznych chwytów zakończył okrzykiem: — Ale bo też od tego czasu i świat poszedł naprzód!
— Kolosalnie podrożało — westchnął poseł.
No, więc palto! A gdzież teka skórzana, gdzie auto, gdzież inne jeszcze potrzebne szczegóły?
O szczegółach tych, jak o szczegółach przeprowadzenia wynalazków, jak o całym sensie wariackiego przedsięwzięcia wolał Tadeusz nie myśleć dokładnie. Wiedział, że musi się to wszystko skończyć jakimś zerwaniem, rozstaniem, podróżą, zmianą wszystkich warunków.
Tak, czy inaczej, walecznie pojedziemy za granicę — ziewnął do szyby, za którą uciekał wciąż ten sam, porwany, rozkopany, rozdarty widok czarnego zagłębia. Teoria trzech buddystycznych minut, ukoronowanych ostatecznym zawyciem, mogłaby tu święcić niebywałe triumfy.
Mętne zmylone wody, jakieś drogi zbłąkane, śluzami zastawione, łyse dale zaciekiem błota na ukos przejęte, rząd domków kucych, dziobatych, z dachami jak wyleniałe czapy, i nic, nic, nic, wydmuchy, sine spuchlizny przestrzeni, nagle straszliwy węzeł żelaza, cegły i betonu, z pośrodka strzela w górę ośmnaście, dwanaście, dwadzieścia pięć kominów, połączonych czarnym zrostem stali.
Potem tory, szyny, długi rozkręt żelaznych gąsienic i znów gruzły kamienne o płaskich, szklannych skrzelach, kichami zgiętych rur poprzerastane. Zbiorniki: dziesięć metalowych, wypuszczonych brzuchów. Dym się z nich przędzie, wodą podpływają, śmiech piskliwym rozgłosem krząta się wśród węgłów, znów odęta, szara, pusta przestrzeń, nic, nic, jeszcze raz nic, aż gdzieś niziutko w brudnej pachwince ziemskiej zrośnięte chałupy.
Na wszystkich płotach, dworcach, przy osadach i miasteczkach, które pociąg mijał, pełno było afiszów: o wiecach posła Mieniewskiego czerwone, o Dniu Lotniczym białe z amarantową wstęgą w poprzek. Narodowe.
Istna walka plakatów.
Pociąg stanął przed malutką stacją.
— Osada Górnicza! — rozdarł się konduktor.
Tadeusz wysiadł. Na froncie odrapanego budynku stacyjnego widniało czarnymi literami: OSADA GÓRNICZA.
Rozmieściwszy na rękach podkasane gary ruszył ku wyjściu, na żelazny wiadukt, spinający nad stacją dwie części rozrzuconego miasta ...Szło się naprzód długą, nędznie brukowana ulica, zabudowaną rzędem zarządów i dyrekcyj. Spomiędzy przerw muru słał się daleki widok na szare uliczki, zawsze gdzieś w końcu zamknięte wysokim kominem.
Tadeusz nie był tu nigdy, nie znał drogi do Domu Ludowego. Ojciec zapewne musiał był ordynować w owym Domu. Trzeba było iść dalej ku miastu, przed siebie, skąd biegły huczne głosy orkiestry: ciężkie uderzenia bębna i przeraźliwe ryki trąb.
Za nimi w ciężkim kurzu gromada sztandarów. Trzymane na pasach, zakończone błyskiem metalowych godeł, wyrastały mężczyznom w górę, spomiędzy bioder. Pośrodku ociężałych sztandarów niesiono podobiznę samolotu, upstrzoną inicjałami Ligi Lotniczej.
Koślawo wyrysowany aeroplan podobny był do niezmiernie powiększonego owada.
Za sztandarami gromada chudych górników w czarnych surdutach, z krótko przystrzyżonym włosiem na czapkach. Osowiali strażacy w błyszczących hełmach i dostojnicy. Prawdziwi dostojnicy. Idący nie w ordynku, lecz samopas. Gdy od górników zapoconą chudzizną niosło, kwasem starej odzieży, od dostojników tchnęło namaszczonym połyskiem.
— Sztygary, urzędniki!
— Sztygary, urzędniki, księża ich jeszcze z boku zaganiają. Nawet prałat zagania! A to ścierwy...
Między „narodem“ wzdłuż chodnika syczało ustawicznie. Stała tu wszelaka biedota mocno zwarta, a dziwnie lekka w sobie. Młodzi. Twarze w szpic. Kości skórą opięte, blask potu nad zapadłymi oczyma. W rękach mieli grube lachy. Z pomiętych kołnierzy wychodziły im szyje za cienkie, jakoby wydłużone nieustannym podziwem.
Gdy nagle głuche szumy poleciały stronami chodników. Ludzie wionęli w tył, ścisnęli się, a szare i kościste, nito z blachy wycięte kobiety gęgać jęły miarowo:
— O! — O! — O!
Dał się słyszeć gęsty klask kopyt i oto w czarnym kurzu wysforował się pluton konnej policji.
— Kapuścik — swoje wojsko prowadzi! Haftowany Kapuścik!
Kapuścik, haftowany na kołnierzu i granatowych mankietach srebrem oficera policji, caplował w skocznych trawersach... Oczu mu nie było widać spod daszka, jeno dwie rozeżglone szybki cwikiera na piegowatej twarzy. Ochoczy, jasny blondyn. Za oficerem, w sykliwym gwizdaniu pospólstwa sunął pluton.
„Amerykańska dosłowność“ całego tego widoku podnieciła Tadeusza. Spytał skwapliwie o Dom Ludowy.
W odpowiedzi wyszczerzyła się długa, skośna gęba i słowa: — Burdel a nie dom.
Przyprowadziły Tadeusza na miejsce afisze. Nazwisko „POSEŁ MIENIEWSKI“ wytłoczono tak ogromnymi literami, że zdawało się wyskakiwać z wąskiego tła ogłoszeń w powietrze. Dom Ludowy zaklejony był od czwartego piętra aż po sutereny.
Wchodziło się tu bramą zbitą z desek. W podwórzu na skrzyniach z wapnem, belkach, cegłach, jakichś wywróconych kotłach, drabinach, siedziało wszędzie mnóstwo robociarzy. W głębi wznosił się fronton doryckiej świątyni (pewno przyszła sala kina) otoczony rzędem długich, pustych pięter.
Używano jednego tylko, wykończonego wejścia, z boku.
Dzierżąc wysoko oba gary przeciskał się Tadeusz wąskim korytarzem w stronę dalekich drzwi, około których motał się ruch największy. Nareszcie przedarł się aż do samego sekretarza, który trwał za biurkiem w gumowych aureolach kilku sztorcem ulokowanych na ścianie rowerów.
Towarzysz Koza za biurkiem czerwonym, przed zieloną kanapą, pełną stłoczonych gości w obliczu wszelakich diagramów i statystyk partyjnych, wszelakich wykresów i różnokolorowych jajek przynależności politycznej władał okazale sytuacją:
Władał przez okno delegatami, których coraz to inne głowy ukazywały się na parapecie, przez otwarte drzwi wnikał głosem w zgrzytającą głębię korytarza.
Równocześnie załatwiał tysiączne telefony, równocześnie przyjmował resztę od kulawego woźnego za papierosy, równocześnie tegoż woźnego częstował jednym papierosem ze świeżego pudełka, równocześnie podpisywał jeszcze pocztę i załatwiał legitymacje partyjne.
Na korytarzu cisnęli się ze Związku, pod oknem na podwórzu szumiał tłum bezrobotnych.
— Mówiłem wam już cztery razy — wrzasnął w stronę okna sekretarz Koza — dziś na wiec zorganizują milicję bezrobotni! To znaczy wy! Organizacja nie jest brama przechodnia, towarzysze! Do Związku taki jeden nie należał, składek nie opłacał, a teraz przychodzi do tego samego Związku o podpis, że jest bezrobotny? U nas też darmo żreć nie dają!
Cisnął im przez okno kilkanaście czerwonych skrawków płóciennych na opaski ramienne. Przewinęły się w słonecznym powietrzu i znikły, rzekłbyś skrawki surowego mięsa, rozszarpane przez setkę chciwych rąk.
Tymczasem w drzwiach zrobiło się czarno od towarzyszy ze Związku. Wołali ciągle na przeróżne głosy — Koza, Koza, Koza — wodzili się z nim dookoła sekretariatu, aż znów oblepili biurko.
Nad tym czerwonym biurkiem z czerwonym gwoździkiem w sztywnej klapie Koza przystanął i dyplomatycznie zamarł pod gradem okrzyków. Biała twarz związkowego sekretarza, nakryta plastrem lnianych włosów, zrobiła się w udanym bezruchu podobną do trupiej główki.
Kiwnął oboma wskazującymi palcami, żeby głowy bliżej pochylili. Gdy pochylili, ilu zdołał, objął ramionami. Zwarli się w jedno słuchające ciało, wtedy zaś zaczął do nich mądrym szeptem:
— Trzeba umieć rządzić. Tak? Tak. Głodnych stawia się do pilnowania chleba. Nie? Tak. Jak bezrobotnym każą pilnować porządku, to mi żaden z nich na wiecu pyska nie otworzy. Mały zysk? Dla mnie duży. Po co mamy sami iść na komunistów?
Znowu roztrącił wszystkie głowy i wykrzyknął oficjalnie: — Tamci robią milicję a wy, ze swej strony, macie placu pilnować, nie tu nade mną wytrząchać głupie wątpliwości!!
Pauzę, jaka potem nastąpiła, uznał Tadeusz za stosowaną do przedstawienia się. Nazwisko jego wywołało demokratyczny podziw. Ręce mu podano, jak równemu, lecz zaraz pustka wytworzyła się dookoła.
— Mówicie, sekretarzu, żeby placu pilnować? O jakiż tu plac chodzi?
Towarzysz Koza nakazał ruchem skurczonych pięści ogólne milczenie i odpowiedział:
— Wycelowało się tym wiecem w jak najlepszą pogodę, teraz chodzi o plac. Wiec mamy na starym targowisku. Jak propaganda Lotnicza ustawi gdzie blisko przemówienia swoje motory, to przecie nawet takie słowa, jak waszego tatuńcia, zaterkocze.
Tadeusz niecierpliwie oznajmił Kozie, że musi się zaraz widzieć z ojcem. Poszli na pierwsze piętro i przez rumowisko niewykończonych lokali dobrnęli przed świeżo malowane drzwi.
Towarzysz Koza nie chciał wejść do środka. Za żadne skarby, za nic. Przecież tam właśnie, wewnątrz, odbywało się teraz pranie całego Okręgu.
— Pranie partyjne! Postawcie towarzyszu garnki na ziemi i czekajcie.
Z uszami przy drzwiach uśmiechali się do siebie uprzejmie. Za ścianą rozlegały się ciężkie, miarowe kroki.
— To ojciec tak łazi — ucieszył się Tadeusz.
— Ma o co łazić! Kaszy tu narobili! Tutejszy poseł Drążek. Znacie Drążka?
— Nie znam. — Tadeusz odsuwał się w tył, z ust bowiem sekretarza tchnęło jakby mięsem surowym.
Podczas upałów psy mają oddech o tak mdłej woni.
— Nie znacie?! — Koza zbladł i przysunąwszy twarz do twarzy Tadeusza szeptał lepkimi słowy:
— Drążek wszystkie kredyty na ten Dom ciągnie. Z podatków, nie z podatków. Niczego nie dopatrzy; aby tylko na Dom. Wczoraj zamiast wypłaty porozbijał mordy murarzom. Tymczasem Województwo nie chce tych kredytów zatwierdzić. Kapitał też, gdzie może, intryguje. Ma przecie swoich ludzi w Województwie i wszędzie. Więc tu postawę teraz trzeba mieć zupełną! Na wiecach triumfują wywrotowcy, partia robi bokami, składek nikt nie płaci. Związek stopniał jak masło. Bezrobotni przed magistratem stoją we dnie i w nocy. Bo ja wam mówię, że kapitał chce teraz strejku, chce. A to jest w dzisiejszej chwili, bez żadnych zapasów w klasie robotniczej, zbrodnia!
Na szczęście za drzwiami wybuchła znów rozmowa. Koza wtulił głowę w ramiona. Jeden głos wielki, rozległy, przedęty, drugi twardy, ziarnisty, oporny.
Ten głos wielki, to poseł Mieniewski.
Od pierwszego papierosa rannego przyjmował. Każdym ruchem, gestem, słowem uczył, działał i poprawiał. Zawsze po takim objeździe dowodził kolegom klubowym: — Gdyby można, własną skórę należałoby zedrzeć z siebie i porozwieszać na widok towarzyszy serce, nerki, wątrobę, żeby mogli nawskroś swego posła przejrzeć.
Dziś uczył tak w Osadzie Górniczej już od samego rana. Zaczęło się od delegacji inwalidów. Gromada nieszczęśliwych kikutów wymachiwała przed blaszaną umywalnią. Skarżyli się na partię, że im posady stróżów na kopalniach zdmuchuje sprzed nosa regularnie.
Pierwsze, ranne delegacje załatwiał poseł nieomal mechanicznie, z olbrzymią, wieloletnią wprawą, jak wzięty bardzo doktor załatwia ubogich, nieuleczalnie chorych.
Później dopiero następowało przesłuchiwanie miejscowych kacyków partyjnych. Leader zaczynał je od ciężkiego westchnienia w stronę tylko co pożegnanych „dobrych, prostych ludzi“. Przy właściwym „praniu“ zmieniał całkowicie metodę. O ile prostakom okazywał zdrowie, energię, dziarskość niewyczerpaną, o tyle tuzów przestraszał zupełnym wyczerpaniem nadwątlonych sił.
Przegląd szanownych schorzeń, fizycznego wydarcia się zmuszał kacyków lokalnych do wielebnego milczenia.
Gdy umilkli, zaczynał leader pranie. Miał do tego aż za wiele sposobności: partię żarła od dołu komuna. Tak, tak, za obce pieniądze. Ale obce pieniądze nigdy nie staną się życiem. A tu, po prostu rzesze biednych, bezrobotnych ludzi. Otumanionych. Rozgorączkowanych nędzą. Więc nie pieniądze, nędza... Głodna, lecz natchniona: wydawała ze siebie hasła. Głupie, nierealne, a zatem odpowiednio piękne. Gdy rozprawiał się z nimi, miał niejednokrotnie wrażenie, że mu w mózgu naczynia krwionośne pękają iskrami białych ogni. Było bowiem w tych hasłach, przy całym idiotyzmie maksymalizmu coś wiecznego.
A wierzch partii? Ludzie, których sam wychowywał? Byli teraz właśnie u zenitu. Prześliczne żniwo pedagoga: dopadli sadła, władzy, wpływu i darli, aż się im uszy trzęsły.
— Proszę was — ryknął nagle w stronę posła Drążka — nie macie co wytrzeszczać na mnie oczu! Dla tej budy, dla takiej murowanej chimery z greckim klozetem w środku, rozbijacie organizację! Każdemu z was władzy się zachciewa. Każdy się pcha tylko w ciało, mięso, w krupy. Kapitał już wam „umowę“ na kopalniach wypowiedział. Będziecie tu mieli straszliwe bezrobocie. Dziesięć razy większe, niż teraz macie. I kto wam pomoże, rząd? Darliście z tego rządu na Dom. Siedzi się przez was w kieszeni u rządu!!
Każdy z was taki będzie dorobkiewicz, taka żyła, tak się będzie rozpychał, byle rządził. — Poseł Mieniewski walił pięścią w stół, oczy mu bielały, z pasji: — A cóż pan myślisz? Duchem się prowadzi masy, nie samymi krupami! Ale każdy z was woli zostać ekonomem w kurniku, byle panował!
Do wściekłości doprowadzało leadera, że Drążek na niego nie patrzył. Nie patrzył. Wodził oczyma po świeżych łukach drewnianych nie pokrytej jeszcze papą widowni Domu Ludowego.
Poseł Drążek liczył w umyśle, ile będzie kosztowała papa, skąd weźmie dla murarzy, ile winien jeszcze żydom za wapno, czy rada miejska kupi nową cegielnię, z której by cegła taniej przyszła? Że „umowa“ robotnicza z kapitałem zahacza się o uznanie kredytów na Dom w Województwie. I wiele, wiele innych tego gatunku spraw, wcale nie łatwych. Więc wszelką złość hamował. Trzeba było hamować.
Rycz, wymyślaj, na toś jest właśnie leader. Na to się właśnie buduje ten dom, że gdy, wszystkie leadery, zejdziecie się przed nowymi wyborami obsadzać okręgi i powiecie: — Drążek to prosty cham — wtedy Drążek jest sobie już od dawna administratorem Domu, a na was gwiżdże.
Wyprostował się, odął i rzekł:
— Każdy pracuje, towarzyszu pośle, jak rozumie. Coś trwałego każdy chce po sobie pozostawić.
— Ogromnie trwała zdobycz! Siedzisz pan w kompromisach, długach, zależnościach po uszy!
Na to Drążek: — Jest rada: gdyby teraz wynająć lokale, które się wykańcza, to za te pieniądze można by dalej prowadzić budowę, aż miło.
— Bardzo miło: to pan hotel tutejszym łajdakom wybuduje — krzyknął Mieniewski — a robotnik będzie w tym hotelu sługusem. I masz pan jeszcze czelność kazać mi to zwiedzać z towarzyszami. Niebywała historia!
Poseł Mieniewski nie lubił rodziny w pobliżu działalności partyjnej. Niemniej przeto, nie mógł sobie pozwolić na szczerość. Przybrał natychmiast ojcowskie oblicze i wypuścił z piersi ciepły dech patriachalny.
— Cóż to za gary? — zawołał.
— Wspaniałe, huculskie.
— Widzę, wracasz z Borysławia?
— Z Borysławia, ale jadę z Warszawy.
Zaczęli solidarnie trudną i żmudną komedi „panującej“ rodziny. Więc przykładnie o wzajemnym zdrowiu, więc — może śniadanie?
Więc syn już jadł, więc ojciec — no, to zapal przynajmniej — na co syn, że wprost przeciwnie, więc poseł: — nie mamy żadnych sekretów — i o wiele łagodniej mówił znów do Drążka.
W pewnej chwili, przechodząc mimo, położył Tadeuszowi rękę na ramieniu. Nikłe dotknięcie, krótka sekunda ciepła, a jednak uśmiechnęli się do siebie i zarumienili z przestarzałej radości.
Tadeusz wzruszył się nawet. W istocie, cóż takiego wielkiego ma znów ten ojciec w życiu? Wapnem pachnąca landara, trzy krzesła, blaszana umywalnia, pod ścianą łóżko, nad nim Marks w śmietanie biało drukowanej siwizny, nad Marksem afisz z wrzeszczącą Marsylianką, nie takie znowu cuda! I jeszcze za to wszystko może istotnie jakiś zamach?...
Postanowił na wypadek rozsądnej decyzji ojca w sprawie wynalazków wypłacać staremu dziesięć procent obrotu brutto przez dwa pierwsze lata.
Gdy zostali sami, zapragnął wszystko odrazu wyłożyć ojcu. Chodzi o pewną świetną a bardzo pożyteczną rzecz.
— O wszystkim możesz ze mną mówić po wiecu. Rozgrywa się tu duża stawka, a ciężko mi to już przychodzi. — Poseł Mieniewski oparł się na ramieniu syna. Wsłuchany w trzask drzwi, zgrzyt piachu na korytarzach, łażenie, bieganinę, głosy pośpieszne i splątane, dodał:
— Nikt nie przypuszcza, jak bywam czasami zmęczony. Ileż to już tych wieców było? Ile jeszcze będzie? Dodaj do tego komunistów, którzy mi wrzeszczą na zgromadzeniach jak opętani.
— Tak? Pani Chylicka mówiła mi w Warszawie, że zamach mogą tu na ciebie zrobić.
— Zamach?
Stali blisko, wsparci wzajem o siebie. Wiadomość o zamachu nie zrobiła na leadera najmniejszego wrażenia.
— Czy myślisz, żebym sobie dużo robił ze śmierci?
— Co za gadanie!
— Z twojej tak. Nigdy więcej na wojnę nie pójdziesz. Z mojej nic.
Objęli się przez pół, jak to się już nie zdarzało od ery ekwipunku, kiedy raglan kupili. W drzwiach przypomniał sobie pan Mieniewski coś jeszcze. Twarz mu wykrzywiły ciężkie, czarne grymasy, pełne najwyższej pogardy:
— Zamach? Sto razy wcześniej wiedziałby o tym tutejszy pan Kapuścik. Wszystko zaszpiclowane!
W rumowisku korytarza zetknęli się nos w nos z Kozą. Opromienił leadera entuzjastycznym spojrzeniem i pozwolił sobie stwierdzić, że gwoli zwiedzenia budowli Domu wybrani towarzysze są już od dość dawna na dole.
Leader kroczył ku nim powoli, aby dać czas potęgującemu się widocznie wrażeniu. Oraz, aby wypatrzeć, czy nie ma w grupie kogoś przydatnego do nawiązania rozmowy?
Gdy leader znalazł się już blisko, grupa czekających ugięła się nieomal. Jakby okazać chcieli, że dla wielkiego człowieka nigdy dość miejsca między maluczkimi.
Wszystkie twarze rozjaśnił uśmiech stropiony, tkliwy, uśmiech nadmiernej nadziei.
— Jak się macie, Martyzel? — zawołał leader do człowieczka stojącego na czele.
Martyzel ostatni raz poprawił sobie druciane okulary i ze świstem wciągnął powietrze. Coś się w nim takiego stało, taki gwałt niewytłumaczony, jakby naraz zahuczała gotowość tysiąca myśli.
Poseł w prywatnych rozmowach (co innego na wiecu) nie dopuszczał z zasady do wybuchów entuzjazmu. Rzekł śpiesznie:
— Dzielny górnik, Martyzel!
— Bazyleja, Bruksela, Amsterdam — Martyzel wymawiał uroczyście nazwy międzynarodowych zjazdów socjalistycznych, ni to nazwy zwycięskich bitew — wszędzie tam słyszałem wasze słowa, pośle!
Leader podał rękę. Po czym dwoma palcami dotknął lekko obu ramion górnika. Było w tym ruchu coś pośredniego jakby między dotykaniem sakramentu a doktorskim pukaniem. Gest błahy, a jednak dziwnym sposobem z ciała ludzkiego ważną sprawę czyniący.
— I ciągle jeszcze tak was po świecie nosi?
— Już mnie wcale nie nosi. Reumatyzm trzyma na miejscu. — Na dowód owego reumatyzmu, wyciągnął Martyzel przed siebie obie ręce. Osadzone na sękatych przegubach, duże, żyłami przejęte, z czarnym cieniem w bruzdach wiotkiej skóry, wyglądały jak martwe przyrządy.
— Nie reumatyzm — poseł spostrzegł, że jedna z kobiet asysty żywiej współczuje rozmowie. — Nie reumatyzm, a na pewno kobieta. Powiedzcie no prawdę?
Okazało się, że Martyzel ożenił się i ma już dwoje dzieci. Wszyscy dawno to wiedzieli, ale szczegóły takie nie mogą przecież obowiązywać posła. Co żywo przedstawiono mu ową niewiastę z asysty, smukłą brunetkę w popielatym żakiecie, zapinanym na kościane guziki.
Była chyba znacznie młodsza od męża, czy też może tak szczęśliwie zachowana?
Leader podał jej rękę i zalotnym a jednak powściągliwym spojrzeniem zaglądnąwszy w oczy, rzekł:
— Na miły Bóg, tylko z dziećmi, ludzie, nie śpieszcie się zanadto!
Wypróbowane to powiedzenie pochlebiało sile mężczyzny, a zarazem chroniło zdrowie i piękność kobiety.
— Wilk — kończył poseł w stronę Martyzela — wilk ostatniego strejku robotników w Westfalii. Możeście nie był, Martyzel, przed wojną wilkiem, co?
Gdy padły słowa o westfalskim strejku, nietylko Martyzela, całą asystę, jakby elektryczność przeszła. Tutaj od dawna przecie zewsząd strejkiem pachniało w powietrzu i co?
Kapitał prowokował dalej. Wszystkie znaki robotniczego życia wyraźnie prowokację wskazywały. Któż znajdzie odwagę, żeby to wypowiedzieć, skoro Martyzel, który od tylu lat ciągle w książkach siedzi, ręce tylko nieśmiało wyciąga!?
A tu poseł zawinął połą płaszcza i już wszyscy idą w inną stronę.
Żółte klepisko schło cierpliwie na słońcu, w głębokim cieniu ścian szeleściły jasne strzępy wiórów, przez puste okna niby kruszyny przelatywały wróble, lecz gdyby nie ta cała budowa, to by poseł Drążek inaczej z kapitałem gadał, inną by tu ludzie znajdowali obronę, a tak? Dom wznosi się, tymczasem płaca kapitału jest dookoła taka, że pod ścianami chyba zasiąść i ten mur gryźć?
Śledzili za leaderem. Jak się ustosunkuje?
Widać było, że Drążkowi nie świadczy. Drążek sto razy podbiegał, zaglądał, nic nie wyłudził. Aż zatrzymali się wszyscy na rumowisku, w pobliżu parkanu. Głodne ciemne twarze asysty, leader na uboczu, a przed ludźmi Drążek, purpurowy z wściekłości — przez wysadzone oczy krew mało mu na wapno nie strzykała.
— Tutaj — rozdarł się przeciw słonecznemu powietrzu — tysiąc robociarzy zasiądzie, wpatrzonych w kino. Nie w głupie obrazki, a pożyteczne: macierzyństwo, pokaz akuszeryjny, weneryzm, podróże. Tutaj przemówi do nieuświadomionych o związku nasz sekretarz, Koza. Tutaj — Drążek wskazał na kupę gruzu usypaną w kącie — zaśpiewa chór robotniczy... Tutaj skromne siły wydoskonalą teatralnie nasi amatorzy. Oto przyszłość. Naprzeciw Rada Kopalń i Hut, a tu właśnie —
— Przez gościniec tylko?
— Przez gościniec — jęknęła asysta.
Wszystkie spojrzenia skupiły się na leaderze. Rozumiał, że postawą swą musi ustosunkować się nałożycie do zewnętrznego wcielenia Rady Kopalń i Hut.
Była to jednopiętrowa, pękata kamienica, w stylu rokoko, kryta szarą, połyskliwą dachówką. Nad ok nami szła koronka zielonych stiuków, w czysto umytych szybach prężyły się białe smugi słońca.
— Więc to tutaj? — Poseł Mieniewski, pamiętający wybornie każdą twarz robotniczą na przestrzeni tylu lat swej pracy, zasadniczo nie pamiętał w obliczu towarzyszy urządzeń kapitalistycznych. Mieściło się w tym pouczające lekceważenie i zawarta była domniemana znikomość tych urządzeń.
— Taka śliczna bombonierka — dodał zjadliwie.
Słowo bombonierka przerwało wszystkie tamy. Szare półkole asysty przemówiło... Jęło skrzeczeć, krzyczeć, człek przy człeku, podobny, krępy, taki sam, jakby nagle szary, ścisły parkan zaczął wrzeszczeć ludzkim głosem.
Jedno nasamprzód, aby tylko wziąć sam czas pod uwagę: osiem godzin! Od tego czasu chcą odliczyć teraz czas zjazdu na dół i wyjazdu na powierzchnię. To już przybywa robotnikowi pół godziny! Co jest wbrew wszelkiej ustawie!
— Dodać do tego wprowadzenie pod ziemią półgodzinnej przerwy jedzeniowej?
— Kto ma jeść, jak prawie nie ma za co, a praca jest na akord? Będą zdychać, a będą lecieć za wózkami, będą zdychać, aby tylko wiertać i jeszcze wiertać. Wiertać!!!
— A zamach na angielskie soboty?
— A nie kupuje to kopalnia wszystkich urlopów robotniczych?!
— A chociażby ten przydział węgla — piszczały kobiety — tych parę miałkich korcy?!
Leader słuchał bez jednego drgnienia twarzy. Wygładziła się w nim hartowana latami płaszczyzna odporności.
Uśmiechnął się szeroko i krzyknął swym potężnym organem poprzez wszystkie głosy:
— A któż temu winien?!?
Wedle jednych główną sprężyną był Kostryń, dyrektor kopalni „Erazm“ i zarazem huty „Katarzyny“. Prezes „Narodowej Pracy“, już z samego tytułu wiadomo wszystkim wszystko!
Wedle drugich nie Kostryń, głupia, posłuszna kukła, całą oś tej sprawy stanowił dyrektor zarządzający, straszna cholera, Francuz Coeur. On pogodził cienkie pokłady z grubymi, on utworzył syndykat, zorganizował wszystkie kapitały! „Kier“ po polsku znaczy „serce“! Dobre serce?!
Wedle trzecich, nic innego po wielkiej wojnie nie było spodziewane, jak znów to! Jedno i to samo. Skoro znów ojczyzna nastała, z wojskami, lotnikami, podatkami i wszelakim rządem: ta sama nędza!
Już ciągnęły się w słowach prężne głosy buntu, partia niedawno jeszcze była w rządzie, nie tu przecież o tym rozprawiać, poseł ruszył naprzód.
Uroczysta wizytacja gmachu przemieniała się stopniowo w zacięty pościg. Pan Mieniewski raz za razem powtarzał do Drążka: — niech się wygadają, nie przeszkadzajcie; Kostryń to dawny mój kolega ze studiów, błazen, Couera znam, skończona kanalia.
Zostawiwszy Drążka za sobą, szedł przodem powtarzając: — Błazen i kanalia.
Tuż za nim Drążek i gruby majster, obaj w futrzanych kurtkach, niby dwa gończe psy. Patrzyli leaderowi żarłocznie w przekrwione oczy i pod stopy.
Z tyłu wciąż podbiegała kręcąca się gęsiego asysta.
Leader stąpał coraz prędzej, blady, zlany potem, to skręcał w otwarte korytarze, to znów brnął rumowiskiem naprzód.
— Nie to — krzyczał ktoś z głębi — a tylko, że nas ludzi, ludzi, ludzi wszędzie za dużo!
Och za dużo! Leader odwykł już od takiego stykania się „z materiałem partyjnym“. Robili to za niego od dawna inni, młodsi. Rozgadany idiotyzm gorących, bezpośrednich nadziei, wstrętna ohyda ucisku, której dawno już praktycznie nie oglądał, brak wszelkiej szczerej odpowiedzi w głębi duszy — wszystko to dręczyło go bezmiernie.
Uciekał więc teraz z trudem łapiąc oddech i bucząc coś do siebie coraz wyższym dyszkantem. Dyszkantem bezsiły i wstydu.
Koniec pięter!
Z występów muru pomykał wąski mostek — wszystkiego dwie belki — prowadzący nad przepaścią ku strychom.
Innej drogi nie było.
Otóż to właśnie, ostatni mostek!...
Zwalić się tu po drodze w przepaść, albo czekać, aż po południu łeb kamieniem rozwalą!
Nie wierzył w jedno ani w drugie. Niemniej uśmiechnął się ku pięknemu niebu jesieni błagalnie, jakoby w obliczu nieuchronnej śmierci. Poczuł łzy w oczach.
Z czarnych drzwi przeciwległych strychów wyłoniła się pokraczna postać.
Lazło to z tamtej strony, kuśtykając, siwe, ciemne, w czarnym wyrudziałym surducie. W takt lewej sztywnej nogi poły spadały w bok. Wiotki, pusty rękaw surduta marszczył się na wietrze.
Leader zbladł. Nagle śmiałymi susami przeleciał po belkach. Tu ręce podniósł i owo widmo łapiąc chciwie w ramiona: — Jak się macie, stary Supernaku — zawołał.
Zawołał: — jak się macie, stary Supernaku — i jubileuszową swoją głowę złożył na ramieniu kaleki, niczym dziecko.
Towarzysz poseł Drążek, Martyzelowa, sekretarz Koza widzieli, co gotów był radykalnie poświadczyć Martyzel: leader Mieniewski ściskając kopalnianego portiera, Supernaka, miał łzy w oczach.
Powitanie leadera z portierem było chyba gorszące? Poseł Drążek objaśnił co prawda, że pamiętali się jeszcze z czasów rewolucji, z partyjnego sądu o prowokacje. Sprawa była niejasna, pogmatwana, z nieszczęśliwym wypadkiem na kopalni, wskutek którego wyjęto Supernakowi kilka żeber i amputowano dłoń lewą.
Że ludzie dawno się znają, to jeszcze chyba niczego nie dowodzi?!
A leader wciąż swoje:
— Tyle lat — śmiał się dźwięczną, parlamentarną piersią do kaleki — i wciąż trzymacie się doskonale?!
Na dowód czego portier odwrócił się bokiem. Pokazał brak całej ręki w luźnym rękawie. Od dawna był już stuprocentowym inwalidą. Wszystkie rany, złamania rzetelnie udowodnione. A więc należała się renta! Ale teraz jest przewalutowana. Nie można wyżyć. A jeżeliś wziął pracę, tracisz rentę. Głodem handlować trudno?!
Leader nie słuchał tego wszystkiego. Oklepywał Supernaka po wyjętych żebrach, terpał wesoło za rękaw i dodawał:
— Tak czy inaczej, postarzeliśmy, prowadź teraz, dziadygo, razem pójdziemy na szczyt.
Objął Supernaka, niby go podparł, a tymczasem zwalił się na niego. I tak we dwóch, w szerokim śmiechu leaderowskim, ruszyli trepami aż pod strych. Pod samą wiechę, bukiet obszerny, sporządzony ze słomy, listków uwiędłych, bobków i czerwonego papieru.
— Patrzcie, Supernak — dyszał Mieniewski wodząc brązowymi oczami po błękicie — ile wszędzie słońca?! Objaśnijcież mnie teraz, przy sposobności, gdzie tu jest co i czyje?
— Tu jest — prawił Supernak jakoby opowieść odwieczną — miasto Osada Górnicza, młode, pięćdziesiąt lat temu kozy się po tych dołach pasały. Pamiętam jeszcze.
— Kozy? — zdziwił się leader i poczęstował Supernaka papierosem.
Patrzyli na rozkręt czarnych, lśniących jak brytwanki uliczek. Toczyła się nimi ku kościołowi manifestacja lotnicza.
Tłum, widziany z góry, podobny był do razowej kaszy, na której przycupły różnokolorowe motyle sztandarów.
— A na prawo od drogi, te doły, wyrwy z wieżycami? Jakaś kopalnia?
— To jest, panie pośle — twarz Supernaka zmierzchła, niby do kornej modlitwy. — Panie pośle — mówił przez cichy wietrzyk słonecznej wysokości — to jest kopalnia „Erazm“. Erazm, gdzie pracujemy już prawie lat czterdzieści.
Wypowiedziawszy, kłapnął dolną szczęką, przy czym okazał jamę ustną, aż do samego gardła.
— Czterdzieści?! — Poseł złożył głowę w dłoniach. — Czterdzieści lat, czterdzieści — powtarzał z cierpliwą słodyczą. — Tam, na tym samym miejscu, nabawiliście się wszystkich waszych wypadków?
— Bo i gdzieżby? Na tym samym miejscu.
— A ten kościół?
— Co jest kościół — mówił Supernak sprawiedliwie, że kościół tutejszego kanonika za pieniądze ludu wzniesiony, co huta — ów wielki żółw żelazny — że jest huta. Za Erazmem mniejsze, zielone żółwie — będą znowu cynkownie.
Dodał przy tym grzecznie, co czyje. Takie towarzystwo a to owakie, Francuzy, Niemce.
— Wiadoma rzecz, kapitał. — Supernak zastrzygł uszami, w obawie, czy takie słowo można na wiatr puszczać.
— A te czarne kretowiska za lasem będą znów kopalnie „Irena“, „Paryż“, „Londyn“ i „Stefania“.
— Od córki kapitału jest nazwane miejsce, albo od dziwki nierządnej kapitału, gdzie lud roboczy pot swój oddaje i krew.
— Za laskiem, tam nad wodą rude, Czerwone gmachy, będą hutnicze baraki. Dawniej wszyscy hutnicy do Pracy Narodowej należeli spod Kostrynia, teraz same komunisty. Za barakami, wysoko na górce kościół w Gołonogu, pod nim gniazdo herezji w tej wiosce. Wioska nazywa się „Na dziewiątym“.
— Heretycy jesteście — uśmiechnął się Mieniewski. — Jakiś księżyna mocno tu was buntuje, rozbija się po Sejmie.
Byliby leaderowi już nic nie odpowiedzieli. Takie wielkie przez podobną gościnę wydatki w czasie bezrobocia, takie ciężkie rujnacje... Chętnie ponieśli w nadziei, że coś za to usłyszą o sytuacji krajowej, światowej, partyjnej, politycznej. I względem tego strejku! A tu macie, o księdzu?!
Martyzel nie wytrzymał. Ponieważ prawdę kładł zawsze przed sobą, więc ją i teraz wyłożył: — Jest to ksiądz nowej formacji, nazywa się Kania.
— Kania — przytwierdził poseł tak godnie, iż nic już z tego wynikać nie mogło.
Podkulili się ku sobie leader z kaleką, aby jak najbliżej, palili papierosy bogatym dymem, nachylił się jeden ponad drugim i tak gwarzyli o tym ogromnym widoku, ułożonym z żył stalowych, betonowych grzbietów, tam żelaznych i równych kominów.
Poseł Drążek wylazł na sam szczyt, zsadził z kolca wiechę i podał leaderowi.
Leader upuścił bukiecisko pod nogi. Wciąż jeszcze słuchał bezzębnej wymowy Supernaka. Odmachnął się od Martyzela, Drążka i wszystkich, a co Supernak powie — wszystko święte!
Gdy Supernak czarną swą zakurzoną głowę jeszcze raz ponad przepaść wychylił, gdy w ciemnych zmarszczkach jeszcze raz rozbłysły mu straszliwe źrenice i gdy jeszcze raz spytał o nową ustawę odpowiedniego ubezpieczenia od wypadków, leader przeciągnął się, jakoby po błogim odpoczynku.
Mętne słowa idące przez krąg ciszy jesiennej pomieszały się panu Mieniewskiemu z myślą własną, jak ostateczność prostą, jak ostateczność przez ludzi niepojętą, jak ostateczność najniepotrzebniejszą, wyniesioną nareszcie po tylu latach, z tylu walk:
Nic nie można wybudować wśród mroku.
Rozejrzał się dokoła. Towarzysze czekali schyleni pod przęsłami dachu. Przepełniony pogardliwym współczuciem, rzekł wreszcie:
— Teraz dopiero należałoby zacząć wszystko od początku?...
Nie odpowiedzieli.
Przymknął powieki licząc w duchu ostatnie godziny objazdu. Albo: wiec — wieczornym pociągiem do Warszawy. Sleeping — Anna — śniadanie — sejm. Mleczne światło dużej sali — pierwsza ława na lewo.
Albo: wiec — wrzaski — kamienie — może strzały — nowa sława — nowy atak wątrobiany.
Uśmiechnął się skąpo lecz serdecznie do przewidywanego zakończenia: pierwsza ława na lewo...
Jeszcze kilka słów do tych biedaków. Kilka słów, który by zdołały wytłumaczyć tym ludziom jaką taką względność życia. Bodaj na chwilę otworzyć jakiś wentyl wieczności?...
— Posłuchajcie no, towarzysze, ciszy tego niedokończonego domu. Czy nie zdaje się wam, że nieba nad nim za dużo?
Usłane równo wśród łukowania sklepień wypełniało lazurową treścią puste okna i drzwi.
Towarzysze nic nie odpowiedzieli.
— Gdybyśmy mieli dach nad głową nie dziwiłoby nas może to niebo? Tu bowiem wypadłoby znane, twarde miejsce dachu, a tam w koło jasność nieuchwytna.
Pragnął przez to powiedzieć, że każda rzecz wymaga jakiegoś ograniczenia, zamknięcia, wiedzy. Że ta wiedza jednak jest do zdobycia, lub do poniechania. Jest względna, jest tylko jednym z wielu sposobów. Że nawet walka klas może być takim właśnie sposobem?...
Nie zrozumieli. Ręce leaderowi opadły. Westchnął ogromnym powietrzem jesieni i dodał:
— Pięknie piszą o niebie poeci. U nas Mickiewicz. Takie przestronne, spoiste, wysokie.
Słowa o niebie i o Mickiewiczu nie podobały się towarzyszom zupełnie.
Pan Mieniewski siedział na występie muru blady i nieruchomy. Przed połyskliwą jasnością błękitu oczy trzymał zamknięte. Pot spływał mu z czoła. Zlepione, siwe włosy sterczały nad skronią jak nadłamane lotki.
Patrzył na towarzyszy. Spod dachu, przęseł, futryn wychylali sine, jakby w kamieniu rznięte twarze.
Pod powiekami płynął mu mglisty blask jesieni pomieszany z godziną obrachunku... Wiece, sale, posiedzenia, długie, ciężkie kompromisy, życie, na które nigdy nie było czasu, a które w końcu wychodzi na długą, cienką belkę, prowadzącą już tylko prosto w górę pod przewiewny, czysty płatek błękitu...
Towarzysze czekali.
Opuszczony na stopy bukiet uschłej krzewiny dawno przestał szeleścić.
Robotnicy jęli występować zza węgłów i ciekawie spozierać w zamknięte oczy Mieniewskiego. Zbliżali się na palcach, ostrożnie, cicho, jak do umarłego.
— Już są — rzekł głośno Drążek. — Delegaci, na obiad!
Na klepisko podwórza wjechali na rowerach dwaj towarzysze. Oparłszy maszyny o doryckie słupy jęli wymachiwać czerwonymi szarfami.
— Hallo! Hallo! — krzyknął Tadeusz do ojca — tam z dołu już wołają!
— Kto woła?! — Leader zerwał się na równe nogi.
Poseł Drążek uniósł głowę znad przepaści i rzekł:
I CZERWONA SZARFA
Nim wysadzili się z tym obiadem, ileż mieli kłopotu?! Przede wszystkim gdzie go wydadzą?! Czy w prywatnym mieszkaniu posła Drążka, czy naprzeciwko w restauracji u Cieplika, czy może w przyszłej sali posiedzeń, w której miał leader urządzone łóżko, a w nocy spali murarze?
Mężczyźni głosowali zaraz za Cieplikiem. Knajpa — to knajpa — a kłopot? Właśnie żaden, tyle tylko, że koszt.
Koza nie wyrażał się w tej kwestii, prócz jednego warunku: jak obiad, to nie ma co pod drzwiami wystawać. Którzy składki nie wnieśli won! z oczu odrazu!
Górnik Martyzel był ze względów nienawiści klasowej za obiadem u Cieplika. Spojrzano by sobie tutaj W oczy. Z powodu „Dnia Lotniczego*1 i zastosowanej kwesty cały kapitał ze swymi kobietami i zausznikami siedzieć dziś będzie u Cieplika.
Uratował całą sprawę młody Duś.
Dusia nazywano młodym, nie żeby tu zaraz pod bokiem był jakiś inny stary, lecz przez zapał tego człowieka dla sprawy. Duś zapalił się właśnie w tym wypadku i tak przez trzy dni obrabiał kobiety, Drążkową i Martyzelową, że w końcu całą sprawę Salomonowym cięciem rozcięli napół: jedzenie wzięto od Cieplika, obiad mieli spożyć w Ludowym Domu, a żeby kapitału nie unikać — czarną kawę wypić u Cieplika.
Restaurator Cieplik pokazał się w całej pełni: zupa pomidorowa z ryżem, pieczeń cielęca z nerką, słodkie:
Na słodkie kompot. Do tego piwo. Wódka przedtem, prywatnie. Po wszystkim czarna kawa.
W takich ciężkich czasach!
Duś baczył, by każdemu wypadło po porcji. „Dobierka“ obliczona była na co drugą osobę, kobiety i tak pewno nie dobiorą.
Stał wciąż za krzesłem leadera, podtykał, poddawał a w koło wciąż uważał.
Niepotrzebnie.
Towarzysze składali grzecznie noże, brali chleb, pili piwko, a jeść wiele nie mogli. Zmarnuje się, ze stołu zejdzie, Cieplik wkroi jutro do gulaszu, a jeść nie mogli.
Z oczekiwania ważnych powiedzeń leaderowskich.
Wzdłuż stołu nakrytego siedzą, przetykani żonami i towarzyszami, a apetytu nie widać.
— Przyjdzie, gdy będzie za późno. Klasa robotnicza zawsze ze wszystkim się spóźnia. — Mimo to, Koza radził kooperatyście Dusiowi spojrzeć na całą grupą z daleka. Kozie, jako sekretarzowi i redaktorowi „Głosu Osady“, nie imponował żaden przepych kapitalistyczny. Było to rzeczą publicznie wiadomą od dawna.
— Czy jednak, powiedzcie, grupa z leaderem nie wygląda jak fragment zagranicznego przyjęcia, zdjętego przez wielki tygodnik stołeczny?
Wciąż otwierali drzwi, przeciąg robili, aż wszystkie papierzane serwetki od ust chmurą w okna leciały, wciąż przychodzili meldować organizacyjne sprawy bezrobotni. Patrzyli na całe usposobienie uczty tak świdrującym spojrzeniem!
Niech orzą! Darmo mają na rękawach szarfy?! Ale bałagan robili! Jedni przychodzili do Kozy, a drudzy niby o nim nie wiedzieli. Tak kołowali, kołowali, aby na Dusia trafić.
Organizacyjny bałagan — był.
Zwłaszcza, gdy udało się towarzyszowi Kozie w przelocie, odniechcenia, na korytarzu usłyszeć następujące słowa takiego zziajanego rudego bezrobotnego, wyrażone do Dusia:
— Zdechłą, starą przeszłość czcicie mięsem pieczonym?!...
Szwendanie się tych młodych ludzi wydało się leaderowi podejrzane. Dawno też nie widział tak zupełnych, straszliwych nędzarzy. Niektórzy bez bielizny. A ci co mieli odzież i bieliznę — żal się Boże, kurz i potem zagnieciony. Na to szarfa z perkalu.
Duża, szeroka, bardzo czerwona szarfa.
Obłęd!
Pachniało od nich przestałym białkiem i prządł się syk spłoszonego pośpiechu... Czy też samego głodu?
Draby te przywodziły posłowi na myśl sprawę zamachu. Anna... Kobiece intuicje bywają nieomylne. Nie mógł jednak powiedzieć synowi:
— Uważaj na mnie.
Nigdy!.
Nie jadło mu się dobrze w tej konstelacji. Między kawałkiem cielęciny a kawałkiem wyrastały spiżowe złomy przygotowanych na wiec okresów i rozpadały się nagle wobec myśli, której nie spodziewał się po sobie: iż na wypadek jakiegoś nieszczęścia, kto wie, czy nie najtrudniej będzie rozstawać się z synem?
Syknąwszy jeszcze raz syfonem powtórzył oficjalne pytanie w sprawie towarzyszy, „luźnych“ towarzyszy przebiegających ciągle w prawo, w lewo?
Wyjaśnił wszystko Koza. Meldowali o postępach Dnia Lotniczego. Żeby samolot nie podsadził się w pobliże przemówienia. Oraz o placu wiecowym, czy wszystko w porządku? Mianowicie, jakie na razie zbierają się tam „elementy“? W elementach tych trzeba zawczasu przebierać. Aby zawczasu poznać, co się szykuje?!
Wionęło ciszą przez stół.
— A że ja — mówił Koza z wdzięczną swadą — jestem sekretarzem Związku, natomiast Duś sekretarzem bezrobotnych, więc wychodzą zmyłki.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Dusia.
Patrzył szeroko otwartymi oczyma. W ciemnym związku powiek trzymało się spoiste światło, nie dające wcale rozróżnić źrenicy od tęczówki. Przez tę długą chwilę oblicze Dusia nie drgnęło ani na „włos sekundy“, lśniące, ciemno-smagłe, jak oblicza postaci symbolicznych na drobnych miedziakach.
— Jakie wasze zajęcie, towarzyszu? — spytał leader łaskawie.
— Sygnalista.
— Sygnalista?
— Sygnalista na kopalni Erazm.
— Zajęcie wasze polega na wielkiej uwadze?
Żadnej odpowiedzi. Wciąż patrzył na leadera wyraźnym, jakby z metalu odlanym światłem rozszerzonych źrenic.
Przerwano tę rozmowę. Do leadera stała długa kolejka, każdy z obiadowiczów miał prawo do kilku minut. Dłużej nie. Leader musiał już wrócić do tematu, którego słuchali wszyscy, jak o Ziemi Obiecanej.
O Kostryniu, dyrektorach, ich manewrach w stolicy. Przeróżnych pociągnięciach. Nawet o tym jak kapitał kupuje ministrów. Za posady. Wszystko nader proste: płaca robocza najniższa w Europie. Urządzenia kopalniane najlichsze. Dolarami, co za ten węgiel biorą, niszczą walutę krajową. Nie chcesz, no, to ci grożą bezrobociem. Tak jest na wielkim rynku. Wasz Kostryń dużo bruździł na tym rynku!
Zebranych nie obchodził wielki rynek, tylko to, co tu? Jak żyć dalej? Ale o tym, to jest o strejku, co było ciągle w podszeptach komunistów, nie śmieli mówić zbyt wyraźnie. Pytali drogą dookólną, za pomocą przedstawienia swej nędzy. Nigdzie takiej prawdy o robotniku nie ma, jak w jego doli własnej. A gdzie jest ta dola?
Pod ziemią i w mieszkalnych barakach.
Poseł Drążek mrugał taktownie na Martyzela, że już czas przerwać te wszystkie spytki i wystąpić z toastem.
Czas naglił, toast był od rana przemyślany, Martyzelowi aż w karku sztywniało od gotowości. Cóż tam te troski i kłopoty dnia? Chodziło o szerokie pojęcie.
Rzecz dzieliła się na „ogólny stan ducha“, czyli podłoże filozoficzne, i „światowe ludy“, czyli właściwą politykę.
Wszystko razem nie wiele, smutny obraz spotkania człowieczego na tej ziemi!
Na poparcie wywodu wezwać filozofów i najszczytniejszych ekonomistów.
Tylu ich przecie czytał Martyzel, tylu znał w oryginale, tyle lat ich sprawdzał, a oto teraz, zamiast w ducha ich wiecznego, patrzył na żonę swoją, zapłonioną po prawej stronie leadera, zawstydzoną, przez wielki zaszczyt dzisiejszego dnia tak pięknie odmłodzoną.
Sławne nazwiska pierzchły, kilku skłóconych filozofów świeciło w oderwaniu pamięci, a Martyzel myślał nie o koniecznych ważnościach, lecz jak się z żoną poznali, stracili, odzyskali i znów razem chronili...
Dlaczego? Ach, dlaczego?
Uczonych nie przybywało do głowy, lecz nie wiadomo skąd, coraz pełniejsze miał usta słów biblii. Pogardzał, oczywiście, choćby dzięki samemu Darwinowi całym „biblijnym traktatem“, a tu właśnie zewsząd tłoczy się o Kanie galilejskiej, ślubach, różnych białych
gołębicach. Tymczasem dzwonią widelcem o szklankę, obejść się nie może bez toastu, rzecz z góry umówiona, poseł Drążek krzyczy:
— Martyzel ma głos.
Martyzel wstał i z miejsca go zatchnęło. Pokłonił się leaderowi uroczyście, a pod czaszką nie miał już ani jednego słowa ze swego przemówienia... Tylko widok żony przy boku leadera spłonionej, który to leader, fasonem, uśmiechem i sposobem tak był podobny do dziedzica. I jak tę żonę obecną kiedyś w dalekiej młodości do dworu przymanili, nęcili, znudzili, że w końcu miała dziecko z dziedzicem owym.
Jakież to przykre tony?! Z powodu uczty, piwa i dobrobytu chwili?!
Martyzel zamknął oczy, głowa mu pękała z ożyłej nagle rozpaczy, serce biło upartą miłością. Przez myśli fałsz szybował — twoje, moje, społeczne, zawsze wszystko cudze — wspomnienie splątało się z zasadą, przeszłość własna na przyszłości społecznej zaległa, i oto Martyzel przemówił tymi słowy:
— Wszystko w jednym: czy robotnik ma się mnożyć jak królik? Czy robotnik ma swym ciałem nową nędzę wytwarzać? Gdy moje ciało jest dla niego gnój?! Jest dla niego nawóz? Jest dla niego ściółką?! Dla kapitału! Jest dla niego beczką bezrobotnych?!
Poseł Drążek szurał głośno podeszwą po podłodze, leader pił pobłażliwie sodową wodę, muzyka z ulicy wpadła i głos rozpędzonego śmigła wystawy lotniczej — Martyzel dalej swoje.
Już całkowicie zabłąkał się w teorii, zdawało się, te skończy, gdy przeszedł do przykładów. Tchnąwszy promieniem nienawiści zza drucianych szkieł ukazał suchą, prochem ostrzelaną ręką w stronę Supernaka.
Oto on, Supernak, którego poseł Mieniewski „wszemobec“ opłakał przy zwiedzaniu Domu najszlachetniejszymi łzami nienawiści klasowej. Te łzy poselskie są kroplą w morzu, jednakże wobec łez, wylewanych w teraźniejszości i w przyszłości robotniczej z powodu takich Supernaków... Który miał już trzy żony, czwartą w śmierć zapędza, dzieci płodzi bez sensu, jak mysz, te dzieci mrą bez końca, zdychają!
Jak się stało, że od wspomnienia dziedzica, Martyzel publicznie omal zapłakał nad niezliczonym pomiotem starego portiera?!
Ale Supernak nie dał na siebie czekać.
— Kto ma ciało — wykrzyknął chrypłym głosem z drugiego końca stołu — dalej robi ciało. To jest, bracia, robotnik!
Przerwała tę kłótnię muzyka z Rady Kopalń i Hut, a przede wszystkim parlamentarne powiedzenie leadera:
— Towarzyszu Martyzel, to są osobiste wycieczki.
Termin „osobiste wycieczki“ miał wielką i szacowną siłę. Tak czy inaczej mowa Martyzela była tym przykrzejszą chmurą na horyzoncie obiadu, że się jej nikt nie spodziewał.
Chmurę tę rozgonił długi, zasadniczy toast posła Drążka i czas, najlepszy lekarz. Na placu targowym, gdzie miał być wiec, już zbierały się tłumy, a tu jeszcze musi się odbyć czarna kawa z przelotną konfrontacją kapitału.
Ruszyli. Przodem towarzysz leader w narzuconym a la Rinaldini płaszczu. Po prawej ręce poseł Drążek w kudłatym kubraku, po lewej Supernak rosochaty, sękaty, w rudej jak zardzewiała blacha surducinie.
Wkroczyli do restauracji całą kupą. Mimo pomarańczowego światła wycieńczonych żarówek było tu ciemno. Jak zwykle u Cieplika. Ale nawet u Cieplika rzadko zdarzało się, by tak gęsto obsadzone były stoliki i by wywarło coś takie poruszenie jak wejście leadera.
Rzekłbyś, woda wyprysła na rozprażoną blachę. We wszystkich kątach, zewsząd zasyczało.
Przychodzili tu zwykle ukradkiem i dość nieoficjalnie, tylnym wejściem. W gruncie rzeczy była to przecież restauracja kapitału, ewentualnie, służalczej inteligencji.
Dziś szli tu towarzysze z otwartą przyłbicą, w nastroju tak zwycięskim, że śmiech od tego w krtaniach kluczył. Twarze aż się ściągnęły a spod warg zęby błysły, niczym zwierzęciu, gdy mu pod nos podtykać strawę obrzydzoną.
Kapitał ze swej strony robił dobrą minę. Owszem, bawił się dalej! Trudno, żeby w kilka sekund z ciała spadli i zżółkli. Ale maślana tłustość twarzy, ta duchowa oliwa, w której ruchem swym każdym pływają, ścięła się na nich jak na mrozie.
Służalcy kapitału mieli na szczęście zamówkę W Dniu Lotniczym. Czegóż tu dziś nie roztasowali?! Nad lustrami wisiały drukowane zielone afisze, czerwony wiec leadera ledwo się tam gdzieś chyłkiem czepiał jeszcze ściany. Spośród wystawy migdałowych ciastek wyfruwał model skrzydlatego aparatu, a naprzeciw bufetu czuwała pilna kwesta.
Serce towarzysza Kozy doznało wstrząsu na widok tego, kto siedział za kwestą...
Przed aksamitnym stołem, nad srebrnymi tacami i nad olakowaną puszką siedziała córka dyrektora wielkich kopalń „Erazm“, huty „Katarzyna“ i prezesa „Pracy Narodowej“, Zuzanna Kostryniówna. Srebrnym, zamorskim, długim widelczykiem wpychała do skarbonki banknoty.
Któż drugi na świecie umie tak sobie usiąść!? By twarz kwitła nad ochoczymi jabłuszkami piersi, by tułów spływał lekko, kształtem takiej syreniej wypukłości zakończony.
Nie można było napatrzeć się do woli, leader przeszedł z asystą do drugiej sali, gdzie nie było żadnych ozdóbek, tylko blaszane stoliki wśród ścian nagich i wilgotnych.
— Nie naszą rzeczą — stwierdził — królowanie w knajpach.
Zapowiedziane picie czarnej kawy odbyło się jakby wcale nie na parę minut przed poważnym wiecem, który był bądź co bądź obrachunkiem sił. Wszystko przesłoniła uroczą swą postacią Kostryniówna. Każdy miał z powodu niej do powiedzenia, ten śmiał się, ten się brzydził, tamten znów wszystko na jedwab i bogactwo zganiał.
Pani Drążkowa wiedziała najlepiej: młoda Kostryniówna, nie mówiąc już o „klabzdrze“ matce, masuje się codziennie. Wcierają w nią kosztowne olejki.
Wciera to miejscowa masażystka, nazwiskiem Knote, wdowa, kobieta silnie w tutejsze burżujstwo wrobiona.
Byliby o tym nie wiedzieć jak długo mówili i wszystkie bardziej jeszcze podejrzane sprawy panny Zuzanny Kostryniównej wraz z nią samą byliby bez wahania do naga rozczłonkowali, gdyby nie sekretarz Koza, który w stosownej chwili wypowiedział następujący pogląd:
— Nie jest winien motyl, że ma piękne barwy, lecz ten jest winien, kto nieświadomego motyla przystraja w cudzą krzywdę. Czyż nie mamy ważniejszych spraw do omówienia?
Spraw ważniejszych było wiele. Skoro leader nie dopuszczał do siebie rozmowy na temat wiecu, skoro partia przesądziła już co do strejku, skoro nie można było przeniknąć, co leader myśli drobiazgowo o wszystkich szczegółach kapitalistycznego zamachu — niech wie przynajmniej w jakich osobnikach tai się źródło zła.
Osobniki te siedzą teraz tuż za ścianą, na twarzach nic nie mają wypisane, a powinnyby mieć ogniem i żelazem wszystko na czołach wyryte.
Najważniejsze, że obecni pracowali na „Erazmie“, co się tyczy dyrektora Kostrynia. Teraz zmiękł, dawniej był wiele twardszy. Miękkości nabrał dopiero w Bolszewii. Gdzieś w nadkaspijskich kopalniach straszliwie go robotnicy obili, aż mu się „gruczoł płaczebny“ otworzył. Byle co i łzy mu lecą ciurkiem. O innym dyrektorze, któremu Zarząd wszystko daje podpisać in blanco. Francuz ręką stronicę zakrywa, a ten podpisuje, jeszcze by tego Francuza w rękę za to pocałował.
O innym, który wysłużonego górnika laską na śmierć obił. Teraz, czasu redukcji, bić już nie potrzebują, tylko masowo wydalają.
A sprawiedliwość? Przez inteligenta nie dojdzie tu robotnik do sprawiedliwości. Doktor inaczej zezna, inżynier drży ze strachu, inspektor pracy rok czy dwa posiedzi, dom własny sobie stawia — nikt niczemu nie winien!
Podsadzili się pod swego leadera, spod uchylonych głów szeptali trwożnie ku jego parlamentarnej twarzy, leader potakiwał, mrużył oczy, chłonął te wszystkie szepty jak zatrute powietrze, aż spojrzał na swój złoty zegarek i rzekł głośno:
— Pójdziemy na wiec, towarzysze.
Gdy stanęli w drzwiach pierwszej sali, od strony migdałowych ciastek wysunął się ku posłowi dyrektor Kostryń.
Znali się jeszcze z pierwszych czasów politechniki. Łączyła ich wtedy śmieszna, żałosna przyjaźń podziwu i litości. Kostryń podziwiał Mieniewskiego. Potem, z biegiem lat, w życiu, nienawidzili się wzajemnie coraz więcej. Żal tylko było leaderowi, że ów przedmiot nienawiści tak zmarniał: chudy, zżółkły, pomarszczony człowieczek.
Pierwszy przemówił Kostryń. O tym, kiedy się ostatni raz widzieli z leaderem.
Na to odpowiedział leader twardo: — Chyba w którymś ministerstwie?
— Półtora roku temu — pochwycił usłużnie Kostryń.
Gdyby nie Cieplik, który podczas tej rozmowy spokojnie zawijał coś przy ladzie, można by powiedzieć, że cała restauracja oniemiała z wrażenia.
Kapitał mieszał cichuteńko lotniczą czekoladę w filiżankach, towarzysze stanęli murem, dech zatrzymując w piersiach.
— Łyżeczki dzwonią w filiżankach jak łzy — zwierzył się Koza szeptem Martyzelowi.
Jeszcze raz Kostryń zaczyna: — Jak znajdujesz tutejszą okolicę?
Na to leader wyniośle i bynajmniej, bynajmniej nie na ty — o okolicy i tegorocznej jesieni.
Sczepili się takimi zdaniami ku wielkiej męce robotniczej a także pochylonego nad czekoladą kapitału i nie mogli się rozczepić.
Wszystko ocalił syn leadera. Podszedł do Kostryniównej, skłonił się i kazał sobie przypiąć lotniczy znaczek.
Powstała z miękkim szumem jedwabiu i do klapy raglanu błyszczącymi jak różowe żuczki paznokciami przypięła małą, propagandową blaszkę.
Nie miał czym zapłacić, zarumieniony zwrócił się do ojca i tak, dzięki światowym przesądom, młode pokolenie zdezorganizowało cały ten wypadek.
Nie było rady: pan Mieniewski z synem przedstawili się córce, potem — zimno — ale też i matce.
Siedziała opodal w pięknym kapeluszu, który Koza określał: płacząca brzoza.
Leadera ubawiła przelotnie myśl stara, poczciwa, że można jednak całe życie być kretynem, a przecież znaleźć piękną żonę, mieć z nią dorodne dziecko. Uśmiechnął się dość czule ku panience patrząc jak równocześnie Kostryń podaje rękę Tadeuszowi.
Od Cieplika, spomiędzy natłoku dyrektorskich samochodów wypadło skierować kroki w dół ulicy, przez kolejowe nasypy huty „Katarzyny“*, łączącej się na żywym ciele miasta z niedalekim Erazmem. Stąd prosto przez nieszczęsną tymczasowiznę bud, domków i drewnianych kleconek (tak określał te miejsca Martyzel) w stronę wiecu, ku miejskiemu targowisku.
Pan Mieniewski nie myślał o wiecu. Wszystko było zawczasu gotowe. Gotowe, przesądzone. Pozostawała wyłącznie mechanika działania: odgadać swoje, potem wracać.
Miał zamówiony sleeping.
Szedł coraz prędzej, aby pozbyć się towarzystwa. Obok maszerował ktoś z asysty. Ten jakiś Duś.
Nie dadzą człowiekowi odetchnąć ani chwili. Czegóż znów chce ten Duś?!
Sygnalista kroczył obok, grzecznie zmieniał nogę pod takt kroków leadera, aby broń Boże, nie trącić, czy choćby rąbkiem rękawa nie zahaczyć ważnej, doniosłej postaci. Nic nie mówił, widoczne jednak było z nieznacznych podskoków, odrzutów ręki, nagłych pochyleń głowy, że szykuje ważne objawienie.
Gdy nagle dotknięto posła w przedramię. Sygnalista kopalni Erazm wskazującym palcem lewej ręki dziobnął leadera Mieniewskiego, na którego obliczu życie całej partii wypisane było od a do z. Dziobnął posła w przedramię, jakby gwoździem.
I zaczął mówić. Z wielkim bólem, z ogromnym udręczeniem.
— Wyście jest poseł, leader 1 Wiecie: kapitał ma zewsząd zamówienia, ale nie przyjmuje obstalunków. Węgiel leży, pali się na zwałach, na hałdach, tyle go jest, ale oni go nie sprzedają. Nie chcą. Żeby ceny jeszcze wyżej śrubować. Pogwałcili wszystkie zdobycze robotnicze, a gdy pójdziemy potulnie do nowej umowy z kapitałem, to będzie jeszcze gorsza! I na cóż będziemy wtedy pracowali, na śmierć własną? Wyście jest poseł, leader?! Powiedzcie sami!
Leader, widocznie słowami tymi wcale z własnych myśli nie wyprowadzony, prawicę położył na ramieniu sygnalisty. Położył i spoczęła dobrotliwie, ponętnym ciepłem.
Ciepło to jeszcze więcej przysparzało męczarni Dusiowi. Wiedział przecie, że w głębi za starą skórą pomarszczoną, za tymi kośćmi leaderowskiej czaszki pełza mnóstwo gładkich, śliskich racyj, wypasionych na kawie, mięsie i grubych, tłustych książkach. Przedarło się w piersiach Dusia wielkie uczucie i zstąpiło jeszcze dalej w głąb, gdy wymówił:
— Wyście dawno już chyba, pośle, a nawet może nigdy, nie stał w wodzie po kolana, w ciemności, trzysta metrów pod ziemią i wózków z toru na tor dziewięć godzin nie ciskał! Powiedzcie sami?!... Na śmierć naszą pracować chcecie i na swoją?
Spotkali się spojrzeniem. Tyle światła polało się z bystrych oczu leadera, że przymknięte powieki sygnalisty rozlepiły się.
Pan Mieniewski nie zdjął dłoni z ramienia sygnalisty. Uśmiechając się wyniośle poczuł nagle, że oblatuje go trwożne przeczucie. Płaska, pusta prawie twarz Dusia płonęła w bladym słońcu, światło źrenic zespoliło się z obwodem tęczówek wypełniwszy powieki aż po brzegi.
Poseł zacisnął rękę na ramieniu sygnalisty. Stali tak długą chwilę trzęsąc się w niepojętym przerażeniu. Póki leader nie odwrócił się poza siebie i nie krzyknął:
— Mój drogi Tadeuszu, czemuż zostajesz w tyle?! Hallo! Hallo! Hallo!
Gdy młody Mieniewski roztrąciwszy asystę stanął przy Dusiu, leader jakoby zesłabł. Wziął obydwóch pod rękę, wsparł się i dyszał ciężko. Czyż nie należało powiedzieć synowi: To komunista. W danym razie wal w łeb. Czyż nie należało powiadomić przez kogoś pana Kapuścika? Czy nie należało za łatwowierność zbesztać tego durnia, Drążka?
— Patrzcie, Duś — rzekł leader z uśmiechem — jaki doskonały raglan ma mój syn?
Przerwało się wszystko w Dusiu od tego powiedzenia. Tadeusz zarumienił się. Leader popatrzył na młodego robotnika z wielkim smutkiem. I dodał: — Tak, mój chłopcze. — Po czym wsparł głową na ramieniu sygnalisty. Kilka sekund, nieprzytomnych prawie, może najszczęśliwszych. Jak gdyby przez wytartą bluzę Dusia usłyszeć można było własną młodość zapomnianą.
Asysta uszanowała tę chwilę w rozumieniu, iż może zaszkodziło coś leaderowi przy obiedzie? Drążek, Martyzel, Supernak i różni nowi przybysze, ośmiu dobranych, bezrobotnych milicjantów, przyboczna straż na wiecu, patrzyli stropieni zasłaniając tę scenę własnymi postaciami.
Rzecz działa się przecie na oczach ludzkich, w pobliżu targowiska. Taki leader nie wie nawet, że stoi już pod ścianą jatki. Wszędzie tu dookoła same jatki i stąd właśnie ten zapach. Od tego zapachu pewno zrobiło się towarzyszowi leaderowi niedobrze.
Drążek i Koza chcieli posłać po koniak. Prawdziwy, nie do knajpy, lecz do pewnego sympatyka, sprzedawcy tytoniu.
— Nie. — Leader odmachnął się dłonią jak od najgłupszego cwiszenrufu. — Ba — dodał — nie dziwcie się, towarzysze, któryż to już wiec z rzędu?!
Nikt nie zdołałby tego dokładnie przeliczyć! Rozstąpili się i doczekawszy szanownie „dycezji“ leaderowskiej co do chwili marszu ruszyli społem.
Naprzód, wąską uliczką między straganami rzeźnickimi. Gdyby tu był wyjątkowo obecny samorząd miejski, mógłby się po uszy zarumienić: co krok walały się albo kości bydląt, albo też jakieś skręty wnętrzności nie umiecionych z wczorajszego dnia a już tak silnie cuchnących.
Leader potknął się dwa razy na tych gnatach, dobrze że go zaraz zręcznie podtrzymali bezrobotni. Krążyli czujnie w koło, dla niepoznaki skrobiąc pazurami drzazgi z wielkich lach, w które byli przed południem oficjalnie przez Kozę zaopatrzeni.
Sekretarz gniewał się na nich za jedno tylko, że „odnośnej postaci“ wciąż zazierają w oczy, jakby z samego patrzenia w leaderowskie oblicze mogła korzyść jakaś wyniknąć dla nędzarza.
Uliczka weszła w plac: szerokie, przestronne klepisko, otoczone rudym wianuszkiem straganów, jednym bokiem sięgające sinych ścian stalowni.
Padał od niej fioletowy klin cienia. W sztywnych smugach pomroki twarze tłumu jakoby zapalały się czerwoną łuną i znów gasły.
Wielka ciżba szumiała na całym targowisku oraz na górkach sąsiednich, rozdołach i wzniesieniach. W głębi pod ścianami stalowni widać było czerwoną mównicę. Powiewały nad nią krótkie chorągiewki, co z daleka sprawiało wrażenie jakoby wrzątek czerwony raz wraz wybuchał z trybuny.
— Więc to aż tam. — Leader chciał jeszcze coś mówić, lecz zamilkł.
Krocząc żłobioną w ciżbie bruzdą baczył pilnie na twarze. Znał się przecie na nich nie od dziś. Spiczaste, śklące. Zaciśnięte, zamilkłe. O brwiach wysoko w górę uniesionych, oczach nadmiernie rozszerzonych, jakby już zawczasu przejęte wielkim krzykiem.
Ludzie pracy.
Tuż za posłem zbierali zaszczyty towarzystwa Drążek i sekretarz Koza. Posła Drążka gnębił szczery niepokój. Nie dlatego, że trzeba będzie wygłosić zagajenie przed wiecem. Nie uważał się za mówcę i zawsze grzał prosto z mostu. Nie o to, wcale. Lecz w czasie zagajenia nie zdoła już upilnować leadera przed Kozą. Nieznośny śpiczak naszczeka, co mu ślina na język przyniesie. Lepiej by było jeszcze kogoś przywołać do osoby leadera.
Naprzykład Martyzela.
Martyzel nie chciał. Szedł, bo szedł, ale oświadczył wręcz: — Dla mnie czasy wszelkich haseł minęły. — Posuwał się bruzdą w tłumie uczynioną, obok żony, i to wszystko.
Uważał, wedle dzieła Micheleta „Miłość“, że kobieta wszystko dzieli z mężczyzną jak równy z równym. Dlatego szli wcale nie pod rękę, a jedno obok drugiego, w koleżeństwie, na wszystkie przeciwności solidarnie gotowi.
Martyzel widział dowodnie, że stary kulawiec portier Supernak korzysta z tłumu i pcha się niewłaściwie na żonę. Lepi się do niej żywcem, przypycha i przyciska. Na takie rzeczy niewiasta, jako człowiek wolny, musi sama reagować.
Może powinna?
Martyzel nie mieszał się do tych spraw. Jeżeli ciało żonine przez takiego padalca naciskane brzydziło i bolało Martyzela na przykładzie własnego ciała, to rzecz inna. Żona reaguje na te czcze dotyki, jakby się o nią drzewo odbijało, widać, iż obrała taki sposób.
Dopiero, gdy znaleźli się w pobliżu trybuny, stanął twardo Martyzel między kobietą swoją a portierem. Niepotrzebnie. Przedzieliła ich od razu fala tłumu, ludzie bowiem chcieli widzieć, jak leader z posłem Drążkiem i sekretarzem Kozą smykają incognito za trybunę.
Tkwiło tam kilka sosenek, wbitych doraźnie w piach. Uroczystościowych. W środku ławka nawet, przygotowana dla wytchnienia.
Robotnicy chcieli widzieć to miejsce ozdobne, tym bardziej, że już od drugiej ściany stalowni przemykał wysoki rząd sztandarów partyjnych. Kołysały się nad głowami ludzkimi jak czerwone ptaki, które zakręciwszy z połowy placu obsiadają powoli trybunę.
Leader spoczął pod sosenkami, na ławeczce, w skromnym cieniu incognita. Gałęzie i igły sosnowe kłuły go w szyję, nieznośnie łaskotały w uszy, wolał to jednak, niż wystawiać się na widok towarzyszy.
Gdy na trybunę celem zagajenia wyszedł Drążek, poseł Mieniewski założył lekko nogę na nogę. Obliczał zagajenie na dziesięć minut.
Dziesięć minut spokoju.
Pomylił się, spokoju nie zaznał.
Sekretarz Koza przysunąwszy się skwapliwie do leadera stwierdził od razu na wstępie, że poseł Drążek nie jest co do przebiegu wiecu należycie ugruntowany. A to z powodu kompromisów, dotyczących budowy Domu. Ze wszystkich stron trzymany jest poniekąd za włosy. Od strony samorządu umowami z cegielnią. Od strony kapitału kompromisem. Od strony rządu...
— Drążek — szeptał Koza nabożnie posłowi w ucho — nie ma z czym iść do ludzi!
Pan Mieniewski przymknął ciężkie powieki: gdzieś z daleka ryczał gramofon arię operową, wiaterek przedwieczorny zaganiał woń padliny to w lewo, to w prawo.
Oto partia: młody podjadek szepcze ci do ucha, stary brytan ochrypłym wrzaskiem zagaja na trybunie, od dołu wszystko poderwane nienasyconym głodem, u góry władzą się opychają.
Nazywał to w poufnych szkicach swego pamiętnika: próbą przedmiotu. Pokolenie działaczy, które w świat wyprowadził, które za młodu tyle razy łba nawet nadstawiało, teraz w latach dojrzałych nie potrafi sprostać tępej próbie przedmiotu. Sprostać próbie posiadania.
Wszędzie kozy i drążki. A w istocie, zawsze nad głową Dusia czy innego głupca wisieć będą pazury pana Kapuścika. Zawsze wystarczy przewiązać głodomora czerwoną szarfą...
— Na dowód tego —
Poseł obruszył się: — Czego, kochany sekretarzu?
Na dowód wszystkiego — Koza chował się wstydliwie w gałęzie sośniny — raczcie przyjąć do wiadomości jeden przekrój. Mówili u Cieplika, że pani a nawet panna Kostryniówna zażywa bardzo drogich masażów. Otóż żona posła Drążka doznaje tych samych masażów od tej samej masażystki, za co regularnie płaci. To, panie pośle, przekrój dostateczny chyba...
Leader wstał z ławki, odsunął sekretarza, pełen już teraz wszystkich elementów partyjnych. Mocą nawyku, tresury, przeistoczyły się one nagle w znaną gotowość głosu, graniczącą z radosnym kwileniem.
Należało zaczynać. Leader splunął i rzekł do sekretarza krótko:
— Idę.
Koza poskoczył naprzód, ściągał posła Drążka za kurtkę, na trybunę wyszedł leader Mieniewski.
— A więc to nie perkal — pomyślał resztą potocznej uwagi, kładąc rękę na drewnianym parapecie. — Czerwoną bibułką wyłożyli. Racja, o wiele taniej.
Spojrzał przed siebie: witano go gromkim okrzykiem. Ludzie wołali zewsząd, aż spomiędzy straganów i z wszystkich sąsiednich pagóreczków, i z okien małych domostw, kleconych w rozpadlinach gruntu. Niebo zdawało się chwiać od tych wołań, różowe, nisko nad placem zapuszczone. Jeszcze teraz myślał leader o tym niebie, że go za dużo, dwa razy za dużo chyba nad ludzką ziemią.
Wyciągnął ręce, po tłumie przeleciała cisza od krańca do krańca. Z radością usłyszał pierwsze swoje słowa. Twarde, dźwięczne, spokojne. Zaczynał, jak zwykle w wypadkach dość złożonych, od powojennej sytuacji Europy.
Było to przygotowawczą gimnastyką mówcy, która poprzedzać miała właściwy wyczyn. W gimnastyce tej ukryte były chwyty podstępne, obliczone umiejętnie na pożądane reakcje tłumu.
Reakcje te, wedle uznania leadera, wypadły korzystnie. Kilkoma okrzykami zmiótł znad uniesionych ku trybunie głów rozkrwawioną Europę powojenną i szeregiem twardych, prostych zdań wypchnął naprzód sprawę strejku.
Tu się zaczęło: pierwszych kilka nieśmiałych głosów. Kilka słów spłoszonych, oderwanych, bezczelnych. A potem całe zdania, coraz śmielsze... Cała więź gwałtownych okrzyków. Potem już stałe miejsca w ciżbie, wciąż wrzaskiem tryskające. Do tych miejsc głośnych dopadali z pałami bezrobotni. Wiązał się tam od razu wydęty toboł ramion, głów i rąk, ślizgało głuche szamotanie.
Leader mówił dalej. Dalej, dalej i dalej, bezlitośnie piętnując warcholstwo i brak dyscypliny.
Ale oto jakby pod jednolitym zlepem tłumu ciemny ogień przeleciał. Tu i tam wzdymała się powierzchnia, tryskały w górę ręce, kije, szarfy.
Leader szukał w tym kotłowisku chociażby kilku wybitniejszych twarzy. Nie mógł ich już odnaleźć. Tylko nad brukowiskiem krągłych czapek robotniczych skupiały się gdzieniegdzie głowy młodych robotników.
Niby kupa równych, okrągłych kamieni.
Kupy owe rozbijał gromkim słowem, racją partii, drożyzną, która ze strejku wyniknie. Wielki stentor leadera nie mógł już dalej nieść jak po granicę cienia czarnych ścian stalowni. Pan Mieniewski zdawał sobie z tego sprawę.
Mimo to, mówił dalej! Przede wszystkim zaś powiększał znacznie gesty. Na jedną chwilę nie ustawać — biło mu w piersiach wielkim głosem stare doświadczenie — cała misja sprowadza się do kilku trafnych gestów...
Jak czarny, wielki ptak, w czerwonej klatce, raz w raz wznosił się w górę i opadał.
Nie ustawać!
Grupa skupionych głów rozprysła się i nagle, ponad gęstwą pięści wykwitł czerwony sztandar komunistów.
Uszu leadera doleciał piskliwy głos Kozy:
— Akcja doraźna, zmacajcie no to kijem!
Kilku półnagich wyrostków bezrobotnych, w koszulkach pływackich, niby gromada błaznów w brudne, pasiaste prążki, poskoczyła mimo trybuny naprzód. Rozległ się mlaskot bitego głośno ciała, skowyt szarpanych twarzy.
Leaderowi zaschło w gardle. Miał pełne usta argumentów — terror czerwony, nędza, tyfus, Trzecia Międzynarodówka, prowokacja.
Mówił, wrzeszczał, wrzeszczał wszystko głośno, w obliczu tej potwornej komedii robotniczego losu, tej nędzy, tej ślepoty: którzy mieli jeszcze pracę i którzy już nie mieli, nędzni i nędzniejsi, jeszcze żywi a tamci już straceni: przerzucali się tym samym hasłem nienawistnie, na te same sztandary pluli — uwolnić więźniów politycznych, za kratami prowokacja, podłe pachołki kapitału, do Rosji, precz do Rosji!...
Leader drżał, przedarty niejako do dna świadomości. Tajemna rutyna ukochania tych spraw, ludzi i okrzyków kazała mu nie ustawać w gestach, wciąż nowe wynajdywać. Czynił je, proste, tanie, wspaniałe, zlany potem, a w głębi duszy chichoczący obrzydłym niesmakiem, porażony bezradną pogardą, z zamkniętymi oczyma czekający, że to się skończy wreszcie.
Ciskali kamieniami.
Może zabiją?! Ktoś wreszcie strzeli! Niech zabijają...
Od jednej i od drugiej strony, w łomocie kijów, w dzikim, oplutym śpiewie darł się głos rozwścieczonej nędzy. Wyrzucali sobie wzajem wszystko, więźniów politycznych, kraty, zdradę, prowokację, węgiel, czas pracy, zdobycze i kradziony materiał wybuchowy, karbid, fleki — jedni drugim, bezrobotni szmelcerzom, walcownicy, hakarze z oczyma zbielałymi od ognia, górnicy tłukący przed się rękami jak młotem; suszeni w strasznych żarach rozlewacze żelaza, żywe, twarde szkielety z cynkowni; od prażalników i muflarze, i stroiciele materii; ładowacze, spychacze, zapinacze, karowacze o plecach wypukłych jak skiby, głodne dziewki z sortowni, ze zwału, z odkrywki, z płuczek, głuche od trzasku węgla, cieśle i murowacze, i prześmierdli woźnice i zamulacze, wszystkie fachy zamułki, obrzękłe wodą ludzkie glizdy kopalniane, ramiarze, rurarze i palacze pełni kaszlącego rozpuku, sygnaliści z podszybia i nadszybia, jeden słuch, jeden duch, ręce śliskie jak bigle, twardzi ludzie od śtosa — cała pomoc, umowa, pańska dniówka, czas zjazdu i wyjazdu, i czas pracy, wszystkie akcje, zdobycze, wszystka, wszystka, powierzchnia i dół!
I cały dół tutejszej pracy!
Przez plac pruły się wrzaski, jak gdyby olbrzymiego drapieżnika żywcem na części darto.
Leader krzyknął. Kopnął Drążka, który chciał wzywać policji. I znów krzyczał. Rwał czerwoną bibułkę garściami z parapetów trybuny, ciskał strzępy przed siebie i oślepiony żarem, łkający najtajniejszymi łzami, zgryzem samym, płaczący smołą ostatniej rozpaczy wzywał ludzi ku sobie.
Spostrzegli go nareszcie. Kilku, kilkudziesięciu. Wskazali go oburącz, pięściami, niby hasło, tablicę, godło nienawistne. Tłum wrzasnął srogim podziwieniem. W bójce, tumulcie, tratując się wzajemnie, runęli ku trybunie. Leciał przed nimi kurz, mdła spiekota oddechów. Kurz przesycony wrzaskiem. Pierwsze wybłysły wokół trybuny twarze kobiet. Krzyczące przeraźliwie, rozedrgane, o źrenicach rozlanych, zasnutych szkliwem łez.
Za nimi ciemne gęby górników, z jamą czarnego wrzasku w sinych ustach.
Leader uchwycił pierwsze wyciągnięte dłonie, przyciągnął najbliżej i pchając w nie strzępy czerwonej bibułki wołał: — Smarujcie ręce krwią! Gdzie macie, matki, noże na swoje dzieci! Gdzie macie noże?
Łapał, chwytał, porywał spocone dłonie, przeguby, palce, wtykał czerwony papier, wciskał, smarował tym papierem po drgających ramionach, przez piersi.
Kobiety jednym tchnieniem, jednym piskliwym zgrzytem kładły mu do uszu wszystko naraz: dzieci po rynsztokach, wszelki brak mleka, redukcję, chleb tak drogi — do trzech lat karmią małe piersią, bo na chleb nie mają, mieszkania, od chlewów świńskich gorsze, i korce węgla, wstrzymane przez dyrekcję korce!
— Korce — kartofle — korce!!!
Usta świstały jak proce; z oczu łzy sznurem szklannych pestek, za równymi zębami czarny żar, bity głośno językiem.
— Gdzie macie, matki, noże?! — biadał leader gładząc głowy, na oślep przebierając — gdzie macie noże na swoje biedne dzieci?!
Zaniosły się ogromnym jękiem. Przejęte rozpaczą, zasmucone przylegać jęły do skopanej trybuny, opadać, cichnąć.
Wrzask wsiąkał zwolna w tłum. Jeszcze tu i tam podrywały się pięście, wzmagał się głos, jeszcze burza latała po placu, lecz coraz słabszym nawrotem. Na skrajach ciżby zrobiły się wyrwy i jamy w ściśniętej rzeszy. Kilku wlekło jednego, tu i tam, czarną grudą roztapiali się w mroku, za straganami.
Pan Mieniewski obserwował bardzo dokładnie: przebrani po cywilnemu agenci wywlekają podejrzanych...
Tłum nic nie widział: ludzie cichli. Płakali rzewnie, olśnieni straszliwym pięknem swej niedoli.
Tylko on, leader, w niewyjaśnionym, beznadziejnym uśmiechu łzami tryskający, on, na którego obliczu losy partii malują się od a do z, u stóp którego niedoszły morderca szlocha teraz może — uczuł raz jeszcze, iż doznaje najprzewrotniejszej na tym świecie rozkoszy hasła.
Przerażony tragiczną sprawnością zawołania, jął mówić szarzejącym w mroku piętnom twarzy ludzkich o czym innym. O rzeczach wyższych. O świetle i ciemności. O wiedzy i niewiedzy. Rozsypce i budowie. O budowie, której nie sposób wydźwignąć w ciemności. Myśl aż śliska, tak jasna, zawsze w dziejach spóźniona, prosta jak ostateczność, nigdy przez ludzi nie uznana.
Raz tylko jeszcze spod trybuny wyrwał się ktoś, dwie pięści wystrzeliły w górę, lecz oto spadły, zagarnięte skocznym rzutem, jak gdyby tadeuszowego raglana.
Nie podobna było rzeczy tych rozeznać w mroku, tym bardziej, że z przeciwka, od strony stalowni, zabłysły światła wielkich lamp łukowych. Mówić! Ani na chwilę nie ustawać! Dalej, dalej i dalej, nie zwracając uwagi na ciemną sylwetkę napastnika, sczepioną niespodzianie z grubą kratą synowskiego raglana.
Zatoczyli się w bok, między ciemne, uroczystościowe sosenki. Ława chrupła, Tadeusz i ten jakiś drugi, to on, ten sygnalista, runęli na ziemię. Kotłowali się chwilę. Duś uskoczył, Tadeusz za nim. Znów uścisk twardy, jednolity, od którego wszystek dech w piersiach ustaje.
Tadeusz ścigał prawą ręką rękę przeciwnika, uzbrojoną w browning.
— Oddaj broń, draniu, oddaj broń. — Zmagali się, twarz naprzeciw twarzy owiana znojem walki. Przez uderzenia razów płynęły gęste słowa przemowy leadera.
Wspaniałe, uroczyste.
Z ugnieconej piersi Dusia wydobyło się rzężenie, lecz prawa ręka z browningiem wciąż jeszcze sterczała nad głową. Gryząc się, dławiąc, gniotąc, wytoczyli się spomiędzy sosen, huknęli sobą o jakąś ścianę. Tadeusz pchnął przeciwnika i z trzaskiem przez wywalone deski runęli w głąb.
Do jatki.
Słowa przemowy leadera huczały tu jak w akustycznym pudle. Nareszcie udało się Tadeuszowi wyrwać broń. Trzymał ją teraz wysoko nad głową sygnalisty, a prawą pięścią walił raz za razem w szczękę.
Trafił!
Duś zwalił się na ziemię pomiędzy wagi, misy, ochłapy śliskie, gnaty i ciężary.
— Masz dość, draniu? — młody Mieniewski uskoczył w stronę wąskiego otworu i tu czekał. Nie mógł teraz dojrzeć, co się dzieje wewnątrz jatki. Kurzyła się tam ciemność ruda, jedynie skraj klepiska błyskał zadrami poblasku.
Z ciemności tej zawył po chwili głos:
— Burbon sprzedaje klasę robotniczą z trybuny! Powiedz: masz ojca burbona? Masz?
— Chcesz jeszcze w mordę?
— Powiedz, masz ojca burbona, masz?
Znów się sczepili jak młode psy.
Duś był silny. Obejmował straszliwie przez żebra, tłukł pięściami, twardymi jak kamienie, lecz nie trafiał. Tadeusz bił ciosem bokserskim, pracowicie ćwiczonym, celnym.
Uchwycili się, że ręka z ręki wydostać się nie mogła. Leżeli teraz na progu jatki, z dłońmi we włosach, wpatrzeni w rozeżglone oczy, w największym natężeniu mięśni bezsilni całkowicie, przeczący głowami, jakoby słowom leaderowskiej mowy, której echa tłoczyły się pod stropem straganu.
Nastała krótka sekunda, gdy czoła ich mokre, gorące oparły się o siebie.
— Masz ojca burbona, masz?!...
— Chcesz jeszcze w mordę?!
Słowa pomięły się im w ustach, nieznany poryw rozlepił zaślepione oczy, wciąż jeszcze trzymali się za bary, złączeni jednym porywem niespodzianych łez.
Tadeusz cisnął browningiem w piersi sygnalisty i jął uciekać. Biegł spomiędzy straganów ku miastu. Pełen nieprzytomnego żalu, niechęci przeciw ojcu, rozpaczy.
Ktoś wyskoczył z bocznicy, jednym susem przesadził gościniec, krzyknął: — Stać! —
Pan przodownik Kapuścik.
Działo się pod łukowymi lampami szosy. Owiał Tadeusza zapach konia i starej perfumy, przypominającej szczególnie zapach świątecznego ciasta.
Pan przodownik Kapuścik przepraszał. Duże, wyszczerzone zęby lśniły pod złotym wąsikiem.
Nie miał zaszczytu być przedstawionym, widział już jednak dzisiaj syna pana posła u Cieplika. Po południu. Przelotem. Z tylnej kieszeni szerokich granatowych breachesów wydobył srebrną papierośnicę. Przy manipulacji z zapałkami okazało się, że Tadeusz ma zakrwawioną rękę.
Nic dziwnego w takim ścisku. Plasterka, oczywiście, nie ma. Opatrunku detto. Pan Kapuścik owiązał Mieniewskiemu rękę własną czyściutką chustką do nosa. Prosił przy tym o wyrażenie podziwu panu leaderowi.
Taką opozycję opanować — czym? Słowem, gołym słowem!
Kapuścik wyobrażał to sobie całkiem inaczej. Co najmniej chyba w postaci kilku szarży. Poskakałoby się trochę, pogalopowało.
Szli razem w stronę miasta, ku stacji kolejowej.
Pan Kapuścik był z zasady sportowcem. Po tylu wojnach jedyna przecie dewiza ludzkości: — odreperować ciało. Ale w Zagłębiu sportu właściwego nie ma.
Wszystko partyjne. Jedyny, jaki można uprawiać, to utrzymanie porządku. Cóż to za sport?
Pod stacją towarową stały trzy ciężarowe lory, na które ładowali policjanci uczestników wiecu, okutych już w kajdanki.
Młodzi ludzie i brodacze jacyś, gromadki chudych żydków i bezrobotny trykot w pływackie prążki. Dokoła błyszczały bagnety.
— Bijecie bardzo? — spytał nagle Tadeusz.
— Święty Boże — Kapuścik przeżegnał się — co najwyżej kupujemy, za grosze. Z całego tego wiecu i przemówień, i demonstracyj urobi się kilku nowych początkujących prowokatorów. Co do bicia? Nigdy się to nie stanie, ale mógłbym panu śmiało życzyć, żeby się pan kiedyś dostał do naszego więzienia. Istne cacko!
Lory już odjeżdżały, głowa przy głowie, pełne głębokiego milczenia, Tadeusz pobiegł za nimi, wpadł do Domu Ludowego, jechały dalej.
Odkręcił światło w przestronnej sali ojca. Gdzież gary?! W porządku, pod ścianą. Ustawił je na stole, otarł z kurzu i usiadł przy nich.
Na dole zawarczał samochód.
Pod naporem rozstąpiły się drzwi sali, w której przy garach oczekiwał Tadeusz. Na drzwiach rozkrzyżował się ojciec zastępując ludziom drogę. W głębi czarnego korytarza przelewały się ciężkie stąpania, chrzęściło kotłowisko ludzkie.
— Wysłuchaliśmy was, panie pośle, leaderze nasz — huczał głos — ale żadnego światła nadziei przed sobą nie widzimy. My są z „akcji doraźnej“, bezrobotni, i już nam nie wiadomo?! Czy kraść, czy się zabijać z dziećmi i z żonami?!
Leader wyciągnął ku nim pokorne dłonie: — Pomóżcie, dobrzy ludzie. — Wskazał, po czym pierwszymi ruchami sam rozpoczął osadzenie drzwi w zawiasach. Gdy bezrobotni skrzętnie dokonali pracy, leader drzwi przed nimi zatrzasnął. Do drewnianych połówek przydusił za to oburącz Kozę i posła Drążka. Po czym śmiać się zaczął najosobliwszym śmiechem, obłąkanym powiedzieć by można, gdyby nie tyloletnia wartość tej postaci.
Posłem Mieniewskim trzęsła nieprzytomna pasja. Żylaste ręce latały przed posłem Drążkiem o pół ćwierci sekundy od policzka.
W postępowaniu partyjnym, może za wyjątkiem ogólnoludzkich spraw erotycznych, nie ma oczywiście policzkowania jako takiego, słowa jednak, które teraz leader z siebie wyrzucał, gorsze były od najcięższych uderzeń.
— H-o-o-otel pan sobie załóż 1 Hotel, bajzel, dom schadzek, a nie okręgiem partyjnym kierować! — Schwycił osłupiałego Drążka za ramiona, potrząsnął nim wszechwładnie i nagle, niespodziewanie, innym, miłosiernym tonem:
— Samego Marksa, towarzysze, gdyby żył, odprawiłbym teraz, tak jestem zmęczony.
Drążkowi ręki nie podał, Kozę pontyfikalnie ucałował w czoło i obydwóch wyrzucił za drzwi. Nasłuchiwał przy progu czy odchodzą. Odchodzili.
Nigdy jeszcze nie widział Tadeusz ojca w tak „fatalnej formie“. Rozpiąwszy kołnierzyk, kamizelkę, stał pan Mieniewski pod drzwiami i bezmyślnie patrzył w białą politurę. Dyszał tak ciężko, że mu głowa na piersi upadała. W końcu z ochrypłym rzężeniem rozwalił się na łóżku.
Tadeusz usiadł obok i głaskał ojca po ręku, delikatnie omijał palcami wielkie, nabrzmiałe żyły. Gdyby był w porę Dusia nie zatrzymał, może by dawno już z tych żył wszystka krew wyciekła?! Z myśli tej wyłoniło się tkliwe, najwrażliwsze współczucie. Współczucie, opieka i jakby nowe prawo do szczerości.
— Odpoczywasz, ojcze?
— Nareszcie odpoczywam.
— No, więc posłuchaj! Lecę przecie za tobą z tymi sprawami aż z Borysławia. Ustalmy na wstępie pewną zasadę: iluż to ludzi będących w twoim wieku zastrzeliłem, być może, na wojnie?! Wobec powyższego możemy sobie chyba pozwolić na swobodę. Różnica lat nie gra tu żadnej roli. Po drugie: pozwól, że streszczę wszystko w kilku prostych liniach, wytyczonych może brutalnie nieco, ale dalibóg, z amerykańską ścisłością.
Pan Mieniewski wciąż dyszał, syn, gładząc go po ręku, mówił dalej:
— Masz sławę. Jesteś zasłużonym człowiekiem. Owszem. Wisisz szanownie w każdej budzie ludowej. Nikt tego nie neguje. Kierujesz sobie całym interesem partyjnym na prawo, czy na lewo, jak ci wygodniej.
Leader uśmiechnął się z pobłażliwą ironią, nie przeczył jednak.
— A więc zgadzamy się. Nie jestem widać taki głupi. — Tadeusz uśmiechnął się do ojca dobrym, starym uśmiechem koleżeństwa. — A teraz popatrzmy na to wszystko trochę serdeczniej: tu jakieś wielkie sprawy, pociągnięcia społeczne, polityczne, a tu życie. Własne sprawy. Twoje własne życie, ojcze.
Ciężkie dyszenie ustało.
Tadeusz na jeden błysk sekundy przestraszył się tej ciszy. Rzekł szybko:
— Wysłuchaj mnie cierpliwie. Własne życie, kłopoty... Wiek, który idzie, maszeruje i nie czeka. Ba! Trzeba mieć na to pieniądze?! Ta czy owa podróż.
Dieta. Może jakieś masaże, czy kąpiele elektryczne? Chociaż trochę pieniędzy. Masz je. Masz kilka pensyj. Obliczaliśmy to ze Stanisławem, całkiem rzeczowo.
Chwała Bogu, że je masz! A to dobre?! Jesteś posłem, dwukrotnie redaktorem. Tu i tam, mimo woli może nawet, jakimś prezesem. Nie bez tego, żeby tu, czy owdzie nie przypytały się do ciebie jakieś akcje, jakieś tłuste udziały.
Jedna sprężyna nie zadrżała pod leaderem. Leżał bez ruchu, jak martwy.
— Oczywiście, masz obowiązki. Nie mówię o nas, synach. Jeżeli ja mogłem był na wojnie strzelać do ludzi w twoim wieku, to możesz nie kłopotać się zbytnio o człowieka w moim wieku. Ale masz oprócz tego jeszcze obowiązki. Matka. Trzeba ją zaopatrzyć. Poza tym, twoja kobieta. A to dobre, oczywiście! Jak człowiek siedzi na miejscu, to się tego wszystkiego nabiera i musi się nabrać. Nazwijmy to potocznie terminem szanownego obrastania. Czy też może, asekuracją życia. Podpórki. Ze wszystkich stron jesteś jakoś podparty. I dlatego, pewnego wieczora, gdy oszaleli z głodu ludzie doskoczą ci do gardła, wrzaśniesz im: „Uczcie się, durnie! Cóż wam mogę poradzić?!“
Wszystkie sprężyny pontyfikalnego łoża zagrały naraz pod leaderem. Odwrócił się gwałtownie na bok. Zapragnął wyrwać rękę z uścisku synowskiego.
Tadeusz zatrzymał dłoń ojca przemocą. Był o wiele silniejszy. Stara dłoń gięła się w synowskim uścisku, jak gruda wilgotna.
— Do czegóż to prowadzi? — Leader podniósł się na łokciu.
— Do niczego. Narazie charakterystyka: Oto ty, w krótkich, amerykańskich sztrychach. A teraz my, synowie. Cóżbyś nam doradził? Pracować, oczywiście.
Pracować po to, aby znów jakiś ty, ze wszystkich stron podparty, szanowny i kochany zjawił się w przełomowej chwili i powiedział: „Uczcie się, durnie!“ A nam się nie chce. Patrzyliśmy tak długo na ciebie. Na pamięć to już znamy. Cała konstelacja twego świata bynajmniej nas nie nęci. I obmyśliliśmy wyjście lepsze od twojego. Nie chcemy nikogo straszyć. Pod żadnym pozorem, żadnymi hasłami, wielkościami, ideami.
Tadeusz rozłożył ręce jak malutkie dziecko: — Mamy prześwietne wyjście. Nasze wynalazki! Owszem, głupie może, ale bardzo zabawne.
Przedstawił ojcu w skrócie idee Włazolinu i Zaprawy.
— Jak widzisz, prawie nic. Malutkie, drobne ułatwienia w czynnościach stosunkowo nieważnych, codziennych. Nic to nikomu nie szkodzi, a przyznaj, doprawdy zabawne! Chcielibyśmy, abyś to nam pomógł sfinansować. Żebyś dał pieniędzy. Nie dużo, oczywiście, ale trzeba z czymś zacząć.
Patrzyły na niego szerokie, płaskie źrenice ojca, jak dwie rozbite główki dużych gwoździ.
— Jestem przerażony — żachnął się wreszcie leader, aż wszystkie sprężyny łoża zabrzmiały przeciągłym akordem — jestem przerażony tą otchłanią banalności, w jakiej żyje pokolenie moich synów. Powiem krótko: kiedy, swego czasu, odwiedziłem cię na froncie i kiedy leżeliśmy u ciebie w ziemiance, dumny byłem na myśl, że mnie twoje wszy oblezą. A teraz Jeden z bohaterów wielkiej wojny froterem posadzek. Fagasem! Fa-ga-sem!! Zastanów się, czyś nie zwariował?
Tadeusz zaczął głosem spokojnym, gdy nagle, jakby płomień ogromny zapalił wszystkie słowa: —
— To jest zawsze lepsze od tego co ty robisz! Po całym życiu pracy, zza płotu wszystkich podpórek gadasz tym zdychającym z głodu ludziom: uczcie się, durnie! No, przecież oszukujesz ich! No, oszukujesz! Sam nawet nie wiesz, dlaczego cię tam nie rozszarpali na miejscu?! Chwycili się za ręce, za ramiona. Miłość ogromna, wierna, najpewniejsza mieniła się w rozszerzonych źrenicach, słowa obce, ani z woli ani z uczuć powstałe, raniły boleśnie.
— Jak śmiesz tak mówić?! Nie przed tobą będę zdawał rachunki, rozumiesz?! Bo całe moje życie... — Leader zamknął oczy. Rozwinęło się przed nim raz jeszcze, niby cyrk olbrzymi, szara rozległa arena, wypełniona po brzegi tłumem krzyczącym, płaczącym, wyjącym, który rozwiewa się, jak mgła, przed wyciągniętą ręką oratora. W tym nieprzeliczonym tłumie dostrzegł teraz twarz syna jak jej nigdy w życiu dotąd jeszcze nie widział: uśmiechniętą żałośnie, pobłażliwie, podobną do ojcowskiej, a zarazem tak młodą i uroczą.
Nie śmiał się z nią prawować. Potężna i niezgłębiona istota życia i owoców jego, czy też trwania i nowych przemian, jakby prawda odmiennych, lecz koniecznych wcieleń zamykała leaderowi usta.
Patrzył na syna z goryczą bezradnego zdumienia.
Tadeusz zbladł. Ach, trzeba to było przewalczyć. Przewalczyć już nareszcie te obrzędy szacunku, przeszłości.
— No, co? — krzyknął ze świstem — no, co to całe twoje życie?!
Pan Mieniewski jął łapać wokół siebie powietrze. —
— Nie pozwolę — krzyknął — żeby mi banda kretynów podczas rui sportowej nazwisko moje gdzieś w śniegi wcierała! W kraju, czy zagranicą? Może W Chamonix raczysz? Najlepiej w Chamonix?!!
Tadeusz wrzasnął:
— Ale można nazwiska tego używać jak wytrychu? Na wiecach, jak wytrychu?!?
Pod oknami huczało uroczystościowe auto Kasy Chorych, równocześnie zaczął śpiewać chór Lutni Robotniczej.
— Chciałem — wrzeszczał Tadeusz — bodaj raz w życiu pomówić z tobą szczerze. Bez komedyj. Żebyś ze mną gadał jak człowiek. Porozumieć się. Że moje życie jest takie, a twoje takie. Tyś jest ojciec, a ja pokolenie. Wcale nie banalne, bo jeszcze wszystko ma przed sobą!! Tymczasem, tyś jest drążek, burbon, jubileusz, foto, sleeping i wieczny leader! Ja nikomu nie szkodzę. Latam za swoją pastą. Ale ty wszystko trujesz dokoła! Ani słowa prawdy, sama tylko zasada! Zasada — zasada — i zasada!!!
Narzucił na siebie raglan, pochwycił oba szorstkie gary, leader zerwał się z łóżka. Krzyczeli obydwaj, lecz zbliżyć się do siebie już na krok jeden nie zdołali. Długie, czarne ich cienie wiązały się i rozszczepiały wzdłuż białych ścian sali, niby jakowaś gra ciemnego kształtu, uwięzionego w nienawistnej przestrzeni.
— Przekonasz się, zobaczysz! — krzyknął Tadeusz z progu. Zatrzasnął drzwi. Echo wionęło po ciemnym korytarzu. Skoczył za owym echem ku klatce schodowej, stąd na dół, na podwórze.
Był tu gdzieś przecież rano w kącie za beczkami dół z wapnem. Tadeusz ukrył tam swe gary i wybiegł główną bramą. Schował się w tłumie.
Zaprzyjaźniony rydwan Kasy Chorych wywoził właśnie ojca na dworzec. W dymie benzyny, w rykach motoru, w klaskach kopyt pędzącego plutonu policji, przetkani smugami acetylenowej jasności, śpiewali robotnicy swój hymn. Twarzy nie było widać, nogi tonęły w kurzu, ciżba twardych, rozgłośnych tułowi pędziła szybko naprzód.
Tadeusz śpiewał razem z nimi. Biegł za samochodem i chłonąc patos chwili wołał z demonstrantami: — Niech żyje poseł Mieniewski!!
Drogi ich rozeszły się przy wiadukcie: Tadeusz wybiegł żelaznymi schodami na górę, auto leadera stanęło pod przejazdem.
Robotnicy wzięli posła na ręce i ponieśli w stronę stacji. Na czele kroczył Drążek z Kozą, dalej w luźnym czworoboku bezrobotnych, uzbrojonych w pały, płynął leader na ramionach górników. Z opadającymi w dół połami płaszcza wyglądał jak w triumfie niesiony, postrzelony ptak.
Tadeusz patrzył oparty o żelazne balaski wiaduktu. Oto, trzy buddystyczne minuty: czarna noc — stacja czerwona — skłębiony tłum... Oto nadjeżdża pociąg, robotnicy wnoszą mogoła swego do wagonu.
Więcej niż kiedy indziej, współczuł ojcu. Z jaką paradą wsadzali go biedacy do wagonu?! Siedzi już stary w aksamitnym przedziale, może właśnie nadyma gumową poduszkę?
Trzeba wrócić do miasta, jakieś spanie, jedzenie obmyśleć. Na gościńcach błyszczało czarne błoto, kaprawe światła białych domków mrugały ku sobie, wzdłuż długich dachów biurowego kompleksu krzepła oślizgła polewa elektrycznego światła.
Huta zaczynała już pracować: z olbrzymich szklanych ścian pędziło tarcie żelaziwa, czarny dech węglowy raz wraz leciał przez miasto.
Na Boga, jeść koniecznie!
Tadeusz wstąpił do Cieplika. Pusto tu było, z ozdóbek lotniczych ani śladu, sam pan Cieplik drzemał nad kloszami do serów. Dopiero w drugim pokoju pod ścianą jedli we dwóch pan Kapuścik z jakimś otyłym cywilem.
Cóż milszego, jak przysiąść się do nieznanych ludzi. W ciężkim zmartwieniu, w onym chłodzie żałosnym, co myśli podcina, zacząć rozmowę przygodną! U brzegu cudzych obojętnych spraw popijać małe piwko i patrzeć, jak obcy ludzie chłoną twój smutek, czas i wszystkie troski, niosąc szybko do ust kawały dymiącego mięsa?!
Pan Kapuścik właśnie zajadał tak skrzętnie, jakby mu powiedzieli dobrzy jacyś ludzie, że tym sposobem ulgę bliźniemu przynosi. Aż się mundur opinał, skórzane pasy chrzęściły, aż po srebrnych wyszyciach kołnierza dreszcz szedł.
Musiał się najeść, za dużo miał na głowie! Taka wielka osoba polityczna przyjedzie ze stolicy, nagada i nagada, a któż po niej konkretnie załatwi? Będziemy dzisiaj przesłuchiwali w więzieniu. Wiec piękny, ale czy skuteczny? W masach wyczuwa się krańcową rozpacz. Dziewczęta za parę groszy oddają się po rowach. Mężczyźni kradną węgiel przy stacji, czy na zwałach. Trzeba do tego dodać komunistów.
— Istny wulkan!
Straszył tymi słowami cywila, którym, jak się okazało z ceremonii przedstawienia, był niejaki pan Falkiewicz. Markszejder na kopalni Erazm, za jednym zamachem geolog, jeden z najdługoletniejszych tubylców tutejszych.
Człeczyna tłusty, a bez twarzy jakoby: pod ciemnym plastrem pomadowanych włosów zwierały się bezkształtne gruzły tłuszczu, tu i tam zaledwie przechwycone wątłym pozorem rysów.
Wymowa Kapuścika nie sprawiała na Falkiewiczu właściwego wrażenia. Markszejder wychylał twarz ku owym słowom z sennym uśmiechem, jak naprzeciw chłodzącego wiatru.
Kapuścik zagroził wulkanem rewolucji, zrzucił już z siebie ciężką odpowiedzialność, złamał symbolicznie wykałaczkę, zadzwonił ostrogami, zapłacił, wionął perfumą waniliową, wyszedł, wtedy dopiero uniosły się ciężkie powieki Falkiewicza. Błysnął spod nich szklanny blask bezgranicznej obojętności.
Siedzieli naprzeciwko z Tadeuszem nic do siebie nie mówiąc.
Pan Cieplik cyknął parę razy pipą od piwa, przestawił szklanne klosze. Szybkie kroki przebiegły za oknem. Znów ucichło. Nagle, zerwały się twarde, głośne uderzenia: to wiatr darł blachę na dachu sąsiedniego domu.
Głosy te zakwitły nagle w Tadeuszu uczuciem bezpodstawnej radości. Spytał uprzejmie o jakiś hotel miejscowy. Nie chodzi, oczywiście, o żadne zbytki, lecz o zwykłą czystość.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Spytał tedy, czy istotnie skutki bezrobocia tak bardzo dają się we znaki?
Ze zlepionych ust Falkiewicza wydobywać się jęły pomięte odrobiny wyrazów: o Kapuściku, leaderze, wiecach, ludziach tutejszych, położeniu.
Prószyło to z wąziutkich warg szybko, bezwolnie, niczym kurz z rozpękniętej purchawki. Falkiewicz przypatrywał się swoim własnym słowom, jakgdyby przechodziły gdzieś widomie, same, bezradne.
Przeprowadzał je spojrzeniem.
— Cóż Kapuścik? Zjedzą go, kupią z kopytami. Cóż pan poseł Mieniewski? Mało ich tutaj przyjeżdżało? I cóż głód? I cóż bezrobocie? — Głaskał marmurową powierzchnię stolika, zagarniał ją ku sobie, w pewnych miejscach zatrzymywał dłoń jakby nakrywał zręcznie pojmanę ćmę.
Słowa jęły układać się w rytmy, w senne nawroty, w instancje długiej, monotonnej litanii, pełnej ospałego podziwu.
— Cóż tutaj robotnicy? Mięso. Cóż tutaj my, inteligencja? — Uśmiechał się sennie Falkiewicz. — Jeszcze mniej niż mięso. Wszystko, wszędzie kapitał. Czyli pieniądz, czyli rzetelna równowaga, czyli najprawdziwsze sumienie wszystkich rzeczy ludzkich. Kier, pik, tref, cała talia. Ma się rozumieć: wdzięczność się za to należy. Buty, piwko, ubranie, mieszkanie. Pan na stałe, czy przejazdem tylko?
Tadeusz obruszył się srodze: — jutro, pojutrze wyjeżdża!
Wówczas jął Falkiewicz bezdarnymi dłońmi urabiać jakieś miejsce w powietrzu. Jak gdyby skrytkę tajemniczą przysposabiał w przestrzeni. Gdy uznał, że jest już dostatecznie wyżłobiona, podsunął się do Tadeusza i przez rurkę zwiniętej ściśle dłoni dmuchnął mu do ucha cieniutkim śmiechem:
— Czterdzieści lat tu mierzę i nic nie wiem. A Coeur wie i pik będzie wiedział, i cała talia.
Mokre wargi dotykały nieomal ucha Tadeusza.
— Byłeś tam kiedy, młodzieńcze? A widzisz, nigdy nie byłeś, nie widziałeś, nie słyszałeś, tymczasem zjedziesz sobie szybem, woda ciurka po klateczce na wszystkie strony, aby tylko nie za kołnierz, uważaj. Jedziesz na poziom trzeci. Poziom trzeci, na podszybiu światła eleganckie, idziesz sobie przecznicą, tyle lat, przecznicą przez małe szyny, w błocie wzdłuż barierki, nowy pan zawiadowca postawił te barierki. Tak doszedłeś sobie do Krzyżowego, czyli droga się rozszczepia, rozjazd, żeby się wagoniki wymijały.
A potem idziesz głównym przewozowym, długą, białą, betonową kichą pod górę i na wschód, aż do pochylni A!!
Markszejder szukać jął nagle skrytki swej w powietrzu. Nie znalazł. Zbladł, zamachał rękami. — Idziesz dalej, na prawo pochylnia, ciemność się na niej kurzy. Po bokach masz schodowy zachodni i wschodni, a od nich w prawo, w lewo chodniki mniejsze — pierwszy, drugi, trzeci, siódmy, ósmy. W ogromnym, czarnym serze idziesz, biały robaczku, i tu...
Falkiewiczowi zagulgotało w nieogolonej krtani, aż siwe włoski błysnęły na podgardlu: — Trzeci poziom przy starych ogniach... Na wschód od pochylni A Źle naniesione na ostatnim rysunku... To podobno Falkiewicz, Falkiewicz naniósł źle ze starych planów?! Tak mówi pan dyrektor. Pan dyrektor wie lepiej.
Markszejder odsunął się od Tadeusza i wybuchł śmiechem, nad którym małe oczy trwały w nieruchomym przerażeniu.
— Nic nie rozumiem!
— W ogromnym czarnym serze nie tak łatwo zrozumieć. Pan na stałe, panie Mieniewski, czy przejazdem? Wszystko, wszędzie kapitał.
Spod przymrużonych powiek Falkiewicza patrzyły obie źrenice, potem już tylko iewa, wreszcie i iewa zgasła. Światło restauracji błyszczało po dawnemu mętnym, krzywym blaskiem, pan geometra Falkiewicz trwał jednak dalej nie poruszony, odęty, jakby już w szczególnym, własnym, dla siebie tylko przeznaczonym mroku.
Młody Mieniewski usiłował podtrzymywać rozmowę. Poziomy czy pochylnie, rzecz nie w tym. Rzecz cała w tym, że dyrektorzy idioci. Rozumie pan szanowny? Zawsze wszędzie na świecie dyrektorzy zwierzchnicy, głowacze. Ale nie, żeby w głowie mieli rozumu więcej, tylko starość, cholera! Ciężar, waga, to to!
Pan Falkiewicz nie odpowiadał więcej. Siedział nie poruszony, mroczny. Zdawał się słuchać z bezradną lubością swego sennego oddechu. Długo tak trwali naprzeciw siebie. Tadeusz wobec milczącego masywu Falkiewicza zgrywał się, gadał, usiłował ożywić tę opiekłą niemrawość, na próżno.
Było już około północy. Mieniewski poszedł na dworzec. Przez godzinę udawał w drugiej klasie gościa, czekającego na pociąg. Wreszcie dworzec zamknięto. Wrócił do miasta. U Cieplika już ciemno. Przesadził parkan Domu Ludowego, jeszcze raz opiekuńczo zbadał położenie garów i wszedł.
Przysiadł na schodach pierwszego piętra. Zdrzemnął się. Księżyc świecił wyraźnie, z daleka dochodziło fukanie jakichś maszyn. Jakże tu nie myśleć o przedziwnym położeniu? Nie miał prawie pieniędzy. Ani mieszkania. Jakże tu nie pomyśleć o samotności wśród ludzi?
Napełniała Tadeusza dumą, nadzieją, wesołością prawie. Przypomniał sobie nagle, że w „koronacyjnym“ apartamencie ojca śpią teraz murarze. Drzwi z pewnością na klucz nie zamknęli.
Wszedł cicho do środka. Pokój cały jakby kołysał się w równym oddechu śpiących. Przez wielkie okna bił blask księżyca na ścianę z siwym Marksem. Murarze leżeli w głębi długim szeregiem.
Stare, wojskowe doświadczenie doradziło Tadeuszowi skierować się ku oknu. Im zimniej, tym w takich miejscach bywa do spania luźniej. Położywszy się ostrożnie na ściółce, odetchnął. Po lewej stronie było zupełnie cicho. Po prawej ruszało się coś ustawicznie, nie zwracał na to jednak uwagi.
Jeszcze raz przemawiał w myślach do ojca. Teraz dopiero przypominał mu Dusia. Gadałeś przecie, stary, na włos od nagłej śmierci!
Powściągliwy zrazu ruch od strony okna przeistoczył się w szept, w gwałtowne szamotanie. Potem jakby się coś gwałtownie urwało. Na piersi Mieniewskiego spadł ktoś, całym ciężarem. Tadeusz chwycił tego kogoś przez pół, aby precz od siebie odrzucić — nie był to żaden murarz, ani robotnik, ani nikt, lecz właśnie dziewczyna.
Długo leżeli obok siebie bez ruchu, skłopotani i onieśmieleni.
Księżyc zeszedł z Marksa, srebrzył frygijski kołpak Marsylianki, płynącej pierzastymi skrzydłami nad drukowanym tłumem.
Ogarnęło Tadeusza poczciwe, solidarne koleżeństwo niedoli.
Niedziela, piękna uroczystość partyjna — dlaczegóż mają sobie ludzie odmawiać?
Zasnął.
Przebudził się, objęty ramionami, odurzony suchym zapachem wapna, słomy, ściółki.
Twarzy własnych nie mogli prawie rozpoznać w ciemności. Księżyc stał już teraz w ostatnim oknie. Widzieli się jakoby przez mgłę, przez pasmo sennego domysłu. Tuż przed oczami, zionąc ciepłem w zamknięte źrenice Tadeusza, szeptały coś jej usta.
— A z kim, naprzykład, dotąd wyrabiałaś?
Nic mu na to nie odpowiedziała, ani po raz pierwszy, drugi, ani trzeci. Uczuł, że pytanie to sprawia jej wielki ambaras. Zaprzestawała bowiem wszelkiego ruchu i pieszczoty, niczym martwa. Rozrzucił na niej szmaty i oplótł ramionami. Tyle radości doznał w tym uchwycie! Wiło mu się przez ręce ciało mocne i rzeźwe, tak szybkie i prężne, że nie mógł uściskami nastarczyć.
— Wstyd, tak prosto z ulicy.
— Wstyd — powtórzyła i wszystkie siły ją opadły. Ruchem ochrony, ucieczki, wtuliła się w ramiona. I tu, na piersiach Tadeusza, zwinąwszy się w kłębek dodała:
— Wyrabiałam. Wszyscy wyrabiają.
Dyszeli coraz ciszej i zgodniej. Może jeszcze coś mówiła? Nie były to już jednak słowa, lecz raczej jakby woda miejsce sobie żłobiła przez oporny grunt.
— Co ty tam opowiadasz?
Ręce jej przylegały do szyi Tadeusza, do piersi, brwi, do czoła na króciutką chwilę, by stwierdzić, poznać i w Zawstydzeniu uciec. Ruch najprzeróżniejszy, niespodziany a czuły.
Aż oto, westchnęli razem, niby na widok olbrzymiego światła, czy cudu, czy czarów nadziemskich: i zaraz w tysiącu rozjątrzonych pocałunków zwarli się ze wszystkich sił przystając do siebie twardo, szczelnie, nagle, jak zatrzaśnięte drzwi.
Jeszcze i znów, i jeszcze, i nigdy dosyć, znowu i znowu jeszcze!
Księżyc już zszedł z skrzydlatej Marsylianki, świecił na skraju; legowiska, czekali z głową przy głowie ułożoną. Tadeusz przemyśliwał nad czymś, w śmiechu i we wstydzie, że leader mknie sleepingiem do swej pelargonii i że nic w życiu nie wiadomo... Gdy oto uczuł, że po ramionach i szyi spływają mu łzy.
— Czegóż beczysz?
Podgarnąwszy się bliżej utrwaliła się mocno we wnęce jego ciała.
— Przy niedzieli — westchnęła przeciągle — dobrze też jest popłakać.
— O co?
— O to.
— Czyli o co?
Powiedziała mu do ucha najbardziej tajemniczym szeptem: — Nie wiem o co.
Przebudzili się, objęci uściskiem. Już świtało. Wyrwała się z barłogu. Skoczył za nią do sieni, dopadł na pierwszym piętrze, przy zakręcie schodów.
Twarz dłońmi zasłaniała, przygarniał, schlebiał tak się sobie nadarzyli, chciał koniecznie wiedzieć jak ma na imię? Wtedy nareszcie okazała mu twarz swoją bladą, okrągłą. Nieskładny profilek znaczył się na perlistym niebie szarym rąbkiem chłopskiej wycinanki.
Spojrzeli sobie w oczy.
Źrenice miała duże, szare, pełne światła.
— Więc, jakże ci na imię?
Przez rozchylone zęby zionęła pośpiesznym oddechem:
— Wołają mnie Lenora.
— To znaczy Leonora?
— Leonora.
— A na nazwisko?
— Nazwisko jest rzecz policjanta.
— A gdzie mieszkasz?
— Tego wcale nie trzeba.
Przyparł ją do framugi.
— No, to mieszkam — śmiała się kręcąc szyją wśród twardych pocałunków — u starych Szymczyków, daleko za Zielonem.
Tu nagle wydarzyło się jakoby go pożegnać chciała uroczyście: i czoło, i oczu oboje, i jeszcze raz usta z ustami i nakoniec jednym objęciem przez pół. Objęciem, które nie siła kończy, lecz dopiero dech ludzki.
I uciekła. Widział jak pędzi podwórzem, obok beczek z wapnem, obok ukrytych garów, jak się przegina przez płot, jeszcze raz w skoku nogi odsłaniając białe i strzeliste.
Przez chwilę słyszał prędkie kroki po kamieniach i znów wszystko umilkło.
Patrzył na czerwoną fasadę Domu Ludowego, rozpostartą w głębi podwórza niby zapuszczona kurtyna. Listwy okien i wrót dziergał przymrozek białą, ścisłą koronką. Tuż pod wysoką ścianą leżała wiecha wytrącona jeszcze wczoraj leaderowi przez Drążka. Oszronione badyle i liście sterczały z czerwonego papieru jak ze krwi.
Tadeusz siadł na słomie i z trudem rozwarł oczy. Równy głos wielu syren warczał przeraźliwie.
Dwa porzucone trzewiki znaczyły drogę od barłogu ku gromadzie murarzy, która miotała się u drzwi przeciągając ku sobie raglan.
— Cóż to za głupie kawały — krzyknął — oddać mi moje palto!
Wyskoczył z barłogu na środek sali.
— Pa-a-alto?...
Dostał w głowę, pod oko, w kark.
Biją. Biją, walą, ani chwili do stracenia. Nie było czasu na honor, czy obrazę; Tadeusz nie oddawał w pysk, czy w papę, tylko swingiem, grzbietem ręki, fachowo, prosto w brzuch. Wracała mu w tym szamotaniu pamięć najzbędniejszych szczegółów. Jak wczoraj wieczorem bezrobotni przed tymi samymi drzwiami o litość skamlali, jak takiego samego ranka stał na schludnej słomiance, a „izdebka“ zgrzytając zamkiem pytała — czy to mleko?
— Ja ci tu, draniu — powtarzał, łomocąc po brzuchach — ja ci tu, draniu, mleko wypuszczę!
Kopali ciężkimi butami i klęli potwornie.
Najbliżej doskakiwał czarny, wielki wyrostek, póki nie dostał uppercutem w szczękę. Wtedy jednak czterej mniejsi, tłukąc naoślep, oblepili Tadeusza zewsząd. Czuł coraz więcej uderzeń, zwłaszcza jedno, szczególnie groźne, zadawane podniesionym z ziemi trzewikiem.
Jeszcze raz wyrżnął jakiegoś murarza w rozchylone zęby, gdy oto okazało się wielkie, puste okno i mignął przed oczami własny but...
Tadeusz zatoczył się i upadł. Nie pamiętał, kiedy murarze uciekli. Ocknął się ze smakiem krwi w ustach.
Przebudzenie, godne zaiste amerykańskiej dosłowności. Gdzie płaszcz? Nowy, reprezentacyjny raglan? I gdzie buty? Jeden leżał tuż obok na słomie, drugi stał samotnie przed drzwiami. Z raglana ani śladu. Trzewików, głupie chamy, zapomniały ukraść.
Podniósł głowę, lecz sama upadła na ściółkę. Potłukli go boleśnie. Przede wszystkim sprawdzić obie ręce. Coś zlepiało nieznacznie palce lewej dłoni. Jakby cieniutka pajęczyna. Z obrzękłych palców ściągnął dwa szare włosy. Malutka, śmieszna radość przeleciała przez myśli: no tak, to będą długie włosy tej dziewczyny, Lenory. Zegarka nie ukradli, ale rozbili szkło. Zmiażdżyło się na godzinie szóstej. Musiało już być znacznie później.
Ruszył na czworakach w poszukiwaniu trzewików i małego zawiniątka z rzeczami.
Nie ukradli browninga! — Tadeusz schował broń do kieszeni i ostrożnie wyszedł na schody. Lewe drzwi pierwszego piętra zastał na głucho zabite. Zawrócił w prawo przed napis: Antoni Drążek.
Nigdzie żadnego dzwonka. Mieszkanie otwarte — Tadeusz znalazł się w ciemnym przedpokoju, zawalonym wysoko aż po strop wszelkim budownictwem.
Skrzynki, heble, wory jakieś i rury blaszane. Stąd do jadalni. Cerata błyszcząca na stole. Coś dziwnego działo się w tym mieszkaniu, jakby gdzieś w głębi bił ktoś komuś brawo?... Pulchne oklaski to się leniwie wlokły, to znów, wzmożone, śpieszyły niepomiernie.
Z jadalni dalej: gabinet pana posła.
Biurko, brązowy garnitur, fotele, na ścianach fota towarzyszy, leader wiekopomnie sepią wyciągnięty w ramie orzechowej.
Tadeusz zatrzymał się przy biurku, zdumiony.
Za gabinetem w głębi następnego pokoju, ograniczonej drzwiami, ujrzał znaczny wycinek białych, kobiecych pleców, rozłożony na niebieskiej kanapie. Nurzały się w nich czerwone, połyskliwe ręce, mięsząc ciało jak ciasto.
— Tam do diabła — krzyknął przez zapuchnięte wargi.
Rozwalone na kanapie plecy jęknęły wstydliwie głosem pani Drążkowej. Drzwi zasłoniła osoba w białym szpitalnym fartuchu. Szła prosto na Tadeusza, przedstawiając się co krok, między stołkami, nad ceratą w szarym odmęcie jadalni, w ciemnym przedpokoju pośród worów z cementem.
— Jestem masażystka Knote, Knote jestem, Maria Knote.
Jak później opowiadała wtajemniczonym — wszystko trzęsło się w niej ze strachu na widok takiego sobowtóra z rozbitą twarzą, poranionym czołem i słomą w wystrzępionej fryzurze. Chciała go koniecznie przytrzymać, uchylał się jednak przed dotykiem śliskich od wazeliny rąk.
— Jestem Mieniewski, syn posła Mieniewskiego, rozumie pani?
Zrobiło mu się niedobrze, wyprowadziła go na górę, do sali murarskiej, tu złożyła na słomie.
Po długiej chwili otwarł oczy: pochylała się nad nim twarz czerwona, okrągła a przecie jakby sowia. Półkule mięsistych policzków rozgradzał krótki, ostry nos, nad którym w dziwnej bliskości płonęły duże piwne źrenice.
— Pani jest masażystką? Może pani zobaczy, czy mi gdzie czego nie połamali?
Złamania żadnego nie było, pobicie natomiast gruntowne.
Skutki wiecu?!... Kto mógł tak pobić syna posła Mieniewskiego?! Zbiegła na dół. Trzeba opatrzeć rannego. Nie powiedziała Drążkowej, co za jeden...
— Czy ma tu pani gdzie pod ręką szmatkę, watkę, jodynę, sublimat? — Knote miała to wszystko w torebce z przyborami, po cóż jednak rozchodować bezzwrotnie?!
— I sublimatu nie ma? No, to chociaż trochę spirytusu!
Bądźże tu teraz mądry: pani Drążek czeka na dole, ledwie rozmasowana, na górze krzyczy syn wielkiego człowieka, że mu krew upływa.
Pani Knote miała do opatrunku ręce jedyne! Lekkie jak motyle. Gdy jednak w tylu miejscach twarz człowiekowi rozbiją, to i motyle nie poradzą bez wyrządzenia bólu. Rzekła więc Tadeuszowi na pociechę:
— Co się tylko dało, wypisali panu na policzkach.
Nie pytała, kto. O, nie. Jeszcze nie.
Obrażony głupim ujęciem sprawy, odwrócił się na bok, przy czym browning wypadł z kieszeni na słomę. Pani Knote zbladła śmiertelnie. Nikt z rewolwerem w kieszeni nie śpi darmo między ludźmi. Nikt, jako syn wielkiego posła, nie ma darmo porozbijanej twarzy...
Zstąpiło na nią jakby nagle olśnienie. Zwiastowanie! Całe życie może człowiek czekać na próżno, potem nagle chwila taka przychodzi. Pan młodzieniec, Tadeusz Mieniewski, poruszany tu jest jakąś ukrytą ręką?! Dlaczegóż nie odjechał razem z ojcem? Został? W jakim celu? Został bez żadnej wiedzy towarzyszy?
Pod zamówką kawy, zbiegła co żywo na dół.
— Kawy, kawy! Moja pani Drążek, skończę panią przy blasze, na stojąco.
Poczłapały do kuchni, zasłoniły okno. Zdaniem pani Drążkowej Knote była kobietą-zuch, do tańca i różańca. Jedną rękę nalewała kawę, drugą masowała nerkowe krzyże pani posłowej, zwrócone ufnie do drzwiczek kuchennego pieca.
Zalewać kawę, masować, a równocześnie dobrze uważać, co się mówi!
Taki Tadeusz Mieniewski może okazać się złotą żyłą, wielkim losem na loterii. Jest na pewno nitką niewiadomego kłębka ciemnych intryg. Niestety, pani Knote nie mogła ukryć tej nitki na własny użytek. Taki jest los człowieka biednego.
Biedny musi się ciągle ze wszystkimi dzielić.
Ostrożnie podzielić się z Drążkową. Jądro rzeczy musi pozostać nietknięte do wieczora. Wieczorem usta małej, biednej Knote wyjawią rzecz dyrektorowi.
Poleciała na górę z świeżutką czarną kawą. Chory wypił. Całkiem pospolicie otarł usta ręką. A potem zaczął gadać. Po kawie. Oczywiście. Nic tak nie otwiera zaufania jak ten gorący napitek.
W gadaninie chorego były dwa ciemne miejsca. O jakichś szujach i złodziejach, pierwsze. Od drugiego zatrzęsła się pani Knote: gdy chory wspomniał o piorunującym wynalazku, ukrytym w dołach z wapnem.
— Jeżeli pani piśnie o tym komuś słówko!
Bomba!!!
Pani Knote zaparłszy dech w piersiach ujrzała samą siebie w pysznym gabinecie wielkiego dyrektora z takimi oto słowami w swoich małych ustach:
— Twoja biedna Knote ocala ci życie.
— Pan tu nie ma nic do roboty — rzekła do Mieniewskiego. Łzy napłynęły jej do oczu. — Najlepiej będzie u mnie przeleżeć, wypocząć. Pod umiejętną opieką. Mam wolny malutki pokoik. Będzie panu jak w puchu.
Tadeusz przyjął zaproszenie. Nie miał na razie nic lepszego do roboty.
Brała w osobie tego Mieniewskiego krzyż Pański na siebie. Ale ostatnie tygodnie z tymi wszystkimi wiecami, pochodami już były straszne! Jeżeli teraz przyniesie tam do gabinetu dyrektora rozwiązanie zagadki?
Zeszła na dół, cichutko, na palcach.
Pani Drążkowa grzała się przy kuchni, goła jeszcze, nakryta tylko żółtym swetrem.
— Stoi pani tutaj — masażystka kończyła szybko rozcierać duże zimne uda — a tymczasem na górze w waszym Domu Ludowym leży sobie na słomie, pobity, pokrwawiony syn leadera Mieniewskiego.
Trzeba było powiedzieć w końcu, że to on. Tylko o bombach, o bombach ani słowa.
— Na słomie?! — wrzasła pani Drążkowa.
Drążkowa narzuciła na siebie letni płaszcz mężowski i we dwie, razem, podkradły się na górę. Klucz był w dziurce. Nacisnęły klamkę, wyciągnęły klucz i na wszelki wypadek zamknęły ową salę na dwa spusty. Po czym przywołały co prędzej posła. I sekretarza Kozę. Kogo by jeszcze?
Już dość, nikogo więcej.
Nie powiedziały ani słowa, póki poseł nie usiadł za stołem i Koza z czarnymi drelichowymi ochraniaczami na rękawach nie stanął przy kredensie w jadalni. Wtedy dopiero powiedziały.
Bardzo ciężkie położenie. Leader partii nie na to przecież przyjechał tutaj uspokajać opinię, aby ta opinia w podziękowaniu tej samej nocy synowi gębę rozbijała?! A może syn na kogoś dybał? A jeżeli dybał z rozkazu ojca i rzecz się nie udała? A może zamachu tego dokonali komuniści? A może kapitał?
Poseł Drążek nie mógł iść na górę. Nic mógł się teraz do niczego mieszać. Nie pozwalała mu na to powaga stanowiska.
— Wy to zbadacie, towarzyszu Koza.
Musieli go błagać we troje, wypił przy tym dwie szklanki kawy z mlekiem, zagryzł bułką, zbladł, zgodził się i, jak stał, z czarnymi płóciennymi ochraniaczami na rękawach, poszedł prosto na górę.
Długą chwilę wrzeszczeli równocześnie, Koza słowo — szacunek, Mieniewski — bezczelność. Koza per — towarzyszu, Mieniewski — że gwiżdże. Koza zaklął ostatecznie Tadeusza na ogólne dobro. Nic więcej: zwykłe, ogólne dobro.
Po długich targach uchwalili, że w przeciągu pięciu minut Tadeusz zejdzie bez żadnych przeszkód na podwórze do miejsca beczek z wapnem, wydostanie swoje naczynia i opuści Dom Ludowy. Tadeusz zażądał, by przy bramie czekała na niego masażystka. Dla określenia pięciu minut pożyczył sobie od Kozy zegarek.
W obrębie pięciu minut ukazał się Tadeusz na podwórzu. Ludzie pracowali, jak zwykle przy budowie, nikt nie mógł przypuszczać, że dzieje się tu coś ważnego. Tadeusz ruszył w stronę dołu. Oba gary stały spokojnie pod deską. Postawił je na klepisku, zawiniątko oddał do potrzymania masażystce i przystąpiwszy do Kozy rzekł:
— Nie oddam wam zegarka, póki się mój raglan nie znajdzie. Złodzieje murarze, raglan był brązowy w kratkę.
I poszli. Razem z masażystką. Zabłoconą przecznicą, wśród krzywych parterowych domków za węgieł Rady Kopalń i Hut.
— Czemuż to pani w chustce chodzi — spytał po drodze — a nie jakoś po ludzku?
— Trzeba znać swoje miejsce — odpowiedziała — panie tylko chodzą w kapeluszach.
Minęli koślawą furteczkę. i Tadeusz przemierzył spojrzeniem dookolne drewniane schowki, chlewiki, wychodeczki, kasztan w środku podwórza uschnięty i skosem warg zapylił panią Knote:
Gdzież tu postawić gary?
Pani Knote zrzuciwszy z pleców chustkę biegała w szpitalnym fartuchu dokoła, niczym biała, wystraszona mysz. W pracowni będzie niewygodnie, może lepiej w nyży? Przeszli więc do tej nyży.
— Jak tu ciemno?!
Knote zapewniała Tadeusza, że rano, zwłaszcza w lecie, jest całkiem jasno. Postawił gary ostrożnie na stoliku pod oknem. Okno malutkie i zakratowane, jak w więzieniu.
A więc od razu, od razu padło to złowieszcze słowo!
— Całe Zagłębie, proszę pana, to przecie jedno więzienie.
Przeprosiła go do pracowienki.
Układał w myślach list do ojca. Że z życiem robotniczym zupełnie tak samo, jak z wojną. Tyś był ojcem narodu na tej wojnie, a ja zwykłym żołnierzem, Ty jesteś, oczywiście, ojcem robotniczego ludu, a ja zwykłym nędzarzem. Wcale duża różnica? I — że mogliby się jeszcze porozumieć, należało by jednak w tym celu zasypać jakiś rów ogromny i głęboki, zasypać go prostą, a tak pospolitą, a tak trudną szczerością...
Gdy zamykał oczy, zasypiał. Gdy je otwierał, patrzył z podziwem na urządzenie pracowienki, podobne do klozetów niemieckich pociągów pośpiesznych. Mało to ich widział podczas wojny?!
Ręczniki równo złożone w czworobocznej puszce blaszanej, nad wywrotną miską umywalni kureczek kolejowy.
— Czy pani jest Niemką?
— Mój tatuś był Niemcem.
Klozetowe urządzenie przeistaczało się pod jednym oknem w wyłożoną poduszkami sypialnię, pod drugim w ambulatorium chirurgiczne. Stały tam w szklannej szafce rozmaite szprycki. Nad nimi, niby czerwony znak zapytania, wyginał się na ścianie gumowy zwój hegara.
Pani Knote zaprosiła Tadeusza do nyży. Kołdra wysoko zaścielonego łóżka kokieteryjnym odchyleniem zdawała się nęcić do snu. W popękanym piecu trzaskał szybki ogień chwiejąc rózgą promieni na podłodze.
Tadeusz, mimo że mu to przyszło bardzo trudno, przywlókł krzesło aż pod okno, żeby zobaczyć widok.
Nie zasnąłby inaczej.
Pani Knote wydała nagły okrzyk.
— Co się stało? — spytał nie odrywając spojrzenia od ściany przeciwległej, oddalonej nie więcej, niż na łokieć.
— Nic — odpowiedziała Knote. Teraz — miała pewność. Wszyscy zbrodniarze oglądają zawsze swoje drogi odwrotu.
— Cóż to za diabelska ściana tak się tu blisko rozsiadła?
— Bynajmniej nie diabelska. To tylko tylna Ściana Rady Kopalń i Hut.
Pani Knote wycofała się do pracowienki. Czy można opanować tysiąc myśli na raz? Przez te myśli przeświecał jednak w głębi mały, skromny obraz: jak taka sobie Knote przykłada rękę dyrektorską, z sygnetem szlacheckiego pochodzenia, do bezbronnej, pracującej piersi i oświadcza: jest u mnie on i jego bomba...
Wtedy dyrektor podejdzie do niej i bez jednego słowa pocałuje ją w rękę, jak matkę. On, dyrektor, który rządzi tyloma zakładami i tyle ma z tym zmartwień. Ustami jego wszystkie te zakłady pocałują ją w rękę. A potem pójdzie dyrektor przed tego swego przeklętego Coeura i tak wysoką kartę rzuci na stół?!
Jakże to dziś inaczej szła robota?! Już szczegółowo zapędzlowała młodą sztygarkę z „Paryża“, już zadała drugiej chininę z gorącymi kąpielami — ile tylko wytrzymać można, moja pani — już Felce Domagało założyła czarodziejską gumkę, po której przyjdzie poronienie jak mur.
Woda, dla niepoznaki odgłosów płynie z kranu, rozkładają się przed tobą te młode ludzkie żaby i składają, a ty lecisz myślą zabłąkaną w swą coraz lepszą przyszłość.
Przypatrzyła się jeszcze gościowi swemu przez dziurkę od klucza: siedział na łóżku. Pisał przy świecy, w wytarganej, zbójeckiej koszuli. Odegrzała mu wczorajszych zrazów z tureckim pieprzem i przyniosła z szafy koszulę nocną swego dyrektora.
Miała ich kilka u siebie, od wypadku, gdyby się kiedyś jakoś zapóźnili we dwoje...
Tadeusz spytał, czy to męża?
Wątpliwi ludzie zawsze będą mieli taki węch...
Odpowiedziała prawdę, że jest wdową. Mąż, Niemiec tutejszy, umarł w pierwszym roku wojny — jako nigdy nieodżałowany człowiek.
— A widzi pani — chrząknął Tadeusz i jeszcze raz przemruczał sobie list do ojca:
Piszę przy świecy. To nie ważne.
Za ścianą warczy motor, puszczają śmigę pokazu lotniczego i odkręcają solidnie wszystko, coś wczoraj na wiecu zakręcił. Bądź spokojny, na urzędowych Twoich cymbałów nie liczę areale.
List. Dowód pisemny! Z listem tym weszła w panią Knote pewność, że Zagłębie lada dzień wybuchnie. List ten otworzy dzisiaj pan dyrektor. Dziś wieczorem. Do tego czasu nikomu ani słowa.
Jedno tylko jeszcze gruntowniejsze sprawdzenie położenia: gdyby przewąchać sprawę u Supernaka?! Supernak wiedział zawsze wszystko, zamówkę miała jedyną w wypożyczonej Supernakom maszynie do szycia.
Myśl o maszynie była drugim dowodem, że Zagłębie stoi nad przepaścią. Ponowne zwiastowanie, od którego pani Knote chwyciła się za serce: w poprzedniej rewolucji tak samo przecie straciła maszynę. Tak samo pożyczyli od niej, potem gdzieś uciekli i musiało się po kościach rozejść.
Prędko, szpryce do szafki, biały fartuch na kołek, list Mieniewskiego za staniczek na piersi, całe mieszkanie na klucz.
W samych drzwiach spotkała się z Kozą. Oko w oko. Dom Ludowy nie miał widać czystego sumienia, gdy już węszył.
Uśmiechnęli się do siebie krzywymi twarzami i cóż jeszcze? Wiedziała, że miał pełne usta różnych pytań. Niech próbuje. Nie był dla niej poważną figurą ten cały sekretarz. Mało to dziewcząt zepsuł, mało to płukała po nim i gumek zakładała?!
Koza zapytał nagle, czy syn leadera nie wspominał, przypadkiem, o zegarku?
— O zegarku? — Knote roześmiała się udatnie. Nic jej nie było wiadome o żadnych zegarkach.
Minęli elektryczną lampę Rady Kopalń i Hut, pod którą ustawiony w podwórzu aeroplan warczał okazowo przed nielicznymi widzami.
— Pani się śmieje — Koza wziął ją mocno pod rękę i posunął aż na brzeg chodnika — a tu nie ma nic śmiesznego. Lepiej by było, żebyśmy się razem trzymali. Wie pani?!
Wzruszyła ramionami. Ponieważ stali już przed apteką, więc ostatecznie rzekła:
— Aptekarz kręci swoje, żyd w owocarni swoje, a ta lokomotywa za hutą znowu swoje. Tyle wiem, co i każdy.
Jemu miała powiedzieć, takiemu smarkaczowi?
Wstąpiła do apteki po talk i tym sposobem Koza został na dziś spławiony. Z apteki, prosto przed siebie, nieprzerwanym władztwem dyrektora Kostrynia. Od tego muru ciemnego, od lamp wysokich w kurzu promieniujących, od stuku ludzi, co się wędzą za szklanną łuską huty, do iskier drżących pod niebem, łunami przypieczonym wszystko było we władztwie.
Nawet w sobie samej nie śmiała nazwać go imieniem chrzestnym, które brzmiało: Feliks.
Myśl, że wielki dyrektor, choć ciała nikłego, nią właśnie, taką sobie masażystką raczył się zajmować, napełniała panią Knote bezgranicznym uznaniem. Uznaniem, które przechodziło w nieustanny strach. A z tego strachu wynikały wielkie brylantowe litery, piszące jedno słowo w głębi oddanych piersi, cudne słowo: Dyrektor.
Czy nie wstyd z wyrazem takim obnosić się wzdłuż coraz lichszych ruder, po rozjeżdżonym błocie?
Za ostatnią budowlą Osady leciała w noc pustka przeogromna, miękka od sadzy i wilgoci, wstrząsana twardym stukotem tysiąca różnych maszyn.
Do Szymczyków, przy których mieszkały Supernaki, trzeba było przejść po wielu kładkach, nad smrodliwymi stawami, co je aż tu huta spod siebie wypuszczała.
Szymczyki przyjęli ją uczciwie. Stary był palaczem w kotłowni na „Erazmie“, człowiek cichy i słaby. Wiedział, że co się koło Zarządu i Dyrekcji obraca, to jest władza. Takim ludziom bez ogródek wszelkich oddawał cześć jak sakramentom.
Co żywo podkręcili knot w lampce, Szymczykowa zaraz do miotły. Szymczyk wytarł stołek i uroczyście postawił na środku izby obrzękłymi palcami. Od zbytniego ognia pieców wciąż mu wodą napływały.
Knote, mocno usiadłszy, kilka chwal syciła się w milczeniu popłochem gospodarzy.
Biedę tu mieli teraz, że kto zna tę biedę, to ją przeziera do cna. Parę desek i parę cieniów na krzyż, to ich meble. Nad kominem kilka garnuszków, które świecą suchością z długiego odpoczynku.
Pani Knote, gdy się już wobec jej powagi dosyć milczenia najedli, zaczęła sama od wychowawczej troski, to jest od syna. Cóż ten syn? Sprawy takie wie się w Zagłębiu, jedni o drugich wszystkie. Szymczykom dzieci umierały jak muchy, ten jeden chłopak został, ale nie mógł do swego fachu trafić. Prosił się do warsztatów, wzięli go do murarki.
— Moja pani — jęczała spod pieca Szymczykowa — na taki czas przychodzi chłopczyna co dzień, z rozmarzłymi nogami, z zapuchniętymi rękami. To przecie małoletnie jeszcze.
Pani Knote nie odpowiedziała i na tym urwał się początek bytności.
Nic nie można było wyczytać z Szymczyka. Miał twarz jak jeden kłak, chłopisko zarośnięte, zwichrzone, kostropate. Tak się bał, tak się ciężko z sobą nosił, tak mu grało w wysuszonych płucach i wnętrznościach!
Za oknami jęczał czarny przeciąg, przez ścianę darły się okrutnie dzieci, obluzowany oddech starego palacza przechodził jękliwie, że naraz wszyscy troje przycichli w izbie.
Zadrapało do drzwi, wcisnął się malutki brudny piesek. Poszedł sobie dokoła, obwąchał stare graty i siadł grzecznie pod piecem.
— Buruś — rzekła pojednawczo pani Szymczykowa.
— Wasz? — westchnęła Knote.
— Gdzie tam nasz. Supernaków.
— A cóż wiecie o strejku? — spytała nagle pani Knote. Można by powiedzieć, że się w izbie jasno zrobiło od tego zapytania.
Palacz pochował oczy w kłakach rosochatej twarzy i świszcząc rozdętymi płucami wystąpił na środek lepiska:
— Pracy chcemy, moja pani Knote. — Na dowód czego okazał ręce poranione, kosmate, z końcami palców wodą nabranymi, jak zgniłe agresty.
— No — Knote mocno strzeliła językiem — a coście wczoraj słyszeli na wiecu?
— Na wiecu?! — Wydawszy ten okrzyk Szymczykowa cicho zapłakała. Skąd weźmie człowiek sił do takiej rozmowy, gdy z pożyczką zalega? Pożyczyli przecie u tej Knote — kiedy — a jeszcze nie oddali!
Szymczyk ruszył znowu spod ściany, znów pod światło z twarzą żałosną, zaciśniętą.
— Wczoraj? Wszystkiego, że siedzieli w słońcu, pod laskiem nad wodą. Tam sobie oddech chłodził, tyle było, nic więcej, na wiecu zaś nie byli.
Knote stała na środku — czarny nieporuszony posąg. Naprzeciw niej drżał Szymczyk i kłamał w żywe oczy: za robotniczą prawdę, nigdy nie sprzedaną, swoją i Supernaka, i Dusia, i wszystkich ugniecionych towarzyszów stąd aż po wszystkie krańce.
Nie dogadali się w tej sprawie. Jakoś inaczej trzeba było kluczyć koło takich chamów, ale na to nie starczyło pani Knote serca. Dopiero gdy wspomniała o procentach, z którymi bezwstydnie zalegają, każdy się znalazł na własnym podwórku.
Nie mieli z czego oddać. Na dowód Szymczykowa ręce Knote ucałowała prędko, mokro, z zupełną szczerością.
— To ci dopiero nędza. — Tymi słowy zakończyła tu swą bytność pani Knote i przez sień wstąpiła do Supernaków.
Supernaka nie było. Można wszystko, jeżeli co nowego jest, wypompować z żony! Pod obrazami przy łóżku piętrzyła się aż do poduszek góra kapuścianych głów. Nad tą górą skrzypiącą białym ścisłym liściem, płonęły oczy Supernaczki, czarne, bystre, zda się aż dosłyszalne, tak niezmiernie gorące.
— Czy się nie mylę — zaczęła Knote tutejszą swą bytność — chyba na szkielet pani wyschła?
Supernakowa wyciągnąwszy ręce nad kapustą poświadczyła chudymi ramionami.
— I to przy takim bogactwie! — Knote zawsze bez ogródek oskarżała starego Supernaka przed żoną o skąpstwo. — Chyba już panią, czwartą, na tamten świat wyprawia! A dwa pokoje ma z łaski kopalni, gdy ludzie duszą się w jednym po dwadzieścioro. Niech no otworzy tę swoją drugą izbę, ileż tam kryje wszelakich pięknych mebli! Umierasz pani przez to!...
Chora nic.
— Umierasz pani przez bogactwo i przez fałszywe leczenie.
Wiadomym było, że portierka leczy się u nowego księdza. Wyklętego. U tego Kani. Na Zielonem i wszędzie przepadały za nim kobiety. Ziół zadawał portierce różnych i huśtanie na huśtawce, żeby płuca wietrzyć.
— Cóż pani ma z huśtania? Wymioty i nic więcej.
— Ma, co ma — odezwał się dziewczęcy głos zza szafy.
Lokatorka Supernaków, Lenora. Pani Knote dawno sobie łamała głowę, czym się to działo, że taki koń-dziewczyna nigdy jeszcze nie była w pracowience z „kobiecą dyskrecją1“.
Ale co? Zamiast podejść te baby i wyciągnąć z nich wszystko, co się w burzliwym czasie między ludźmi gotuje, pani Knote narzuciła się niepotrzebnie na księdza: spiskują tu z nim! Na dowód czego ukazała druty przez sufit wyciągnięte i zakręcone. Druty radia. Po co takim ludziom, kto to płaci?! Czego się z takich słuchów dowiadują?!
Naskoczyła na księdza, baby zamurowało, wtedy oblana nagłą „szewską“ pasją zażądała nareszcie swej maszyny do szycia.
— Oddajcie mi maszynę, po tom przyszła i możecie pozdychać.
Maszyna spod obrazów znalazła się na stole. Zaglądnęły z Leonorą do czółenka, dla sprawdzenia pokręciły korbą.
Niklowane kółeczko mieni się białością, portierka płacze, że jej ostatnie życie zabierają z maszyną. Wobec czego oświadczyła Knote, że maszynę sprzeda, wyjeżdżać musi, pisał do niej stryjek, odjeżdża stąd daleko do tych, co jej czek i ją.
Nikt nigdzie nie czekał i skąd tam jaki stryjek i dokądżeby jechać, ale z dobroci serca kłamstwo Knote poniosło, przez litość dla chorej, żeby wiedzieli, czuli i umajone mieli te swoje ciężkie łzy. Więc niech Lenora pomoże teraz odnieść maszynę.
Na powrotnej drodze gadały tylko o Supernaczce, która całą duszą wisiała na maszynie. W lecie tak się jej rozszerzyła klientela, że miała wcale niezłe zarobki. Stary wyjechał, stróżować na galmanach, wszędzie było czysto zamiecione, dzieci pięknie obszyte. Ale wrócił i powiada: możesz szyć, to możesz robić. Zagnał ją do kamieniołomów, żeby ją wpisać zaraz do Kasy Chorych. I wpisał, aby nie umierała darmo.
Nie takie rzeczy widziała i słyszała tutaj Knote, nie to było korzyścią. Gdy weszły do mieszkania i już maszynę postawiły, a Knote drzwi otwarła do nyży, gdzie leżał ów Mieniewski... Lenora jak nie wrzaśnie!
— Skąd go znasz?!
— Ja go znam?
— Skąd go znasz?
— Wcale nie znam. Śmieje się, że go tak murarze urządzili.
— Skąd wiesz, że murarze?
— A bo kto?
— Znałaś go?
— Może znałam?
— No, to znałaś? — Kolana ugięły się pod panią Knote. Wiadomo, że Lenora była szlaja. Ale kiedyż to się poznali ci dwoje? Syn leadera i taka oto dziewka? Chyba znali się dawniej? I nikt o tym nie wiedział?
Do kłębka nowa nić....
Rozstały się najgrzeczniej, — mieszkanko zamknąć i, długi mur huty minąwszy, z czymże podejść pod bramę dyrektorskiego domu? Siedem okien pierwszego piętra świeciło w złotym szeregu. Story pospuszczane. Trzy okna salon, dwa jadalnia.
Na ów widok doznawała Knote zawsze uczucia wody w uszach.
Przed samymi drzwiami napełniło panią Knote jeszcze większe uczucie modlitwy. Żyła przecie z tym człowiekiem, żonę jego i córkę masowała, ciało całej rodziny szło co dzień przez jej ręce. A gdy trzeba zadzwonić, w dołku ściska i ssie... Zadzwoniła. Przez całe schody, na czerwonym dywanie, wciąż uczucie modlitwy. Na piętrze, przed szklannymi drzwiami zaczynała się niepewność. Jak przyjmą, co powiedzą?!
Ten zapach przedpokoju! Perfumy, futra i salonowa politura. Jak gdyby elektryczność nawet miała tu swój zapach.
Pani Knote złożyła chustkę na krzesełku, powiedziała staremu służącemu: „Dziękuję bardzo“. Uniżonym spojrzeniem powitała wiszące na szaragach okrycia. Zawczasu, w przedpokoju jeszcze, przybrała drobny, cichy krok wiewiórki. Kroczkiem tym weszła do oświetlonego suto stołowego. Tu musiała odetchnąć.
Z wrażenia.
Nie zdążyła przymknąć powiek, gdy z salonu pan dyrektor Erazma i Katarzyny, Feliks Kostryń, przeliczył głosem, od którego zawsze dostawała wypieków:
Raz, dwa, trzy, cztery.
Zaczęła się muzyka.
Był to przecie dzień kwartetu, poniedziałek, co tydzień, najszczęśliwszy wieczór w zobopólnym stosunku. Pani Knote wyprosiła sobie u swego dyrektora, że „muzykalny“ wieczór spędza razem w mieszkaniu i pod pozorem pomocy do kolacji napawa się graniem.
Chwile te zaliczała do szczęśliwych. Przez jej ręce szły wtedy cała zastawa, serwis, srebro, piękne, wysokie kryształy. Rządziła całym domem, gdyż żonie, Stanisławie (o żonie dyrektora mogła dowoli myśleć po imieniu), nigdy się nie chciało.
Jeden oddałby duszę, gdy drugi palcem kiwnąć nie chce....
Rządziła po cichutku tym ogromnym dostatkiem i czuła się serdecznie „siostrą żony swego męża“.
Nakrywszy do stołu, mogła stanąć na ulubionym miejscu, między salonem a jadalnią. Plecami uważała jeszcze niejako na stołowy, a pełną, szczerą piersią „do łez“ słuchała muzyki.
W obliczu tej muzyki topniało wszystko, co ludzie wszędzie mówili na dyrektora Kostrynia. Mówili — ścierwo, Świnia, drań — bo go nigdy nie widzieli przy graniu. Trzymał głowę przytuloną do skrzypiec jak dziecko do łona. Łysina dymkiem rzadkich włosów zaciągnięta błyszczała mu wesoło, wielkie, czerwone uszy aż drżały z zajadłej ciekawości.
Zielone, wypukłe źrenice stały „całe“ w nutach. Widok tych źrenic utwierdzał w pani Knote przeświadczenie o dobroci dyrektora.
Jakież to porównanie z panem Coeurem? Żadnego porównania. Na sam widok Coeura czuła się pani Knote nie kochanką, metresą, czy chociażby zabawką, lecz zranioną matką swego dyrektora. Tyle Francuz wyrządzał tu krzywdy.
Lepiej nie myśleć teraz o tych wszystkich wstydach...
Dyrektor Feliks Kostryń wystawiał koniec języka przy muzyce, ślizgał się palcami po strunach przemyślnie, giemzowym bucikiem bił takt o posadzkę jak do tańca. Grał takim sercem, aż mu nogawka dygotała nad jedwabną skarpetką.
Coeur siedział nieruchomo. Skąd mu się brały białe połyskliwe piętna na czole i brunatnych policzkach? Ciemny był przecie, a błyszczał jak metalowa mutra, oczy czarne patrzyły nieruchomą iskrą. Wszyscy widzieli, że Coeur jest niby Francuz, ale inni mówili, że Holender i Niemiec, że jest z wysp dalekich, diabelski dyrektor kapitału.
Przez krótkie krucze włosy miał wytyczony rozdział, prostą, białą linijką, od widoku której krzyczeć się nagle zachciewało człowiekowi ze strachu.
Czemu?
Pani Knote wolała nie patrzeć i choć to był wielki bezpłatny zaszczyt sycić oczy widokiem możnego człowieka, spozierała na starego zawiadowcę „Erazma“, czy też na pana Stypka, donajętego dla wiolonczeli z miasta.
Biedni ludzie zawsze zostaną sercu człowieka bliżsi.
W instrumentach zaczął się skrzekliwy pośpiech. Czuły, zniecierpliwiony, jakby głos mordowanej świnki. Pani Knote wyrozumiała z lego, że muzyka dobiega już kresu. Skończyli.
Do salonu wtargnęły obie panie. Stanisława, żona, i córka, panna Zuzanna. Zuzannie można było przydomka panieńskiego „śmiało“ nie żałować...
Jasne, świeże, rozdźwiękłe brelokami nie potrzebowały, oczywiście, zwracać uwagi po drodze na tak nieznaczny szczegół jak domowa masażystka, przytulona do otwartych drzwi salonu.
Patrzyła pilnie na dyrektora Coeura: powstał, powitał się równiutko z matką, z córką. Uśmiechnął się swoim strasznym uśmiechem... Rozsuwanym bezgłośnie, jak na gumowych sprzączkach.
Co obie panie mówiły nie wiadomo, ale jak zwykle we wzorowym świecie, ubiła się z wszystkiego — niby wysoka, głośna, niewidoczna pianka!
Wtedy to dyrektor Kostryń postanowił napić się sodowej wody i wtedy pani Knote podając syfon na małej srebrnej tacy rzekła wtajemniczone słowo!
— Ważne...
Kostryń przymrużył oczy i westchnął:
— Co takiego?
Gwizdnął cichutko, poszli korytarzem do dyrektorskiego gabinetu, któremu w wezbranej piersi niosła pani Knote może ocalenie, uspokojenie, zawsze jak najwięcej serca!
Jeżeli, w korytarzu czy w salonie pachniało wielkim światem, jeżeli na czerwonym dywanie schodów słyszała pani Knote w sobie jedno słowo, „modlitwa“, to o całym urządzeniu gabinetu myślała w jednym tylko wyrażeniu: sprawiedliwość.
Wszystkiego tutaj przedziwnie wypadało po dwa: dwa okna, dwa ogromne fotele, dwa kandelabry elektryczne, dwie szafy notarialne. Tylko biurko było jedno, z ciemnego drzewa, „dyrektorskie“ na tle myśliwskiego koloru tapety i mebli
— Ty wiesz, panie dyrektorze — rzekła Knote na środku gabinetu.
— Nic nie wiem, moja złota — odpowiedział dyrektor. Wciąż jeszcze trzymał głowę, niby do skrzypiec, przytuloną do niewidzialnego łona.
Pani Knote opowiadała z żarem wszystko po kolei, łącznie aż do wizyty u Szymczyka, palacza, który na pewno wtyka swoje palce do sprawy strejku.
Od masażu Drążkowej, zjawienia się nagłego sobowtóra, czyli Mieniewskiego, syna, który ma z sobą co, jeżeli nie bomby?! W dwóch oszukańczych garnkach? Przejęła list, jest teraz za stanikiem na piersiach. Mieniewskiego zamknęła w pracowience. Leży, mocno pobity po wiecu ojca. Plączą się w tym także i dziewczyny...
Dyrektor wahał się na giemzowych kapkach. Przełykał dziwne wiadomości, po czym jakby mu znów z żołądka do ust powracały. Żuł. Pomagał mu w tym język, którego pełno było po jednej, to znów po drugiej stronie szczęki.
Masażystka opowiedziała wszystko najdokładniej raz jeszcze. Nie słuchał, a wciąż wypytywał. Już miała po raz trzeci wszystko opowiedzieć, gdy dyrektor wykrzyknął cicho, tylko on umiał tak cicho, przejmująco krzyczeć:
— Żyć mi nie dajecie! Nie dajecie mi żyć!... — Ciurki płaczebne szły mu z oczu. Powtarzał, swoje smutne słowa bynajmniej nie do Knote. Jakby mówił do okna, przez powietrze, przed siebie do głuchych wstrząsów przylegającej huty.
Zbliżył się, uczuła woń eukaliptusowych cukierków, które ssał przy muzyce, by nie palić.
— Więc jeszcze nie wiesz — powiedział żałośnie — że o tych rzeczach nie mówię przy muzyce?! Pogadamy jutro w biurze. Prawda?
— O której godzinie, panie dyrektorze?
Jak gdyby przypominając sobie nagle coś całkiem innego, poklepał ją po twarzy, piersiach, biodrach. Niczego nie bała się, jak niespodzianych pieszczot.
Patrząc pilnie w oczy dotykał z wierzchu jej policzków. I odskakiwał od nich poduszkami palców, ni to od zbyt gorącej wody.
Knote stała, przerażona.
— Więc jeszcze nie wiesz? Jeszcze? — Nagle, z obu stron, obiema dłońmi, sztywnymi, jak packi, uderzył po twarzy z całej siły.
Zapłakała.
Chwyciwszy końcami palców za końce małych uszu, cedząc przez zęby — jutro o dziewiątej w hucie — jął prowadzić jej głowę dookoła. Gabinet wirował coraz prędzej w oczach pani Knote, zachwiała się na nogach.
Puścił nareszcie jej uszy.
— Ja się staram, panie dyrektorze — płakała Knote — ja się staram.
Nie słuchał. Siedział przy biurku i skrzętnie notował.
Zdawało się pani Knote, mimo iż przedtem lubił ją czasem bić w pieszczocie, że teraz głowa jej pęka, a serce wszystkie węże świata rozerwały.
Nie patrzył na nią.
Podeszła do biurka, ostrożnie ucałowała rękę z sygnetem pochodzenia i kroczkami wiewiórki wyszła prędko przez pachnący korytarz.
Dokąd? Na miasto, na powietrze. By ochłodzić policzki i żeby łzy nie kapały na czerwony dywan.
Dyrektor Kostryń zapisał w notesie:
Knote o godz. 9 w kancelarii huty. Zapłacić i nagrodzić.
Spojrzał na zegarek. Przykra i nerwowa scena z Knote nie trwała dłużej niż pięć minut. Można jeszcze nie wracać do salonu.
Wetknął notes do wewnętrznej kieszeni kamizelki, przesunął krzesło na właściwe miejsce przed biurkiem i uciekł za firankę przy oknie.
Ach, Knote, biedna Knote... Czemu Kapuścik nie telefonował?! Jaki ostatecznie był połów na wiecu?... Coeur na pewno już wiedział? W Radzie Kopalń i Hut nic ściśle nie umieli powiedzieć. Czego chciał dzisiaj znowu ten idiota Falkiewicz?
Kostryń wciąż czekał jeszcze za firanką.
— Wierzę w Boga — powiedział nagle, prawie głośno.
Jakże nie wierzyć: iks lat temu znali się z leaderem Mieniewskim na politechnice zagranicą. Kiedyś, całą gromadą wracając z zebrania śpiewali pieśń rewolucyjną. Dziś już połowa z nich nie żyła. Kostryń szedł wtedy w pierwszej czwórce i, by się zagrzać, śpiewał pełnym głosem: Bo w piersi twej głos pieśni mej. — Mieniewski zatrzymał pochód pod zaśnieżoną latarnią, chwycił śpiewającego za kołnierz i huknął prosto w ucho: — Zawsze fałszuje ta cholera!
Od tej chwili znienawidzili się na całe życie.
— Com robił całe życie? — pomyślał Kostryń z rozrzewnieniem. — Pracowałem. A co on robił? Przeszkadzał pracować i szczekał. Szczekał po całym świecie. Teraz go Pan Bóg karze i syna tu sprowadza.
Właśnie tu.
Przeciw komu? Przeciw „Narodowej Pracy“? Kostryń sam gardził swoją organizacją. Trochę pieniędzy i kanonik, który opornym nie dawał rozgrzeszenia? Przeciw komunistom? Socjalistom? Mimo, że pozycje te znane były na wylot, nowa pozycja, a la „syn leadera Mieniewskiego“, odpowiednio użyta, mogła stanowić duży, duży atut.
Dyrektor wyszedł ostrożnie zza kotary i uśmiechnął się do jasnej ciszy gabinetu. Ach, wierna Knote nie wiedziała nawet, co przynosi! Usiadł na przeciw biurka, jakby za tym biurkiem czekał już dawno Coeur.
— Vous soutenez toujours — lepiej ułożyć sobie Wszystko zawczasu, po francusku — że się nie rządzi, nie przewiduje dostatecznie. A oto przewidzieliśmy! Tu listy i dowody w sprawie Mieniewskiego. Kostryń skłonił się pustemu krzesłu i wrócił do salonu, przejęty gorącą radością.
Gdy zajęli miejsca przed pulpitami, radość owa pierzchła. Nie zdołała zaradzić temu muzyka. Kostryń grał, patrzył najusłużniej w oczy, a tymczasem jeden ruch podeszwy, kilka nieprzewidzianych zmarszczek na kamizelce grającego naprzeciw Coeura może wydać całkiem nieoczekiwany wyrok!...
I co wtedy?
Kostryń poddawał się akordom, niby je słyszał, niby wyciągał w przepisanym rytmie cieńszą od przędzy melodię Mozarta, lecz równocześnie jakby jakimś uroczystym hymnem, albo też może słowami najskromniejszej troski błagał Francuza o łaskę:
Czemuż ciągle milczysz? Chcesz w końcu tego strejku, czy go nie chcesz? Zrobiłeś konwencję węglową dla kawału, czy serio? Jakież teraz dostajesz rozkazy z Paryża? Dlaczego właśnie teraz zmieniasz całą rachunkowość? Powiedz, przynajmniej, jaką chcesz mieć politykę przy redukcjach?
W pewnej chwili Kostryń poczuł z obrzydzeniem, że żarliwą wolą ogarnia, przenika, chłonie w siebie wszystkie szczegóły ciała tego obcego człowieka, Wstrętna męczarnia.
A jednak doznawał ulgi, gdy tamten bawił się lub odpoczywał. Gdy Coeur przysunął się do pani Kostryniowej — żona była jeszcze piękna — i powiedział jej, że wygląda jakby zstąpiła ze stylowego medalionu, dyrektor Kostryń odszedł zręcznie pod piec ku parawanowi, wyklejonemu obwódkami od cygar, aby przeżyć w pokorze tę radość.
Rozmawiały z Coeurem we dwie, Stanisława i Zuzanna. Zuzanna ciągle wybuchała świeżym śmiechem.
Może za wysoko odsłoniła nogi? Bardzo piękne, to fakt. Prawie za kolana? W najlepszych pończochach jedwabnych. A gdy, ostatecznie, może z powodu jakiegoś dowcipu, a może właśnie dzięki tym kolanom Coeur rozśmiał się nagle... Równo, szczerze, wesoło u swego podwładnego, któremu z półroczną odprawą może wymówić miejsce...
Na odgłos tego uśmiechu wszystkie obawy pierzchną, a w sercu, niespodzianie, zalęga się dziecinna myśl, że życie jest piękne! Wiadomość o Mieniewskim, którą jutro-pojutrze przyniesie się Francuzowi uporządkowaną gruntownie, okryła się, jakby puchem świeżego owocu.
Coeur powstał. Żegnał się już z paniami. Jaka szkoda!
Odprowadzili go we troje, całą rodziną, do przedpokoju. Całą rodziną czekali, aż zapnie guziki szerokiego palta. I tu, dopiero tu powiedział Coeur rzecz zgoła nieoczekiwaną, za którą należałoby mu chyba płacić dolarami... Powiedział, że za parę tygodni przejeżdżać będzie tędy słynny kwartet francuski. Trzeba skorzystać i zaprosić sławnych muzyków na jeden wieczór.
Liczył więc, że za parę tygodni nic się jeszcze nie zmieni! A więc nie będzie strejku do tego czasu, a więc konwencja węglowa nie rozleci się jeszcze, a więc i Rada Kopalń zawrze umowę ze Związkami, na to on liczył, sam Coeur!
— Taki kwartet u nas. Prześliczna myśl — szepnął Kostryń wzruszony.
Obie panie wychyliły się jeszcze z drzwi przedpokoju.
Po schodach zeszli we dwóch. I znów stracił dyrektor Kostryń wszelką wiarę w przyszłość. Nie można było nigdy wiedzieć, czego Coeur chce, ani nawet gdzie się właściwie znajduje! Szedł przecie schodami, po czerwonym dywanie, a jednak patrzył i tak nieobecnie poruszał się, jakby szedł wszędzie indziej.
Gdy zatrzasły się drzwi i już fuknęło auto, Kostryń, z rękami na klamce, śmiejąc się do opustoszałego podjazdu uczuł, że wypełniony jest Coeurem po brzegi.
Po brzegi całego swego życia.
Uśmiechał się i czekał, czekał jeszcze, drobnymi łzami pryskał na czerwony dywan, lecz wewnątrz nie ubywała z tego strasznego morza ani jedna kropla...
Wróciwszy do gabinetu uciekł za firankę. Odczekać tu wiadomość: całych kilka tygodni spokoju. Nie będzie strejku i wogóle nic, Coeur zaprasza kwartet!...
Z salonu buchło głośne shimmy. To Zuza.
Nie dali mu spokojnie odczekać wiadomości. Zadzwonił na służącą, kazał sobie pościelić w gabinecie. Spanie dyrektora w gabinecie oznaczało dla domu stan naprężenia w zarządzanych instytucjach i wogóle w Zagłębiu. Dyrektor sypiał wtedy zawsze u siebie, przy papierach.
Papierami tymi był rulon dolarów papierowych, który mieścił się „niewinnie“ w okrągłym tekturowym pudełku po dziecinnym pudrze od odparzeń.
Kostryń położył na biurko złoty zegarek, portfel, chustkę do nosa, drobiazgi ze wszystkich kieszeni. Przestano grać. Prawdopodobnie służąca obwieściła „domowi“, że pan śpi w gabinecie. Niech się pomartwią.
Było mu doskonale tutaj, nawet w chwilach najcięższych zaburzeń. Ewentualnie, pięć tysięcy ludzi biega po placu kopalni. To prawda. Ryczą, wrzeszczą, chcą bić. I to prawda. Ale w końcu wieczorem rozbiera się tu człowiek i może sobie gwizdać. Cichutko gwizdać w naprężonej ciszy. Albo leżeć i myśleć — bez żony. Bez żony myślał zawsze o wspomnieniach dzieciństwa.
W chwilach dramatycznego napięcia, gdy grozili zagaszeniem pieców, czytał stare rachunki domowe, ocalone z Rosji. Widać było z poszczególnych pozycyj, że mimo wszystko, życie jest niezniszczalne. W jednostkach, tysiącach, czy milionach, wszystko jedno.
Podczas wielkiego strejku, gdy z Paryża leciały depesze za depeszami, dochodziło do tego, że czytał listy Zuzy sprzed lat dziesięciu, kiedy była małą dziewczynką. Jakiż świetny wywierały skutek kochane te baz groty!
Na dziś przygotował sobie dla ochłody parę ostatnich numerów Gazety Policyjnej. Drukowano tam bardzo ciekawe studium o badaniu przestępstw. Rozprawa ta napełniała Kostrynia energią i dziwną wiarą w przyszłość.
W jednym trzewiku a już jedną nogą boso zaczął Kostryń szukać noża do rozcinania kartek. Znalazł. Zapatrzony w elektryczne światło, grzebał jeszcze chwilę we własnym ciele. Pachniało grzybkiem, kwasem, piwnicą, czy też może zleżałą trucizną? Jak co dzień chyba po pracy ciało każdego człowieka. Dlaczego jednak na tym zwykłym ciele spoczywa tak ogromna odpowiedzialność?! Cała huta, cała kopalnia gniecie te wąskie barki za marnych kilka groszy.
Poklepał się po obojczykach, z litością rzekł do samego siebie — idziemy spać — już wsunął się pod kołdrę, gdy oto weszła żona.
— Cóż nowego? — spytała osobliwie dźwięcznym głosem.
Kostryń nie odpowiadał skrobiąc się żałośnie po łopatkach.
— Zaszkodziło ci coś może, Feliksie? — Przechadzała się cicho po dywanie.
Dyrektor czuł, że żona ma coś ważnego do powiedzenia. Wyczytał to ze spokoju jej klasycznej twarzy. Spokój świadczył u Stanisławy zawsze o wielkim wzburzeniu. Nienawidził urody żoninej. Napawała go zachwytem, lecz nigdy nie mógł się do niej przyzwyczaić. Z głupią, pulchną Knotę robił przecie co chciał i mógł się przyzwyczaić, i nieraz szaleli. Do żony nie mógł się przyzwyczaić nigdy.
Naturalnie: by ukryć zakłopotanie, usiadła przy biurku i zaczęła coś czytać. Byle co, rachunek, raporty, chustkę do nosa, zegarek!!
— Dbam o dom — warknął ostro z łóżka — dbam o żonę, dbam o córkę, o wszystko dbam. Nie należy mi przeszkadzać, gdy nawet w nocy jeszcze jak pies waruję.
Przestrzegając zasad sprawiedliwości uważał, że skoro Knote dziś oberwała, to tyleż samo należało się żonie.
— Dbałem nawet, gdy zbóje kołem mnie łamali — była to aluzja do bicia w nadkaspijskich kopalniach — a tyś, jako westalka, czekała w oknie salonu, kiedy skończą.
— Masz dużo zmartwień teraz, wiem. — Stanisława westchnęła pokornie. — Sprawa jednak jest na tyle ważna! Zwłaszcza obecnie. Chodzi mi o Zuzannę...
— Tak — Kostryń przymknął powieki — za wysoko unosi suknię w towarzystwie.
Pani Stanisława mówiła dźwięcznym, czystym sopranem, dodając do niego jeszcze liryczne drżenie. Chodziło tu o rzeczy poważne, o których myślała dzisiaj całe popołudnie u siebie, w bibliotece.
W bibliotece publicznej imienia Staszica. Kostryń cierpliwie tolerował tę duchową dobroczynność, jako skuteczny gromochron przeciw wszelakim składkom.
— Sądziłam początkowo, że pan Coeur, często u nas bywając i od tak dawna, na mnie tyle czasu traci. Było mi to zupełnie obojętne. Okazuje się jednak, że chodzi o Zuzę. Należy to koniecznie wziąć w odpowiednie ramy. Zwłaszcza teraz, w tak niepewnych czasach. Dość znaczna różnica lat — do rozważenia. Gdyby się jednak pobrali? Zuza nie znajdzie lepszej partii w Zagłębiu.
Wymawiając ostatnie słowa pani Stanisława odwróciła oczy od światła, by spojrzeć na męża. Głowy jego nie było na poduszce. Schował się! Zobaczyła tylko końce palców przytrzymujące kołdrę.
— Nie niecierpliw się, posłuchaj. — Podniesionym głosem, aby przekrzyczeć kołdrę, powtórzyła raz jeszcze całą propozycję.
Kostryń milczał. Dusił się i dławił. Serce mu waliło! Ach, słyszał je kujące głośno, jakby ktoś słupy w ziemię wbijał!
Zostanie teściem, ojcem tego Coeura! Wnuki będzie miał od Coeura! Córka mu w ciążę zajdzie, właśnie od tego Coeura!!!
Skurczył się, zwinął w kłębek, zatkał uszy dłońmi i począł wyć. Równo, nieustannie. Żona wzięła go dobrotliwie za ręce. Pokopał kołdrę i wył coraz donośniej. Przewalał się w nim ten Coeur, jak roztopiona stal!...
Pani Stanisława zrozumiała inaczej. Po swojemu. Że mąż nie chce mówić o tym na razie. Ma tyle innych, poważnych kłopotów. Obetkała go starannie kołdrą i na palcach wyszła.
Kostryń wiedział już dawno, że jej nie ma, lecz wył dalej. Mogła słuchać pod drzwiami. Zresztą, skuczał dla samego siebie. No tak, partia była świetna.
Świetna!!! Koneksje do samego Paryża. Do centrali.
Przypomniało mu się, że Towarzystwo utrącało kariery Francuzów, którzy żenili się z Polkami. Zaskuczał jeszcze głośniej w bezsilnym przeświadczeniu, że Coeura Towarzystwo nie utrąci. Za nadto wtarty we wszystko i rozgałęziony.
Nie myśleć więcej. Czytać. Ułożyć się spokojnie i czytać Gazetę Policyjną. O zamkach, „kłódce z cierniem“, kluczach obrotowych, systemach Yale, Chubb i Bramah“.
Zawiłe rysunki i przekroje tych systemów dawały spłakanym oczom dyrektora błogi wypoczynek. Rozranione, bolesne myśli jęły się uspokajać, przekręcać i odkręcać jak rozumne sprężyny. Do serca spływać jęła potulna, błoga cisza. Kostryń omal nie wyskoczył z łóżka i nie zapisał w notesie pewnej myśli, która mu się objawiła przy lekturze.
Gdy oto pękły nagle wszystkie myślowe sprężyny!
Schował głowę pod kołdrę. Zakrył się ramionami czując w ustach takie samo milczenie przeraźliwe, jak wtedy, wtedy na placu nadkaspijskiej kopalni, gdy czarne pięści uniosły się nad nim niespodzianie...
Patrzył ze zgrozą, zjawiały się bez liku! Zaciskał powieki, otwierał, póki nagle milczeniem zeschniętych warg nie powiedział samemu sobie:
Knote zjawiła się w poczekalni huty już przed godziną dziewiątą. Usiadła na brzegu krzesełka, przerażona bliskością rozmowy z dyrektorem, a równocześnie, jak przy każdej tu bytności, oczarowana srogą powagą zakładu.
Cztery nagie ściany, solidne, olejne, osiem krzesełek pod rząd, ten sam woźny od lat, na stole bibuła w czarną skórę oprawna, bloczek papierowy, ołówek na sznureczku i znikąd ani słowa.
O godzinie dziewiątej, punktualnie, zajechało auto i wszedł dyrektor Feliks Kostryń.
Nie dał żadnego znaku, udał, że nie widzi Knote, i poszedł prosto korytarzem.
Stary woźny mknął cichutko z tyłu. Odebrał od dyrektora płaszcz, otworzył grube, wojłokowe drzwi do kancelarii. Kostryń wszedł, rozejrzał się nieufnie i stanął za biurkiem.
Parą chwil odczekać! Stwierdzić, czy wszystko na miejscu? Biurko, ranne raporty, stolik z karafką, patenty w złotych ramkach na ścianie, dygocące okna, za nimi wielkie hale walcowni.
Straszliwy ryk tarczowej piły, plusk wody, głuche westchnienia pieców, huk dźwigów mechanicznych, sypkie oddechy pary zlewały się w jeden gwizd przenikliwy, spleciony z wszystkich innych głosów, trwający równomiernie pod szklannymi dachami.
Dziś nie mógł Kostryń delektować się tym jednolitym gwizdem. W piskliwe jęki śrub, w gardłowy wrzask młotów, w rozdęte tchnienia pary wpadały raz po raz ciche a przecież dosłyszalne, lekkie, aksamitne uderzenia...
To serce! Biło już tak od rana. Opanować je, nakazać spokój! Usiadł, otworzył szufladę, wydobył pilnik do paznogci oraz porcelanowego papierosa z ślicznie udanym popiołem i ogieńkiem. I blaszane pudełko z eukaliptusowymi cukierkami.
Nie dać się, robić wszystko jak co dzień.
Ssał szkiełko, czyścił starannie paznogcie, gdy oto maleńkie bryzgi łez wytrysły mu z oczu...
Za dużo na jeden dzień miał do odrobienia: raport Kapuścika, przeprawa z Knote, ciężka rozmowa z Drążkiem, sondowanie młodego Mieniewskiego! Jeżeli relacja Kapuścika wypadnie dobrze, jeżeli nie poaresztowano jakichś nowych prowokatorów, jeżeli zatem Coeur nie dąży do strejku? Jeżeli młody Mieniewski da się skompromitować — tak: ojciec uspokaja tłumy a podrzuca im syna z bombami... Jeżeli Drążek da się kupić?!...
Z aferą Mieniewskiego, z zakupionym Drążkiem przynieść dyrekcji plan uspokojenia na „Erazmie”, może w całym Zagłębiu, a w nagrodę oddać za to Coeurowi córkę?!... Niemniej, Kostryń wiedział, że będzie gadał, biegał, radził i donosił, że wszystko przygotuje, że z poczuciem świętego obowiązku zastuka do Coeura, prosić będzie o zdanie...
— Dlaczego?
Naprzeciwko walcowni pod olbrzymim stropem niby ogniska wytężonej uwagi, skupionej nieruchomo, płonęły elektryczne lampy. Właśnie wyjeżdżał z głębi na rozłożonym dźwigu rozżarzony do białości prostokąt żelaza.
Tak zwany zlewek.
Białe światło słaniało się wzdłuż roziskrzonych płaszczyzn nasycając ciemne zakamarki hali falującą poświatą. Kostryń skubał mięsko z kąta paznogcia i czekał, kiedy do rozprażonego zlewka przyskoczą hakarze i walcownicy z metalowym taranem.
Obserwował tę scenę przez szyby swej kancelarii co dzień prawie, od tylu lat. Zjawili się wśród kół, i stromych, śliskich blach niczym ruchliwe bałwany ulepione z błota.
Obstąpili gładką skałę żaru, spomiędzy zasmolonych kabatów wysunęły się żelazne żerdzie. Niech by córkę któregoś z nich chciał pan Coeur za żonę! Nogi całowaliby z wdzięczności! Córkę któregoś z nich? Kostryń obraził się na samego siebie za to porównanie.
Łomotali taranem, by zionącą kłodę metalu wepchnąć w system walców, spryskiwanych ustawicznie wodą. Z kłody rósł pień, czerwony pal, wąż długi, coraz dłuższy, coraz cieńszy, pryskający śnieżnymi iskrami.
Głupie bydło, przez które nie ma się jednej chwili spokoju, drży się o każdy kęs chleba, własnego dziecka nie ma się dla siebie!
Nadjeżdżał nowy zlewek. Stanęli w siedmiu, rozkrzyżowali szeroko ramiona i znów kupą dymiącego błota oblepili prostokąt żaru.
Kiedy wszedł Kapuścik? Co prawda ułożyli między sobą, że gdy nie ma nikogo obcego, może wchodzić bez zameldowania. Kostryń rozpłakał się na widok oficera. Malutkimi, czerwonymi łezkami. Z samego przedenerwowania. Zbyt ważna chwila.
Przy Kapuśdku można sobie pozwalać na szczerość. Wszystko dokoła podminowane było przez obcy kapitał, jeden Kapuścik — nie.
Kostryń i kilku innych jeszcze panów z mniejszych kopalni obrobili porucznika wyłącznie dla siebie. Trzeba przecież wreszcie czuć się gdzieś na pewnym gruncie. Kapuścik wśród ogromnego oceanu obcych wpływów stanowił prywatną, narodową wysepkę. Oprócz stałych drobiazgów obiecali mu rzecz małą, lecz konkretną: na wypadek jakichś przeciwności doskonałą posadę inspektora ładunków węglowych w porcie.
Odpowiednią rozmowę zakończyli na Nowy Rok w resursie okrzykiem: — Niech żyje nasze morze!
Kostryń poczęstował teraz co prędzej gościa eukaliptusowym cukierkiem, papierosem, podsunął popielniczkę, zapałki. Po czym obie ręce położył na granatowym suknie breachessów, aby czuć dokładnie ciepło tego człowieka. Organizmu. Ustroju. Prawdomowne ciepło ciała. Nie ma innej kontroli.
Wiadomości były dobre. Nikt nie potrafiłby wyłożyć ich z większym od Kapuścika smakiem. Ustalono — przodownik referował zawsze w trybie bezosobowym — że zainteresowanych po wiadomej stronie (Coeur) w sprawie wybuchu strejku nie wyczuwa się wcale. Nie zauważono żadnych śladów prowokacji.
Kostryń śmiał się cichutko.
— Wiadoma strona — nikt w takiej chwili nie chrząknie, jak Kapuścik — nie prowokowała z góry. Starostwo nie otrzymało żadnych urgensów, żadnych poufnych telefonów z wiadomego źródła. To jest od Coeura. Tak samo na bieżący tydzień nikt z generalnej dyrekcji nie urguje o wzmocniony konwój dla pieniędzy na wypłaty.
Kostryń roześmiał się do sunącego przez walcownię rozprażonego zlewka i szepnął z nabożnym skupieniem: — Coeur nie chce strejku.
Dlaczegóż jednak dalej prowadzi redukcje, nie przyjmuje zamówień na węgiel, wypowiedział starą „Umowę“ ze Związkiem górników, a do nowej nie dopuszcza? Wyobraża sobie, że ustąpią?!... Że górnicy ustąpią?!...
Piersi Kostrynia uniosło westchnienie zachwytu: niesłychana siła charakteru!
— Wiadoma strona nie działała też od dołu. — Kapuścik referował sumiennie: — W tym względzie najlepszym barometerem jest zawsze Supernak. Gdyby wiadomej stronie na tym zależało, to zaraz powsypywaliby się znajomi Supernaka.
Porucznik utrzymywał stałe, że portier jest człowiekiem Coeura i zalecał ostrożność. Kostryń, wszystkie inne dowody pomijając, tłumaczył przodownikowi, że kaleka, zbity po pysku publicznie, jak Supernak zbity był swego czasu przez Coeura — nie daruje nigdy.
W związku z tym Supernakiem i zeznaniami aresztowanych bezrobotnych obiecał porucznik Kapuścik przyglądać się baczniej aferze księdza Kani. Stąd najprędzej wystrzeli nieszczęście!
— Jeżeli na te głodne brzuch} — rzekł wstając z brzękiem ostróg — przyjmować zaczną jeszcze jakąś nową wiarę, to nikt się nie rozezna.
— Rozeznamy się! — krzyknął Kostryń. Za głośno. Trzeba lepiej panować nad sobą. Ucałowali się z porucznikiem po staropolsku, w ramię.
Dyrektor został sam, pełen cichej, pokornej radości. Przewidział plany Coeura: Coeur nie chce strejku.
Zadzwonił, by wprowadzano Knote i zapatrzył się w okno. Siedem dymiących cieniów wyskoczyło spod ściany walcowni. Olbrzymimi hakami wpili się w rozprażone żelazo.
Na głodne brzuchy nowa wiara? A od czegóż miejscowy kanonik! W dawnego, biblijnego Boga już nie chce się im wierzyć... Odwrócił się ze wstrętem od walcowników — na środku kancelarii stała Knote.
W chustce na ramionach, rumiana, bez jednego mrugnięcia dużych, piwnych oczu, cierpliwa, obojętna, jakby czekała w aptece, u rzeźnika, czy przed kasą kolejową.
Kostryń nie zwracał na nią żadnej uwagi. Podpisywał raporty. Chciał odczekać. Gdybyż to w Radzie Kopalń i Hut umiał odczekiwać, jak z Knote?!
Odczekać, nic prostszego.
Myślał dowolnie w kilku naraz kierunkach, byle nie o Knote. Oto naprzykład w sprawie zamążpójścia Zuzy można było znaleźć wyjście: Stanisława przywiązywała dużą wagę do szlacheckiego pochodzenia. Sama była ze szlachty, Kostrynie też szlachta. Biedna, ale stara. Zuza opowiadała swego czasu jakieś intymności o Coeurze. Pochodził, pono, z całkiem marnych stróżów... Przekonać Stanisławę, że córki za nieszlachcica wydać nie można.
Spojrzał znad papierów na Knote.
Purpurowe policzki masażystki zdawały się błyszczeć, górną wargę okryły drobne kropelki potu.
Wyczekać jeszcze.
Od strony wielkich pieców zbliżała się ku kancelarii lokomotywa manewrująca na torach huty. Ściany domu zaczęły się trząść, potężny oddech huczał coraz głośniej. Cielsko lokomotywy przetoczyło się wzdłuż okien. Kancelarię pogrążył mrok, miał dymu węglowego zastukał po szybach. Dym ten rzedniał, czarne skrzydła uleciały sprzed okien, w głębi walcowni siedm mokrych cieniów oblepiło nowy zlewek.
Odczekać jeszcze.
Ruszyło ją nareszcie. Jęła cichutko donosić o Mieniewskim. Spał w nocy spokojnie. O tłuczenia i siniaki goją się „przeciętnie“. Przyznała się do niego przypadkiem jedna robotnica. Szlaja osadnicka. Widocznie nie od dziś Mieniewski obraca się w Osadzie.
Do garnków z tym jakim czymś, z tym jakimś materiałem niewiadomym dostąpić nie można. I to jeszcze: towarzysze z Domu Ludowego bardzo niespokojni. Tak się kręcą i węszą. W dzisiejszych czasach, przy strasznym rozluźnieniu, na pewno tutaj syn zdradza ojca... Jeszcze takiego, jak leader!
Przypomniały się dyrektorowi wszystkie spotkania z tym ludowym Dantonem w sejmie, na posiedzeniach w Ministerstwie Przemysłu. Trudno o lepszy fant dla pana leadera i trudno o lepszą sposobność zaszachowania miejscowych partyjników.
Knote umilkła. Przełożywszy wszystkie papiery z jednej strony na drugą, jął Kostryń uważnie temperować ołówek.
— Nie wiem — westchnęła cicho — czy to bezpiecznie, abym w takiej bliskości podejrzanych materiałów przebywała, jakie chyba ma młody Mieniewski w swych garnkach? Życiu to może zagrażać.
Dyrektor dmuchał na tryskający spod ostrza czarny pył grafitu.
— Nie stoję znów tak bardzo o życie, ale... — Przestąpiła z nogi na nogę, podłoga zatrzeszczała — nie popatrzył.
— Nie dbam znów tak bardzo o to życie. — Gorąco szumiało jej w skroniach. Przyniosła mu wczoraj ocalenie, zbił ją za to po twarzy, wszystko dalej spełniała najwierniej, nie patrzył nawet.
Ściany całego budynku zadrżały, kwadraty posadzki trzeszczeć jęły donośnie, jeszcze raz przeleciała lokomotywa wzdłuż okien. Okna przesłonił dym, opadł, maszyna odjechała. Znów w głębi ukazały się hale walcowni i hakarze przy zlewku, uzbrojeni w długie metalowe żerdzie. Ciemne figury ludzkie kurczyć się zdały, topnieć i ulatniać w gorącu.
Wtedy właśnie, jak gdyby nagły pożar wybuchł w pani Knote.
Poskarżyła się dyrektorowi, że już dwa dni nie odrabia masażów. Traci wszystkie godziny. Choćby dziś o tej porze miała „odbyć“ panią dyrektorową i pannę Zuzę, a gdzież inne klientki? Gotować musi obecnie na dwoje: dla siebie i dla tego sobowtóra! Z chorymi po południu też mnóstwo utrudnień!
Po cóż mówiła te niepotrzebne rzeczy?!
Nie spojrzał, kątem oka nawet jej nie obrzucił. Rozłożywszy na stole portfel jął paznokciami wydobywać drobne banknoty. Rozkładał je uważnie na trzy oddzielne kupki. Rozłożywszy i palcem ukazując po kolei, przemówił:
— To — za stracone przez dwa dni masaże. To — strawne za Mieniewskiego. To będzie — za fatygę osobistą.
Gdy wtem napełnił kancelarię przeciągły jęk. Knote upadła na kolana. Łzy lały się jej z oczu na posadzkę. Płacz był tak gwałtowny, że musiała się wesprzeć rękami o podłogę.
Kostryń schował szybko portfel do kieszeni: nie poddawać się! Jeszcze czekać.
— Ja jestem sługa... Biedna sługa — wołała masażystka. — Ale staram się, panie dyrektorze, wedle sił. Ja też chcę ofiarować swojemu człowiekowi swoje życie. Nie zawsze można mi zapłacić! Cóż tu znaczą pieniądze? Nie zawsze można mi zapłacić!
Wzniosła ku niemu twarz czerwoną, błyszczącą od łez: — Chcę kochać! Wolno mi chyba także!
Kostryń wyszedł zza biurka i zbliżył się do niej.
Nie podnosząc się z podłogi przylgnęła do swego dyrektora całym ciałem. Spojrzał rozważnie w okno: przez podwójne szyby nikt nie mógł zobaczyć z walcowni. Szarzy ludzie prażyli się dokoła zlewka z kilku stron jak pomdlałe szczury.
Odchyliwszy twarz masażystki zajrzał jej w oczy: piwne źrenice zalane były łzami. Przytrzymując jej brodę, drugą ręką sięgnął szybko za stanik. Wydobył stamtąd list w niebieskiej zaklejonej kopercie.
Knote wzdrygnęła się.
— A widzisz! — syknął — nie mogę sobie pozwalać na liryzmy, jak ty. Zapomniałaś o tym liście.
Poszedł do biurka, odkleił kopertę nad zapaloną świecą i list, niby organ obrzydliwy wstrętnego ciała jakiegoś, wydobywszy paznokciami, przeczytał uważnie.
Skutki wiecu opłakane. — A więc syn miał tu pozostać gwoli odczekania skutków?... Leżę z połamanymi bokami. — Przez kogo? Komuniści? — Otoczony podejrzanym miłosierdziem. — Czyżby Mieniewski też wiedział już coś o Knote? Na urzędowych cymbałów twoich nie liczę wcale. — W czym?...
King of England czeka.
Anglicy nie mieli żadnych interesów w Zagłębiu, był to więc raczej jakiś umówiony termin? Kostryń zmarszczył brwi.
Czekała cierpliwie. Wciąż jeszcze trwał przy biurku.
Nie! Nie należało mu teraz przeszkadzać. Podniosła się z klęczek i rzuciwszy ku niemu spojrzenie zranionej sarny, na palcach wyszła.
Z głębi walcowni sunął nowy zlewek, siedem dymiących cieniów jęło weń godzić ogromnymi hakami. Kostryń bryznąwszy drobnym ciurkiem łez postanowił nie płacić masażystce za wikt Mieniewskiego ani grosza.
O godzinie pierwszej wyjechał dyrektor Kostryń z huty Katarzyny do Rady Kopalń i Hut. Można było przejść ten kawałek piechotą, lepiej jednak, by mieszkańcy Osady i wszelakie miejscowe czynniki widziały swoich potentatów przejeżdżających normalnie przez miasto.
Mijając prywatny park, dostępny jedynie dla najwyższych członków dyrekcji, spostrzegł Kostryń za szeregami brązowych australijskich buków Zuzę, która grała na placu tennisowym z Coeurem.
Przejazd wzdłuż parku trwał około pięciu sekund. W czasie tych pięciu sekund przeżył dyrektor Kostryń więcej, niż mógł ogarnąć.
Zuza w tył pochylona. Jej głowa w słońcu... Moja córka... Wiadome od samego początku, nic z tego nie wynika, a jednak wszystko trwa w tej myśli, jak w świetle.
Przechylił się na poduszkach samochodu i oddał ukłon Kozie, który tkwił przed sztachetami parku.
Sekretarz okręgowy, redaktor, wielbiciel Zuzy. Swego czasu pękali w domu ze śmiechu, gdy im pokazywała płomienne anonimy Kozy. Stał w całym tłumie biedaków. Nie wiadomo skąd brało się ich w mieście coraz więcej. Mimo, że byli obszarpani, zieleni z głodu, mnożyli się ciągle. Bezrobotni. Czemuż nie szli na wieś? Nie najedzą się przecie widokiem Zuzy grającej w tennisa.
Całe balaski od jednej strony do drugiej oblepione były włóczęgami.
Do niedawna doświadczał Kostryń na widok tego tennisa wcale zabawnych uczuć. Wszystko służyć musiało w Osadzie Francuzowi, on sam jednak w godzinach południowych, przy sprzyjającej pogodzie służył Zuzie. Dla ruchu, higieny i zdrowia. Dziś już nie można było cieszyć się tą myślą. Któż wie czy zdrowia Zuzy nie rozwija Coeur dla siebie!?...
Kostryń odetchnął z ulgą, gdy wydostali się na ulicę Przemysłową, t. j. Rady Kopalń i Hut. Jechał tam, by po prostu nasiąknąć inną atmosferą. Atmosferę Rady bardzo lubił. Oddychało się tam całkiem innym powietrzem.
Powietrzem ładu: wszędzie dużo zielonego sukna, w sali konferencyjnej mnóstwo fachowych pism. Nie czytał ich nigdy. Kiedyś wszakże sam pisał pracę o przewietrzaniu kopalń. Sprawiało mu przyjemność, że teraz inni piszą, że mimo wszystko, nie ustało to na świecie.
Gdy przechodził przez pokoje, referenci wstawali z szacunkiem. Rozsiadłszy się w gabinecie dyrektorów zadzwonił na sekretarza. Sekretarz, wymarzony. Szlachcic, dla Francuzów miał „de“ na wizytówkach, nawrócony socjalista. Przy tym blondyn piastowski, godny, jak z Matejki. Kostryń zawsze lubił blondynów, od czasu Coeura brunetów wogóle nie znosił. Knote była szatynką.
Sekretarz R. K. i H. Junosza-Skierski. Taki właśnie typ powinien był ożenić się ze Stanisławą. Piękny. Zuza mówiła o nim: rzeźba posmarowana masłem.
Pan Skierski wszedł, skłonił się taktownie. Kostryń spytał, czy nie nadeszło pismo z naprzeciwka? Ze Związku. Co do ustanowienia terminu w sprawie nowej Umowy. Wiedział, że nie mogło nadejść, skoro dziś po południu rozmawiają we dwóch z Drążkiem.
Pan Skierski zmarszczył uważnie złote brwi i po namyśle odpowiedział: — Nie nadeszło.
Kostryń został sam. Zapalił papierosa (pierwszy od śniadania). Rozmyślał jeszcze nad sensem zakończenia listu: King of England?
Przez okno widać było fasadę Ludowego Domu i tłumy bezrobotnych. Kostryń wiedział, że nie mają na co czekać.
A można było i tych ludzi uszczęśliwić i samemu skorzystać! Podwinął nogi na fotelu, jak do drzemki. Można było wyjednać od rządu kredyty, w wysokości sum, rozdawanych tym ludziom. Dać im pracę. A potem zniżyć stawki swoim robotnikom, dla wyrównania....
Myślał o tym, i o swoim planie: Drążkowi przyobiecać zaniechanie kroków w sprawie opłaty podatków. Przedsiębiorstwo mogło podatki te płacić tu, a mogło w centrali, w Warszawie. Jak będą wyglądały fundusze gminy, a co za tym idzie budowa Domu Ludowego, gdy zapłacimy nie tu, a w Warszawie?
Związać Drążka, czyli socjalistów, potem dopiero skompromitować wszystkich aferą młodego Mieniewskiego. Czyż na rynku warszawskim w sferach wielkiego przemysłu nie mógłby się był Kostryń wybić znacznie lepiej, gdyby nie leader Mieniewski?!
Myślał o bezrobotnych, o Mieniewskim, jeszcze o Skierskim, o musze, która brzęczała na parapecie okna, nawet o wodzie w karafce.
Gdy nagle spojrzał na kalendarz: termin następnego posiedzenia Rady. Kostryń występował tu, poufnie, jako pełnomocnik Coeura. Inni dyrektorzy jako pełnomocnicy swoich „Coeurów“. Żarli się, zwykle, do samego rana, potem jechać trzeba było, a raczej iść, po kryjomu do samotnej willi i przed łóżkiem mocodawcy swego zdawać sprawę.
Kostryń brzydził się Coeura fizycznie. Uważał już od dawna, że wątpliwy Francuz śmierdzi nadmierną perfumą. On i jego sypialnia, i wszystko, jak dom publiczny.
Wstał, pogłaskał litościwie fotel i odjechał. Na rogu w owocarni kupił świeżych orzechów włoskich. Do czarnej kawy po obiedzie. Półtora kilo. Były ogromne.
Paczka, owiązana czerwonym sznureczkiem, zmieniła niespodzianie cały bieg myśli dyrektora. Roztkliwił się: kupił to przecie dla nich, dla domu.
Krocząc pod górę czerwonym dywanem, odczuwał naprzód wszystko, co go w mieszkaniu czeka. Siedm pokoi, przedpokój, kuchnia, łazienka, wszystko to istniało obiektywnie, a jednak co dzień wyrastało na nowo, jakby z marzenia.
Moje jarzmo — pomyślał w połowie schodów. Surowa nazwa była tylko pozorem. Kostryń rozumiał, że rodzina stanowi jego jedyne szczęście. Dość ciche, może nawet nie wesołe, ale to nieprawda, by szczęście musiało zawsze dygotać z radości.
Jednego nie lubił u siebie: drzwi wejściowych. Zamykały się tak osobliwie, że nie wiedzącemu klamka przygniatała ręce. Ojciec dyrektora za ostatniej bytności przygniótł sobie tu palce i żałośnie zapiszczał.
Kostryń puścił wtedy co prędzej klamkę, w szparze ukazały się trzy drżące palce, chciał opatrzeć, ale ojczysko machnęło ręką, poszło i więcej już się nie widzieli w życiu. Od tego czasu mijał dyrektor owe drzwi szybko, by idiotyczny incydent nie odezwał się w pamięci.
Zuza przebierała się u siebie, na biurku poczta, nic ciekawego dzisiaj; przechodząc do łazienki poczuł z przyjemnością pomidory, wieprzowinę, w każdym razie na pewno racuszki z jabłkami.
W jadalni trafiła dyrektora myśl, której, ku własnemu przerażeniu, ucieszył się niepomiernie: dopiero, gdy Zuza wyjdzie za Coeura, można będzie czuć się w tym mieszkaniu jak u siebie w domu. Któż odważy się wymówić posadę teściowi?
Zabronił sobie myśleć o tych sprawach. Usiadł na swym tradycyjnym miejscu przy stole i układał w piramidę orzechy. Na wyprawowej salaterce żony. Ileż to sensu w takim zwykłym owocu? Zaśniedziała skorupa, a tyle soku i świeżości w białych toczonych chrząstkach! Przypomniały się dyrektorowi małe uszy Knote, w przedpokoju odezwał się podwójny dzwonek Stanisławy.
Weszła, pocałowała męża w czoło. Zaraz powiało po jadalni podniosłą bladością jesieni. Jak gdyby przez twarz Stanisławy, białą i piękną, burza przed chwilą przeszła zostawiając w pociągłych rysach wyraz nieśmiałego zdumienia.
Twarz taka i postawa winna raczej znajdować się w muzeum, niż rozlewać pomidorową zupę na talerze.
Weszła Zuza. Kostryń zaczął klaskać w dłonie, robił śmieszne miny, jakby miała wciąż jeszcze cztery lata.
— Widziałem dzisiaj twego Kozę! — Zwracał się do córki, patrząc w bok, w kąt, na jakikolwiek przedmiot obojętny.
Wzruszyła ramionami.
— Graliście dziś w tennisa?
Nic nie odpowiedziała.
— Dobre orzechy przyniosłem, prawda?
Podniósłszy oczy znad talerza patrzyła na ojca obojętnie wielkimi, zielonymi źrenicami w głąb jego wyłupiastych oczu, jak się patrzy w daleką perspektywę kolejowego toru.
Kostryń przestraszył się, na szczęście Stanisława zaczęła mówić o swej bibliotece. Biblioteka imienia Staszica, założona dobroczynnie przez panią dyrektorową gwoli podniesienia ducha pracowników i ludności.
Ruch wzmógł się lam obecnie w trójnasób. Zachodzi tylko obawa, czy ów ruch nie wróży nowej zawieruchy? Zawsze przed gwałtowniejszymi awanturami urzędnicy na dowód lojalności zaczynają pilnie wypożyczać książki.
— Mnie to nie zraża, bynajmniej — potrząsała głową — postanowiłam rzecz doprowadzić do końca.
— Do jakiego końca? — przerwał Kostryń.
Umilkli. Czuł na sobie długie, przenikliwe spojrzenie córki. Rysy jej uroczej twarzyczki rozchylał uśmiech grzeczny, lecz obojętny. Nagle, Zuza odłożywszy nóż i widelec rzekła:
— Knote już drugi dzień nie przychodzi wcale. Może chora?
Wydało się Kostryniowi, że córka patrzy na niego opuszczając domyślnie w dół lewą powiekę.
— Knote chora? — podchwycił leniwie. — Nie sądzę. Była dziś rano u mnie, w hucie.
Po wargach Zuzy przeleciał wąski uśmiech, jak gdyby światło przesunęło się po nich i zgasło.
— No, więc przychodzi do ciebie, a u nas opuszcza masaże.
— Ba, któż mógł wiedzieć! — Następne zdania poleciały Kostrynowi z ust płynnie, ślisko, bez jednego przestanku: — O tych biednych ludziach nic nie wie się, właściwie. Chodzą po naszym domu, wnikają wszędzie, ale co myślą?
Odczekał, aż służąca obniesie półmisek. Pragnął dodać potem jeszcze parę słów prawdy o biednej Knote, gdy Zuza, z racuszkiem na widelcu, odrzekła: — Powinno się ją za mąż wydać.
Kostryń pochylił głowę nad talerzem, by ukryć rumieńce.
— Miała już przecie męża — przypomniał sobie. Nie pamiętasz Knotego? Ten felczer? Znakomity felczer. I bardzo dzielny człowiek. Widać nie spodobało mu się, no i umarł.
Powtórzył parę razy, za szóstym śmiać się zaczął, cierpliwie, póki wreszcie Zuza nie przywtórzyła.
Kawę i tacę z orzechami zabrali do salonu. Kostryń usiadł na swoim miejscu pod parawanem z pierścionków od cygar. Łupał skorupy dziadkiem, obierał cząstki starannie z miękkiej skóry i żuł pilnie. Czyżby Zuza domyślała się stosunku z masażystką? Przeraził się tej prostej myśl: córka mogła go szantażować za pomocą Knote...
— Czy trzeba odsiadywać czarną kawę? — Zuza wstała, niestety, już było za późno... Kostryń schował głowę w ramiona, gdy rozległy się pierwsze słowa uroczystego tenora żony.
Pani Stanisława wyliczyła cały szereg faktów niedwuznacznych chyba, jeżeli chodzi o towarzyski stosunek Coeura do panny na wydaniu.
— Sami chcieliście, bym grała w tennisa — krzyknęła Zuza.
— Grasz w tennisa, jak ojciec grywa z nim kwartety, to całkiem zrozumiałe. Jest szereg innych, oderwanych faktów....
— Jakich? Proszę powiedzieć, jakich?! — Zuzanna raz jeszcze sprawdziła wszystko w myśli od początku, aż po dzień dzisiejszy. Żadnego listu, świstka... Nic nie mogli wiedzieć. Patrzyła im w oczy prawdomównie.
Pani Stanisława szukała bezradnie w pamięci.
— Bardzo trudno mówić mi o tym, jako matce. Otóż, pewne spojrzenia. Uśmiechy. Pewne słowa francuskie, nowe, których my tu naogół nie znamy. Pewne familarności... Sądzę, że pan dyrektor Coeur zdobył sobie do tego jakieś prawa. A zatem, że nosi się z jakimiś zamiarami. Że je ma. A zatem. —
Zuza zaniosła się śmiechem, który przestraszył Kostrynia. Śmiech ów ślizgał się po twarzy błyskami jasności, nie rodząc prawie dźwięku.
— Macie dziwne pomysły. Wstrętne — krzyknęła nagle Zuza tupiąc nogą. — Wstrętne! Bo już, jeżeli chodzi o jakieś fakty, to wydawało mi się, że jest wprost przeciwnie! Że to raczej pan Coeur chce mamę otoczyć, czy też otacza względami. Że mama właśnie, sądząc z pewnych familiarności... W każdym razie mnie nigdy pan Coeur medalionem nie nazywa!
Pani Stanisławie odjęło mowę. Dopiero po chwili jęła dowodzić drżącym głosem, że każdej chwili może mężowi spojrzeć w oczy, bez drgnienia powiek. Czy była szczęśliwą w życiu, czy nie, to nikogo nie obchodzi. Przeświadczenie o tym zabierze ze sobą do grobu. Nie przeżyła jednak jednej chwili, z której nie mogłaby zdać otwarcie rachunku!...
Rozpłakała się. Nie marszcząc twarzy, łzami, które z pogodnych jej oczu płynęły równo jak ze źródła.
— Ja też mogę wam śmiało patrzeć w oczy — krzyknęła Zuza. — Więc skąd wogóle te wariackie pomysły? Wyższa polityka? Sprzedać mnie może chcecie?!
— Ależ nie, ależ nie. — Radość napełniła Kostrynia. Więc Zuza nie chce Coeura!!!
Pochylił głowę nisko nad talerzem i znów żując orzechy zaczął mimo woli przypominać pewne rzeczy. Rzeczy, o których wszyscy tu zresztą wiedzieli. Rzeczy głośne, będące publiczną tajemnicą. O pochodzeniu Coeura, chociażby. Niezmiernie pono, marnym pochodzeniu. Ze stróżów, czy konsjerżów, coś jakby, dajmy na to, z naszych Supernaków. I wogóle, potworna mieszanina! Matka Francuzka, ojciec wyspiarz niemiecki, czy też Holender, czy inne jakieś licho. Nie mówiąc już o inżynierstwie Francuza, o którym lepiej w ogóle nie myśleć. Nie mówiąc też, oczywiście, o jego przeszłości... Spod nasuniętych brwi popatrzył Kostryń na córkę. Siedziała nieruchomo.
— Więc nie chcecie tego małżeństwa? — rozległ się nagle jej głos wyraźny.
— A ty? — szepnął Kostryń. Mówił cicho, podstępnie, jak gdyby kusił, czy sam namawiał córkę — A ty?
— To ja się pytam teraz! Chcecie, bym za niego wyszła, czy nie chcecie?
Czyż w stosunku do Coeura mógł Kostryń cokolwiek postanowić?! Dreszcz wstrząsnął dyrektorem. — Nie jest to — rzekł na koniec — zależne od nas...
Zuza syknęła przeciągle. Wszyscy troje umilkli. Po czym nagle śmiech Zuzanny. Wysoki, lekki, jakże obrażający!
— No, bo jakże? Koledzy tatusia pozajmowali całkiem inne stanowiska. Nie mieszkają w siedmiu pokojach! W całych willach. Karśnicki, Olech. Biorą w dolarach! I jak koło nich chodzi kapitał zagraniczny! A wy? Chcieliście i nie umieliście. Czy może być coś nudniejszego?!
Wziąwszy z tacy orzecha, już za chwilę upuściła go niedbale na podłogę. I znów ten śmiech wysoki, lekki. Wyszła zamykając dokładnie drzwi za sobą.
— Chcę być sam — warknął Kostryń z kanapy.
Gdy został sam, przyłożył głowę do oparcia i zapłakał. Ani łezkami czerwonymi, ani ciurkiem nerwowym. Zapłakał szczerymi łzami.
— Nie mam pieniędzy — rzęził lepiąc wargi do zimnego szkła na parawanie z pierścionków od cygar — nie mam pieniędzy.
Zasnął w ciężkiej rozpaczy, z której obudziły go niespodzianie czyjeś ostrożne kroki.
— Kto tu?!
W otwartych drzwiach salonu chwiała się ciężka postać.
— Kto tu?
— Pan Falkiewicz? Dobry wieczór panu — jęknął Kostryń z kanapy. — Pozwoli pan, że nie zapalę światła. Mam zmęczone oczy.
— Jeszcze widno — odpowiedział sennym głosem geometra. — Całkiem dobrze rozpoznaję pana dyrektora na kanapie. Tak. Przepraszam za śmiałość. Za nieproszoną wizytę. Nigdy przecież nie bywałem u państwa w charakterze prywatnym.
Zdania te wyłaniały się równomiernie, bez intonacji. Kostryń nie słuchał. Cóż go mogła obchodzić ta gadanina? Za parę minut musiał widzieć się z Drążkiem. Z żałosnym wyrzutem spojrzał na orzecha, leżącego pod fortepianem.
— Czterdzieści lat pracuję w naszym Towarzystwie. Tu młodość moja upłynęła, tu przeszedł wiek dojrzały. — Geometra wyciągnął przed siebie ręce. — Tu młodość, tu wiek dojrzały, tu starość nadchodzi... —
— Tak — ziewnął Kostryń — wszyscy życie tu kładziemy. Niech pan siada.
Geometra wgłębił się w oparcie krzesła, rozstawił nogi, umieścił wygodnie brzuch pomiędzy stołem a kolanami i umilkł. Mogło się zdawać, że zasnął. Jak to układał sobie niedawno jeszcze, tu na schodach, a jak inaczej układało się teraz?! Krocząc schodami zaczynał rozmowę w następujący sposób: — Jesteśmy stare, biedne świnie. Świnie. Ale rozumiesz, kochany dyrektorze, odrobina uczciwości, która nam pozostała, obowiązuje?!
Zamiast tego wszystkiego Falkiewicz zerwał się z krzesła i ryknął gęstym, bawolim głosem: — Czterdzieści lat pracuję tu uczciwie!!
— Niech się pan uspokoi. — Kostryń bryznął łezkami do chusteczki. Widocznie redukują Falkiewicza, pomyślał. Wypłacą trzymiesięczną pensję i wyrzucą. Stary już może trochę ciężki, ale dobry jeszcze geometra. Czterdzieści lat. Wszystko jedno w końcu.
— Przyszedłem po poradę — jęczał Falkiewicz. — Obiecują mi w Szkole Sztygarów miejsce nauczyciela. Jest to, w każdym razie, posada rządowa. Co mam robić? Coby mi pan dyrektor radził? Na „Erazmie“, po czterdziestu latach, boję się ewentualnie, czy już nie zawadzam? Spoczywa tu przecież na mnie wielka odpowiedzialność.
Kostryń zwinął się na kanapie i nastawił uszu. Poważne, groźne słowo odpowiedzialność. — Wszyscy ponosimy odpowiedzialność — zaskrzeczał. — Wszyscy.
Odpowiedzialność to beczka Danaid, wiadome rzeczy. Do czego pan prowadzi?
— Do czego prowadzę? — Już szła, już szła, przenikała ściany i zapory ta prawda! Uczciwa prawda... Falkiewicz czuł ją w piersiach i w gęstych kroplach potu na całym ciele. Ale szkoda było wyrzucać ją z siebie, wyrzucać i wydawać, i wypowiadać marnymi ustami. Rzekł obcym sobie, marzycielskim głosem:
— Przepraszam. Zdaje się piękne mebelki. Mahoń. Brązy. Fortepian. Obrazy. Zapewne portrety rodzinne. Przodkowie. Całe mieszkanie pewno bardzo dogodne. Należy się to na tym stanowisku. Pan Coeur, cudzoziemiec, za nic nie odpowiada, nic nie podpisuje, ale pan podpisuje i za wszystko odpowiada. Przed ludźmi, przed prawem. Należy się więc za to, choć trochę zbytku. Rzecz zrozumiała.
Kostryń przesiadł się na kanapie, Falkiewicz mówił coraz prędzej, tak cicho, że słowa niedosłyszalnie prawie wnikały w mrok:
— Dziś obkładamy ludźmi drugi poziom, jest dobrze, nikomu nic do tego, jutro pole zachodnie, jest dobrze, nikomu nic do tego, źle wietrzymy kopalnię, nikomu nic do tego. Ale gdy jutro obłożymy poziom trzeci...
Słowa „poziom trzeci“ wyleciały z ust Falkiewicza świszcząc przeciągle. Dyrektor i geometra zerwali się na równe nogi. Kostryń skulił ramiona, zacisnął oczy, pod powiekami rozsnuł mu się czarny motek kątów, linij, kół, cały plan trzeciego poziomu...
— Jesteśmy przecie zawsze o milimetr — szeptał Falkiewicz — o milimetr od nieszczęścia. Przebitka do starych ogni... Milimetr, może dwa, może trzy. Może dwa?...
Wiedział, że teraz powie dyrektorowi, nieodwołalnie: trzeci poziom na wschód od pochylni A, przy ósmym chodniku... Jest tam błąd na nowym planie! Naniesione dobrze z dawnych, ale Coeur przesunął na planie granicę starych ogni o dwa milimetry, potem przesłał do zatwierdzenia i przyjąć kazał poprawkę Kostryniowi. Może trzy milimetry, może dwa, dwa, czy trzy: liczby jęły się huśtać w górę, w dół, równoważyć się, spychać, strącać...
— Więc o co panu chodzi?! — Kostryń zapomniał nagle o Falkiewiczu i o wszystkich planach. Doszedł, dobrnął pamięcią, że Zuza używała tych samych perfum... Wstrętnych perfum Coeura!!!
— O milimetr, panie dyrektorze! Jeden, czy może dwa?... Odpowiedzialność pańska! Niech to będzie w porządku!! — Geometra pchał się na Kostrynia, przesuwał niemal mokrymi wargami po kosmatych uszach, lecz prawda, prawda istotna obydwóm utkwiła w gardle...
Donieść, rzucić cień na Francuza, to przecież wylecieć z kopalni?! Któż miał się pierwszy odważyć? W szarej ciemności gabinetu, dyszący zbliska, patrzyli sobie w oczy przerażeni, zarazem pełni bezsilnej nienawiści.
— Czterdzieści lat pracuję tu uczciwie — zaryczał Falkiewicz — czterdzieści lat!
— Odczep się pan! — Kostryń chwycił oburącz krawatkę Falkiewicza. — Piwem od pana jedzie. Przychodzisz pan pijany do swego dyrektora?! Pijak!
— Pan oglądał te plany, dyrektorze, wszystkie uzyskały pański podpis. Rzecz oczywista. Ale — Falkiewicz zakrył twarz dłońmi, podniósł w górę ramiona, jakby w oczekiwaniu natychmiastowego ciosu.
— Proszę nie zawracać głowy, panie markszejderze! Chyba sam wiem, co podpisuję!!!
W świetle przedpokoju przypomniał sobie Kostryń, że Coeur dawał przecie raz jakieś perfumy obu paniom. Po swym powrocie z Francji. Więc nic, więc to nic złego, że Zuza pachnie Coeur‘em, skoro ma te same perfumy. Kostryń ucieszył się tak niezmiernie, że starego Falkiewicza pogłaskał po głowie i sam mu podał palto.
Auto czekało pod bramą. Geometra pomógł wsiąść dyrektorowi. Wieczór zapadał szybko, od strony huty wiało przez ulicę ciemnym, sinym tumanem.
— Ja wiem, czego panu brak — zaśmiał się Kostryń okrywając nogi skórzanym fartuchem. — Musi się pan ożenić.
Falkiewicz zdjął kapelusz.
— I mam dla pana żonę. Zacna, dzielna kobieta. Wdowa po felczerze. Pani Knote...
Dyrektor Kostryń zatrzymał auto na rogu ulicy Przemysłowej i, zamiast — „wracaj pan do domu“ — powiedział szoferowi Smolakiewiczowi:
— Mieszkanie Mieniewskiego. — Tak dalece myślał nad swym planem. Po chwili dopiero dodał:
— Wracaj pan na kopalnię.
Ulicą Przemysłową, pod górę w stronę Cieplika szedł Kostryń, pełen najlepszej nadziei. Czy nawet poczucia zwycięstwa. Poczucie owo zdawało się już zawczasu błyszczeć ostrymi drzazgami światła w oknach niskich domów, za każdą szybą wystawową i wzdłuż blaszanych rynien. Nie zmniejszyło się nawet na widok bezrobotnych, którzy niczym kupy odgarniętego błota trwali na chodniku przed Domem Ludowym.
Nie trzeba nigdy ulegać wrażeniom: wali się na człowieka, wali, wali, a za jednym zamachem może się odkręcić. Falkiewicze tylko poddają się wrażeniom.
I po pijanemu straszą ludzi.
Trzeci poziom?... Cóż to znowu ma być z tym trzecim poziomem? Nie zapisał tego w notatniku, trudno bowiem pisać na ulicy. Niemniej do wielu innych spraw, które przygotowywał Coeurowi, dodał w myśli, bardziej stanowczo, niż żeby się to na papierze zapisywało: usunąć Falkiewicza.
Krótka, prosta decyzja przywróciła dyrektorowi wiarę we własne siły. Rozmowę z Drążkiem zaczął całkiem spokojnie od obojętnego przywitania: — Dzień dobry panu, panie pośle.
Działo się w prywatnym pomieszkanku, przy restauracji. Cieplik jako gospodarz był w tych wypadkach nieoceniony. W prywatnej marynarce (bez zielonego fartucha) podał kawę, osobiście pokazał, gdzie jest dzwonek, przekręcił parę razy kontakt na dowód, że funkcjonuje, i znikł.
Dyrektor Kostryń i poseł Drążek pozostali w paltach. Dyrektor w granatowym, dostatnim, poseł w wilczym kubraku. Konferencje tego rodzaju odbywali zawsze w płaszczach: aby nie było żadnych złudzeń co do oziębłości towarzyskiego charakteru.
Poczęstowali się wzajemnie papierosami. Kostryń wolał ssać swe odlewane szkiełko. Drążek palił dyrektorskiego papierosa. Pewno reprezentacyjny, płaci Towarzystwo, ba, Towarzystwo ma z czego! Z papierosa, z kosztów, z tego co, kto, ile i na co ma, można było odrazu jechać na właściwe tory.
Za wcześnie jednak! Jeszcze się atmosfera nie rozgrzała. Utyskiwali obustronnie na zbyt ciężkie warunki. Wymienili między sobą ostatecznie: dumping, koszta własne, brak zamówień, bezrobocie, ostrużyny ziemniaków, brak mieszkań. O właściwej rzeczy ani słowa. Za siedmioma rzekami, lasami i gdzie tam jeszcze owa rzecz właściwa!
Kostryń siedział i ssał wciąż szkiełko. Gardził chamstwem socjalistycznym do szpiku kości. Drążek brzydził się limfy dyrektorskiej aż go w dołku ściskało. Dla dodania sobie ducha zjadał Drążek już czwarte ciastko z kolei. Mlaskał na całą izbę, popijał głośno kawą, a Kostryniowi od twardego zacisku poselskich szczęk dreszcze latały po grzbiecie.
— Żeby nie wspólny interes, tobyśmy tutaj razem nigdy nie siedzieli — rzekł Drążek uważnie oglądając ciastko. Rzygać mu chciało się od tego towarzystwa!
Macał oczyma wątłe ciało Kostrynia i w duszy łamał mu chude, wydmuchane piszczele na czterdzieści kawałków. Kostryń zaś czekał. Jeszcze minutę.
Jeszcze dwie. I cztery jeszcze...
Nakoniec zatrzęsło posłem od stóp do głów. Szurnął podeszwami po podłodze i stało się, co się działo przy takich rozmowach: cholera!!! Tfu!
Tych grzechów kapitału — rany boskie! Nieszczęśliwe przedmieście Zielone, pod laskiem, które huta Katarzyna raz po raz, dzień po dniu zalewa parszywą wodą, ale rur do poziomu pobliskiej rzeczki nie przeprowadzi i ludzie w odchodach huty gniją, jak — tfu!
O Zielone, o place, ulice, o wodę: — Z kopalń ją odprowadzacie, miastu mieliście prowadzić, filtrować, przez filtry na stopięćdziesiąt metrów lejecie tysiąc pięćset, baby stoją przy kranach z gnojówką, ręce łamią, a dzieciom po szkołach do mycia brakuje! Drańcie!! Tfu!
O Zielone, o place, wodą, o węgiel, samego miału półtora tonny pada z kominów na obwód Osady, w przeciągu doby jednej, ale stawiacie kominy, drańcie, bez komór ochronnych.
— Drańcie, drańcie — krzyczał poseł, aż mu w płucach pękało. W tych samych płucach, którymi umiał każdych komunistów przekrzyczeć!
Kostryń uśmiechał się pod tymi zarzutami, jakby stał w deszczyku majowym. Przeczekał i dopiero wtedy powiedział swoją prawdę.
— Jak do zgody nie dojdziemy — uskarżył się rzewnie dyrektor — to nie tu w Osadzie będzie nasze Towarzystwo płaciło podatek, a w Warszawie, gdzie ma centralę. Swoje miejsce prawne. Dlatego gmina nie ma co zanadto narzekać, że biura paryskie wsadzili akcjonariusze w swym wykazie do brutta. Prawda! Biura paryskie Towarzystwa obciążają ogromnie bilans, ale jak się ze swymi podatkami przeniesie Towarzystwo do Warszawy, to z czego będzie żyła Osada Górnicza, z czego?
Od takich możliwości, choć na jawie pod czwarte piętro wyciągnięty, walił się cały Dom Ludowy, jak z kart, za jednym podmuchem. Drążek nie dał po sobie nic poznać. Brońże Boże! Żarł ciastka głośno, aż mu światła po szczękach latały, ale serce ustawało z rozpaczy.
Kostryń wcale nie patrzył, do kogo mówi. Po co? Z zamkniętymi oczami ciął i aby tylko ciął tym osłodzonym swoim słowem. A tu radca prawny, a tu przeniesienie podatków, a z tego co najwyżej proces, a jak procesy takie przeciw kapitałowi, i to zagranicznemu, wyglądają, wiadomo chyba!...
Kiedyż zjawiło się rozstrzygające słowo, kiedy zachybotało w mroku alkowy Cieplika i kiedy przeminęło bezwstydnie?! Oto dyrektor dogadał się do tego, by Związki umilkły na razie o strejkach... Do terminu zawarcia nowej Umowy niech przyjdą na Radę Kopalń i Hut ze status quo. Za co: nie będzie przeniesienia podatków, wszystkie pomoce przy Ludowym Domu ze strony samorządu i wpływ na cegielnię.
Poseł Drążek spijał nieustraszenie kawę, a w myślach rozpaczał: była to bowiem gremialna sprzedaż klasy robotniczej dla lokalnych korzyści. Wiedział nie głową samą, ale sercem i własną skórą, ile zarobi każdy z robotników na placu, dole, na powierzchni, przy maszynie, na odkrywce, przy płuczce, a ile każdy musi kupić, by zjeść. Nie starczy ludziom i znowu płacze dziecek w izbie a nogi głodnego karowacza za wózkiem nie nadążą.
— Status quo?! — warknął Drążek, — No, a drożyzna?
— Status quo — przywtórzył Kostryń.
Poseł splunął przez szparę w przednich zębach, na posadzkę.
Co splunięcie takie znaczy, wiedział dyrektor Kostryń nie od dziś. Znaczyło pogardę, niemoc. Mokra kropka chamskiego zakończenia: zgodę do dalszego zakrętu... Kostryń powstał, dwoma palcami dotknął ramienia Drążka, bardzo ostrożnie, jakby się bał palce łajnem pobabrać i wyszedł na powietrze.
Strzepnął poły płaszcza. Status quo na sezon zimowy — nieomal że w kieszeni. Cisza i święty spokój w Związkach... Nie odczuwał radości. O wiele więcej: prawdę i jakąś dobrą, łagodną mądrość. Mądrość życia. Tak wielką, że aż z humorem graniczącą. Jest na świecie taki humor, z którego nikt się nie śmieje nigdy, a który wszystkim i wszystkiemu pomaga!
Podreptał teraz do Knote, koło gmachu Rady Kopalń i Hut, koło aeroplanu, ustawionego uroczyście na podwórzu Rady. Wybił znak umówiony w pobielone okienko kuchni.
Knote otworzyła dyskretnie, ubrana w biel szpitalną. Zamknęli za sobą na klucz, w ciemnej kuchence zostawił laskę między skrzynią a szafą i weszli do pracowienki. Drzwi do nyży były zamknięte.
Dyrektor na migi kazał odkręcić kran.
Robiono tak zawsze, gdy pozostawał w nyży i podglądał ciekawsze chore. Biedne żabki ludzkie — było to przecie wyrażenie Feliksa! W plusku wody, jak w płynącej grocie, mogli rozmawiać półgłosem, bez obawy, że Mieniewski w nyży usłyszy.
Kostryń, usiadłszy na brzegu kanapy, spytał masażystkę, czy nie miała dziś do czynienia z wenerycznymi wypadkami? Ostrożność przede wszystkim.
— Nie było dzisiaj żadnych takich wypadków. — Uklękła obok na ceratowej kanapie w skromnym pragnieniu wytworzenia stadła. Bardzo często tworzyli je dawniej. Składa się sobie głowy wzajem na szyjach, jak konie, i jest stadło. Czuję się wtedy zobopólne pulsy. Bez zmysłowej korzyści, dla zasycenia idealnych uczuć. Czekała na nie dziś jak nigdy jeszcze. Kostryń nie był jednak usposobiony do stadła. Pragnął przyjrzeć się gościowi nyży i coś postanowić. Wzgardził potrzebą stadła.
Poszli do Mieniewskiego. Knote z lichtarzem, w nyży bowiem nie było elektryczności. Kostryń cofnął się od progu. Posiniaczona twarz Tadeusza, z plastrami przylepionymi na policzkach, wyglądała dziwacznie, jakby ją obsiadły białe, sztywne motyle.
— Gdy tylko będzie pan mógł już wstać, pierwsze pańskie kroki od pani Knote będą do nas — wykrzyknął mrużąc prędko powieki. — Czekamy całym domem. Po pięknym wiecu tak przykry wypadek. Spadł pan pociemku ze schodów? Drobiazg?! Bardzo niemiły w każdym razie.
Kostryń usiadł na krawędzi łóżka. Doznał stanowczego przeświadczenia, że dopiero w synu spotka Mieniewskiego istotne nieszczęście.
Tadeusz dziękował za miłe zaproszenie, ba, z za strzeżeniem: — Cóż powie na to nienawiść klasowa? Ojciec mój mówi o panu wyraźnie: Kostryń to istny wampir.
Wyciągnął do dyrektora ręce i zaczęli się śmiać. Tadeusz szczerze, głośno, Kostryń cichutko, twardo, jakby precyzyjnie piłował coś tym śmiechem. Po czym przeszukując twarz Tadeusza wyłupiastymi oczyma zaczął nagabywać o stosunek do ojca. Trzeba to było koniecznie wypośrodkować. Gdy nagle bez żadnych przejść, ostrożności dyrektor zapytał:
— Jakie są najbliższe plany pańskie?
— Nie mam żadnych planów.
— Nie ma pan żadnych?...
Knote na palcach podeszła ku oknu nyży.
— No, więc na razie zostaje pan tutaj?
— Ależ nic podobnego — wykrzyknął Tadeusz. — Wyjeżdżam zagranicę. Oczywiście!
— Na studia?
— Mowy nie ma o studiach. Mam wiele innych spraw. Bardzo poważnych.
Kostryń podał co żywo eukaliptusowego cukierka. Prawdziwe szczęście mieć sprawy zagranicą. Nie tu w Zagłębiu, a już przede wszystkim, nie w Osadzie Górniczej. Przymknął oczy i poskarżył się na tutejsze stosunki. Rząd, podatki, Województwo, ludzie, kradzieże, nieustanne kradzieże: kradną drzewo, chodniki na kopalni rozbierają, po domach roznoszą, Kasa Chorych, zrażają wszelką inicjatywę, tysiące darmozjadów, bezrobotnych, chciwość, żarłoczność, zdrada, komuniści.
— Mój ojciec mówi to samo o ludziach — wybuchnął nagle Tadeusz. — Zupełnie to samo. A to przecież — rozłożył ramiona, aż mu się koszula na piersiach rozbiegła — wy jesteście ojcami tych dzisiejszych ludzi! Ojcami tych ludzi, ojcami tych spraw.
Kostryń ręce rozłożył, jak do modlitwy, z goryczą wziął na siebie odpowiedzialność za ojcostwo nad dzisiejszym światem i znów namulać jął drobnymi pytaniami. O ową zagranicę. Gdzie, kiedy, po co, a jeżeli w handlowych sprawach, to można by zużyć tutejsze stosunki, zwłaszcza francuskie, jeżeli nie francuskie, to niemieckie; chyba, że chodzi tu o Anglię?
Znad uniesionych brwi spojrzał na Tadeusza: może teraz wyjaśni się ów King of England?
Skoro nie chodzi o Anglię...
Tadeusz plątał się w odpowiedziach, aż Wreszcie opadając na nędzne bety głupiej Knote, jęknął: — Wyjeżdżam do Szwajcarii!
Kostryń wstał. Wiedział już wszystko. Tak, tak, śliczną miał twarz ten Mieniewski. W zmęczonych rysach orlich czy też sokolich, w dużych, błyszczących oczach malowała się rozpacz.
Gdy wyszli i drzwi za sobą zamknęli szczelnie, wpatrzyła się Knote w Feliksa wzrokiem pojednania i triumfu. Kto pierwszy wynalazł tego zamachowca, kto go skrył przed innymi, kto go teraz cichutko przechowuje?
— Idiota, wszystko kłamie — szeptał Kostryń na środku pracowienki. — Nie jedzie zagranicę. Rozumiesz? My jesteśmi „ojcami tych ludzi i tych spraw“... Ko-mu-ni-sta! To jasne. Gdy tylko wyjdzie z mieszkania, zobaczysz, co tam ma w tych garnkach. Otwieraj ostrożnie. Do pewnego stopnia narażasz dla mnie życie. Ty... A twoje życie jest moje. Moja własność. Ty....
Głaskał ją po karku odgarniając w górę włosy.
— Kłamie, że spadł ze schodów. Na razie ani słowa nikomu. Kapuścikowi broń Boże. Sprowadź mu tę dziewczynę, z którą żyje. Naturalnie. Zaraz jutro, pilnuj tego.
Potakiwała, wzruszona niepomiernie. Niczego przecież w życiu tak nie pragnęła, jak właśnie, by móc pracować przy boku swojego człowieka. A cóż dopiero przy boku dyrektora! Pracować i patrzeć wiernie w rozkazujące oczy.
Gdy oto palce Kostrynia zacisnęły się na karku tak silnie, że głowy przechylić nie mogła. Rzekł głośno w stronę nyży: — Do widzenia pani Knote — i poprowadził ją przed sobą w stronę kuchni.
Tu dopiero puścił. Zapatrzony w posmarowane białą farbą okienko, nasłuchiwał i czekał. Aż Knote wyczytała w jego wzroku zachętę. Zachętę, która płynie z wdzięczności. Lekko, cicho podeszła na palcach, aby raz, wiernie objąć.
Wpił się w nią drapieżnymi palcami, pociągnął za włosy, zapchał w kąt w stronę kufra. Tu zaczął szarpać, obnażać i wydobywać z niej nagie kształty, jak z komody. Ani się bronić, ani krzyczeć — szczypał tak straszliwie — ani prosić, ani płakać.
— Głowa będzie bolała potem pana dyrektora — jęknęła nieśmiało.
Miął jej twarz, zasnuwał ciemnym ruchem, męczył, poniewierał, dopchawszy w kąt kazał spełniać okropne wymysły. Knote nie pozwoliła dotąd nigdy na takie pohańbienie, jeszcze po kątach, w kuchni!! Całą nadzieję, dumę całą stanowiło, że gdy już byli razem, to jedynie jak porządne małżeństwo.
— Za nic na świecie — szepnęła spomiędzy kuferka i szafy.
Porwał ją za uszy, nacisnął kolanami, zmusił, a potem jakby oparzył strasznymi słowy: — Twoje życie jest moje.
Nie oglądając się za siebie, wyszedł.
Jak siedziała między kufrem a brytwanką z piaseczkiem dla kota, tak pozostała. Zbrakło jej sił, by podnosić się zaraz z takiej hańby. Z czołem wspartym na zimnych okuciach kuferka szukała jakiejś pociechy. Aż wreszcie skrobiąc palcami w zimnym piachu brytwanki powtarzać jęła w myśli raz za razem bez tchu i bez końca:
Wszystka wiara uciekła z pani Knote, na czas najbliższy nie zostało ni krzty nadziei, ale polecenia Feliksa (w tych strasznych chwilach trudno myśleć po nazwisku) spełnione zostały drobiazgowo.
Spełnić nie trudno, przez Karolcię Domagało, która codziennie na przestrzyki przychodziła; albo przez Supernaka, portiera erazmowskiego, jako że razem z Szymczykami gnieździły się przecież Supernaki na Zielonem, a przy nich Lenora.
Całe polecenie — przyślijcie mi Lenorę, to mi podłogi umyje.
Olejno pani Knote u siebie nie zaciągała, i tak chore zataraszą. Trzeba było myć, nie raz już wzywała do tego Lenorę. Dla mycia samego i dla klienteli, gdyż Lenora bardzo między różne dziewuchy wprowadzona była.
Dlaczego stało się, że polecenie: — niech przyjdzie, podłogi mi umyje, zarobi — posłała przez Supernaka, portiera? Komu Supernak służy? Od kogo z ręki je? Jadł z każdej ręki, ale służyć, Ceurowi chyba służył?
Jak Dom Rady Kopalń i Hut Domem Rady, a Ludowy Ludowym a ulica Przemysłowa, na której czekała obecnie pani Knote, ulicą Przemysłową, a Cieplik Cieplikiem, nikt chyba nie słyszał, by skromna masażystka tyle nici ważnych w jednym ręku trzymała. Pomyślała o tym z dumą i o tym, że nigdy chyba Feliksa nie zdradzi, i o tym, że w poniewierce takiej życie całe straci. Więc cóż jej przyjdzie z dumy? Już nawet łzy gorące pod powiekami uczuła, gdy niespodzianie bierze ją ktoś za łokieć!
Lenora przed nią stoi, podczas gdy Supernak na drugą stronę ulicy kuśtyka przez błoto — razem przyszli, z pewnością po swojemu nakręcił już dziewczynę!
Byłaby Knote dłużej nad przewrotnością Supernaka bolała, gdyby nie dzisiejszy wygląd Lenory... Sukienka w czarno-szarą kratkę, modna, krótka, z tyłu zwisająca, na to żakiet piaskowy. Klapy i boki sztywne, jak z kamienia, poły wiotkie, pomarszczone, niczym z bibułki. Do tego krawatka na druciku, do tego guziki kościane. Do tego, naturalnie, pantofle z gwiazdkami, wyrobionymi na kapkach, do tego pończochy cieliste. Do tego na głowie kapelusz, roztrzęsiony, pochyły, jak przekręcona spluwaczka. I cóż z gładkich różowych rumieńców pod takim kapeluszem?!
Zgadały się co do klucza, ma zostać pod słomianką. Co do mydła, ługu, wody — o młodym Mieniewskim ani słowa. Weszły razem na podwórko. Koło kasztana przypomniała sobie Knote, że sama przy szorowaniu nie pomoże, chore czekają na mieście.
Za serce ją targnęło dopiero w drzwiach kuchenki. Zderzyła się z Lenorą oko w oko, spod obrębu kapelusza popatrzyły szare źrenice dziewczyny światłem radości — wiadomo zaś, wmieszana do tych sprawek, za dwa tygodnie wyleci Lenorka z Erazma raz na zawsze, inaczej nie byłby dyrektor dyrektorem.
Wyłożywszy z torebki pięć cytrynowych landrynek, powiedziała pani Knote z ożywczym uśmiechem:
— Dla ciebie, żeby ci się nie nudziło.
Miałoby się nudzić, teraz tutaj!!
Teraz, tutaj zapomniała Lenora o saganach na blasze stojących i o wszystkim, i o całym świecie. Nie, żeby nie chwyciła się ostro za robotę. Tutaj ługu dosypać, a tu sody, a tam stół odstawić, a tam dywanik sprzed kanapki uprzątnąć. Lecz poprzez wszystkie kroki, inne jakieś kroki dudnią dokoła, w jedną stronę prowadzą! Czy on tam jest w tej nyży? I tam śpi? Albo książkę czyta? Albo drzemie?
Czy on tam jest?
Jeżeli jest, to po cóż się przebrała do tych podłóg? Czemu żakiet, odświętna sukienka i różowe pończochy przez kuchenny stołeczek przewieszone, po cóż się kręcić w starym fartuchu Knote?
A tu dorady Supernaka przykre i surowe, żeby zmawiać Mieniewskiego na jutro między stawy! A tego nie mówić, a to znów przeszpiegować, a potem sami się za niego wezmą!
Wystąpiła Lenora z owych myśli, jak z koła zaklętego, ręce same przed nią poleciały, otwarła niedomknięte drzwi nyży. Był! Był tam. Leżał sobie na łóżku. Właśnie spał. A teraz otwarł oczy. Krew jej zbiegła do piersi, w piersiach zmieniła się w jakieś ogromy radosne!
Zbliżyła się do łóżka, Mieniewski zaraz usiadł. Spuchlizna już mu zeszła, ma się rozumieć, ale siniaki pozostały. Lenora objęła go za szyję, przerażona: nie tak być miało, miało być z daleka, tymczasem objęła za szyję syna wrogiego leadera, syna sprzedawczyka klasy robotniczej. Nie tak było postanowione, tymczasem usta jej same rzekły cicho a przecież dobitnie, jak przed okienkiem wypłaty, żeby było wiedziane i nie zostało pomylone.
— Ja jestem Lenora Duś. Lenora, Duś...
— Duś? — Tadeusz skoczył wysoko na łóżku. Przypomniał sobie ciemną, śmierdzącą jatkę, twarz Dusia prostą, surową i jak płakali we wspólnej nienawiści.
— To ja jestem, Lenora Duś, siostra Jana Dusia. Co to wiecie...
Dlaczego przeszła nagle na owo „wy“ partyjne? Supernak inaczej objaśniał. Kazał pytać, badać, szpiegować. Całkiem inaczej uradzili też z bratem. Ale brat ani Supernak nie wiedzieli i nikt wiedzieć nie mógł o tej nocy na ściółce.
Rozpadało się wszystko w Lenorze, jak ziemia na odkrywce, po wystrzale.
— Bo my jesteśmy komuniści — westchnęła z dumą. — Zakazali wspominać o tym, wypowiedziała, aby wszystko było wiadome, a potem niech się dzieje najgorsze.
— Dużo mnie to obchodzi czy jesteście komuniści! — wyciągnął do niej ręce z uśmiechem.
Czoło miała takie same jak ów Duś, wysoko uniesione, za duże prawie, niby jakowejś myśli poważnej zbyt przestronnie oddane. Twarz inna, drobna, malutkimi rysami przykrojona.
Szukał spojrzenia Lenory. W wielkich źrenicach mieniło się światło ciemne, zwiewne, jak na stali.
— Jesteście komuniści? Jaka tam z ciebie komunistka?! — Pytał, skąd się zjawiła, jakim lichem, czy cudem? I co ją tu przyniosło? I że się znów spotkali.
Przysunęła się, umykając jednak z objęcia. Nie teraz. Chciała jeszcze przemówić, wypowiedzieć od razu. — My idziemy do strejku — wyrzekła uroczyście. Jeszcze przed chwilą na śmierć o tym zapomniała, ale on, on niech wie. Ma teraz ostrzeżenie.
Szczęście w niej zaszumiało, że ostrzegła, za szczęściem czarna niewdzięczność, że Supernak inaczej rozkazywał, za niewdzięcznością strach, że wszystko inaczej wypada, niż potrzeba! Dla lepszego nawiązania, przeszła na bezrobocie, krasząc smutne słowa śmiechem swobodnym, tyle tylko, że cichym. I o czym innym, co jej przez drogę w głowie nie postało, nie pytana i nie proszona: o Supernaczce.
Czemuż to o niej, gdy nie znał przecie tej kobiety, na oczy nie widział?! Mówiła o nieszczęśliwej, jakby o wydarzeniu przykrym, lecz potrzebnym. Po to, aby gdy rzecz doszła do chwili, jak Knote maszynę do szycia zabiera, przysiąść się blisko i twarz rozpłomienioną do ramienia chłopca na dłużej przyłożyć.
Woda w saganach syczy, robota dawno już się opóźniła, ogień pod blachą z kuchni aż tu cienie rozgarnia — siedzieć tak, patrzeć, słuchać, własnych słów nie poznawać...
— Maszyna? Mówisz, była pożyczona. No, więc cóż? A jak mnie wtedy, później, raglan skradli?
— Kto skradł raglan? — zadziwiła się Lenora składając ręce, niby do modlitwy.
— Twoi murarze skradli... Brązowy, w dużą angielską kratę.
Spłoniła się. Nie trzeba, może, mówić o murarzach, ani tych, ani żadnych innych, ani myśleć o kim innym!
Rozpinał na niej guziki, czuła przecie, że chce już obejmować. Od tych dotyków zostawały na ciele miejsca bezpamiętnej rozkoszy i wstydu ogromnego. Lepiej chyba, by wcale nie dotykał, lepiej niech wszystko będzie zakazane, lepiej przez grube mury, kraty do siebie wyglądać, grube mury i deszcz.
Postanowiła tak ze wszystkich względów. O których powiedzieć nie można. Same nie czują, a jednak oczy człowiekowi wstydem zalewają, wszystkiego zakazują, na nic się nie godzą, prócz żeby czekać, czekać i czekać w takim szczęściu!
Takie względy!
Wymykały mu się z uchwytu jej nogi mocne i gładkie, w dłużyźnie swej urocze, niewieście, w sile zaś nieujęte. Przychylił się z łóżka, jakoby szukał jej śpiesznie, gdy wreszcie sama znalazła upragnione słowa. Wydała je z westchnieniem szalonego szczęścia:
— Tak od razu nie można!
Otoczył dłońmi jej twarz i, niby dzbanek do ust podniósłszy, pocałował w usta. Były twarde. Pachniały włoszczyzną. Całowali się wpatrzeni w oczy. Przez źrenice Lenory jakoby woda płynęła coraz głębsza, ciemniejsza, ciemniejsza od całego mroku nyży.
Za oknami fyrknęły przeraźliwie śmigła aeroplanu, na kuchni zapadły się węgle. Niech się zapadają węgle i niech terkoczą skrzydła. Cóż to kogo obchodzi?!
Całowali się jeszcze. Aż do utraty tchu.
Potem jęła Lenora opowiadać. Cicho, o bracie i o sobie. Ma się rozumieć, jako sygnalista zarabiał więcej od niej: nie o tym. Jakie miał zamiary na księdza Kanię: nie o tym! Chcą więźniów uwolnić z więzienia tutejszego: nie o tym! Że się im „technika“ przy dostarczaniu bibuły popsuła, gdyż były wielkie wsypy, że się znów do Związku zapisują, aby opanować...
Matko Boska, nie o tym!
Z wielką żałością prawiła co innego. Pierwsze z brzega: nie mieszkała z bratem, lecz osobno. Nie była zwyczajna rodziny.
Co miała pamiętać o rodzinie, co? Ojca przygniótł wózek na „Erazmie“, do śmierci. Mama rodziła ją czemuś aż w Warszawie, gdzie została potem za mamkę do szpitalnych dzieci. Dzieci te wszystko tam z niej wyssały widać, bo po roku już zmarła. W tym samym szpitalu. Lenorę oddał kum do chłopów, ale kum już nie żyje i nie wiadomo dzisiaj nawet, którzy to byli chłopi?
Mówiła wiernie do ostatniego słowa, jak pr2ed sądem.
Mycie ani na krok naprzód nie postąpiło, podłoga wciąż nie ruszona, trzeba jednak do takiej rozmowy przyzwać świadectwo rodziców, którzy nie wiedzą nawet może na tamtym święcie, co się tu kiedy dzieje z osieroconą córką.
Tadeusz zginał w ręku długie palce Lenory. Jakże to przyplątało się do niej takie imię?
Kiedyś, podczas wojny jeszcze, w Wiedniu na urlopie w miejskim parku jadł lody z uliczną przyjaciółką. Muzyka grała rzecz wydrukowaną w programie pod tytułem: „Leonora“, głosy trąb goniły się echami przez rozłożyste drzewa.
— Czy lubisz lody? — zapytał bez związku.
— Bardzo. — Spojrzawszy przed siebie rozpłakała się strugami gęstych łez.
— Co takiego, Lenorka, co takiego?
Takiego, że za rodzicami płakała i że podłogi myć nie będzie, i że się przeodzienie.
— Nie po tom przyszła, żeby się w starej łachudrze pokazywać. Na spacer pójdziemy! — zawołała.
Przebijali się osobno, on w nyży, ona w kuchni, drzwi od kuchni mało nie wywalili, zaglądał, nie wpuściła, za żadne skarby świata, za nic! Dopiero na progu, gdy się znów spotkali, objęli się.
Podziwiał, cieszył się ogromnie. Cieszył się z krawatki na druciku, z kościanych guzików, na jedno tylko, na kapelusz, powiedział krótkim słowem: — Nie.
— A dlaczegóż to nie?!
Nie to chciała powiedzieć. Pragnęła spytać, jak mu na imię? Czekała w niej oddawna radość na to imię nieznane.
Sprawy te przerwały się, gdyż nie wiedzieli, dokąd się na spacer wybierają? Tadeusz gotów był odprowadzać Lenorę do mieszkania, na to jakieś przedmieście, Zielone.
Nie potrzeba! Miałby takie dziadostwo oglądać? Lenora była za przechadzką, lecz przedtem miała prośbę, by wstąpić na ów pokaz lotniczy. Cała osada dawno już tam lata, Karolcia Domagało wszystko widziała pierwszego dnia zaraz.
Klucz zostawili pod słomianką, ogień zapomnieli ugasić i poszli. Było za rogiem. Na podwórku, pod oświetlonym budynkiem Rady Kopalń i Hut ryczał raz po raz, za dziesięć groszy od osoby, wojskowy płatowiec przed półkolem stłoczonych gęsto gapiów.
Kaprale objaśniali, to znów pod wielką lampą łukową grzebali w chrzęszczących wnętrznościach aparatu.
Kto im pomagał?! Nie kto inny! Pstrokoński z szklannym okiem. Nigdy człowiek nie wie, gdzie może kogo spotkać... Lenora struchlała. Błysk szklannego oka przewiercił ją. Zapamiętała się na kamień, że uda przed Pstrokońskim, jakby się nigdy w życiu nie widzieli. Zapamiętała się na kamień, możesz go kopać, turlać, trącać, toczyć, nie dowiesz się, co w środku. Ile razy sypiali we dwoje, niedawno jeszcze w obejściu księdza Kani! Pamięć całego życia ubiegłego rozpleniła się nagle w Lenorze najciemniejszym widokiem...
A kto ją wyratuje? Mowa leaderowskiego syna! Nie wiedział nawet, że światło jej przywraca, że okna Rady Kopalń i Hut, dzięki słowom jego, zajmują dawne miejsce, w środku którego po dawnemu huczy aeroplan.
Huczał, trzeszczał, aż Lenora z rozwartych ust wysunęła koniec języka, za światami wielkimi, w które dziś lecieć można na aeroplanach. Odechciało się jej następnego pokazu i wszystkiego. Uczepiła się ramienia Tadeusza, aby iść.
Gdzie, dokąd? Uszli niedaleko, musiała bowiem obejrzeć wystawę owocarni. Jabłka w papierach srebrzonych, kiście winogron, błyszczące pudełka sardynek, wianki fig.
Wielka cegła sprasowanych daktyli!
Lenora rozłożyła ręce z westchnieniem: — Tyle rozmaitości na tym świecie, a wszędzie czegoś brakuje: gruszek tu wcale nie ma!
— Gruszki nie mogą się równać z jabłkami — zauważył Tadeusz. Ojciec mawiał tak do nich w dzieciństwie, gdy leżeli w łóżeczkach i domagali się gruszek, ojciec zaś jabłka przynosił do łóżka.
Minęli parę domów, czarnych płotów i znowu kamienica, i jeszcze większa owocarnia. Przystanęli, profilek Lenory znieruchomiał w podziwie. Topniały w niej głuche, dalekie zmartwienia, rozchodziły się wobec głosu Mieniewskiego do niepoznaki.
Opowiadał cierpliwie, skąd co przyjeżdża i którędy? Daktyle z Afryki na wielbłądach przez piach, jabłka z Tyrolu, gdzie chłopi chodzą z gołymi kolanami, winogrona z Włoch, gdzie siedzi papież.
— Tam są Rzymianie — przyczyniła się prędko do rozmowy.
Nic tu, wedle Tadeusza, Rzymianie nie mieli do roboty — bo takie winogrona, jak tu widzisz, żółte, podobne do bursztynu, idą aż z Hiszpanii.
— Aż z Hiszpanii?!
— Jeszcze dalej niż Francja. Będzie Francja, a potem góry będą i tam dopiero zacznie się Hiszpania.
— Dopiero tam! — wykrzyknęła Lenora.
— Orzechy amerykańskie przypływają z Ameryki, herbata z Azji, najstarszej strony świata —
— Och, najstarszej!!
— Kawa z przeróżnych wysp. Z Cejlonu. Może z Cypru? W workach czy pakach. Może z Korfu? Są wyspy pojedyńcze, a są archipelagi, całe rodziny wysp, na różnych morzach.
Gdy wymieniał te morza, światy, przyciskali się do siebie.
Pragnęła wyrazić zdziwienie! Jak może być na świecie tyle wszelakiego miejsca, które nie wie, że oni idą właśnie tutaj we dwoje.
Czy można sprawy takie wyrazić słowami? Więc tylko przy wymienieniu każdej nowej nazwy i nowej świata strony płaszczyła nos na zimnej szybie. Aż brakło w końcu nazw i stron, wobec czego ruszyli dalej. Główną ulicą, żeberkiem kolejowym, to jest torem, co łączył „Erazma“ z „Katarzyną“, potem obok apteki ze słojami na wystawie. Jeden słój był czerwony, drugi zielony, w jednym wyglądało się różowo, w drugim jak trup.
Już szli bez przeszkód ku stacji, gdy jeszcze pewien sklep obejrzeć musiała, piękną wystawę mebli.
Za okopconą szybą piętrzyły się chude, rachityczne bambusy, z niklowanym okuciem na wszystkich końcach.
Lenora westchnęła z głębi płuc: — Śliczne! — Supernak miał podobne, a może takie same, w swoim muzeju? A tu tyle tego dobra. Dzieci głodem morzył, już czwarta żona mu umiera...
Zatchnęło Lenorę, by o Supernaku nie rozpowiadać. I strach ją zdjął. Jak gdyby wydawała nieopatrznie ważne tajemnice i już tyle wydała, i nie będzie z tego żadnego powrotu. Uśmiechnęła się przez zimną szybę żałośnie do bambusów i poszli.
Na wiadukcie nad stacją zimno stuliło ich do siebie. Objęli się przez pół, zamilkli, wiatr prządł się przez druty galeryjki ostry i uszczypliwy.
Pociągu żadnego, tylko za sygnałami szturchały się towarowe wagony. Tuż za nimi piętrzył się ogrom czarnej nocy, w dali gładkie rozlewy wód niskich, powyżej strome ściany cynkowni światłem upartym zionące i znów rozmachy ziemi, i znów zapędy, ku górze, ku dołowi. Przechadzał się tam dym wysoką, lśniącą chmurą, buchała para puszystym, białym czubem. Z rozwianych wszędzie kłębów wylatał głos najrozmaitszy, przegryzał się, przebijał, tu się wiercił, tam drążył: od niziny ziemskiej po przez wszystkie chmury mocnym tonem żelaza, aż do samego szczytu ciemności nie objętych.
Lenora dała się trzymać łagodnie przez pół i pozwoliła, by ten panek ręką do jej piersi się dostał, by się cieszył, obejmował i gładził.
Przeniknął ją ten widok rozległy i pootwierał nieznane, dawne, strasznie ukryte myśli. Pełne wyrzutu i rozpaczy. Ileż to się po tych zwałach, bergach i hałdach nachodziła, nacierpiała, nażyła, nakochała! Po nocy i za dnia?
Wobec tych wspomnień rozmaitych wystosowała do towarzysza swego poważne zapytanie: — Jak ci na imię?
Gdy wypowiedział, że ma na imię Tadeusz, rzekła niby przez sen:
— Czy ja wiedziałam, Tadek, że się spotkamy w życiu? Skądże to mogłam wiedzieć!
Zeszli z wiaduktu, minęli domki, blade stawy uśnięte, po czym wdarli się w lasek suchymi gałęźmi szeleszczący. W owym lasku osadnickich zabaw niedzielnych napadła Lenorę taka rozpacz, że tylko krzyczeć, krzyczeć i uciekać we wszystkie końce świata.
Odwróciła się jeszcze, niby na pożegnanie w oczy chłopcu zajrzała i tyle ją widział. Skakali przez bruzdy, przez rowy, jakichś przechodniów spłoszyli, aż ją dopadł pod drzewem, gniewny i rozbuchany.
Ręce go do niej paliły, w piersi radość się tłukła.
— Nie broń się, co się bronisz? Nie broń się, czyśmy to już nie spali razem?! — Łapał ją za ramiona, ogarniał uda, ściskał, niby owoc, twardy, biały z czarnej ziemi niespodzianie wynikły.
Spadli w dół, pełen ściółki, zbutwiałe liście z szumem rozprysły się w koło.
Zemdlało serce w Lenorze! Nie od tego, że sukienka się zemnie, i nie od szamotania, a od słów Tadeusza. Spodziewała się innych, łagodnych, wystraszonych, tymczasem wzywał ją i nęcił gwałtownie, jak wszyscy, wszyscy inni. Pobuntowały się w niej wstydy tajemne, ledwie znane, szalone. Gorący gniew zahuczał w uszach i taka rozpacz, jakby ją brali pierwszy raz, gwałcili!
— Nie myśl, że mnie pobijesz! Nie pobijesz! — dyszała broniąc się zajadle.
Zwierali się oplotem chwytów, lecz rozbrajało ich wzajemne ciepło. I znów się piętrzyli, on dyszący, gwałtowny, z zaciśniętymi ustami, Lenora zaś uparta, cicha, niezdobyta.
W smutnym takim szamotaniu opadli w głąb dołu, wyczerpani. Gdy oto, uczuł Tadeusz w swych dłoniach gorące jej policzki. Zapragnął spojrzeć z bliska, w szarym blasku księżyca przekonać ją oczami. Mała twarz dziewczyny ściągnęła się jak piąstka.
— Skądże ją mogłam wiedzieć, Tadek — zapłakała Lenora — że się spotkamy w życiu? Skądże ja mogłam wiedzieć?!...
Utulili się po przyjacielsku i czekali aż te słowa przeminą. Czekaliby bezradni, nie wiadomo jak długo, gdyby nie piesek, Buruś. Buruś to był. Fyrknął nad nimi noskiem, odleciał, znów przyleciał. Wspólny, Szymczyków i Supernaków zarazem. To on znalazł swą panią w dole i w takiej niedoli, z czego w końcu zrobiła się godzina dziewiąta.
Księżyc znacznie już pojaśniał, płynął nad skrajami lasku, siejąc światło ukośne między drzewa. Powstali, ogarnęli się schludnie, poszli ścieżyną prosto w świeżym księżycu, a zaraz dalej za tym laskiem świat gotował się po dawnemu i dźwięczał, i tętnił w nocnej pracy.
Potrącani głosami żelastwa zaszli tak na sam koniec drogi przed białą chałupę. U Szymczyków, u starego palacza były ciemności w oknach, u Supernakowej, gdzie mieszkała Dusiówna, migotało.
Buruś cieszył się, zakręcał przez mrok w najrozmaitsze strony. Przyszli do samych okien, Tadeusz bowiem pragnął koniecznie widzieć ową izbę i miejsce za szafą, gdzie sobie Lenora przemieszkuje. Zastąpiła mu drogę, zawstydzona — z puchów, bogactw wszelakich przybyły, pocóż miał na taką nędzę patrzeć i niedostatek?!
— Żebym wiedział, jak sobie wychodzisz — głaskał ją po plecach — żebym wiedział, jak znów sobie wracasz, żebym wiedział, gdzie żyjesz i co na ciebie patrzy?
Schylili się przy oknie.
— Tu jesteś przy mnie — szemrał jej do ucha — a tam zza szafy wyjdziesz do mnie, druga....
Od tych słów samo szczęście, samo ciepło anielskie po ciele Lenory przepływało.
Przez przyćmioną lampkę widać było w izbie piec, szafy, pod ścianami czarne sęki w długich deskach podłogi. Jakiś cień suwał się po nich tam i z powrotem. To Supernaczka, która siedziała na łóżku pod żelatynowatym błyskiem świętych obrazów. Porywało ją naprzód i znów kładło na wysokie poduszki. Porywało i kładło, to jej właśnie chude ramiona rzucały ów cień.
Z niespodzianego smutku osunęli się na małą ławeczkę pod oknem i w zimnym księżycu przecałowali długie, długie minuty. Z tego też smutku wystraszyła się Lenora, jak nigdy tego dnia, który zdawał się trwać wieki całe, a przepływał i przemijał tak prędko.
Nie uwierzyłaby, że wypowie te sprawy, lecz słowa to nie sen, a żywa prawda! Słowa takie: — Ty, Tadek, nie siedź tu i nie zostawaj. Co ci z głupiej dziewczyny? Co masz z tego wszystkiego? Nie siedź tutaj, za żadne skarby świata nie siedź!!...
Ręce złożyła na podołku oczekując smutnej odpowiedzi. Tadeusz zaśmiał się. Zaśmiał się, przytulił policzek do jej zimnego policzka i ku wielkiemu zadziwieniu Lenory zwierzył się z takiej sprawy.
— A cóż ty myślisz, że ja tu dla was siedzę?! Ja tu mam — szeptał tajemniczo — doskonałe interesy, zaczęte, z Kostryniem. Z dyrektorem twoim. Doskonałe interesy!
Głupstwo nieoczekiwane, które mu przyszło na myśl w lasku, tam, gdzie się ściskali, że przecież Kostryń mógłby sfinansować oba wynalazki...
Lenora zesztywniała. Nie patrząc Tadeuszowi w oczy wypowiedziała teraz dopiero, co Supernak podstępnie nakazał: zmówiła sobie randkę z Tadkiem, miłe widzenie się, na piątą po południu, jutro, między stawami przy tej samej kładce. Umówione kłamstwo! Zamknęła oczy, by nie patrzeć w tej chwili, jak ta zbrodnia potonie w cudzych oczach.
Już odchodził.
— Wszyscy złamią zęby na socjalizmie! — Od tego zaczął poseł Drążek posiedzenie z Zarządem Związku i delegatami kopalń. Powiedział i zaraz opadło go zwątpienie i słabość, jak gdyby wewnątrz jego ciała nieusłuchane zwierzę kitą swoją zamerdało, sprowadzając uciążliwe nudności.
Nie był to skutek jedzenia. Zwierzęciem, które sprawiało nudności, była ciężka a nieodwołalna konieczność przeprowadzenia dzisiaj na zebraniu ułożonego z Kostryniem status quo. Owszem, poseł Drążek podjadł przed posiedzeniem i wiedział czemu. — Dwa befsztyki, żono — rzekł o piątej jeszcze, teraz była już ósma. — Dwa krwawe z cebulką.
Podjadł dla spokoju, dla nabrania przewagi, pamiętał przecie, że z głodnymi do narady zasiądzie.
Siedzieli teraz naprzeciw w dwudziestu kilku, na krzesłach i ławkach za stołami. Ogrzania centralnego z bielonych rur i światła mieli w tym Domu Ludowym ile wlezie, w bród. U stropu ampla z imitacji marmurowej, bez cienia. Trzymali przed sobą na stołkach, na kolanach książeczki tabaczkowego koloru z drukowanym napisem czarnym: UMOWA.
Jakież było zachowanie się tych delegatów?! Na kogoż mógł tu liczyć poseł Drążek oprócz Kozy? Na takiego anemika może jak Martyzel? Czy na starego krętacza Supernaka? Czy może na Trajkowskiego, Czubika lub Sikorę?! Na nikogo.
Komuna podszczuła bezrobotnych — poseł domyślał się, że dziś przypuszczą szturm w celu rozbicia jedności i głosuj wtedy za uchwałą status quo. Który z tych delegatów szturm warcholstwa porządnie wytrzyma? Dość już przecie tego, co teraz widać. Niech tylko drzwi wejściowe zatrzęsą się, niech tylko przez korytarz głosy jakieś przelecą, już cała delegacja nos w papier i przewracają pilnie stronicę tabaczkowych książeczek:
Na pierwszej stronicy — płace dniówkowe, na szóstej — robotnicy pod ziemią, na siódmej — robotnicy na powierzchni, na dziesiątej — płace ugodowe.
Mieli „wypowiedzoną“ tę umowę przez kapitał, kwartał obecnie zapada, drożyzna poszła w górę swoją drogą, trzeba przedyskutować wspólnie z kapitałem. Realnie ująć sprawę! Do Związku nie przyjmować teraz bezrobotnych. Z walkami o zdobycze wyczekać lepszej koniunktury węglowej. Sześciogodzinna sobota zawieszona jest na kołku, do rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego. Dużo rozmaitych rzeczy zawieszonych na kołku! Ale nie pora skłóconej klasie robotniczej, gdy są rozbici na pył, ukrócać teraz baronów węglowych.
Taki był sens ogólnego i, o tyle o ile, dotychczasowego przemówienia. Przy czym poseł Drążek zakręcał głową, szyją, karkiem, jakby miał wewnątrz obce, rozwścieczone ciało i pragnął je wyrzucić z siebie, a w żaden sposób nie mógł.
Owym ciałem było meritum, czy też moritum całej sprawy — nikt tu nie stał o słowa, owym ciałem był mianowicie ów uradzony z Kostryniem status quo!
— Z czym idziemy, towarzysze, na posiedzenie Rady Kopalń i Hut musi być w końcu rozstrzygnięte!
Poseł Drążek ciskał spojrzeniami w stronę Kozy. Mieli to już ustanowione, bez omawiania nawet: w danej chwili Koza zawsze się burzył, a wtedy poseł, i starszy i wytrawny, występował w charakterze oliwy, rozlewanej na wzburzone bałwany.
Tymczasem Koza nie chciał się burzyć, szeleścił zdawkowo papierami, nogę na nogę zakładał, niczym w kawiarni przy muzyce, i nie przejawiał żadnej działalności.
Oczy sekretarza Kozy błądziły sobie wygodnie ponad głowami delegatów przez okno, po ulicy Przemysłowej. Wygoda powyższego błądzenia nie była bezpodstawna. Składało się na nią wiele przyczyn i wiele twardych punktów, od samego rana przekładanych przez Kozę z jednej strony na drugą.
Punkty jasne jak dzień: dzisiejsze posiedzenie przed ustaleniem rezolucji i cennika płacy dla kapitału na Radę Kopalń i Hut będzie posiedzeniem porażki posła Drążka. Od samego rana widziało się dziś przecie Dusia i temu podobnych osobników, kręcących się nie lada między bezrobotnymi. Bezrobotni zwalą się na delegatów, delegaci na posła.
Tak więc umowę z Kostryniem doprowadzi do skutku kto inny, a mianowicie sekretarz Związku, Koza. Drążka dzisiaj się wywróci!
Za każdym naciskiem na drzwi, za każdym nieskładniejszym słowem, czy też okresem mowy, z którego niby z bagna nie ma już żadnego wyjścia, patrzył poseł Drążek w pocie czoła na Kozę. A Koza nic! Ścierwo, nie sekretarz okręgowy! Ścierwo!
Poseł Drążek obrabiał na razie grunt za pomocą takiego oto zdania, które z trudem ogromnym zdążył jeszcze wyłuskać, a które tyczyło się ostatnich prób strejkowych na hucie „Katarzynie“: — Po tych rakietach pozostał, towarzysze, swąd w postaci dziesiątek wyrzuconych z pracy za strejk i w postaci kilkunastu aresztowanych.
Wyrzekłszy taką prawdę spojrzał już błagalnie ku Kozie, a Koza przez głowy delegatów popatrzył sobie raz jeszcze na ulicę Przemysłową za autem, za uczniami, którzy wracają tłumnie ze Szkoły Sztygarów.
Gdy oto drzwi wejściowe, jak gdyby wykrzyknęły krótkim straszliwym głosem! Naoścież się rozpękły, ukazując w głębinie wąskiego korytarza tłum zbity, gęsty. Tłum! Wyli jak powietrze w wielkich piecach kotłowni. Drążek pięści przyłożył do skroni, nie wiadomo, na jaki znak.
Z pierwszego rzutu powstrzymał swym widokiem i postawą dojrzałą, za drzwi wypchnął bezrobotnych, stary górnik Martyzel. Po czym zaraz przemówił do rzeczy, można nawet powiedzieć, ugodowo: zaproponował przestudiować doraźnie wszystkie płace, dział po dziale, z umowy, którą każdy tu przed sobą ma. Z uwzględnieniem dziesięcioprocentowej zwyżki (przy wymawianiu procentu aż westchnął ze wzruszenia) która w obliczu drożyzny i tak nie dogoni kosztów utrzymania, a na Radę Kopalń i Hut musi być wniesiona. Chyba musi?!...
Gwar bezrobotnych przepływał za drzwiami, przechodził, przystawał, znów przemijał, delegaci wzięli się za książeczki z umową, od pierwszej stronnicy do dziewiętnastej, zakończonej drukowanymi podpisami inspektora pracy, kapitału i przedstawicieli Związku.
Czytał to wszystko teraz sprawnie Sikora. Za głosem czytania przewracali stroniczki, kiwając szarymi głowami jak gdyby przy modlitwie. Był to długi, z dwóch części, z płacy dniówkowej i ugodowej, pod ziemią i na powierzchni złożony pacierz pracy i krzywdy górniczej.
Po odczytaniu punktów zaczęły się uwagi i dyskusja i wszystko znowu rozkawałkowało się na dziesięć części.
Towarzysze delegaci wyłuszczali sami wszystkie punkty i zaraz jedna podwyżka rozszczepiała się na dwadzieścia innych. Gdy się zgodnie przy dniówce trzymali, to przy pracach ugodowych rozleciało się wszystko o procenty. Górnicy darli dla górników, z uszczupleniem powierzchni i pomocy, i to samo wyszło przy świadczeniach, a jeszcze, gdy się w to wdały płace maszynistów przy turbogeneratorach w elektrowniach!
Jakby włos do ręki dostawali, a ten włos na dziesięć innych się rozszczepił, a tych dziesięć na sto, a wszystko razem oprzędło delegatów plątaniną zawiłą.
Powstał znowu cichy Martyzel i wykrzyknął niezwyczajnym głosem:
— Nad skłóconą klasą robotniczą unosi się chmura trującego gazu kłótni, niewiary i kwasu!
Martyzel wiedział dobrze, co trzeba powiedzieć. Nie to, co stoi w kanonach partyjnych! Powiedzieć dwa, trzy słowa ludzkiego pojednania, między tymi co mają pracę, a tymi co nie mają. Znalazłaby owe potrzebne wyrazy, gdyby nie uporczywy wzrok starego Supernaka.
Portier „Erazma“ podniósł powieki i jak gdyby opalał Martyzela twardym siwym światłem. Jak gdyby nakazywał złowrogo: — No, mów, mów do końca...
Nie o to tu chodziło, że Supernak nie dawał spokoju Martyzelce. Wstrętne te zabiegi wypalą się same. Nie o to, że był głupi, ciemny i tyle razy podejrzany.
Ale o to, że ostatnimi czasy Martyzel dał się wciągnąć we wszystkie prace, a nakoniec i w człowieka tego, w owo żałosne podobieństwo upadku klasy robotniczej. Zapragnął nastawiać portiera na właściwe drogi, a tymczasem od nastawania nienawiść w nim rosła i po wszystkich myślach przeciw portierowi myszkowała.
— Więc co mamy robić w takim tu oto czasie? — i wrzasnął od drzwi głos nabrzmiały i chrypliwy.
Rozwinęło się w sercu Martyzela cichymi słowami: — Dla mnie czasy wielkich haseł minęły. — Nie wypowiedział tych słów straszliwych. Przeszedł do spraw zdobyczy robotniczych, które kapitał skubał, jedną po drugiej, całą treść wyskubując.
— Przestanki jedzeniowe to macie, towarzysze, dwie godziny, do zwykłych ośmiu godzin waszej pracy. Razem dziesięć. Droga na kopalnię, bo przecie są, co daleko mieszkają, a jeszcze i ten czas zjazdu i wyjazdu — to znów trzy. Nim się umyjesz, zjesz, bo na kopalni łaźnia niedostępna, to dwie godziny, czyli razem piętnaście. Osiem na sen po takiej pracy i drodze, przy marnym odżywianiu, nie jest za wiele. To macie razem będzie dwadzieścia trzy. Zostaje robotnikowi jedna godzina życia własnego na dobę!
Uczynił ruch jakby dłońmi wody jakiejś zaczerpnął i wzniósł tę wodę niebyłą do góry, a ostrożnie, na znak godziny owej. Delegaci patrzyli w górę, kiedy spomiędzy postrzelanych prochem palców Martyzela wysączy się jedyna ta godzina na podłogę.
— Odliczywszy niedzielę i jedno, drugie święto — pouczał skromnym przyśpiewem Martyzel — za dwadzieścia sześć dni pracy jeden dzień własny, jedna wszystkiego doba i to przez cały miesiąc minutami kruszona. To macie, towarzysze, swój punkt pierwszy.
Była w tym punkcie prawda, ale już do następnych nie stało Martyzelowi cierpliwości. Choć czasy wielkich haseł minęły, znów go owiała myśl z czytania wielu ksiąg, z literatury i z doświadczenia krwawego wyrobiona: ostatnia, najbiedniejsza, pełna wstydu, a jasna prawdą, a dysząca pogodą kobiety, a osłodzona przyszłą ciszą robotniczego domu:
— Bo tylu jest was zawsze na zawołanie kapitału — krzyczał — że niewiele więcej znaczycie niż nawóz, lub nawet mniej, niż nawóz! Na Zachodzie robotnik ogranicza się w swej geniturze!! W przyroście dzieci! Tam muszą dbać o niego, bo go mało. Tam jest już w mechanicznej szufladzie porządnie ułożony, a my tu?! My tu modlić się dopiero musimy, by nas nie obracali brudnymi widłami, tylko maszyną czystą! Tu się dopiero modlić trzeba do ich przeklętej przyszłości, żeby nas aby dla niej zechcieli zachować! Bo teraz nawóz jesteśmy dla nich tylko.
Towarzysze, którzy mieli zaufanie do podłużnego światła na wysokim czole Martyzela, zawiedli się ogromnie. Taka ma być przemowa wilka strejków westfalskich?! Zrazu zgiełk tylko, liczne prześmiechy i tu, i za drzwiami. Okrzyki: — Nie rób, stary, dzieci, kto ci każe?!
I wołania: — Tylko patrz, żeby żonie nie zarosło!
Krótki ryk posła Drążka, jakby ktoś belkę zwalił na podłogę: — Dosyć tej sromoty!!!
Jeszcze ludzie i poseł huczeli i wzbierali i wciąż zgiełk wynosił się, gdy nad te zgiełki i wrzawy wytrysnął głos Supernaka. Pazury wbił Supernak w ramię górnika Martyzela, niby jastrząb w zajączka, i przemówił donośnie.
Któż mógł spodziewać się, że stary portier, Supernak, przejdzie na stronę komuny?! Portier żądał, aby do Rady Kopalń i Hut wcale nie iść. Żądał wszystkich bezrobotnych zaraz do Związku zapisać, co było przecie jawną stawką komunistów! Żądał zwyżki dwadzieścia procent od płac wszystkich, a jak nie — strejk!
Rozpękły po tym słowie drzwi od bezrobotnych. Wionęło mrokiem, kurzem, łachmanem, roztarło się od wrzasku powietrze, jakby przez drzwi ktoś lunął do izby skrzynią śmieci, krzyczących ludzką mową.
Zrobił się męt i kotłowisko, jedna szeroka miotła ramionami ludzkimi wiejąca. W krzyku tym uszkodzona została ampla biała bez cienia i połamano krzesła, i stół się zapadł zupełnie jak z papieru.
Poseł Drążek spróbował ostatniego środka: huknął straszliwie: — Po jakiemu to gadacie do mnie, ludzie?! Po jakiemu?!
Równocześnie wysłał poseł wzrok domyślny w stronę Kozy, na drzwi ukazujący. Niech by sekretarz skupiał delegatów koło siebie i z sali wypychał. Przeszłoby się wówczas z delegatami do innej jakiej sali i tam prawomocne posiedzenie jeszcze raz się otwarło.
Koza zrozumiał, przyskoczył do drzwi i jął kręcić podstępnie przy zamkach.
Zacięło się — cholery ślusarze, cholery istne! Taka była pierwsza myśl Drążka w tej chwili. O ślusarzach.
A druga w odpowiedzi bezrobotnym:
— Jak tak do mnie gadacie, toście trupy! Towarzysze delegaci, nie zważamy na te incydenty, proszę za mną. — Głową wskazywał drzwi, przy których szarpał się Koza, lecz bezrobotni zewsząd opłynęli posła, ciżbą swoją zebrane grono delegatów na cząstki rozdzielając.
Drążka zaś baby obskoczyły. Babom przypisać trzeba nieszczęśliwe zakończenie zgromadzenia. Gdy już kilku delegatów dopchało się do posła, ta sama, co wrzeszczała ciągle — „Jest nas sześcioro“ — chudsza niż śmierć, jak się nie udrze nagle: — Nie uciekniesz, draniu, z tego domu! Za ten dom-eś nas sprzedał i znowuj chcesz sprzedawać, chamie z bruzdy!!
Poseł Drążek oparł się pod ścianą o czarną tablicę (jeszcze wczoraj samorząd na niej wykładali w cyfrach). Gdy się oparł i oczy zmrużył, przyszła mu myśl najlepsza:
— Z waszej ciemnoty ten dom stanie, hycle, z waszej ciemnoty. — Rechotał mocnym śmiechem. Miał ten śmiech przeciw komunistom i na wszystkie wyjątkowe okazje w pocie czoła wyrobiony: ach — murowany śmiech społecznej wytrwałości.
Tylne drzwi otwarły się ze szczękiem, znikł w nich Koza, delegaci skoczyli w tę stronę, oblepieni ciżbą bezrobotnych. Lecz drzwi zatrzasły się za Kozą i już nie ustąpiły. Tak to postąpił sekretarz Koza na zgubę swego szefa Drążka. Sam się ocalił, a tamtego w zamieszaniu zostawił.
Przyłożył ucho do drzwi. Nasłuchiwał. Ci zamknięci wrzeszczeli tam na wszystkie piętra. Serce Kozie biło wysoko, w gardle. Nie można się doliczyć wszystkich korzyści! Drążek teraz bez wyjścia...
Izbę chyba rozwali?!
Koza zbiegł na dół. Na podwórze. Na Bramę. Z podwórza słychać było jeszcze garus posiedzenia, z bramy nic. Ulica Przemysłowa rozciągała się, jak zawsze od góry w dół, od Szkoły Sztygarów do kolejowych świateł żeberka między „Katarzyną“ a „Erazmem“, błotnista, czarna.
Koza nie śmiał obrócić się w tył. W tyle stał Dom Ludowy, który już chyba przestał należeć do Drążka. Kapitał z posłem, co nie ma zaufania klasy robotniczej, sam się pięknie upora... I radzić odpowiedzialnie z kapitałem, którego okna świecą naprzeciw, w Radzie Kopalń i Hut, będzie nie kto inny, lecz pan sekretarz Koza! Z kapitałem! Z panem dyrektorem Kostryniem, który co dzień rozjeżdża limuzyną.
Koza szczękał zębami ze wzruszenia.
Zapóźnieni przechodnie mijali w obie strony. Dzwonek drzwi wejściowych restauracji Cieplika jęczał uprzejmie, a oto na klubowych fotelach siedzą, dajmy na to, pan dyrektor Kostryń i pan sekretarz Koza. Ten sam, panie dyrektorze, którego na kopalni „Erazm“ dozorca bił po gębie, kopał w tyłek, poganiał za wózkami! Przepraszam pana dyrektora, to ten sam! Siedzą, światło z góry prószy delikatnie. Otwierają się drzwi, wchodzi panna Zuzanna, na srebrnej tacy wnosi mrożone wino, szampan.
Nie dokończył tej myśli, poskoczył przez jezdnię. Drugą stroną ulicy wracał pod murem skulony Mieniewski. Koza objął syna leadera, konspiracyjnie zaciągnął do Domu Ludowego, do małego pokoiku w lokalu drukarni. Do tego pokoiku, gdzie pierwszy raz się widzieli, przed biurko, na kanapę, nad którą trwały ciemne koła pionowo ustawionych rowerów.
Wręczył tu Tadeuszowi uroczyście raglan, w całości odebrany murarzom, wcale nie uszkodzony. Po czym uświadomił się co do obrażeń ciała. Już przeminęły. Wiedział zresztą od Knote. Trzymał rękę na pulsie całej rekonwalescencji. Oczywiście! Po czym zaniósł szeptem prośbę do syna leadera.
— Wiadomym przecie jest powszechnie — zaczął — że zostaliście tu, by dzieła ojcowskiego dopatrzeć. Dopilnować! Słyszycie ten szum w gmachu? Na górze? To delegaci kopalniani i bezrobotni. Biją się z Drążkiem. Bo Drążek wszystko zepsuł i nie ma teraz niczyjego zaufania. Takich obcesów nikt nie może wytrzymać! Do strejku doprowadzi za dwa dni. Delegaci rozsypali mu się w rękach. A strejku wcale nie potrzeba, u-u-u — jak nie potrzeba!
Na dowód żałości ujął sekretarz obie dłonie Tadeusza. — Teraz Drążek nie daje gwarancji. Ale możecie waszemu tatusiowi napisać, że ja daję gwarancję całkowitą. Ja, towarzyszu, rozumiem ewolucję... Ja, towarzyszu, doszedłem teraz nareszcie do pracy biurowej. Ewolucyjnie. I wierzcie mi, ja tę pracę biurową całuję po rękach i nogach, jeżeliby lakowe miała! Ja, towarzyszu synu leadera Mieniewskiego, nie jestem człowiekiem wychowanym w cieple, na prześcieradłach, w częstych zmianach bielizny! Pracowałem pod batem, do ostatniego tchu.
Na dowód czego przyłożył sobie ręce Mieniewskiego do piersi.
— W maleńkości u żyda za pięć groszy dziennie: rozkręcać mokrą trawę do materaców. Palce się wam od tego podrą do krwi. Potem nurzali mnie pyskiem w rynsztoku, wiele razy. Potem towarzysze pomylili się i z fałszywego donosu zbili kamieniami. Nogę przetrącili. Czegom się uczył? Tego, com zdążył kraść. Na tym samym „Erazmie“ w wodzie pod ziemią stałem na rozpuchniętych nogach. Cały dzień woda lała się na plecy... Ciskałem wózki dwanaście godzin na dobę. Więc ja, towarzyszu, rozumiem biurową pracę, gdy nikti nie pędzi kijem do roboty! Więc ja się z tego zwierzam wam...
Koza zapłakał.
— Więc, towarzyszu, gdy mi już zorza pracy biurowej zajaśniała, wiem, że nie można robić przykrości ogółowi. Drążek dopuści, a ja do strejku nie dopuszczę. Ja za murami partii — wykrzyknął groźnie — wytrzymam do śmierci. Więc napiszcie, że tu innego posła trzeba przysłać. Albo tu ustanowić zastępcę całkiem innego. Całkiem nowego człowieka, choćby mnie. Choćby mnie!
— Otóż, moi kochani — Tadeusz wstał strząsając z siebie nie bez wstrętnej żałości objęcia Kozy — możecie być zupełnie spokojni. Zrobię z tym wszystkim doskonały porządek, zobaczycie.
Wyszli, klatka schodowa trzęsła się wciąż jeszcze w drżeniach dalekiego tumultu.
Minęli jezdnię przy ulicy Przemysłowej, przed koślawą furtką pani Knote ucałowali się w ciemnościach na pożegnanie. Niedobrze jakoś, usta się nie spotkały, tylko jeden drugiemu zaślinił twarz zimnem wilgotnym.
Pani Knote krzyknęła z przerażenia na widok Tadeusza. Dwie godziny już siedziała przy świecy, naprzeciw garnków tajemniczych, licząc drżącymi ze strachu palcami frendzle swej wełnianej chustki. No bo w garnkach nie było żadnych bomb, ani niczego podejrzanego, a tylko zwykłe jakieś smary! Cóż teraz powiedzieć Feliksowi i pocóż było go straszyć!?...
— Czemu pani tak krzyczy? — Tadeusz zapalił elektryczne światło w pracowience.
Z chustki, ściągniętej na piersiach, wychyliła się twarz akuszerki, sina z przestrachu. — Czemu krzyczę? — wargi Knote drgnęły, by się uśmiechnąć, lecz uśmiech zamarł w martwych płaszczyznach oblicza. —
Znaczyła mu co ta dziewczyna? Nic! A jednak o niczym już dziś Tadeusz nie myślał, tylko o jednym: gdzie znajdzie drzewka owe za wodą, na Zielonem? Zbliży się na trzy kroki, wtedy właśnie spod cienia uschniętych gałęzi wybiegnie Lenora i zawstydzi się na widok pięknego raglana! A co nastąpi potem? Tadeusz nie myślał, o nastąpi, zawczasu bowiem czuł na sobie mocne, drżące objęcia! To nastąpi! Więc śpieszył w tym raglanie atłasowymi cukierkami w kieszeni, sam jednego nie ruszył, choć po nędznym obiedzie Knote jeść mu się chciało bardzo.
Kładeczkami i w ostrym wietrze, i w tysiącu pogwizdów najróżnorodniejszych maszyn, i w głuchym terkocie kolib wracających torami przez lasek i przez martwe wizerunki świata tutejszego w zgęstniałych wodach, przybiegł na miejsce wyznaczone, gdzie nikogo nie zastał.
Z oddali, z baraków pokozackich dolatał chrobot (biedy ludzkiej, na wprost skrzyły się brylantowe światła kopalń i wież wyciągowych, lecz pod umówionym drzewkiem nikogo, tylko wiatr trącając uschłe liście przebierał sobie i fruwał po rozstaju małej dróżki ciemnym, nikłym kosmykiem.
Gdy oto — Tadeusz nie mógł sobie potem przypomnieć, jak się to stało: zza drzewa, tuż przed widzącymi dokładnie oczami, zjawiła się twarz inna od wyglądanej, a przecie podobna, jakby Lenorka patrzyła męskim obliczem gniewu i srogości.
Był to brat. Brat, Duś Jan, sygnalista, który mówił przez szum gałęzi:
— No, to mnie wydaj, wydaj teraz. Co?
— Kto cię ma wydać, na ten przykład?
— No, ty, obrońca, patriota. Obrońca ładu.
— Mogę cię nie wydawać.
— Zrobisz jak ci kazali.
— Mnie tu nikt nic nie każe.
— Pan porucznik. — Duś zarechotał.
— No, to co, żem porucznikiem był?
— Obrońca ojczyzny. Może szpiclować i zasypywać może. Wszystko mu wolno dla ojczyzny. Pan porucznik.
Jak się stało, że znów „ty“ sobie mówili?
— Cóż na mnie szczekasz, dziadu, od poruczników i zaraz od ojczyzny?! Co możesz o tym wiedzieć? Nie twój interes!
Gadali twarz naprzeciw twarzy, a drzewko, przy którym stali, szumiało im żałośnie.
Tadeusz wspomniał jak się porucznika dosługiwał, jakim trudem, cierpieniem i śmiercią, krzywdą i poświęceniem. W jakich wszach, w jakim głodzie i chłodzie. Dla ojczyzny. Ale co tacy zakuci, ciemni ludzie wiedzieć mogą naprzykład o sławie, honorze ojczyźnie.
— Nic nie wiedzą — zaśmiał się Duś czyściutko. — Nie mają czasu.
Wyszła tedy w tym pyskowaniu historia naprzeciwko historii, spotkały się i losy swoje porównały.
Podziemna historia Dusia Jana, sygnalisty z „Erazma“, kiedy wcale nie był jeszcze sygnalistą, lecz w pełni sił młodzieńcem, pracującym na kopalni jako pomoc pierwsza górnika. Losy, wypowiedziane suchymi wargami a twarzą nieruchomą, sztywną, jak oblicze miedziaka.
Ludzie pracy, tu w Zagłębiu, chcieli straszną wojnę zatrzymać strejkami na kopalniach. Waszą niebieską krew porucznikowską! Za to popadli, ma się rozumieć, na zsyłkę do obozów koncentracji. Tam zdychali wreszcie z głodu dla dobra ludzkości. Po czym nastał rozruch europejski, otwarły się więzienia i obozy, ludność cała wyległa na drogi. A cóż ludzkość? Każdy swoje zaczął łapać i znów gromadzić pod siebie, tylko jeden Lenin pomyślał o ludzkości.
— My się tymczasem z rewolucją właściwego człowieczeństwa kierowali do kraju przez kordony, granice i straże. I cóż nas tu spotkało w ojczyźnie prócz bujania? Do milicji ludowej przystali my za rewolucję.
Duś Jan z niezagojoną jeszcze pachwiną po postrzale na Węgrzech, w której to pachwinie dotąd żyły ułożyć się nie mogą.
— Z milicji przeodziali nas na wojsko, na kresy, bić mniejszości — taka to była cała rewolucja człowieczeństwa. — A teraz powiedz — przedrzeźniał się Mieniewskiemu obleśnie — powiedz jeszcze, że mnie przekupili?!
— Mieli co przekupywać! — Obce były te sprawy Tadeuszowi, zapalały jednak tajemne pokłady myśli już uśmierzonych, pogrzebanych, może nigdy nie żywych, więc czemuż nagle czułych, palących, tyle razy przeciw ojcu kierowanych, przeciw wszystkim porządkom?!
A jednak wołał przez mrok do Dusia: — Nieprawda! — powtarzał srogo: — Ja ci pierwszy przeszkodzę... — Terpał go za ubranie krzycząc: — Tylko spróbuj!
Najdziwniejsze, że objęli się, sute ramię raglanu na wyświechtanej rzadziźnie kapoty. Poszli kładeczkami przez pola, zakrętem w koło starych hałd, rozpaleni przedziwną miłością wzajemnej nienawiści.
Tadeusz wyrzucał sobie, iż przemilczał sprawę osobistą. Jakże tak? Tu z tej strony idee, a tu znów ciało twojej siostry mam i rozkosz z niego czerpię?...
Przemilczał o tym. Dał się tylko namówić do uczestnictwa w wieczorku u starego Supernaka. Zaraz teraz.
Nic tam takiego nie będzie. Trochę ludzi, oczywiście swoich. Kania, ksiądz, wypuści radio. Założone u Supernaków. Całego kramu nie na długo, gdyż przyszło nagle zamówienie, dla okrętów. Dla dwóch. Kopalnia idzie na trzy zmiany, ludzie głowy tracą i portki gubią, tak lecą na godzinę.
— Chodzi tu tylko, żebyśmy się poznali. — Duś wypowiedział to twardo, rzetelnie, z wielkim zobowiązaniem. Powieka mu nie drgnęła nawet, że Mieniewskiego do Supernaka na przesłuchy prowadzi.
W sionce przywitał ich Supernak. Wielkiej radości z odwiedzin nie wyraził słowami, lecz zgrzytaniem jakimś wewnętrznym, bardzo uprzejmym. W izbie pachniało świętem i chorobą. Dwa zapachy skłócone, uroczysty i zgniły. Część gości była już na miejscu. Od łóżka Supernaczki rzucali gęsty cień Martyzelowie.
Właśnie z powodu Martyzela nie tak wypadło przywitanie syna leadera, jak trzeba było oczekiwać. Albowiem starszy górnik przemawiał, mądrością swą, oczytaniem, jak to już nieraz, przynosząc pocieszenie chorej.
— Nikt lepszy od robotnika — właśnie to mówił teraz Martyzel na pocieszenie Supernaczki — nie może za niego działać ani robić. Tylko on sam. Kim zaś dziś jest robotnik, prócz że jest tanią siłą fizyczną? Jeszcze niestety, nikim! Żeby pozostał kimś, zdobył wiedzę i swój obrót współczesny, nie zdąży w swoim losie robotniczym!
Kobiety słuchały bez ruchu. Martyzelka obok łóżka na krześle, w czymś popielatym, Supernaczka żółtą twarzą uśmiechnięta w chmurach pościeli. Szymczykowa przeszkadzała poniekąd, obok czerwonych blach nagrzanego pieca. Roztrzęsiona mnogością nieszczęść szykowała szklanki, które dźwięczały ustawicznie jakby głosem przegarnianych w wodzie baniek.
— Dążyłem i ja — prawił Martyzel — aby nie być tylko siłą fizyczną, opancerzałem się wiedzą w oryginale, i cóż?! Niby wilk strejków westfalskich! A jak przyjdą dzieci, gdzieżeś jest, wilku?! Nie jestem już wilkiem. Każdy człowiek, gdy ma dzieci, staje się jagnięciem.
Skończył. Można było oglądać skutek pocieszenia na twarzy Supernaczki. Skutek odwrotny. Zamiast smutku przez żółte jej policzki zorza świeciła. Martyzel objaw ten nazywał radością niewolnicy.
Podłogi pomyte, w obu izbach dobrze umiecione, Szymczykowa dopilnuje herbaty, siedzą goście, snują uczące rozmowy, a jeszcze księdza Kani spodziewają się wszyscy, a jeszcze drugi pokój otwarty, czyli muzej, w którym zgromadziło się tyle pięknych mebli, dlaczegóż nie miałby się człowiek uśmiechnąć do tej chwili?!
Muzej, czyli wszelka oszczędność z tylu lat, czyli główny dowód życia! Do tego obie lampy zapalone, tu zwykła, a w muzeju, dla większego uczczenia księdza Kani, wisząca. Po trzeciej żonie. Złośliwi powtarzali, że portier ożenił się kiedyś dla tej lampy.
Lampa duża, z piękną klamrą, twarzami wygniatanych aniołków wpatrzona w cztery strony świata. Supernaczka za dobrych czasów szycia powiększyła jeszcze to bogactwo przysposobiwszy na klosz zielony prześliczną baletnicę z bibułki i z resztek różowego jedwabiu.
Taki to dowód życia: gdy nie myślała o małżeńskich sprawach i na męża nie patrzyła, czuła się jakby w pierwszych dobrych służącowskich czasach. A tu jeszcze ów nowy gość, syn pana leadera, może nawet z hrabiów, w takim palcie bogatym. Więc od zmartwień głębokich i od takich zaszczytów bliskich mogą się chyba łzy w oczach człowieka zakręcić. Spłynęły lekko po policzkach portierki, podczas gdy Supernak najważniejszego gościa, młodego Mieniewskiego, przeprowadzał do muzeju ze słowami
— Pieniądzom żadnym nie wierzę, ani papierom, ani czemu, a przedmiotom takim wierzę.
Tadeusz stukał dość obcesowo w siedzenia bambusowych krzesełek i wołał z nadmiernym może uśmiechem:
— A więc to tutaj stoją te piękne bambusy!
Ani jeden ślad przykry nie okazał się na obliczu Supernaka, sproszonym lśnieniami baletnicy znad lampy. Supernak śmiał się ku złotemu światłu i tylko ścierał je z siebie pośpiesznie niby kurz, niby proch, niby nic.
Miał do wytłumaczenia w cztery oczy synowi leadera pewną rzecz bardzo przekonaniową. Miał do zrzucenia wielki ciężar ze starego robotniczego serca... Czynił to szeptem nieskładnym, spośród którego spółgłoski pryskały obfitą śliną.
Portier się zwierzył — jako to występ leadera odwrócił go na starość od organizacji partyjnej. I od takiego mdłego socjalizmu. Bo nie są to już na teraz sposoby żadne. Występ leadera nastawił właśnie portiera na drogę bardziej skrajną...
— Wiedzcie, towarzyszu — Supernak odął się ponuro — że to ja wczoraj wywracał posła Drążka na zgromadzeniu delegatów kopalnianych. Skoro się prawdą życie zaczęło, no to jak? Prawdą trzeba kończyć?!
Mieniewski ze swej strony nic na to wszystko. Patrzył po pańsku, inżyniersku, jasnym a nie widzącym wzrokiem dokoła wzdłuż muzeju na porcelanowe figury za toczoną drabinką kanapy ustawionę, na wypchaną głowę sarny, na lustro krągłe w złotych ramach, na karła z gipsu w zielonych portkach, z siwą, srebrną brodą, nawet przy lichtarzach srebrnych nie przystanął. Tylko dalej: spoglądał martwo na obrazy gładkim glancem wydrukowane, na krówkę z alabastru, która zamiast nóg przednich trzymała się na tutkach od papierosów. Włoski aksamitu czesał długimi palcami wzdłuż stołu, aż wreszcie — Po cóż mówicie mi to wszystko?! — zawołał.
Więc Supernak znów zaczął dukać, wmawiać i judzić, i mataczyć. Przecie wiadomo:
— Tata was tu zostawił, dla dozoru. Na nastawnika! Nad Drążkiem. I nad nami. Nad wszystkimi.
Wyrwało mu się z piersi, jak z psiej piersi: radosny skowyt!
Tadeusz nie wytrzymał. Wszyscy motali tu go w jakieś tajemnice, domysły, podejrzenia! Wybuchło w nim, jak wczoraj, gdy mówił z Lenorą.
— Nie mam tu z wami żadnych interesów! Nic mnie to nie obchodzi! — I aby raz na zawsze rozproszyć domysły, ze złością i ze wstydem powtórzył to samo co wczoraj: — Jeżeli chcecie wiedzieć, to mam interesy pewne, ale nie z wami. Wprost przeciwnie, z dyrektorem waszym. Ściśle handlowe interesy. Z dyrektorem Kostryniem.
Portier skulił się na dźwięk dyrektorskiego nazwiska, gdy oto śpiący Buruś poderwał się spod pieca, zamerdał obłoconym ogonkiem i doleciał do drzwi.
Wokoło chaty rozlegać się jęło szmerem, pośpiechem, tupaniną i chrzęstem.
— Ksiądz Kania idzie wyrzekła uroczyście Martyzelka.
Tak zawsze było, gdy nadchodził: ludzie za nim biegali po nocy i za dnia, chciwi nauk, dziwności i cudów, i całej tej postaci. Gdzie stąpnął, zaraz oblegali, a jeszcze u Supernaków, skoro tu dla chorej radio zaprowadził i z powietrza podawał muzykę, mowy i głosy tylu przeróżnych krajów.
Chora przysiadła na łóżku, smagłą twarz Martyzelki owiał rumieniec, gdy otwarły się drzwi sieni pełnej ludzi.
Wszyscy ci sami: uczniowie księdza Kani (hodował ich na apostołów?!). Machnik złodziej i łobuz znany, teraz nawrócony, oraz Pstrokoński z wypłyniętym okiem, ułan, czy też marynarz, zawsze wojskiem od niego niosło. Naturalnie, palacz Szymczyk, Lenora i Karolcia Domagało, wszyscy bardzo weseli.
Niedarmo przecie Martyzelka mawiała — ludzie za księdzem latają, jak na skrzydłach!
A w sieni natłoczyło się! Z Zielonego, z baraków, nie sama tylko młódź, lecz i górnicy.
Ksiądz Kania zatrzymał wszystkich obcych łaskawym, lecz stanowczym słowem: — I tak was izba nie pomieści. Musimy dbać o chorą. — Zamknął drzwi.
Że zamknął drzwi? I te słowa wypowiedział a nie inne? Że był w długiej sutannie i futrzanej czapce? Że wzrostem swym przewyższał tutaj wszystkich? Lub twarzą młodzieńczą opromieniał — to już miały być cuda?!
Nie w tym były a tylko w ogromnej łaskawości.
Ksiądz Kania składał swój płaszcz na kuferku i zaraz cieszył się z zamówienia do dwóch okrętów. I zaraz zapoznał się z Tadeuszem oddawszy hołd należny zasługom leadera. I już podszedł, i już ręce do chorej wyciągnął.
— Ona tu jest — powiedział — ze wszystkich najważniejsza, gdyż najwięcej cierpi.
Cóż było w tym powiedzeniu niezwykłego? Nic. A jednak zaraz wszyscy się zawstydzili.
Tadeusz nie zdążył powiedzieć Leonorze nawet dobry wieczór. Przedziwna jakaś niemożebność rozpostarła się między obojgiem. Więc ukryli się w cieniu, aby chociaż spleść ręce. Nikt tego nie zobaczył, bo wszystko szło za księdzem.
Chłopski syn przecie! Mało razy sam o tym mówił bez ogródek? A gdy gestykulował, gdy jasnymi dłońmi wodził, jakby tym ruchem samą powagę czcił w pustym powietrzu. Rozpytywał Supernaczkę o objawy choroby. Chora kwitła w pytaniach takich.
Nawet Martyzel, choć stał przecie na chemicznym stanowisku, że człowiek jest związkiem — spotkały się węgiel, żelazo i woda, człowiek żyje, elementy rozeszły się i nie ma człowieka, którą to myśl nad własne życie kochał — w tej chwili zapominał o zwątpieniu.
Prawda, Kania leczył tu ludzi. Lenorze poradził na piegi. Martyzela ratował w reumatyzmie. Dusiowi zdołał wepchnąć przepuklinę pewnego dnia. Każdego poił ziołami skutecznymi, że gdy potem zasiał swój ogródek, nikt mu już niczego nie tarasił.
— Dlaczego szło za księdzem wszystko — mówiła osoba, która nigdy porad jego nie zasiągała, to jest Martyzelka. Nie przez leczenie szli, lecz że przebaczał.
Przebaczenia było w nim bez końca, ach jakby sam — mówiła z rumieńcami na smagłej twarzy — sto razy więcej zbrodni popełnił, niż my wszyscy.
Ksiądz Kania odwrócił głowę od chorej na nagłe słowa Dusia: iż ze względu na zamówienie dla okrętów nikogo nie może zabraknąć na powierzchni przy trzeciej zmianie, więc czasu zostało niewiele. A tu tak ważna sprawa jest do księdza!
Mężczyźni nie poparli Dusia. Ani kobiety. Każdy chciał nacieszyć się choć trochę innym światem.
Więc Szymczyki służyli we dwoje, on i ona. Palacz zredukowany, ileż mu tam jeszcze zostało dni zajęcia, pięć? Przecierali spodeczki, nalewali słomkową herbatę do szklanek, roznosili cukier w blaszanym pudełku i wymawiali ostrożnie przed każdym gościem słowo — słódźcie.
Miałże więc schodzić tak czas na herbacianym przesądzie, albo też na muzycznej propagandzie radia?!
Ksiądz powstał, skierował się właśnie do swych aparacików, wobec czego wszystkie obecne kobiety westchnęły z wdzięcznością. Jął przebierać w drutach, sznurkach, szpulkach, zaginać i przełączać, i supłać w politurowanej skrzynce i na oknie.
Czuwał zaś nad tym głośnik, jak mały księżyc światłem, zionący cudzym głosem.
Duś przeklął w sercu wszystkie obecne kobiety i nawet Martyzelkę, ślepo podlegającą księdzu. Co prędzej nastawił Pstrokońskiego na księdza. Pstrokoński i Machnik organizacyjnie należeli przecież do „komórki“.
Za nimi poruszył się Supernak.
Pstrokoński z Machnikiem przypadli do księdza jak dwa łaskawe koty. Łasili się nieśmiało a żarliwie, wznosząc ku niemu swe płaskie gęby. Supernak zaś tak skubał, nagabywał, tak się cieniem własnym przerzucał, że Kania przerwał radiowe próby.
Kobiety pozostały przy chorej — niech pogadają trochę o gospodarstwie, o kapuście z drożyzną — mężczyźni skierowali się razem do muzeju.
Drzwi za sobą przymkli i nagle wszyscy jęli stąpać na palcach. Cóż z zamknięcia, gdy tyle we drzwiach szpar?! Ściszyli głosy. Supernak uderzył wzrokiem sygnalistę, sygnalista zaraz w Pstrokońskiego, Pstrokoński w Machnika, na Martyzela w tych razach nikt nie liczył.
Duś wyrwał się pierwszy, iż ksiądz winien wiarą swą i jej jawnym teraz na światło wyprowadzeniem pomóc konającej klasie robotniczej. W obliczu możliwości strejku — westchnął aż zaświstało — wesprzeć nastrój rewolucji.
Sygnalista mówił szeptem a słowa zgrzytały mu w zębach. Do tego wypiął piersi i wpatrzył się przed siebie spojrzeniem przeznaczenia klasy robotniczej. Do tego dodał: — Któż głosił, że religia współczesna musi być uwieńczeniem pracy? Któż głosił, że umęczenie obecne klasy robotniczej jest figurą Chrystusa?!
— Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych maluczkich, Mnieście uczynili — potwierdził ksiądz Kania.
Gdy wypowiedział owe słowa z zupełnym spokojem, choć to byli ludzie świadomi i wytrawni, jakby wiatr po nich przeleciał.
— Mnieście uczynili — jęknął rzewnie Supernak. Zatrzęsło nim z wielkiego przejęcia, wywrócił oczy i patrząc mętnymi białkami jął się pierwszy ofiarowywać, gdy chodzi o ujawnienie nowej wiary wedle paragrafów, z podpisem własnym. Gdy trzeba nazwisk, pierwsze swoje poddawał — Supernak Józef. Że parafia tu powstała taka a taka, odrębna, tu ją ujawniają podpisy — niech będzie pierwszy Supernak Józef.
Kania słuchał tych próśb jak bolesnej pokusy. Czemuż to wyrwać chcieli termin ujawnienia nowej wiary i obrządku? Czemuż to Supernak, który bił żonę kijem do utraty przytomności, żarliwie składał tu swe nazwisko? Czemuż to Duś aż drżał z zapału, choć w nic sam nie wierzył?
Oto lud roboczy, trwożna figura Chrystusowych cierpień, jeszcze raz oddać pragnie wieczność za doczesne polepszenie. Ale przecież on, Kania, miał dźwigać Chrystusa tego z nędzy i upadku?! Rozpostarł ogromne ramiona, jednym zagarnął Dusia, drugim przyciągnął Supernaka, który nie przestawał kłapać o terminach ujawnienia nowej religii.
— Zachciewa się wam — rzekł Kania niemal przez łzy w głosie — jawności ze względu na rewolucyjny nastrój. Ze względu na wasz strejk. Czyli za parę marnych groszy kierować dacie nawet wiarą?! Wciąż nic nie rozumiecie?!
Powiedział, by otrzymać odpowiedź, jak od Dusia teraz:
— Z czego się wiara wzięła, czyż nie z walki ludzkości o parę groszy?
Towarzysze zatłamsili co prędzej sygnalistę, gadał znów Supernak. O okowach, o kopcącej łojówce wiary rzymskiej, o zdzierstwie kanonika, o ludzie tutejszym, który z biedy ogromnej kona a umrzeć nawet nie śmie.
Może by się byli i dogadali, ale nasłuchawszy się o tej niedoli, wypadł zza stołu na środek muzeju Szymczyk palacz, któremu jeszcze wszystkiego pięć dni pracy na kopalni zostawało. Wyrwał się, runął na kolana, wzniósł w górę dłonie chorą wodą nalane, otwarł drżące usta — i okazało się, iż nie wie, o co prosić...
Wtedy to, gdyby nie rozumieli różnorakiej techniki przyswojonej przez człowieka współczesnego, możnaby powiedzieć, iż stał się cud. Ksiądz Kania bowiem powstał i zawołał potężnie słowami Michała archanioła:
— Któż, jak Bóg?!!
Przycupli, rozwarło się milczenie, jakiego nie spotkać, żeby stu leaderów mówić miało.
Tymczasem radio, na falę widać uprzednio nastawione, przemówiło w pierwszej izbie! Słowami obcej mowy, jakby z czarnych przestrzeni powietrza, sam szatan księdzu odpowiadał, przez druty współczesnego wynalazku.
— Duch nowego czasu — wyrzekł odważnie Duś.
— Nie ma nowych czasów!! — Lawą trysnęły z księdza Kani te słowa. Olbrzymimi rękoma przegarniał puste powietrze, przed siebie wpatrzony szedł z muzeju do pierwszej izby, wołając, iż jeden jest Bóg i jeden w Nim czas po wszystkie wieki nieustannie płynący. Że co było, teraz jest, a co będzie, już było, i nie masz żadnej przerwy w duchu!
— Który to Bóg — grzmiał Kania — objawia się narodom i czasom ten sam zawsze, lecz pod różnymi zasłonami. Których to zasłon uchylić dane bywa różnym szczepom i czasom. Z zasłon owych złość ludzka i pycha chce uczynić istności niezmienne, jedne wyższe od drugich, wiekuiste, ponad odmiany bytów wyniesione. A wam każe sycić bóstwa owe pokorą waszą, łzami i krwią żywą. Otóż ludowi pracy, ludowi męki, czyli odkupienia danym jest na ziemi, by ukazał, jak wraz z nim, z jego pracą, wschodzą i mijają coraz bliższe zasłony Prawdy, czyli, by zaprowadził w obliczu Boga Wiecznego równość wiary wszystkiej. I wierzeń, i Bogów, którzy już byli i znów będą jeszcze, jak wy już byliście i znów będziecie!...
Takimi słowy uwił się jeden pierścień ze wszystkiego. Nikogo nie było we wszystkim i wszystko było w nikim. Jeden tylko Którego sławią przypowieści wszystkich czasów.
I tu stał się cud nowy: z wielkim trzaskiem auta, wpadła do sieni nowa osoba. Namacawszy drzwi, werwała się do środka w chustce na rozwianej głowie masażystka Knote! Werwała się na środek z okrzykiem: — Gdzie tu jest?!...
Nie dokończyła. Na ramieniu jej spoczęła ciepła ręka Księdza Kani.Nie przerwała mowy. Ani muzyki nie przerwał blady krążek głośnika. Jakieś dziwaczne nowożytne tany dalekiego powietrza snuły się wciąż przez izbę, pomieszane z słowem księdza aż ciemnym od tylu praw^d wieczności.
Zamiast dokończyć zdania, Knote drżeć jęła pod natchnionym dotykiem. Ksiądz Kania wspierał się na niej niby na dowodnym świadku swych rozpędzonych myśli.
Rozstępować się jęło w sercu Knote jedno za drugim, krzywdy i zasługi, i nawet ten fakt straszny, iż parę godzin temu nie znalazła w przeklętych garnkach Mieniewskiego nic, prócz śmierdzącej mazi, którą zababrała sobie palce. I nawet ów fakt drugi, straszniejszy jeszcze, że tylko co w rozpaczy skłamała Kostryniowi wyznając, jakoby w garnkach znajdowały się ciężkie przyrządy wybuchowe.
Jęła się trząść, pobladła, czyż można powiedzieć, że służka kapitału, czarny charakter tylu kobiecych sprawek płciowych, że masażystka Knote płacze jak istota niewinna, czyli dziewica?! A jednak zapłakała głosikiem cienkim, aż dziw jak bardzo cienkim z tak dużych piersi.
Nazwisko dyrektora Kostrynia miało to do siebie, że gdy je człowiek pracujący usłyszał znienacka, drętwiał. Tak się też stało u Supernaków. Gdy pół zemdlona Knote wymówiła, wreszcie: — Dyrektor Kostryń wzywa pana zaraz, panie Mieniewski — gdy dodała, że auto dyrektorskie czeka przy stawach, wszyscy z pierwszego rzutu pomyśleli, aby się jak najśpieszniej stało zadość życzeniu dyrektorskiego nazwiska.
Jeden ksiądz Kania mógłby dalej kazanie swe prowadzić, ale przed kim? Jedni już raglan podają, drudzy patrzą po sobie trwożnie. Dla kogoż to kazanie?
Supernak z starym Szymczykiem, z Karolcią Domagało i z wystraszoną Leonorą odprowadzili gości aż do samochodu. Aby sprawdzić, oraz w niewytłumaczonej chętce, aby widzieć, jak będzie autu dyrektorskiemu do twarzy w grząskich błotach Zielonego?
Na śklącej wodzie czekało, niczym klejnot. Fuknęło, postacie masażystki i Tadeusza pochyliły się w tył, potem zaś naprzód, Knote mało nie spadła z poduszek na dno wozu.
— Trzymajże się, pani, do pioruna — stęknął Tadeusz.
Nie na wiele zdała się ta uwaga. Siedzieć, czy też na dnie leżeć, jechać, czy też brnąć w błocie?! Wracać do pracowienki, czy też nigdzie, do Supernaków, Drążków, czy do niego, dyrektora, Kostrynia, Feliksa, który dowie się w końcu o całym kłamstwie — nie stała teraz o nic. Spośród bladych mgieł, omszałych wód, sinych hałd Zielonego i z całej dalekości, wstrząsanej głośnym gwałtem pracy, pojawiał się obraz jedyny, wart wszystkich innych tego świata: jak ją ksiądz obejmuje, do piersi przyciska, do kapłańskiej piersi, w której huczą święte słowa zbawienia.
— Czegóż to chce ode mnie dyrektor? — pytał Tadeusz niecierpliwie.
Motor warczał, błoto pryskało szklannym szelestem spod kół, małe domki znikały wciąż wzdłuż drogi, Knote nie dbała o nic. Zdało się jej, że w izbie Supernaka donosiciela, krętacza i zbója otwarły się przed nią po raz pierwszy objęcia miłosierdzia.
Gdy wóz stanął przed oświetloną fasadą Kostryniów, Tadeusz wyskoczył pierwszy i podając masażystce rękę wyrzekł dziwne słowa:
— To już rzeczywiście, przeznaczenie.
Machnęła chustką: ileż przeznaczeń mieścić się może w jednym słowie?...
Nie dzwonili. Kostryń dał jej klucz na wyjezdnem. Biegła pierwsza, z chustką włóczącą się po czerwonym dywanie. W przedpokoju wszystkie światła zapalone. Jak w dnie kwartetu, lub kiedy bywał Coeur. Może przyszedł niespodzianie?... Zachciało się jej krzyknąć tu na całe gardło, krzyczeć ze wszystkich sił. Złożywszy chustkę na krzesełku zatarła grzecznie ręce. Grzecznie i smakowicie, jak przed masażem bardziej ustosunkowanych pań tutejszych.
Z otwartych drzwi jadalni wybiegł truchcikiem dyrektor Kostryń. Chwycił obie ręce Tadeusza. Ogrzewał je własnymi dłońmi.
— Ach, tak, pan jechał bez rękawiczek, na takie zimno. Bez rękawiczek! — Prowadził Tadeusza do pokoju Zuzy.
Gdy przechodzili przez salon, wstrząsany odgłosami pobliskiej huty, koło parawanu z pierścionków od cygar usłyszał dyrektor w sobie samym, lecz jakby wypowiedziane cudzym głosem następujące zdanie: — Mieniewski obciążony bombami.
Po zdaniu tym wybuchło natychmiast: prowokacja, zawiadomić Kapuścika, policja, nagrodzić Knote, zreferować Coeurowi zaraz jutro, zamach, dlaczego zawsze ja, zawsze Kostryń!!!
W drzwiach pokoju Zuzanny odetchnął.
Odrzuciwszy książkę na kanapkę, córka dyrektora Kostrynia powstała z uśmiechem. Z najwłaściwszym uśmiechem dobrze wychowanego przywitania. Ubrana — odpowiednio: w suknię z jedwabnego popielatego trykotu. Wiedziała o co chodzi: by zająć Mieniewskiego aż do powrotu Kostrynia z kopalni.
W korytarzu między pokojem Zuzy a jadalnią przypomniał sobie Kostryń, że musi przecież zaalarmować drużynę ratowniczą na „Erazmie”. Pierwszą połowę drużyny. Tych ośmiu zaufanych, którzy doskonale zastępowali policję. Nie można alarmować ich przez młodszego inżyniera, a tylko przez zawiadowcę. Jest już chyba na kopalni. Na pewno. Zamiast do gabinetu poniosło jednak dyrektora do pokoju żony. Po co?
Stanisława stała oparta o piec. Naturalnie, grzeje się. Ach, nigdy dość ciepło. Knote strzygła tu już jakieś papierki, przed lustrem, czerwona jak burak.
— Mieniewski jest u Zuzy. Zjemy razem kolację.
Kostryń musiał odczekać, z jednego końca huty na drugi przejeżdżał olbrzymi magnes, przenoszący szmelc. Ściany się trzęsły od ciężkiego ruchu wielkich bloków.
Należało by może powiedzieć: — Na wypadek mojej śmierci zostajecie we dwie. — Wyjął masażystce z ręki ów papier, przypalony, do karbowania włosów, i nie rzekłszy więcej ani słowa, wyszedł.
— Moja Knociu?... — Pani Stanisława otwarła skrytkę toalety, wydobyła pudełko z chałwą. Nieraz przecież pogryzając tak rozmawiały o różnych sprawach zagłębiowskich.
Masażystka nie tknęła chałwy.
Pani Stanisława, szumiąc zielonym jedwabnym szlafrokiem, przeprowadziła „przyjaciółkę“ pod piec, na kanapkę. — Moja Knociu, ukrywasz coś? Coś mi się zdaje, że ukrywasz? — jęła prosić, nieomal pieścić ręce masażystki.
Knote zastygła w bezruchu. Oto, głaskania te i dotyki subtelne ścierają z policzków, czoła, szyi wszelki duchowy ślad podniosłych objęć księdza Kani!
— Czemu pani syczy, droga Knociu?
— Syczę — teraz dopiero, usłyszała w sobie szum dziwny, jakby nie była człowiekiem, lecz muszlą ogromną. — Syczę, gdyż wszystkie zdenerwowania nasze z czego płyną?! Z niezaradności pani dyrektorowej. Ja na pani miejscu, żony takiego polskiego, odpowiedzialnego dyrektora starałabym się skokietować takiego Francuza. Takiego Coeura. Mieć go pod pantoflem.
— Ależ Knociu!
— Koniecznie. Z pani urodą?! Z takim ciałem?! — Od szyi, przez biodra po kolana, wzdłuż całej postaci oklepała Stanisławę drobniutkim ruchem obu dłoni.
Bo jeżeli ginie tu w brudach jakaś biedna Knote, niech w takich samych brudach kręci się żona dyrektora: niech każdy ma tak samo. Kiedyś, kiedyś może nad samym grobem dowie się znów Kania, niech się dowie, że gorsze tu bywały kobiety od Knote, choć żyły w puchu i jedwabiu. A Zuzanna?! — Pani Knote dech wszelki odebrało na myśl o kazirodztwie.... Matka i córka ewentualnie w przyszłości z tym samym mężczyzną!
Pośród tych różnych myśli, planów i przypuszczeń rozpłakała się Knote przed Stanisławą: łzom tym winien był ksiądz spod znaku nowej wiary, lecz komuż to wyjawić?
— Ja płaczę — chlipała masażystka — nad ogólnym położeniem pani dyrektorowej! A nad sobą pośrednio tylko. Bo jeżeli pan dyrektor wprowadza do swego domu, sam pannie Zuzi prezentuje latorośl Mieniewskich! Latorośl, która żadnej nie daje gwarancji. Cóż tu skrywać? Ten młody Mieniewski żyje z dziewczyną kopalnianą. Niejaką Duś Lenorą, najzwyklejszą dziewką?
Pani Stanisława zerwała się z fotela, gotowa na wszystko. Ach, na wszystko!
Poszły więc we dwie zobaczyć co się dzieje u Zuzy. Zobaczyć, w danym razie przez dziurkę od klucza!
Tadeusz siedział na kanapce pistacjowej, Zuzanna przed lustrem toalety. Pod światłem bladoniebieskiej lampy jakby ze szkła wydęci. Prowadzili rozmowę o szczegółach urządzenia pokoiku.
Wszystko tu było złote, białe, pistacjowe. A już dwa kroki dalej dygoce huta! Straszliwe tętno żeber żelaznych, przęseł, zgiełk pieców, mlaskot gotowanej stali drobił maluchnym dreszczem przez bibeloty, flakony i pilniki. Głos huty dochodził do granic wzmożonego ryku, po czym stukał głuchym ciągiem uderzeń, z którego znów tryskały nagle porywy świstu.
— Wyrażam to po swojemu, proszę pani, z amerykańską dosłownością: pistacjowa pomadka na brzegu piekła.
— Wszystko zawdzięczamy pańskiemu ojcu, wielkiemu leaderowi. To papuś pański memu papusiowi tak nogę podstawiał w Warszawie, w ministerstwach, na konferencjach, że w końcu zostaliśmy już na prowincji. No tak.
Zuza mówiła spokojnie, uważnie, przechylając na bok głowę.
— Szkoda, żeśmy się przedtem nie poznali! Teraz za późno! — Przerwała ten żart: — Żeby pan wiedział, ile razy mieliśmy tu zepsuty obiad z powodu pańskiego papy!
— A czy sądzi pani, że my u nas jadaliśmy zawsze spokojnie?
Zwinęła się, jak kotka, i rzekła emfatycznie: — Nasi ojcowie....
— No tak, ojcowie, ale przecież starzeją się!
Foremna, śliczna twarzyczka panny Zuzy pobladła pod kasztanowatymi włosami. Usta tak bardzo malutkie, że aż jakoby nazbyt ściągnięte i twarde, przegięły się wzgardliwą podkową.
— Mówi pan, że się starzeją, a ciągle od nich zaczynamy.
Tadeusz posunął się naprzód, wyciągnął ręce: — Zaczynamy od nich, gdyż chcielibyśmy jakoś uwolnić się od wszystkiego, co nam narzucili. Przyzna pani, że to jest w pewnym stopniu wyjątkowe: syn takiego leadera i córka takiego dyrektora! Cóż pani sądzi? Jesteśmy dziećmi skazańców! Mój ojciec, trybun ludu, wódz proletariatu, a pani ojciec —
— Burżuj, kat, morderca! — Zawinęła się w gładkie kręgi jedwabiu. — Żeby był przynajmniej takim katem!
Tadeusz palnął dłonią w kolano: — A może jest?...
Na odsłoniętych zębach Zuzanny rozbłysł śmiech: — A może i jest?! Nic mnie to nie obchodzi. Burżuj, kat?! Przesada. Nie możemy nie krzywdzić, podobno? Tak się już do tego przyzwyczaiłam.
— Jak ja do tego, że mój ojciec zawsze ratuje, organizuje, uzdrawia!
Była śliczna. Czy też może tylko tak dokładna, staranna w ubiorze? Mądra. Czy może zła? Zaczesana, zbudowana! Tadeusz chciał koniecznie podzielić się z tą „córką kapitału“ braterską, koleżeńską pogardą. Pogardą towarzysza losu. Chwycił lekko za oba ramiona i śmiejąc się zawołał:
— Słuchaj, bracie! — Gdy wypowiedział słowo — bracie, jakby się niespodzianie uniosła tajemnicza pokrywa znad zatopionych w pamięci Martyzelów, Supernaków, Szymczyków, Dusiów!
— Wymyśliłem przepyszny wybieg z tejże kombinacji!
Prosto w śliczne, pachnące ucho panny Zuzanny wyszeptał pod rygorem sekretu całą sprawę obu swych wynalazków.
— Mój ojciec będzie się wściekał, gdy to z pani papą zrobimy. Będzie szalał! King of England! A przy tym, może doskonały interes? A przy tym bardzo współczesne, dziedzina ruchu, nóg. No, przecież przyzna pani, połączyć naszych ojców takim wynalazkiem, to jednak czyn nielada!
W drzwiach ukazał się Kostryń z futrem już na ramionach.
— Muszę skoczyć na kopalnię. Zabaw pana, kochanie. Czy pan lubi świeże orzechy włoskie? Mamy w domu ogromne, jak kule.
— Ogromne jak kule — powtarzał Kostryń szczękając zębami pod skórzanym, zamoczonym fartuchem dorożki. Jechał na kopalnię incognito. Czy powiedzenie — orzechy jak kule — nie było zbyt wyraźne?! Rzucił się w głąb poduszek, aż futrzana czapka zsunęła mu się na czoło. Kule... A jednak przyjdzie kiedyś taka chwila, że się umrze. Nie mógł nigdy zapomnieć uczucia szczęścia, którego doznał po pobojach w nadkaspijskiej kopalni. Gdy przecknął się i choć jeszcze patrzeć nie mógł przez zapuchnięte oczy, stwierdził, że żyje.
Wysiadł teraz na rogu ulicy Przemysłowej i Miedzianej.
Uliczka była pusta, wiatr siepał się wśród domków, tłukł jakąś niezamkniętą furtką, spływał porywem wody w stromych ściekach. Wszystko, wszystko, wszystko, nawet Zuza rozpływa się w odgłosach kopalni! Rozumiał je lepiej chyba, niż rytm własnego ciała. Maszyna wyciągowa oddawała parę szybko, spłoszonym fukamem. Aż tu donosił się ochrypły trzask Sortowni: drobne szczekanie gryzaków i hałaśliwe rechotania mokrej płuczki. Nad wszystkim głos maszyny wyciągowej: — Ho — ho — ho! — Ho — ho — ho! Dech bił w powietrze, przez nieruchome światła, wysoko aż pod niebo.
Kostryń podążał środkiem zaniedbanej uliczki, prowadzącej do tak zwanej „skasowanej“ furtki w ogrodzeniu kopalni.
Jeżeli stary portier przygotował nareszcie, co miał przygotować, to włączy się to jutro do rozmowy z Coeurem i — albo, albo!
Kostryń zatrzymał się na śliskim białym kamieniu: rozmowa z Coeurem!
Zaalarmować przede wszystkim, drużynę ratowniczą! Nazwiska pierwszych ośmiu, najpewniejszych, pamiętał jak pacierz. — Zapłaci się im ośm dniówek podwójnych, niech będzie potrójnych! Wszystko zaalarmować, może i Kapuścika? Mieniewski zagraża życiu waszego Kostrynia?!
Nie unosić się: życie dyrektora kopalni było zawsze w niebezpieczeństwie. Dziś, wczoraj, jutro, pojutrze, za chwilę! Zaczął iść wolno, nie zważając już na kałuże błota, wpatrzony w nocne światła kopalni. Stanowiły one swoistą konstelację: lampy na gmachu podnośnika, nad sortownią, na wieży wyciągowej.
Konstelacja dyrektora!
Niby Orion, Wielki Wóz, Kasjopea, czy tam jak?
Konstelacja dyrektora świeciła na pochmurnym niebie, jak zazwyczaj.
Światła nie znaczą nic, o wszystkim, co się dzieje na kopalni, mówią z daleka głosy! Od huku pary aż do palaczów na kotłowni, od dudnienia wózków na wywrocie sortowni aż do haspli na wszystkich upadowych, pochylniach, od przeciągłego syku płuczki aż do głębokich przodków na podziemnych polach, od grzechotania łamaczy na podnośniku aż do ciurkania wody z drewnianych luteń na filarach zamulonych.
Od liny stalowej, pędzącej przez wieżę wyciągową całym szybem aż do Paryża przed któreś biurko w centrali Towarzystwa, gdzie Coeur zamawia ten zleżały materiał, odpowiada zaś Kostryń za wszystko! Przed prawem tylko Kostryń.
Sprawdzali tę linę niedawno z najgorszymi wynikami... Mogło zdarzyć się dziś, jutro, pojutrze — lina na wieży wyciągowej pęknie, węgiel się zarabuje na kiepskich stemplach, jakaś stara benzynówka wznieci pożar na chodnikach...
Obłocony, zziajany dopadł nareszcie Kostryń skasowanej furty, począł w nią walić pięściami. Dopiero ból w rękach przypomniał dyrektorowi, że sam ma klucze.
Poszedł ciemną stroną placu, wzdłuż czarnej ścieżki, wydeptanej w świeżo spadłym śniegu. Lubił to miejsce. Szumiały tu topole. Mała wątła alejka, którą czasem wracali na wiosnę, gdy Zuza przyjeżdżała zabrać go z kopalni. Niebo było tak ciemne teraz, że gałęzie ginęły w nim bez śladu. Płochy, czuły ich szum prządł się tajemniczo.
Żaden kwartet świata nie odda takich szmerów. Przypomnienie kwartetu uspokoiło Kostrynia. Coeur liczy na spokój, skoro kwartet sprowadza?...
Zza ostatniej topólki wysunął się Supernak. Utykał charakterystycznie...
Dyrektor poszedł przodem, portier kluczył zakosami po śniegu. Dążyli zmyślnie w stronę parterowego budynku łaźni, przy wieży wyciągowej. Supernak pokuśtykał dookoła, Kostryń prosto, dolnym piętrem, czyli pierwszym poziomem nadszybia.
W łaźni pachniało karbidem, wodą i bielizną. Jak gdyby pieluchami?! Poszczególne kabiny przegradzał mur do dwóch trzecich wysokości, dyrektorska stanowiła oddzielną izbę. Tu zamknęli się z Supernakiem. Kostryń stał przed lusterkiem, w głowach wanny, i mocował się z krawatką, Supernak poodal drzwi zdejmował pazurami grubsze pecyny błota, przylepie do dyrektorskiego futra.
Pozdejmował. Co się dało, porozgniatał w palcach. Poprawił jedną drugą rogóżkę przed wanną, spróbował kurków. Ciepła, zimna — dla dokładności palce pod wodę podstawił. Potem rzeczy z dyrektora pozdejmował, całe ubranie. Zawieszał toto na kołeczkach, wypachnione, salonowe. Poukładał, pogładził, jakby sukno owe za trudy przepraszał, i dawał górnicze: Koszulę, gatek nie, drugie skarpety, portki.
Przebiera się drań, a nie zjedzie. Nie zjedzie, cholera! Komedie takie! Stoi, w gatkach wełnianych, torby mu wiszą po nogach — myślał Supernak.
Skrobie się w plecy. Niech się skrobie. Schudł.
Kostryń przebierał się nie bez głębszego powodu. Cały obrządek ów sprawiał gwoli uczciwości. Pogadać tu, Supernaka odprawić potem, a na wypadek, gdyby dowiedziano się, że dyrektor Kostryń jest na kopalni, położyć się do wanny, że to już niby wróciło się, i właśnie kąpiel.
Supernak miarkował po swojemu, że nie czas gadać. Nie wiedział też za bardzo, od czego zacznie? Od śmierci żony zacząć — bechtał go głos najważniejszej korzyści. — Od śmierci żony! Dla siebie wiedział, że choroby przedłużać nie można, bo Kasa Chorych wypłacać przestanie i płać, i żyw, i kuruj!
A inne głosy radziły od Dusia, Drążka... — Masażystki nie tykać... Zacząć od Martyzela!!! W dołku zemdliło i ślina się zebrała, żeby od Martyzela! Nastawnika! Nadonosić, niech mają. Musowe — wydać hecę delegatów z Drążkiem. Musowe — o młodym Mieniewskim! O Kani nic... O Kani albo samemu Francuzowi, albo też kanonika dopuścić do tego interesu.
Portier spostrzegł, że oczy dyrektora napływają. Czerwone się już stały, gęste, niby sokiem malinowym zapuszczone. W istocie Kostryń mrużył powieki, usta mu drżały, jakby nagle przybyło w tych ustach języka, tak przekładał ze strony na stronę, tak nim upychał! Aż wreszcie rozległo się w powietrzu:
— No?!
W odpowiedzi, lunął z Supernaka ogromny płacz o żonę. Umierającą na chorobę proletariatu, czyli suchoty. Dookoła suchot tych owinęła się jeszcze raz cała kariera Supernaka na „Erazmie“, przeszło czterdziestoletnia, taka wierna!
Dyrektorem niecierpliwość tłukła, ale wpatrzony w drżące białka portierskich oczu słuchał.
— Spowiadała się? — spytał nareszcie.
— Jeszcze nie.
— Żebyście potem nie mieli trudności z kanonikiem.
Tyle całego kramu. Przerwało się i nic. Woda ciurkała z kurków, powietrze czkało głęboko w rurociągach.
Dyrektor zapinał na sobie górniczą kapotę. Zapinał i odpinał. Tam i nazad. Supernak ocierał z płaczu pomarszczoną twarz. Aż dyrekcja otrząsła się, wzdęła i znów zapiała:
— No?
Teraz dopiero sczepili się prawdziwie, usta portierskie tuż koło uszu dyrektorskich, słowo w słowo. Dyrektor słuchał, twarzą zakamieniałą z ciekawości. O wczorajszym rozbiciu delegatów, teraz pójdą na wszystko! O Drążku — teraz go dostać na posiedzenie w Radzie Kopalń i Hut, będzie jak wosk! O Mieniewskim, Tadeusz ma na imię, plany na dyrektora snuje, ale jakie? Coby się odkryło łatwiej, żeby zredukować Dusiównę — dziwka! I tak idzie redukcja zimowa na odkrywce, przy kamieniołomach. Najważniejsze przynosił Supernak na koniec, niskim, maluśkim szeptem, jak w kościele: O Francuzie... O Coeurze.
Furt przesiaduje... Nikogo nie przyjmuje... Falkiewicz chodził tam niedawno, z papierami. Widać z planami, w skórzanej rurce... I który ze sztygarów, i kto z huty wzywany był poufnie...
Doszli do chwili, gdy dyrekcja wykłada parę złotych na wygięty brzeg wanny.
— Za nic na świecie, panie dyrektorze!
Jedno surowe spojrzenie — złote wpadły do kieszeni a na ręce dyrektorskiej został mokry pocałunek.
Sprawiał Kostryniowi obrzydliwą, lecz zarazem podniosłą przyjemność. Duchową prawie: kaleka ten o tyle dłużej pracował od dyrektora na „Erazmie“, stracił tu żebra, ramię, nogę, a z wdzięcznością całował po rękach?!... I nawet teraz, gdy miał biec dopilnować tych ośmiu z drużyny ratowniczej, spytał jeszcze czy przygotować kąpiel?
— Marsz, stary trutniu! — warknął za nim Kostryń.
Z łaźni na lewo, wzdłuż odstawionych wagonów, w stronę kotłowni. Ukrył się tu Supernak za jakąś kadzią. Nie spełnił polecenia Kostrynia.
Drzwi kotłowni otwierały się co chwilę, wrota szerokie, przez które widać było w wąskim kamiennym przesmyku czterech palaczy, jak piecom olbrzymim w otwarte jamy sypią łopatami węgiel.
Najsłabszy z owych pięciu, ma się rozumieć Szymczyk, wywozi przepalony miał. Zabiera po kolei i jedzie taczką żaru krwawego na mróz. Supernak cicho przeczekał, wrota znów się zawarły, noc śmignęła po śniegach. Portier przemknął do nadszybia, do sygnalisty Dusia, na dwa słowa.
W sprawie ostatniej klatki, czyli ludzi, którzy wyjadą ostatnią windą z dołu, z podziemi, a że liczyć chcą pracę bez czasu zjazdu i wyjazdu, więc wykazani będą zaraz do redukcji, o czym nie wiedzą jako że praca idzie wyjątkowo, na obstalunek okrętowy.
Tyle było w tej sprawie do powiedzenia, Dusiowi, sygnaliście, mężowi wiadomego zaufania.
Tu przed tą trzecią zmianą na godzinę dziesiątą pędziło wydobycie ogromne, aż wszystkie wiązadła nadszybia trzęsły się hałaśliwie. Spomiędzy drżących belek stromego szalowania wylatał świst, szyb mlaskał głosem smarów, pluskał strugami wody, dyszał wysoką parą. Ściany znikały w niej i okratowanie zardzewiałe, i liny czarne. Szyb tak dymił wzburzoną głębokością, że od strony sygnalistów, poprzez otwór prostokątnej przepaści aż do strony przeciwnej, gdzie czekali przy kratach zapychacze, zwani tu ludźmi od śtosa, nic nie bywało widać.
Supernak czekał cierpliwie, znał przecie mores tej roboty! Uwaga, gdyż sygnalista może się przesłuchać! Niechże zabierze windę, nim ten z dołu z podszybia odbije swoje znaki, klatka rozwali szyb — straszne nieszczęście czeka tu nieustannie na samym końcu palca...
Nie przy Dusiu! Dusiowi samo wszystko podchodzi pod ręce, każdy głos, każde drgnienie.
Zda się nic: stoisz przed prostokątem kraty. Z głębin leci ku tobie huczny wiew kopalni i mdłe, kwaśne powietrze ludzkiej pracy i para niecierpliwa.
Zda się nic: stoisz na wyślizganych blachach, zwanych bono, szlif od wózków nożem ci błyszczy pod stopami. Liny prowadzą wzrok ku stropom wieży, płatami nocy przegrodzonej. Za tobą długie pomosty terkotliwe wiodą znów do sortowni, gdzie czarnosine dziewuchy w twardym zgiełku kamienia łapią wózki.
Zda się nic, gdybyś miał jedną sekundę, albo trzy do namysłu... Nie ma nawet pół ćwierci. Odbili sygnał z podszybia, trzysta metrów pod tobą, tyś im tu odpowiedział, odbił na nadszybiu, jedzie winda z podziemi w górę poprzez poziomy kopalniane.
Ruch każdy wykonany do dna wszelkiej możności żelastwa i do ostatniej mocy ludzkiej — po co?
Supernak wiedział, że delegaci pochamrali się z Drążkiem dziś w obiad u Cieplika i zaprzedają klasę robotniczą, a tu narodu wysypało na trzecią zmianę, czekają na nadszybiu z czasem zjazdu do nóg wiernie kapitałowi położonym?!
Cztery razy tykał Supernak dymiące plecy sygnalisty Dusia, cztery razy powtarzał do ucha: — Wszyscy z ostatniej klatki pójdą do redukcji — cztery razy powtarzał nadaremno.
Praca zelżała wreszcie, co tu oznacza, że szyb nie zionie już tak gwałtownym dechem, liny folgują, folgują wszystkie głosy, a żelastwo, które zgrzytało jak gdyby piskiem wszystkich szczurów kopalnianych, teraz huczy rozlewnie męskim, twardym westchnieniem.
Takie głosy wydaje szyb, gdy ukończywszy wydobycie węgla wywozi na powierzchnię wolno i statecznie ludzi, zgromadzonych w głębinach ziemi u podszybia.
Wyciąga ich ta sama klatka dwupiętrowa, jeno że teraz drżąca światłem górniczych lampek, natkana narodem czarnym, nito złomami węgla, z wielkich redenów, ukraszonymi w ludzkim kształcie. To górnicy.
Potem zaś wyjeżdżają zamulacze w zgniłych szmatach, jakoby do pół człowieczy brat czarnego węgla, szary przerost z gliną i piachem pomieszany.
Którzy widzieli zbliska, twierdzili zawsze, że to Supernak krzyknął wtedy:
— Ostatnia klatka, pójdziecie do redukcji, towarzysze!!
Klatka znaczy w mowie potocznej winda.
Całe nadszybie pełne górników przybyłych na trzecią zmianę zamarło w bezruchu. Duś odskoczył od rozwartych krat, jak oparzony.
Od maszyny wyciągowej strzyknęły sygnały, drugie z podszybia — drugi, trzeci, piąty. Dół kopalni przyzywał powierzchnię, jako że klatka z ludźmi nie może stać w powietrzu, a tu oto stanęła, gdyż Duś jej nie odebrał.
Duś Jan, w odległości dwóch kroków od guzika sygnału, stał drżący całym sobą. Przebłysło mu przez głowę, że nie oddzwoni do maszyny wyciągowej potrzebnego znaku.
Zabrzmiały nowe dzwonki z maszyny wyciągowej, nowe z podszybia, zderzyły się i starły, po czym rozjękła rura metalowa aż od dna szybu tu przeprowadzona. Sygnalista z podszybia gadał w nią, krzyczał i zaklinał. Po czym rundajs, czyli żelazny pręt wzdłuż szybu przetkany na wypadek przerwania elektrycznej łączności jął dźwięczeć od uderzeń bitych z dołu.
Wszystkie znaki napróżno.
Sygnalista Duś Jan, blady jak śmierć, nie odpowiedział...
Nie odpowiada, przyskakuje ku kratom, ręce w powietrze rozrzuca i do towarzyszy owych w windzie przed pomostem nadszybia wstrzymanych, że ani wysiąść nie mogą, ani się wydostać, do towarzyszy owych poziomem bona jakby do pół przeciętych, woła: — Wasza klatka liczy się ostatnia! Idziecie do redukcji! Nie wychodzić, zastanawiamy szyb!! Nie wychodzić, towarzysze!
Po linach wciąż ściekają lepkie smary, a woda świegotliwym płaczem spływa w przepaść, a sama ona przepaść dyszy głuchym obrotem bezdeni, gdy oto nagle nie słychać wody, ani mlaskotu lin, ryk kruszy się między ścianami windy a bezdeń szybu dmie echem wielokrotnym: — Nie wychodzim!!
Tak krzyknęli ludzie w ostatniej klatce pomieszczeni.
Poderwała się na nogi spod ścian nadszybia cała zmiana górnicza. A inni już lecieli czarnym korytarzem sortowni, a drudzy z płuczki, a inni spod murów i od zwału. I od żeber kolejowych, i od składów na drzewo.
Zmąciło się i wzdęło wszystko wokół. Jakby tu nagle na nadszybiu na obu poziomach poszalał węgiel z ziemią, gliną i żelazem, pomieszał się i zderzył huczący rozpaczą.
Już na granicach tego tłumu okrutne wyłomy czynili kijami dozorcy.
Nieszczęście jawne wiało czarnymi skrzydłami kurzu po rozkopanych placach wielkiego „Erazma“, gdy z podszybia wypruły się gwałtowne sygnały, oznajmiające wyjazd jakichś nowych ludzi...
Usłyszeli, ten i ów, i dziesiąty z trzeciej zmiany.
Pierwsi to usłyszeli! Poskoczyli ku kratom szybu z wołaniem gorączkowym, radosnym — winda, ta winda nie jest jeszcze ostatnią, nie jest, nie jest, nie jest!! Zwalili się na Dusia, by co prędzej dał hasło do maszyny, rwali się sami do guzików sygnałowych.
Duś postrząsał ich z siebie, zagrodził ramionami dojśćie i, miedzianym połyskiem oblicza zwrócony ku windzie, wołał: — Nie dajcie się sprowokować, towarzysze! Ta klatka czy też druga, zawsze ta sama krzywda robotnicza!
Ci, którzy trwali w windzie, nie doprowadzonej przecie do poziomu krat, wystawiali teraz spośród żelastwa nosy, palce i łokcie. Błagali, aby windę podnieść, chcieli wysiąść, bili pięściami, latarkami, kilofami!
Wyciągnęła się teraz pod ową windą śmierć pewna, trzysta metrów wysoka, na całą długość wyjazdowego szybu nieomylna.
Żelazna klatka nie doprowadzona do właściwego poziomu nadszybia, nie wsparta na stalowych podstawach, czyli kierownicach, trzęsła się od uderzeń. Niech w gmatwaninie znaków zmyli się maszynista, niech da parę maszynie w mniemaniu, że klatki są już puste, winda zjedzie z szaloną szybkością i krew tych ludzi w klatce zaleje na wieki... Niech w pogmatwaniu znaków podciągnie maszynista windę, przetnie napół tych wszystkich, co się tu rwą, by wysiąść...
Na końcu palca, wszystko na końcu palca sygnalisty!
Duś sam nie wiedział, co się w nim wówczas przełamało: zaprzedaż doli robotniczej i nienawiść klasowa, i rozszerzenie nastroju rewolucji — wszystko znikło od tchu strasznej, widomej zatraty.
Duś Jan, sygnalista „Erazma“, próbował i próbował, dzwonił, wołał przez tubę, tłukł w rundajs. Zdrada, zdrada — leciało mu przez głowę wszystkimi piorunami i jakież tu widoki strejku z taką solidarnością, i jakie przyszłe walki?... Mimo to wszystko już nagle starał się i łączył i jakoby samo szczęście cisnęło nim ku okratowaniu, gdy wreszcie złapał łączność sygnałów.
Odpowiedziały prawidłowo, więc poruszył hebrami radośnie do ostatniej możności żelastwa — winda podeszła w górę!
Zlany potem, ślepy od łez, kwilący nagle głosami niemowlęcia otworzył kraty ocaleniu: ludzie z klat windy runęli na pomost, Duś sam popychał naprzód tą małoduszną dolę robotniczą.
Winda znikła w czeluściach szybu. Liny mlasnęły przeciągle, już poleciały w górę tłuste guzy obchwytów i oto — w nowej, wyjeżdżającej klatce ukazał się, jak robak olbrzymi, krągły, z światłem górniczej lampki na brzuchu, geometra Falkiewicz.
— W ostatniej klatce geometra Falkiewicz!! — zatoczyły się wrzaski wzdłuż ścian nadszybia.
Nie zdążył nawet pisnąć. Porwali go, przemięsili i pognali przed siebie szczując:
— Do dyrekcji, do redukcji, do zawiadowcy!!
Czarną, obrzmiałą kichą potoczył się ze schodów, na poziom pierwszy, dalej, wzdłuż zardzewiałych wagoników przed wrota prosto w śnieg. Nagło, potężny ryk wstrząsnął powietrzem. Dwie syreny „Erazma“ dęły godzinę dziesiątą — trzecią zmianę.
Ludzie porwali się z powrotem ku nadszybiu, głos syren, niby sądne trąby archanielskie, pędził skłębioną masę z powrotem ku windzie.
Geometra Falkiewicz nie zbierał nawet cyrkli. Na czarnej ścieżce między łaźnią a kotłownią błyszczały niczym cieniutkie sople lodu. Markszajder modlił się zbielałymi wargami. Modlił się przerażeniem, żarliwie i bezbożnie do kogo? Do nikogo.
Kotłowało się na kotłowni w te dnie! I wcale nie dlatego, że kotłownia, czyli dziesięć ogromnych pieców, jeden przy drugim, pod rząd — rozpiekłe brzuchy, szumiące ciągłym żarem! Nie dlatego, że stare, od lat dwudziestu pięciu tutaj wmurowane, a jeszcze przedtem pracowały na hucie Katarzyna, ale się kotłowało dlatego, że odwalili stąd starego palacza Szymczyka.
Szymczyka zaś odwalili od tych pieców i od palaczowania nie z przyczyny palców u końca jak agresty rozdętych. Przez nowy wymysł ekonomii palarskiej odwalili, francuski wymysł jaśnie wielmożnego pana dyrektora Coeur‘a.
Coeur przeprowadził swoje: wzdłuż pieców długie sztangi, ciężkimi kulami żelaznymi opatrzone. Podsypujesz, to sztangą ową zamykaj piec, żeby się kocioł nie oziębiał, bo pognie się, popęka, później ciecze. Czyli sztangę pchaj w górę, żeby klapa wentyla opadła. A gdy chcesz przybrać cugu, spychaj znów sztangę na dół, żeby otwarła klapę.
Mechanizmy z żelaza są ciężkie i oporne. Z czego wszystkiego razem powstało dla palaczy na „Erazmie“ prawdziwe piekło. Wygartać miał spod ściany i raz po raz przyrzucać, boć to płonie hyc-myk! Raz po raz wieszać się na sztandze i raz po raz do góry podpychać.
Jak ich tu było pięciu wytrawnych palaczy, co nawet przeszli kurs piecowy u erazmowskiego mechanika, wszyscy pięciu szaleli do ostatniego zmysłu.
A dopiero gdy zjawił się nadspodziewanie sam pan dyrektor Coeur w skórzanym palcie! Kopalnianymi siwoszami zajechał. We wrotach półotwartych siwosze łbami pomachują, a tu palacze w myczeniu pieców, świstach pary i buzowaniu ognia i w świetle tego miejsca wąskiego, piekielnego, niby pięć małp spoconych rzucają się do łopat i na sztangi! Podnoszą, opuszczają, mało w te brzuchy ogniste do środka nie powłażą.
Szymczyk wsparłszy się obiema rękami na żelastwie, aby sztangę w dół zsunąć popisowo, nie dał rady. Zupełnie nie dał rady! I z braku sił, i z ogromnego przejęcia ważną dyrektorską osobę.
Wtedy to Coeur, wyżarte Francuzisko, przyskoczył w połyskujących skórach, obiema dłońmi wsparł się silnie na rękach Szymczyka, ze słowami: — Musi być mocniej, mocniej!
Wtedy to pod naporem dyrektora pękły ręce Szymczyka. Bryznęła z nich nabrana woda, z wszystkich palców i z wielkich agrestów na dłoni.
— Nie możesz tu pracować — huknął Coeur przez szum pary i wycie rusztów do zmienionego na twarzy Szymczyka. — Nie możesz tu pracować!!
Nie może?... Na takie sprawy i wypadki mają jeszcze palacze swe organizacyjne miłosierdzie. Podzielą się piecami najsłabszego, który w cichej umowie uprząta popiół i wywozi z kotłowni. Stało się tak z Szymczykiem. Uznał się za pomocnika, żelazną taczką wywoził i wywoził, i skromnie milczał w przerażonej radości...
Przerażona była, ma się rozumieć: że przy piecach po tylu latach nie ostał się na starość. A znów radość: że dalej chodzi przy kotłowni. Aż niespodzianie, spadło wymówienie pracy.
Kotłowało się w te dnie na kotłowni, koledzy po dawnemu zwieszali się na sztangach, a inaczej znów kotłowało w myślach Szymczyka. Wszystko naraz i nic, i znowu to miejsce utracone: ogień pomidorowy, siny i fioletowy, na rusztach rozpostarty, skrzeczącym miałem czarnym pokropion.
Tak nachodziło Szymczyka w dzień przedostatni, dziś rano tutaj. Rozduszone przez Coeura, szmatami owiązane ręce opuszczał i nie patrzył na taczki dymiące, i nie słuchał dokoła, i nie widział a tylko szumem wnętrznej żałoby zapytywał: — no i któż to tu jesteś, żywy ogniu?! I po co masz te iskry?! A znów co znaczy woda biała nad tobą, w owych kotłach, kroplami bryzgająca?!
Gdy niespodzianie światło dzienne przeleciało przez ciemną kotłownię, w uchylonych wrotach stanął dyrektor Kostryń.
Przeszedł po rozdeptanej desce mimo wszystkich pieców, krwawym spojrzeniem sprawdził wszystkie aparaty, a w Szymczyku rozstąpiło się i na kolana padło przed ogromną pokusą: gdyż takie rzeczy bywają na kopalni nawet w czasie redukcji! Zredukowany spotka gdzie dyrektora i zapłacze, i pokorę okaże, i skruchę, a wtedy! Wtedy może uzyskać powrócenie do pracy...
Przed tą wielką pokusą jechał Szymczyk taczkami od dziesiątego pieca. Kostryń szedł przodem. Wykierowali się tak aż za wrota, przedzieleni dymem napełnionych taczek.
W obliczu prawdy wszystkich ugniecionych towarzyszów, stąd aż po wszystkie krańce — żadnego wyrazu nie mógł powiedzieć Szymczyk! A wobec żalu swego za tą pracą wszystkie i najpodlejsze słowa pchały mu się do ust.
Aż schło do samych trzewiów.
Uszedłszy spory kawałek za kotłownię opuścił taczki i przystanął na poczerniałym śniegu. Łachmany rąk pozawijanych wraził sobie do ust i trwał. I aby nie osłabiać powagi klasy robotniczej, nie ruszał się z miejsca, tylko prosił samego siebie... Gorzkim gardłem, we łzach popiołem wyżartych prosił samego siebie o zachowanie powagi klasy robotniczej.
Dyrektor Kostryń znikł za siwym czworobokiem płuczki. Znikła ostatnia nadzieja Szymczyka.
Trzeba było zapytać palaczy, wyrzucał sobie Kostryń idąc dalej wzdłuż gmachu płuczki — czy Coeur nie przechodził przez kotłownię? Inżynier Coeur...
Prześwietne ulepszenia pana inżyniera Coeura! Ulepszenia te musiał Kostryń otaczać specjalną pieczą.
Wszedł pośpiesznie do gmachu dyrekcji. Na korytarzu trwała przeciętna cykanina dzwonków normalnego urzędowania. W głębi na samym końcu dopiero błyszczy napis:
RENE COEUR
Obok stolika z bloczkami dla zapisywania interesantów stali obaj woźni. Ostrzyżeni przy skórze maszynką. Wedle stanowczego życzenia Coeura. Dwa twarde, kwadratowe łby. Kostryń zajrzał im bezmyślnie w oczy. Stanek i Frydrych. Pamiętał nazwiska tych olbrzymów. Wypowiedział je teraz głośno.
Nie pozwolili sobie na uśmiech, tylko powietrze, czy też jakby wzmożona gotowość usługi zaszumiała im w piersiach.
Na palcach wszedł do swego biura. Zalane było słońcem. Olbrzymie szyby przestronnej kancelarii lśniły ciskając tęczowe pryzmaty na plikę papierów rozłożonych przed wielkim, pontyfikalnym kałamarzem. Dyrektor Kostryń rozglądał się po ścianach, jakby tu znalazł się pierwszy raz w swym życiu: diagramy rocznego wydobycia z Erazma za kilka ostatnich lat i plany kopalni. Nie cierpiał owych planów.
Lazło to, rozpinało się, snuło, przędło po ścianach, blade, szare, popielate, niczym skomplikowany, z cieniusieńkich kolanek i chrząstek zbudowany pasożyt.
Kostryń zamaczał pióro, by odrobić dzienną porcję podpisów. Gdy oto z rozłożonych papierów wysnuła się perspektywa kancelaryj, którymi trzeba będzie przejść do Coeura. Kostryń zadzwonił. Spytał woźnego szeptem, czy pan dyrektor Coeur jest już u siebie?
— Jest od samego rana.
Kostryń jął podpisywać papiery. Bez czytania. Na tym przecie polegało stanowisko takiego dyrektora krajowego, że podpisuje to tylko, co uzyska przedtem parafę Francuza. W wiadomym kąciku arkuszów szukał owej parafy. Kilka błahych linijek, zwiniętych w nikły kształt zeschniętego pajączka.
Kostryń zatrzymał się uważnie nad aktem, opatrzonym stemplami rozlicznych władz. Widział tu między innymi piękny, kaligraficzny, zakrętasem opatrzony podpis pana Kapuścika. Wymęczony, zawiły tasiemiec w sprawie dołów ustępowych czy też kanałów dla więzienia miejscowego.
Przepełnione było już dawno, komendant skarżył się, że nie ma gdzie odprowadzać odchodów więźni, czyli ekskrementów, „zwanych powszednio kałem“. Woda z huty Katarzyny, podmywająca Zielone, roznosiła owe odchody po całym przedmieściu.
Kostryń wstał. Obrównał teczkę, obciągnął kamizelkę i warknął krótko w stronę okien, za którymi latały przez promienie słońca czarne płachetki kurzu węglowego:
— Nie dopuszczę do strejku.
Wierzył w policję, starostwo, województwo, w kazania kanonika, w ministra Handlu i Przemysłu, można się nawet ostatecznie ułożyć z ministrem Pracy. Wierzył w pobliskie koszary jazdy, w Coeura, w umowę z Drążkiem. Ale, jeżeli więzienie jest już przepełnione, to na wypadek czegoś na kopalni, jak choćby wczoraj z Falkiewiczem, kto pierwszy będzie musiał pokazać się tłumowi?! Na kopalnianym placu!?
Stał jeszcze wciąż przy biurku, by odczekać...
Szybki wiatr poganiał za oknami płachty ciemnego pyłu, zwijał je i rozwijał, wydłużał, piętrzył i znów przylatywały z daleka, zza czworogrannego gmachu płuczki, od strony kopalnianych torów kolejowych, wielkie, łukami ciemnymi roztoczone, niby skrzydła czarne, ciche i pośpieszne. Ruch owych skrzydeł lekki a nieistotny rozdmuchał nagle w Kostryniu stare, potworne wspomnienie o nadkaspijskiej kopalni...
Uśmiechnął się przebiegle i wytrawnym krokiem poczciwości ruszył z teczką pod pachą przez wszystkie kancelarie. U drzwi, opatrzonych napisem — DYREKTOR ADMINISTRACYJNY, RENE COEUR — orzeźwiła Kostrynia myśl błoga a potworna zarazem: ostatecznie można Coeura zawsze obłaskawić, jako przyszłego zięcia... Zjeżył się z obrzydzenia, lecz było już za późno, otwierał ciężkie drzwi do Coeura.
Coeur głowy nawet nie uniósł znad olbrzymiego biurka. Wydał się Kostryniowi, zresztą jak zawsze na początku każdego spotkania; niezmiernie wielkim i barczystym. I jak zawsze, ów osobliwy zapach Coeura, czy też spraw z nim związanych, czy też obcości, jakby zapach topionego karmelu, łączonego z wonią cygara.
Kostryń zatrzymał się przed biurkiem na którymś kwadracie posadzki. Przez szerokie okna widać było pnie owocowych drzewek, rude trawniki dyrekcyjnego ogródka i dymiące pasma dalekich kamieniołomów.
Jeszcze chwilę odczekał. Nakoniec skupił wszystką energię, zbliżył się do biurka i wyjąkał, blady z wrażenia: — No i cóż tam ten kwartet francuski!
— Kwartet francuski będzie koncertował w Polsce wcześniej, niż przypuszczano. Znakomici instrumentaliści jadą potem na Bałkany, ale złapiemy ich po drodze. Zdążymy, zdążymy na pewno.
Coeur patrzył Kostryniowi w oczy i uśmiechał się. Dziecinnie, serdecznie. Czemuż nie prosił siedzieć? Krzesło stało tuż obok. Na znak samodzielności przedreptał Kostryń dwa kroczki w lewo, potem w prawo, znów w lewo.
— Otóż to, otóż to, otóż to — szepnął nareszcie. Brakło mu słów. Po czym wszystko stało się samo przez się. Niespodzianie dla samego siebie usiadł. Reasumował całą sytuację od wiecu leadera Mieniewskiego, aż do tych ośrodków fermentu, które przedstawia ksiądz Kania.
Szeroką twarz Francuza pokrył cień, wiśniowe źrenice krążyły czujnie za spojrzeniem Kostrynia. Ferment, który przedstawia ksiądz Kania: czyli, że dusza robotnicza, ostoja spokojnych warunków pracy jest bardzo wzburzona! — Kostryń westchnął żałośnie. Rzeczy takich nie słyszy się, fizycznie słyszeć ich nie można, a jednak Kostryń przysiągłby, że wznoszące się wolno ku górze powieki Coeura wydały dźwięk! Dźwięk zardzewiałych sprężyn! Coeur przekręcił się na krześle. Nie słuchał.
Z przyzwyczajenia szukał wśród rysów twarzy Kostrynia podobieństwa z młodą jego córką. Jak gdyby twarz Zuzy poczynano z tej samej zasady lecz wykończono inaczej. Znacznie lepiej. Oczywiście, wmieszała się tu uroda matki.
— Ils mangent — zakończył Kostryń długi okres — les ostrużyny ziemniaków.
Słyszało się to wszędzie na świecie. Wszędzie, stale, zawsze. Jedzą ziemniaki, czy banany, czy też ryż, fasolę czy sago, kukurydzę, czy siemię i mają za mało. I wszędzie, kauczuku, nafty, węgla, cynku, miedzi też za mało... I ciągle trzeba więcej!
Coeur ziewnął.
Wszędzie padają z głodu, a jest ich coraz więcej. W normalnych czasach Coeur wzruszyłby ramionami. Dziś słuchał. Wiadomości, otrzymane z Paryża, były tak mętne! Wielka akcja połączenia rudy alzackiej z westfalskim węglem wciąż jeszcze utykała. Czy „Erazm“ wraz z kompleksem tutejszym przystąpi do tej akcji?!... Połączy się z przyszłym westfalsko-alzackim koncernem, czy pójdzie przeciw?!
Wielki strejk na „Erazmie“ i w Zagłębiu całym mógł wpłynąć zasadniczo na wszystkie pertraktacje. Instrukcja centrali z Paryża nakazywała zwłokę. Więc czekać, czy nie czekać?... Trzeba tu było zachować samodzielność, nie tyle „Erazma“, co przede wszystkim własnej ceny....
Własnej ceny. Westfalczycy dawali wciąż jeszcze za mało! Cóż dawali, u diabła! Że go zostawią tu jako dyrektora? Małą podwyżkę w gaży i w tantiemach? Za to, że dopuściwszy do awantur tutaj, do strejku, do zamieszek, zdeprecjonuje cenę „Erazma“ jako wkładu Towarzystwa?
Westfalczycy?! Byli zawsze ci sami, wszędzie bez względu na nazwę, narodowość czy rasę. Szukał dla nich nafty w Południowej Ameryce, później węgla w Azji, miedzi w Kongo, nafty w Rumunii, potem na Sumatrze. Dawali wciąż za mało.
— Ja też jem ostrużyny, — przerwał nagle Kostryniowi i uśmiechnął się, jak przed chwilą, gdy go zagadnięto o ów kwartet francuski. Przypomniało się bowiem Coeurowi, że parę tygodni temu on sam stał przed innym, ważniejszym biurem, przed biurem centrali Towarzystwa w Paryżu, i także tłumaczył tam coś podobnego? To samo o swoich ostrużynach...!
Zawsze dla wszystkich same ostrużyny, a kto zjada ziemniaka? Więc strejkować? Pójść na rękę westfalskiemu koncernowi?... Czy też zostać wiernym swemu Towarzystwu i nie strejkować?
Przewalało się to przez Coeura już od dni dziesięciu. Nie spał po nocach. Tłukł z Zuzą w tennisa całymi godzinami. Przestał pić czarną kawę, herbatę — tylko rumianek z miętą. Przed snem moczył nogi w zimnej wodzie i zawijał pod kołdrą ręcznikiem dla odkrwienia mózgu. Niecierpliwił się, judził, męczył i w końcu zatracał zupełnie w takich oto błahych wątpliwościach.
Gadanina Kostrynia nie mogła mieć żadnego wpływu na decyzję. Coeur dziwił się tylko, dlaczego ten człowieczek mały, nikły, wciąż bryzgający łzami, stoi tu jeszcze przed biurkiem, gada, plecie i przeszkadza?
— Pan rozumie, dyrektorze — skarżył się Kostryń — że w moim wypadku, odpowiedzialnego dyrektora, wszystko sprowadza się właśnie do odpowiedzialności. Zła wentylacja kopalni, wyprowadzamy powietrze szybem wyjazdowym, nie można przecież! Wszystkie nasze maszyny żal się Boże! Prawda, nie warto robić inwestycyj, akt dzierżawny wygasa za lat piętnaście. Owszem, ale za bezpieczeństwo ludzi ja odpowiadam, ja!
Coeur nie słuchał. Czekał cierpliwie, za ile zechce autochton sprzedać znów tę odpowiedzialność. Nie była warta nowych wkładów.
Kostryń cztery razy zaczynał tę sprawcę, cofał się i znów do niej wracał. Aż nakoniec, malutki, drżący, z włosami zjeżonymi, purpurowy ze wstydu wyjąkał, że znosi ciężary odpowiedzialności i lęk ustawiczny, i nienawiść powszechną przez przywiązanie do Towarzystwa.
— Przywiązanie do tak wielkiego Towarzystwa! — krzyknął Kostryń niesamowicie. — Chodzi tu więc o drobiazg. Bez żadnego ryzyka dla Towarzystwa. Chodzi o odrobinę szczerości. By mógł człowiek rozumieć, choć troszeczkę rozumieć tego, komu służy. Odrobina szczerości! By mógł człowiek wypośrodkować do czego zmierza Zarząd Towarzystwa, które przecież...
Coeur podniósł się z fotela. Pod ciemnymi brwiami wiśniowe źrenice stanęły nieruchomo w niebieskich białkach. — Pan sądzi, panie dyrektorze Kostryń, że ja, dyrektor administracyjny, wiem coś więcej od pana?!?
Jak gdyby nagle miejsce, na którym stał Kostryń, samo w górę podskoczyło: dyrektor odpowiedzialny schwycił się oburącz za piersi, wciągnął łapczywie powietrze, obiegł biurko ogromne dokoła z okrzykiem: — Więc i panu nie mówią?! Więc i panu nie mówią?!? W takim razie, kochany dyrektorze, w takim razie sami rozporządzimy! Nie może tu być strejku! Nie może! Och, nie może!! Dążymy do spokoju, to jasne, do status quo. Przede wszystkim powinien znaleźć się winny wczorajszej awantury. Wiem, że to jest Falkiewicz.
Należy dla przykładu natychmiast zredukować.
— Co pan wie o Falkiewiczu? —
— Narzeka, nudzi. Stary już jest. Za stary może? Zarzuca mi ostatnio niedokładności w planach. Które sam wykonywa.
Coeur machnął niedbale ręką. Czyli, sądził przezornie Kostryń, że Falkiewicz jako ofiara donosu to za mało. Coeur czeka na więcej.
Kostryń skulił się i pogłaskawszy delikatnie powietrze nad kolanami Coeura opowiedział wszystko co zrobił dotąd w sprawie strejku: rozmowy z posłem Drążkiem. Położenie Domu Ludowego. Sprawa podatków Towarzystwa płaconych ewentualnie w Warszawie. Sprawa księdza Kani. Spojrzał uważnie: ciemna, brązowa twarz Francuza nie zdradzała śladu zadowolenia.
Trzeba było teraz ofiarować najlepszy kąsek — sprawę syna Mieniewskiego. Młodzieniec ten, jak okazuje się, przyjechał tu do Osady Górniczej z bombami. Można go aresztować każdej chwili. — Kostryń westchnął głęboko, potem dodał: — Zapewniam pana, że tu nie chodzi o moje stare porachunki z ojcem, leaderem Mieniewskim. Chodzi mi tu o pana. Bo jeżeli mają być bomby w robocie, to na kogoż skierowane, jak nie na przedstawiciela obcego kapitału przede wszystkim.
— Młody Mieniewski, panie dyrektorze Kostryń, chce z panem robić interesy handlowe. Nie myśli o żadnych zamachach. — Coeur wstał i zostawiając Kostrynia przed biurkiem, przesiadł się na kanapę. Więcej we wszystkich personaliach ufał donosom Supernaka, portiera, niż swoim dyrektorom.
— Ze mną interesy?!
— Tak, z panem.
Na policzki Kostrynia wystąpiły fioletowe plamy. Przerażenie mieniło się w wybałuszonych oczach. Coeur wodził jeszcze chwilę wzrokiem po głowie swego dyrektora, po czym przestał go widzieć. Długoletnie bowiem doświadczenie organizatora ustalało pewien aksjomat, w danej chwili nader konkretny: gdy ferment wśród tubylców przechodzi na tło religijne, zaczyna się istotne niebezpieczeństwo. Ważną więc w całej tej gadaninie mogła być tylko afera owego księdza, tego jakiegoś Kani. Czy stary, rozwlekły klej — myślał Coeur o górnikach tutejszych — nie zakipi przedwcześnie! Gdyby wykipiał przedwcześnie, w żywiołowych rozruchach, cena administracyjnego dyrektora dla Westfalczyków mogłaby nagle przestać istnieć.
— Ze mną interesy handlowe?! — szeptał Kostryń.
— Milcz pan! — Coeur odwrócił się tyłem na kanapie. Zamknąwszy oczy tarł policzkami po szorstkim, zakurzonym pluszu wysokiego oparcia. Strejk nie rozwiązywał ostatecznie niczego. Przyjedzie delegat z Paryża, ugodzą się: strejk mógł zaledwie przygotować odpowiednie nastroje. Gdyby jednak alzacko-westfalskie Towarzystwo odezwało się wcześniej, dało jakieś warunki?... Strejk nie, ale w porę nadarzająca się na „Erazmie“ katastrofa mogłaby znacznie ułatwić Westfalczykom pertraktacje z paryskim Towarzystwem.
— O jakie niedokładności chodziło Falkiewiczowi?
— O jakie niedokładności? — Ba, czy Coeur nie dostaje przypadkiem pomieszania zmysłów?! Układa się planową akcję, a oto nagle błahy szczegół zaprząta dyrektora administracyjnego tak dalece. — Niedokładności? O ile sobie przypominam, chodziło Falkiewiczowi o trzeci poziom, coś tam przy starych ogniach.
Coeur sam zmniejszył na ostatnim rysunku strefę tych starych ogni. Tym samym powiększył na planach przestrzeń węgla, który bez narażenia kopalni na „przebitkę“ do owych starych ogni, można rzekomo wybrać z danego przodka górniczego. Gwałtowane wątpliwości markszajdera rozwiał zwykłym dyrektorskim manewrem, odsyłając geometrę do Kostrynia, który przecież podpisem swym odpowiadał zawsze za wszystkie plany kopalni.
— Trzeci poziom, na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku.
W miarę, jak Kostryń wymieniał nazwy, dyrektor administracyjny nie odwracając oczu od deseniu kanapy uśmiechał się. Nienawidził swego konsorcjum. Byli to ludzie — brakło mu nazwy na odpowiednie określenie! Jedna taka przebitka do starych ogni nieopatrznie z pobliskiego chodnika, z najzwyklejszego przodka górniczego wybita może oddać na pastwę płomieni całą kopalnię...
Nie myślał o tym. Tyle tylko, że owo miejsce, wykazane na planach czerwonym kolorem, blisko głównego szybu, pomiędzy kątem chodnika wodnego a powietrznego, utrwalało się coraz silniej w pamięci Coeura. Tak mocno, tak przejrzyście, że widział je przed sobą, rozróżniał doskonale, nawet tu, właśnie tu, teraz, na szarym deseniu kanapy.
— Panie Kostryń! — Coeur siadł na kanapie.
Kostryń zbliżył się na palcach.
— Przede wszystkim proszę pana, aby pan przestał nareszcie samodzielnie myśleć. Słyszy pan? Żadnych kompromisów. Żadnych umów z Drążkiem. Żadnych zmian na miejscu delegatów kopalnianych. Słyszy pan?! W najbliższym terminie naznaczy pan posiedzenie Rady Kopalń i Hut, z delegatami Związku. Na posiedzeniu tym nie ustąpimy ani na włos. Słyszy pan?!
Kostryń pokiwał głową radośnie, jak zawsze w obliczu szefa. Dopiero po chwili uświadomił sobie niepojętą zaprawdę ważność decyzji. Za oknami kancelarii Coeura kurzyły przecież zwykłe rude kamieniołomy, tymczasem dyrektor odpowiedzialny Kostryń dostrzegał tam właśnie teraz jak gdyby widok z okien własnej kancelarii: od torów kolejowych wiejące czarne opończe miału węglowego...
— To znaczy, że będzie strejk! — wykrzyknął.
Coeur zerwał się z kanapy i trzęsąc rękami wydał z siebie przeciągły syk.
Kostryń uciekł na palcach. Wracał przez długą amfiladę kancelaryj, nie patrząc na nikogo, nie widząc nic, głuchy, ślepy, niepewny na osłabłych nogach, jak gdyby wracał tędy przez własne rozdeptane serce. Dopiero u siebie w biurze ułożywszy starannie teczkę z papierami skoczył we framugę okna. Schował się. Aby odczekać, nie czuć, nie pamiętać!
Gdyby Bóg, w którego obecnie mogłaby Knote uwierzyć na sto procent, dał jej łaskę zapadania w letarg czy też chociażby mdlenia, mdlałaby chyba tu co krok. Odrobiwszy, jak co dzień, swe masaże biegła tedy na Zielone z duszą na ramieniu do księdza Kani!! Przestrzec go najprywatniej, z całego serca, by nie zadawał się z Supernakiem, który mu zgubę niesie.
Do księdza Kani! Strach powiedzieć i nie da wiary, że żyli w osadzie jedno blisko drugiego, taki oto ksiądz święty i taka zapomniana istota, i że ich los dopiero — ten ślepy traf — u Supernaka, zdrajcy, razem wreszcie sprowadził. Supernak, donosiciel, zgubę księdzu przyniesie.
Szła kolejowym plantem, naprzeciw wiatru huczącego w telegraficznych słupach, mimo pól nędznych, pustych i wodnistych, przepełniona najczulszym świętem, a zarazem rozpaczą... Z myślami, które życiem człowieka kierują, a przy tych myślach inna jeszcze myśl skromna, że gdyby używała kapelusza modnego, to może całkiem inaczej przyjąłby ją ksiądz Kania!?!
Z tą myślą i z wielkim szumem w malutkich uszach biegła co prędzej Knote.
Wiedziała, że na świecie zagłębiowskim, kto z jednej strony interesów ku drugiej przechodzi, życiem może przypłacić. Dziś rano mają rozmowę dyrektorzy! Prawda o Tadeuszu Mieniewskim musi prędzej czy później wyjść na wierzch: że nie ma żadnych bomb! Nie stała o to! Ani nawet o swoje stosunki wśród królów tutejszego przemysłu czyli dyrektorów węglowych. Nie stała teraz o to, ani tamto, ani o nic!
Byle tylko uprzedzić księdza Kanię, za którego czy zemdleć, czy w letarg zapaść, czy nawet życie oddać chętnie by się zgodziła. Przed myślą o takiej znów ofierze schroniła się aż tu do ciemnego pustego wagonu, który w szeregu innych stał na głuchej bocznicy.
Widać stąd na tle suchych drzewek i usypisk gontowy dach, mieszkanie księdza. Tam jego zioła w ogródku, tam krzewy lecznicze i szlachetne, tam wszelkie rośliny posłuszne. Na samym dachu szeroko wymalowane święte oko trójkątnej Opatrzności.
Jak długo przestała w wagonie szczękając głośno zębami? Przychodzą na człowieka takie chwile, że kryje się przed sobą, a wszystkie wyroki zlatują się i w niego godzą. Tak Knote płakała tu nad sobą suchym żalem, gotowa iść ku temu oku Opatrzności, i wcale nie mogąca. Powstrzymywało ją wciąż jeszcze dawne jej życie i masaże, poniewierka, przestrzyki, stadło z Kostryniem. Ach, Feliksie, Feliksie, czemuż cię dotąd ziemia nie pochłonęła?!
Nie patrząc na nic pobiegła Knote w stronę malowanej na dachu Opatrzności. Przeszła tu drogą wiejską raz, drugi i trzeci, tuż koło właściwego płotu. Z jednej i drugiej strony właściwych okien.
Na płocie wietrzyła się pościel. Za szybami widać było doniczki kwiatów, przez podwórko latały powiędłe, rude liście.
— Modli się — pomyślała Knote zawstydzona podziwem dla tego człowieka, który choć zdrów i silny, powiększa jeszcze męską piękność swoją rzewnymi modlitwami.
Wyszedł nareszcie krążyć sobie wśród dróżek i roślin. W czarnej sutannie, wysoki bardzo, zdrowy. Jakby to z jego twarzy rumianej płynęło światło dnia! Z pięknej twarzy wielce skromnego, nabożnego mężczyzny.
Oczy i serce pani Knote zamknęły się dla godnego wypowiedzenia słów: — Dzień dobry księdzu proboszczowi.
— Dzień dobry pani.
Łzy napłynęły do oczu Knote. Już miała wypowiedzieć ostrzeżenie co do Supernaka, gdy wraz ze łzami przyszło jej do głowy, że zdradza swego dyrektora i wszystkich dyrektorów, i całą wielką Radę Kopalń i Hut. Na świecie zagłębiowskim, kto z jednej strony interesów na drugą przychodzi, życiem może przypłacić. Zatknęło ją, otwarła usta, skłoniła się i drobnym ruchem na swą pierś ukazawszy, odeszła cichutko, skromnie. Potem w nagłym porywie radości biegła, a dopiero później przy hałdach koło miasta zapłakała nad gorzką swą niewolą.
Pod wieczór w własnym mieszkaniu na przestrzykach dosięgnął ją bilet dyrektora z odnośnym wezwaniem, a także co do Mieniewskiego. A więc nazajutrz rano zajechało po nich dyrektorskie auto, a gdy ją pierwszy wpuścił Kostryń do dyrektorskiej kancelarii, gdy zasiadł przed biurkiem i jednego słowa nie powiedział... Gdy zamiast bić, czy kopać, czy też szarpać, palca nawet nie zakrzywił — stało się niespodzianie, że wszystek ból i poniewierka, od wczoraj już czekane od tego to Kostrynia i wyglądane trwożnie, objawiły się niczym jakowaś łaska wielka.
Knote stała z czerwonymi uszami na jasnym kwadracie posadzki, aż nagle dech jej odebrało! Rzuciła się do nóg swemu dyrektorowi. Że pomyłki bywają różne, a nawet straszne, więc że się co do Mieniewskiego pomyliła, ze strachu skłamała już potem, skądże kobieta, choćby felczerka, ma się znać na bombach?! Teraz zaś, w sprawie Kani, wszystkiego dopilnuje. I przeszpieguje w porę. Kania, Kania, Kania ma wśród narodu najgłówniejsze wzięcie i tam jest gniazdo wszystkiego, i jeśliby jakieś zapobieganie rozruchom, to tam trzeba oczyścić.
Leżała u drogo obutych nóg dyrektorskich zapierając się ostatniej nadziei i otuchy zbolałego serca, zaprzedająca z siebie wszystko, pogrążona wr bezradnej nienawiści do swego dyrektora, Feliksa Kostrynia.
Kostryń skrzypnął podeszwą, wstał, dwoma palcami podniósł Knote za ramię. Dwoma palcami odprowadził ku drugiemu wyjściu, zatrzasnął drzwi, leciutko westchnął, zadzwonił na fagasa i rzewnym głosem kazał poprosić Mieniewskiego.
Poprosił siedzieć tego dryblasa. Pod światło. Aby widzieć całą twarz.
— Że tu jestem u pana, panie dyrektorze — mówił Tadeusz młodym barytonem, przypominającym Kostryniowi żywo dawne czasy koleżeństwa z leaderem — uważam do pewnego stopnia za wynik losu, czy też, jeżeliby można tak powiedzieć, za wskazówkę przeznaczenia. Oczywiście, przeznaczenia klasy trzeciej, do spraw drobnych, ostatniorzędnych.
Dyrektor słuchał i rozważał. Należało zatrzymać tego draba w Osadzie. Zatrzymać i odpowiednio zużyć. Jeżeli ma się nie przegrać wobec Coeura, młody pan Mieniewski musi być rozciągnięty jak najwcześniej, na cztery kopyta. Zużyć: kupić i sprzedać, sprowokować, skompromitować. Na całą Polskę skończyć z Mieniewskimi!
— Może mi pan pomóc do zrealizowania wynalazku — uśmiechnął się Tadeusz. — Wynalazku, który jest może wierutnym głupstwem? Ale głupstwem popłatnym. Jedno jest tu odrazu pozytywne: jaką wartość przedstawiać będzie sama firma? Niech pan to czyta w myśli, dyrektorze, przez całą długość elektrycznych transparentów, w Zagłębiu i wszędzie po większych miastach:
Tadeusz prezentował rzecz wielkimi ruchami rąk jak gdyby wycinając z przestrzeni groteskowe płaszczyzny.
W pewnej chwili stuknęło coś na biurku, lekko, tłusto, jak gdyby mysz upadła na zielone sukno. Był to portfel dyrektora Kostrynia.
— Ja panu dam pieniądze. Policzymy się później. Pieniądze na początek. Nie jest to żadna darowizna. Wystawi pan pokwitowanie. Sto dolarów wystarczy? Na początek kosztów? Zrobimy odpowiednie doświadczenia z pańską pastą. — Błyszczące paznokcie dyrektora wyciągnęły papierek do połowy.
Opadło Tadeusza niespodziewane, nagłe obrzydzenie. A zarazem uczucie tkliwe i straszliwie obce. Jak wtedy w jatce, podczas wiecu. Gdy bili się z Dusiem, zaprzestali bitki i sparli się czołami lejąc gorące łzy.
— Szczegóły omówimy później — cedził Kostyń przez zęby. Przez zęby cedził słowa, przez zmrużone powieki światło wąskie i zwarte.
— Teraz jeszcze poproszę o kwitek — dyrektor schował kwitek do tej samej kieszeni portfela, z której uprzednio wyfrunął studolarowy banknot.
Tadeusz pierwszy przerwał milczenie. Zaczął mówić o ojcu, w związku z tragizmem każdej misji czy tak zwanego powołania. Oczywiście. Gdyż sprawy te widziane z lotu ptaka przedstawiają się zgoła inaczej! Obserwować je wtedy można z amerykańską dosłownością. Jako przymus bez wyjścia?! Ależ tak! jesteście panowie skazańcami. I pan, i ojciec. Więc rozumie pan, dyrektorze, sens mojej inicjatywy: PASTA KOSTRYŃ & MIENIEWSKI. Czy też — MIENIEWSKI & KOSTRYŃ? Innymi słowy — nowa era.
— Rozumiem, drogi panie Tadeuszu. Nie darmo przecież kiedyś, jako młodzieniec jeszcze, razem z ojcem pańskim śpiewałem w pochodach: Bo w piersi twej, głos pieśni mej. Czy też w pieśni mej — głos piersi twej? Zawsze kłócił się ze mną o to pański ojciec. Ach, cóż to były za awantury! Tymczasem, okazuje się, że jest to wszystko jedno. Zupełnie wszystko jedno...
Kostryń wstał. Malutkimi ruchami dłoni, niczym rybkę płochą i pierzchliwą, kierował Mieniewskiego ku drzwiom. Minęli wygolonych cerberów, Stanka i Frydrycha. Dyrektor wyprowadzał gościa, by osobiście wskazać drogę. Wyszli razem szklannymi drzwiami na schody Zarządu.
— Pójdzie pan przez kamieniołomy, odkrywką i prosto na kościół.
Widać stąd było dokładnie całego „Erazma“. Trwał pod zwiewną przykrywą błękitnego nieba, rzekłbyś, tors brązowy, olbrzymi, do pół rozrąbany. W wielu kierunkach przekopanego ogromu, niby wiązki sztywnych, naprężonych żył, zbiegały się połyskliwe szyny, oblepione przy skrzyżowaniach metalową naroślą przekładni i wskaźnic.
Ludzi nie dostrzegało się wcale. Kopalnia dymiła gęstym oparem, trzeszcząc straszliwie w wielu miejscach. Dopiero po chwili rozeznać można było w załomach, uchyłkach, na zbiegu torów, czy też nisko w czarnych wysiękach niepojętej opuchliny ziemnej poruszenie drobnych żółtych grudek. To razem zbiegały się wryte w ścianę spękaną, to znów drżały nieustannie w gęstych dołach, to jeszcze długi ich rząd kruszył się powoli.
Robotnicy!
Tadeusz poczuł, że zwarły mu się szczęki od tego widoku. Odczucie bezwiedne a głębokie, podobne do wzruszeń z jakimi wychodziło się tyralierą na szczyt wzgórz, podczas wojny. Zmienny wiatr nosił rozgłosy kopalni dookoła, to znów zapychał je między gmachy Zarządu.
— Och! — Charkocząc śmiechem przytulił Kostryń Mieniewskiego do siebie. — Och, gdyby ojciec pański raczył być choć przez pół roku dyrektorem kopalni?!
Niespodzianie łatwa możliwość transakcji z Kostryniem przestraszyła Tadeusza. Paznokcie sobie wbijał w dłonie ze złości biegnąc prawie wzdłuż olbrzymich zwałów węgla. Kiedyś, podczas wojny spotkali się na małej stacji, tak właśnie zawalonej węglem: biedny brudny szeregowiec i leader, prawdziwy ojciec, parlamentarna ekscelencja, obwieszona przepustkami, z koszyczkiem wełnianej bielizny i jedzeniem dla syna. Wpatrzeni w czarne zwały siedzieli przy brudnym bufecie pod oknem, głaszcząc się po zimnych rękach, tak długo, że obie herbaty dawno wystygły.
Zdało się Tadeuszowi, że chwilę tę, tę właśnie chwilę sprzedał w kancelarii Kostrynia za sto dolarów. Przystanął u skraju wysokich, połyskliwych czworoboków węgla, zaskoczony pustką wielkiej równiny.
Rozprzestrzeniał się stąd półkolem wysoki zarys kamieniołomu, niczym kulisy twarde i ogromne pustej zupełnie sceny. Robotnicy na różnej wysokości uczepieni kruszyli zwartą skałę kilofami. U podnóża zaś ładowały ukraszoną ziemię kobiety do wózków: drewnianych, czworogrannych, tak prostych, szarych i nieporęcznych, że od ubóstwa kształtu, zda się, wzniosłych.
Przypomniały się Tadeuszowi obrazy z kina czy z biblii: jakieś szczepy starożytne przy budowie piramid egipskich zatrudnione, oddane w ciężką niewolę robót wiecznotrwałych. Ojcowie jakichś synów zatraconych sponiewierani srodze, żałosne matki pośród tych szczepów nieszczęśliwych, miłość jest namiętna, tajemnicza...
Ledwie o niej pomyślał, gdy odwróciła się od najbliższego wagonika dziewczyna z poterpanymi końcami chusteczki, cała gliną sproszona Dusiówna!! Zsunął się z górki, przebiegł mimo kołowrota linowego wzdłuż toczących się wózków i, zadyszany, zjawił się obok. Lenora zaś uniósłszy sprószone gliną rzęsy, spojrzała nie wprost, lecz w bok promieniem roziskrzonej radości. Radość ta zgasła zaraz.
Jakże bowiem wytrzymać może człowiek na dwie strony rozerwany?! Od jednej nadlatuje ów Tadek, wielkie szczęście w tym szczęściu, jak w słońcu! A znów na drugiej stronie nie jest to nic, lecz tylko syn sprzedawcy klasy robotniczej! Wyniknął z tego uśmiech, w którym się wszystko pomieszało. Tyle też i nie więcej, że rozchylił drżące usta Lenory.
Jak stały przy swym wagoniku we dwie, z Karolcią Domagało, koleżanką, wzięły się jeszcze prędzej do roboty.
We dwie tu pracowały. Tadeusz patrzył na tę drugą, wstyd mu było Lenory. Ta druga, chuda, obmatulona, miała przez piersi fioletową chustkę, spódnicę grubą, czarną. Stała w trzewikach dawniej męskich i zapinanych na guziki, teraz już tylko okręconych szpagatem.
Lenora zaś inaczej, na bosaka i prawie, jakby naga. Stanik różowy lgnął na spoconym ciele, że jagody piersi przez materię świeciły. Spod stanika w stłamszonych fałdach koszuli wyłaniały się biodra spadziste. Wiatr zgarniał z nich spódnicę rozchylonym kielichem, wtedy zaś odsłaniała się noga, przy kostce smagła, nad kolanem perłowa, prosta bardzo i mocna.
— Więc taką macie państwo robotę? — Nie mógł im przecie mówić „panie“.
Robota prosta. Pokruszyć uwalony piaskowiec i ładować. Dawać baczenie, by się łopaty wzajem nie haczyły.
— Ten kruszy a ten rzuca. Ten rzuca a ten kruszy. — Lenora jedna śmiała mówić swobodnie.
Karolcia pary z ust nie wypuściła, inne od dalszych wózków ani słowa. A nuż to będzie inżynier, czy jaki znów kontroler inspektora? Z urzędu czy od strony kapitału? Człowiek pracy niech milczy na kopalni.
Lenora jedna śmiała mówić swobodnie, lecz umilkła w obliczu tego chłopca, skoro ją wczoraj podali do redukcji. Wiadomo, zawsze z jesienią odprawią od kamieniołomów, ale jaka jest wtedy obrona, jak nie, by przespać się z sztygarem?!
— Ten kruszy a ten rzuca, ten rzuca a ten kruszy. — Tyle można powiedzieć zawsze.
Od sprężonej na łopacie pięty tężył się cień wysiłku przez plecy Dusiównej ku szyi i z ust dopiero wylatał głośnym przydechem.
Pracowały z Karolcią aż dno wozu dudniło.
Za jednym ruchem oblewało Lenorę słońce, za drugim tulił cień. Z okrywy tego cienia patrzyła źrenicami szarymi: jakaż tu jest obrona przeciw takiej redukcji?
— Ten rzuca a ten kruszy, ten kruszy a ten rzuca. Tyle. A tu jeszcze Karolcia — tegoś owegoś, siegoś, wody chce pić koniecznie, bo ją ściska. Domyślna taka.
Więc zostali we dwoje. Tadeusz podniósł łopatę Karolciną i spytał, ile mieści taki wagonik? Dobre mu się wydało pytanie dla zaczęcia rozmowy.
— Taki wózek ma w sobie pół tonny.
— Pomóc ci?
Usłyszała te piękne słowa, jakby je przyniósł wiatr z obcych stron upragnionych. Widziała też, że Tadek zdejmuje piękny raglan, układa na kamieniu pod skałą i bierze za łopatę. Podskoczyli do pracy, kruszyli i sypali, i dobrze im to szło, i ani razu łopat nie zderzyli.
Lenora promieniała radością płochą, rzewną, jakby było ważne, to wspólne sypanie ziemi, niczym najprawdziwsze małżeństwo. Cóż, gdy za każdym szczęściem zaraz później kryje się nieszczęście. Bo kiedy Tadek odjechał autem dyrektorskim z Zielonego w ów wieczór księdza Kani, przysięgła sobie, że już koniec z tym chłopcem zaprzedanym i całą noc płakała gorzko.
A gdy jeszcze w obliczu redukcji na kamieniołomach przyzywał ją tutejszy strzałowy do sztygara załatwić „po dobremu“...Śmierć podnosiła się w Lenorze na tę myśl, że to ma być po dobremu czyli po świńsku. Że nigdy, teraz nigdy!
Rzekła więc między rzutem łopaty pierwszym, trzecim i dziesiątym i innym, kilkunastym: — Po co ci taka głupia dziewczyna, jak ja, Tadek, po co?
I znów sypali.
Rzekła też: — Strejk tu będzie ogromny, wielkie nieszczęście idzie. Wiesz o tym?
Znów sypali.
Wtedy zaś rzekła jeszcze: — Ciężko tu jest dopiero w zimie. Każdy skamła do płuczki. A jak się nie dostanie, to marny jego los. Tadek, Tadek, lepiej wróć do Warszawy, do swego ojca wielmożnego.
— Nie bój się. — Roześmiał się wesoło, jak do małego dziecka. — Nie bój się, dostałem dzisiaj sto dolarów. Na nasze interesy, od Kostrynia.
Przemilczała wyznanie Tadeusza. Przemilczała też wszystek swój gniew o taką sprawę.
Opowiadała tylko, temu swemu Tadkowi, między rzutem łopaty i rzutem coś innego, nie w porę, nie do miejsca, ani też do osoby, że tu właśnie dobywają zamułkę. Aby wiedział. Aby to zapamiętał. Tak sobie, bez znaczenia.
— Ta ziemia jest zamułka, co ją kruszysz. Wagonikami jedzie stąd na kopalnię aż do wielkiego podnośnika, co stoi murowany koło portierskiej budy Supernaka. Tam kruszy się tę ziemię jeszcze więcej, w wielkich „silozach“ przerabiają ją i znów rurami wiodą do podziemi i w taki sposób podsadzają miejsca po węglu wybrane. Wszystkie urobki. Inaczej — westchnęła dźwięcznym szumem swych piersi wysokich — pozapadałoby się tutaj. Węgiel mężczyźni drą z dołu. To jest prawda. A znów żeby się wspierało, żeby było wstrzymane, we wszystkich pustkach wypełnione, to już kobiety głównie.
Nie to chciała powiedzieć, coś innego: o tym, że jak zamułka przenika i przenika w głębiny i ciemności, na zawsze już po całe wieki ugnieciona, na zawsze skamieniała, tak tu jest praca kobiety ugnieciona i skamieniałe serce.
Tadeusz palnął pięścią w ścianę wagonika — już masz pełny!
— No, a flek?!
Pochylili się razem, jęła ziemię przegartywać we wózku. Powtarzała z żałosnym roztargnieniem: — No, a flek, no, a flek? — aż znaleźli za blaszną poprzeczką.
— To masz flek — wyrzekła cicho, blada ze wzruszenia.
Wziął jej z ręki małą, wąską deszczułkę, na której wypalony był numer, imię i nazwisko. Poszczerbionymi literami, jak na starych, zapadłych mogiłkach
Ugięło się i pociemniało wszystko w Dusiównej od słów: — Żebyś to o mnie wiedział, jak dozorcy muszą wiedzieć z tego fleka, która to robotnica wózek wyrobiła. Całe imię i nazwisko. Jak się nazywam. Żebyś to sobie zapamiętał...
Nie mogła więcej mówić. Gdyż nie może być człowiek w wszystkie strony rozdarty. Jeżeli do sztygara wołają, a do redukcji zawczasu podali, a tu kochanek dolary bierze od tej samej dyrekcji, a tu jest sprawa komunizmu!!
— Żebyś to o mnie zapamiętał, imię i nazwisko. — Mrugała powiekami, wstyd spływał jej przez oczy, gdy Tadeusz wspominał, że wtedy, nocą w Domu Robotniczym, na ściółce, nie chciała wyjawić nazwiska.
Wsparta na swej łopacie patrzyła szarym spojrzeniem jak do wydłubanych w kamieniołomie dziur przywleczone żelazne szpryce, czyli wiertarki, pracują sprężonym powietrzem. Robotnicy wwiercali w kamień strugę rozgłośnego tarcia, która wracała z głębi na powierzchnię sypiąc ciemnym miałem.
— Wyśrubowali wiertarkami dziury — zakładają miedziankit — rzekła nagle, z nieśmiałym uśmiechem.
Przez środek gliniastego półkola przebiegł mały zmarznięty człeczyna. W rudej kapelusinie, w połatanej kapocie, z złotą trąbą na sznurku.
— To jest strzałowy — objaśniła Lenora — dwa razy będzie trąbił, żeby ludzie z roboty zeszli, żeby się pochowali. Za trzecią trąbką wybuch i ustrzeloną skałę znowu będziem ładować.
Taki to jest strzałowy: biedny, stary świńtuch, który tu był dozorcą ongiś na kopalni, z dziewczynami załatwiał się wtedy wygodnie pod wagonem. Teraz za strzałowego służy, trąbi i sztygarowi rai. Nazwisko — Marian Kurek.
Już trąbił po raz pierwszy. Robotnicy zsuwali się z kamieniołomu i szli w stronę drewnianej budy na brzeg urwiska. Już dziewczęta od wózków odbiegły, pstrą gromadą zamieszanych łachmanów. Gdy rozległo się drugie trąbienie, ręce Lenory wionęły wzdłuż ramion Tadeusza i opadły.
— Czas zejść — rzekła — bo zapalili lonty miedziankitu. — Westchnęła i znów mówi: — po co ci taka głupia dziewczyna? Po co? Po co? — Chwytała go za ręce zimnymi palcami, przystawała do niego z pytaniem swoim ciszej, ciszej i ciszej, spłoszona, wylękniona. Tadek śmiał się, wracali w stronę budki, wsparła mu nagle dłonie na ramionach z okrzykiem: — Zmykaj prędko!
W jej szarych wielkich oczach płonęło przerażenie. Popchnęła Tadeusza w stronę budy, sama zaś poskoczyła z powrotem, ku kamieniołomom.
Kurek Marian otrąbiał już raz trzeci.
Ludzie wszyscy wrzasnęli, ton trąbki oberwał się wysoko. Lenora pędziła ku wózkom, prosto pod napełnioną ogniem ścianę, pędziła w takiej ciszy, że furkot spódnic łomotał, niczym skrzydła. Pędziła prosto na śmierć... Tadeusz zatrzymał się w pół drogi.
Pod ową skałą straszną przywarła nieruchoma z twarzą dłońmi zakrytą... I tu dopiero rozprysły się w Lenorze n:eszczęśliwe myśli, gdy usłyszała nagłe, dzikie wołanie Tadeusza:
— Lenora!! Ach — Lenora! — Lenora!!!
Wiatr skręcił krzaki na urwisku — goniła już z powrotem wszystką siłą szalonego serca, spódnice pienią się powyżej kolan na odsłoniętych udach — już czub skały rozprysnął — twarde skoki Lenory biją głośno o ziemię — Tadeusz puścił się naprzeciw — powietrzem szarpnął huk — zderzyli się pierś o pierś — kawały ziemi latają nad skałami — Tadeusz i Lenora chwycili się rękami — objęli ramionami — ziemia tylko omdlewa jeszcze i spada po wybuchu.
Obstąpili ich ludzie. Baby zaczęły krzyczeć, przyleciał Kurek Marian, czyli strzałowy, i zaczął czułą parę rozdzielać swoją trąbką.
Tadeusz w odpowiedzi na to — że się nazywa Mieniewski, syn posła — i nic nikomu do niczego, i wyprowadził Lenorę stąd, coraz dalej wprost słońca rozesłanego na wybladłym niebie. Aż ku jakiejś murawie starej, po której wiatr polatał. Tak szli, rozpadlinami, niebo leciało górą lekkie, jak z cienkiego batystu, aż się znaleźli na ustronniejszych miejscach, daleko, gdzie za parkanem „Erazma“ wznosił się szary gmach cynkowni, rozsiadły na obszernych hałdach starego żużla.
Rozścielili tu raglan na murawie, tu złożył Tadeusz Lenorę. Odpoczęła. Nakrył czułym objęciem i tu dopiero pytał i obejmował.
— Czemuż to śmierci szukasz, Lenora, powiedz, czemu?
Nie chciała odpowiadać na te sprawy. Przez czoło poleciały wysokie łuki a źrenice stanęły szeroko, jakoby w posiadaniu mądrości, której za dużo będzie zawsze na potrzebę takiej odpowiedzi.
Naprzeciw w zlewie słonecznej, między żużlem, miałem węglowym i górami ubitego pyłu wkopane po kolana dzieci i stare kobiety obłupywały resztki węgla z zastygłej szlaki.
Szły pod górę skwapliwie, ostrożnie, w szmatach i łachmanach jaskrawych, pochylone a pilne, niczym pątniczki. Żużel je zsuwał, znosił ku dołowi, znów wyżej się wspinały przeciw fali umarłego stopu i znów zalewał im nogi ostrą, szczerbatą strugą.
— Wszędzie go trochę przywrze — mówiła Lenora — tego węgla. Kto umie, zbierze korzec, albo nawet dwa, przy pretekcji furmana.
Tadeusz ciągle pytał o tę śmierć i czemuż to jej szukać w ten dzień piękny?
Położyła swemu Tadkowi głowę na piersi, żeby odpoczęli, o niczym już nie rozmawiali.
— Bo nikt nie wie, jak dziewczyną rzucają na kopalni. Temu szukałam śmierci. — Odsunęła się, wywinęła spod niego i spuściwszy powieki jakoby w siebie samą zapatrzona:
— Jak dziewczyna przychodzi na kopalnię, to zaraz jest dozorca. Pierwszy. Kurek Marian. Coś go widział, to on. Potem, żebyś się na zimę dostała do płuczki — znów. A przy płuczce — znów. A potem z wiosną, żeby cię fleczarz nie ukrzywdził, znów.
Tadeusz bronił się rękami, odganiał słowa, Lenora przeczyła ruchem głowy sprawiedliwie i dalej swoje:
— A przedtem, jeszcze przedtem, zaraz tu na tych hałdach, żeby ci żużla wysypali dobrego — znów. I zawsze — znów. I znów — i znów — i znów.
Wykierowawszy szare oczy ku słońcu: — Nikt nie wie, jak dziewczyną rzucają. Ale ty wiedz, mój Tadek. Żebyś nie przywołał spod tej skały, jużby mnie tu nie było, ani nigdzie, Tadek.
Mieniewski westchnął srogo, rozwarł swe ręce, i zaraz swoje zaczął. Opowiadał szeroko, że nim samym losy rzucają też, ogromnie. O domu. O rodzinie. O ojcu i o sobie. Jak w tylu sprawach był, na wojnie krew przelewał i już wyjęta jest z niego główna sprężyna życia. Najgłówniejsza! Więc teraz z Kostryniami zaczął interesy handlowe.
Nad zrębem usypiska ukazał się siwy stary perszeron zaprzężony do długiego rzędu wagoników dymiących świeżym żużlem. Poodal kroczył furman, w podartym rajtroku, w szarej wojskowej rogatywce. Posuwali się wzdłuż szyn, bez wszelkiego rozgłosu ku gromadzie czekających kobiet, niby zjawa nieuchronna.
Tadeusz ucałował Lenorę w usta. Pachniały skałą i żelazem. W oczy. Pachniały gliną. Rozpiął stanik. Nie broniła się wcale.
— Teraz wiesz — płakała łzami promiennymi — nazywał się Kurek Marian, albo był sztygar albo wszyscy inni.
Całował ją po piersiach. Całował, zakrywał i odsłaniał. Patrzyli na nie razem, zwarte, mocne, zachwyceni bezmiernie. Razem pokazywali je niebu i powietrzu. Czekali razem, aż je wiatr przestudzi.
Woźnica prowadzący wagony gwizdnął przeciągle. Wiadomo, zabronione jest kochać się na kopalni.
Poskoczyli co prędzej w dół, ku rozpadlinom gruntu. Pod wielkie zeschłe krzaki, szumiące martwym liściem.
— Jesteśmy tu — Lenorka rozejrzała się uważnie — na starych robotach, blisko przy wiecznych ogniach. Mogą się palić sto, pięćset a może tysiąc lat?!
Mówiła cicho u brzegu skalnego wgłębienia, ustami dotykając prawie zwiędłych krzaków.
— Ogień idzie po węglu i idzie. Górnicy mówią, że go nawet słychać.
Tadeusz nasłuchiwał. Zdawało mu się, że chwyta szum daleki, aksamitny, jakby ogromne, w strasznej głębi utajone westchnienie. Aż z szumu tego, czy też z żałości, że się Lenora pod skałę chciała rzucić, czy też ze wstydu jej wyznań smutnych — łzy mu zaczęły płynąć.
Objęła go, gdy powiedział, że teraz dopiero poznali się naprawdę. Drugim ramieniem przycisnęła jeszcze bliżej, mówiąc:
— Nic my się nie poznali! Ty wrócisz przecie Tadek do swych dyrektorów i pannę tam już mają dla ciebie, i pieniądze szykują. Pieniądze będziesz brał i wszystko, i zawsze w końcu do honoru wrócisz. Tak u was zawsze, u burżujów, nie to ja! Jak się nie rzucić pod skały, to i tak później ginąć w błocie na kopalni. Pan z dolarami i dziewczyna z powierzchni! Ale drugiej Lenory tak zaraz tu nie znajdziesz! Żebyś nie zawołał dzisiaj w porę — jużby mnie nie było! Wypomniała mu, jak to kiedyś, wtedy wieczorem, patrzyli do mieszkania Supernaków.
— Tyś stał cicho przed oknem i czekał, i mówił: czekam aż zza szafy wyjdziesz do mnie druga!... Drugiej Lenory nie ma i druga nie wyjdzie.
Szumiący uśmiech zadźwięczał w jej ustach, ramiona szeroko rozwarła, niebo się nad nimi przechyliło w najrozmaitsze strony i tak zderzyli się i zespolili w bezmiernym objawieniu, połączeni wszelaką miarą ciała, gorąca, duszy i radości, i zguby, i biedy, i niedoli, i ucieczki, i nieba szerokiego, i słońca rozlanego pod zamkniętymi powiekami.
Takiego szczęścia pod niebem rozegrzanym w dzień jesienny starczyłoby swobodnie aż do zachodu słońca: na trawach wyszarzałych, nad ogniami wiecznymi w głębokiej, zapomnianej ciszy.
Poderwali się jednak!
Na górze, wychylony pośród krzaków, patrzył Duś. Miedziana, węglem osmolona twarz sygnalisty ciemniała nad parowem. Zakrzyknęli co bądź i wybiegli ku niemu pod górę. Oznajmił, że na nadszybie przyszła dziwna wiadomość, jakoby skały siostrę żywcem przy tłukły, czy też co, czy też jak?
Lenora klasnąwszy nagle w dłonie wzruszyła ramionami i bez żadnego pożegnania odbiegła z powrotem ku kamieniołomom.
Zostali we dwóch.
— Twoja siostra — rzekł wreszcie Tadeusz.
Duś nic nie odpowiedział. Gdy za kopalnią minęli długie kartoflisko, ukazała się wśród szarych rozpadlin gruntu płachetka przymierzchłej zieleni, rozlanej pod krzyżami cmentarnymi.
Ogrodzenia dokoła onych krzyżów żadnego.
Weszli między żałobne pagóreczki i gdzie bądź przysiedli. To już Duś tak rozrządził, że tu przysiedli właśnie. Za cmentarzem szły parkany innej kopalni „Flory“, wzdłuż których dudnił nieustannie przejazd kopalnianych wózków.
— Dziewczyna sobie żyje, jak chce. — Duś utkwił szare oczy w Tadeuszu. — Czas dzisiejszy naładowany ciśnieniem ideału nie zważa na poboczne szczegóły tyczące wyzwolenia kobiety. No, teraz wiesz?!...
— Co mam wiedzieć?
Siedzieli na murawie, naprzeciw drzewka samotnego, za którym słał się widok tutejszy — pod wysokim przelotem nieba wąski pasek ziemi, oznaczony wieżami kopalni. Samotne drzewko nałapało pajęczyn i siwego okwitu, z czego utkały się na nagich gałązkach żagle przezroczyste. Zmienny wiatr sycił je wciąż kolorami tęczy.
— Myślisz sobie, żeś mi w dodatku jeszcze siostrę uwiódł! Żeś taki mądry burżuj! Nie bój się: śpi, z kim się jej podoba. Nie ty pierwszy, nie ostatni.
Tadeusz zwinął się, złapał Dusia za szyję i tak trzymając, wpatrzony w ciemną, węglem przyprószoną twarz, prosił: — Nie mów!!
— Moja siostra pracuje na kopalni, — wołał Duś — jak wszystkie u nas! Nie ty pierwszy, i nie ostatni ma się rozumieć.
— Nie mów! Nie mów!
Stało się zaraz, że się z murawy poderwali i sczepili znowu, niby do nowej bójki między sobą.
Nie mógł przecie Tadeusz pozwolić na taką poniewierkę Lenory, w obronie jej imienia stawał, a Duś swoje!
Nie prowadzili jeszcze bitki, lecz tylko szamotanie, zmaganie. Nagle obchwycił Duś Mieniewskiego, niespodzianym ruchem nastawił twarzą do krzyża, pod którym tylko co wypoczywali.
Znane to było miejsce wr Osadzie Górniczej, miejsce wiecznego spoczynku samobójczyni młodej, z napisem na krzyżu:
ŻYŁAM, BOŚ CHCIAŁ,
UMARŁAM, BOŚ KAZAŁ,
ZBAW MNIE, BO MOŻESZ.
Przeleciał Tadeusza lęk niespodziany, że tak samo zejdzie tu kiedyś Lenorka w oną ziemię, rozpłynie się — Lenora Duś, na szarym fleku wypisana!
— Mało to ich tu masz tych kopalnianych dziwek — syczał srogą ironią sygnalista — po rowach, pod wagonem, na hałdach, za płotami?! Po rowach, pod wagonem, po hałdach — powtarzał idąc przez kartoflisko. — Mało to ich tu masz?!
Nie mieszkał już od dawna z siostrą i była przecie kobietą wyzwoloną, jak każe teraz ciśnienie ideału. Czemuż więc zemsta piersi mu rozrywała, wcale nie robotnicza i nie klasowa, a tylko honorowa jakby burżujska ze średniowiecznego jeszcze nieuprawnienia kobiet wynikająca?!
Nie była to burżujska zemsta, a coś innego, głębszego, i ile razy stykał się z tym Duś, zatracał wszelkie miary: było to poniżenie własnego przekonania o miłości, o której nic specjalnie nie mówią programy partyjne — i niech tym razem nie śpieszą się określać.
Była to miłość do osoby pewnej, do cudzej żony, do żony górnika Martyzela, który sam sygnaliście książkę do ręki wetknął i świadomość klasową zaszczepił i wszystko najdokładniej o całej nadwartości!
Czyż sobie tysiąc razy nie powtarzał już Duś, że ta kobieta nie jest wcale dla niego? Że chyba był odrostkiem, gdy ona dawno tam już z dziedzicami zaczynała?!
A cóż? A kiedy szedł obecnie po rozmowie z Mieniewskim tą Błotną ulicą wzburzony, urażony, z najświeższą wiadomością, że kapitał termin wzajemnego zebrania z pracą oznacza, cóż z tego wynikało? Jedno tylko: radość ślepa a jasna, że Martyzelka siedzi za swą robotą, jak zazwyczaj przy oknie, nad haftami pobożnymi. A cały świat cóż znaczy wobec tego?!
Gdy wszedł, popatrzyły znad haftu te właśnie oczy ciemne i wytrwałe.
Wapnem bielona wnęka muru okiennego całe miejsce syciła powagą. We wnęce Martyzelka, jej blada twarz, tylko przez odgarnięte czoło cieniutka smuga światła pomyka i pomyka. Dom cały zaniedbany przez te hafty i owe różne stuły narodowe, i owe białe obrusy duchowne, i inne tam galony lamowrane nowych przesądów!
Duś zamknął drzwi, uchwycił się poręczy łóżka i w tę cieniutką smugę światła na czole wpatrzony, zaczął mówić: że Martyzelka, jako mająca jedyny wpływ na księdza, powinna mu doradzić, by się zaraz ze swą wiarą ogłaszał. Na kopalni prowadzą już do strejku. Już przyszedł list do Związków z Rady Kopalń i Hut. Z terminem konferencji wspólnej. Która żadnych dobrych skutków nie przyniesie! Już urabia się wszystkich pracujących przy szybie, tej najgłówniejszej twierdzy kopalnianego ruchu! Ludzie są zrozpaczeni do ostatniego kresu! Gdy ksiądz ogłosi teraz swoją wiarę, wszystkich będzie miał za sobą!
Uchwycił Martyzelkę za ramiona.
— Zwińcież te wszystkie szmatki — mówił łyskając groźnie twarzą miedzianą — rzućcie i zaraz idźcie. Teraz go zastaniecie. Idźcież prędko i mówcie!!
Uciekł z mieszkania na podwórze. Nie zmienił nawet łachudrów kopalnianych. Ani się śpieszył pojeść. Fizycznymi rękoma obrządzał gołębie na podwórzu, w gołębniku, który mieli do spółki z Martyzelem. Skrobał pilnie malutkie podłogi, prostował druty na ganeczkach. Ale duchowe ręce w wyżynie niewiadomej łamały się z rozpaczy! Bo niby wyszło, że tutaj śpieszył, aby swoją miłość zobaczyć, tymczasem zaś gdy przybył doradza: prawda że dla pożytku partii, ale jednak doradza: idź do swego proroka, ukochana kobieto. No bo przecież Duś wiedział i czuł odpowiedzialnie, że Martyzelka świata poza księdzem nie widzi.
Cóż w porównaniu z taką wierną mogła znaczyć dowiedziona naukowo krzywda ludów, czy też bliski upadek Anglii, lub wyczerpana cierpliwość całej rasy żółtej i czarnej, afrykańskich murzynów?!...
Aż tu wychodzi Martyzelka z tymi właśnie słowami: — No więc, idę do niego.
Przez lasek i przez hałdy.
Marzyła, gdy tam szła, nikogo nie zastać, poczekać sobie chwilę w pokoju i zaraz wyjść, i tyle tylko uszczknąć, że się tam znowu było!
A tymczasem wszędzie dzisiaj w zagrodzie księdza tyle życia! Na podwórzu pracowali, tłukli i przybijali. Jacyś trzej karczowali pieńki, od siekier aż dudniło w zaroślach. Inni znów uczniowie pod kępą starego bzu, w głębi podwórka heblowali białe deski na ołtarz. Wszystko — wedle mniemania Martyzelki — złodzieje, z gazetką księdza biegali po wsiach i koloniach, kradli kury i kobiety łudzili! Złodzieje, którym wierzył, bo on wierzył każdemu.
Najbliżej chaty stała altana, z wieżyczką przerobioną na kazalnicę. Na nowiutkich schodach rozsiadł się główny uczeń na apostoła, Pstrokoński, ten z wypłyniętym okiem. W łaciatych portkach wojskowych chodził, że niby dawny ułan.
Zobaczył Martyzelkę, lecz udał, że nie widzi. Trzymanemu między kolanami gołąbkowi z drzewa złocił dziób pozłótką.
Za łotra miała go Martyzelka i za złodzieja, on ze swej strony zwał ją zawsze mateczką, od czego rumieniła się nieznośnie. Dmuchnął teraz drewnianemu ptaszkowi w dziób i splunąwszy nieuprzejmie wylazł na wieżyczkę, by owego Ducha świętego przybić równo nad daszkiem.
Pstrokoński wbił już drugi gwóźdź w piersi gołąbka, a jeszcze słowa nie powiedział. Skierowała się sama w stronę chaty, on zaś wtedy dopiero nuże psykać i wołać:
— Psss, te — mateczka — słuchaj, jego nie ma!
Wpadła szybko do mieszkania; sionka — izba jadalna i do głównej pracowni! Wszystko stało otworem w pięknym zapachu ziół. Zobaczyła się znienacka w lustrze na ścianie, między fotografiami rodziców księdza. Wyżej, na czarnym krzyżu, wisiał srebrny Chrystus.
Nie zastać i posiedzieć tylko i niech się nic nie dzieje, co najwyżej zapisać na biurku — lecz słów właściwych zawsze w porę zabraknie!... Napisała jego dużym ołówkiem niebieskim co następuje: — Cztery funty soli. Cztery funty soli.
Niby to bez znaczenia, a tyle razy te słowa powtórzyła, że łzy ugrzęzły w gardle.
A tu przychodzi Kania!
Wstała. Wrócił od chorych pewnie, bo też i leczył ludzi. Poprzestawiał flaszeczki rozmaite, mimochodem pytając: — Co pani tutaj pisze?
— Nic takiego.
Zobaczył kartkę, spytał: — Komuż to jest potrzebna sól?
— Nikomu. I nie o to. — Zaczęła Martyzelka pierwsze z brzega: o przyjaciółce swojej Supernaczce, która umiera, a nowego chrztu łaknie, i wierzy, iż dostąpi wtedy przedłużenia życia.
Wzruszywszy ramionami zmieniła prędko temat; — Jak Supernaczka, tak czeka naród cały. Gdyż idzie strejk na kopalniach i w hutach i znowu będziem głodowali! Więc rzymscy kanonicy wiedzą i przeczuwają, i już zawczasu gnębią! Do pracy zaganiają!
Ksiądz jął tłumaczyć, że tu nie o to chodzi, by pieczeń wiary piec przy znikomych sprawach. Ale, by wiara, jako wytłumaczenie praw wiecznych, przejawiła się sama! — Pokazał na ogród, na owo przybijanie figur, po czym wziął z biurka zeszyt i ukazał w nim pismo swoje przemyśliwane wśród długich nocy natchnieniem i cierpieniem! — To wszystko jeszcze nie gotowe! Otóż prawda jest jedna, a figury owej prawdy —
— Jakie tam proszę księdza figury, jakie? Jakie? — spytała głosem niskim, czułym, miękkim, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał u niej. Najlepsza uczennica w chórze i w praktykach obrzędu uśmiechała się tak miłosiernie, że ksiądz zawstydzony przerwał w pół słowa swoje wywody podniosłe.
— Przez całe życie, proszę księdza, tyle z tych figur prawdy uświadczyłam, że miałam dziecko we dworze, na początek. Tu blisko od Osady Górniczej. Którego to człowieka kochałam. Odtrącił mnie. Za karmicielkę wyjechałam wtedy z innym tutejszem państwem. Krew mi zbadali i pokarm. Jak krowę mnie kupili. Takie to były figury mojej prawdy. Wyjechaliśmy daleko, za granicę. Napatrzyłam się tam gmachów żelastwa ogromnego i hut, i fabryk, i urządzeń zaradnych. Jakież tam gdzie figury takie w Belgii, Francji i gdzie indziej po świecie?! Rządzą się mechaniką. Maszynami świat idzie, maszynami! Tam mnie znalazł Martyzel.
Martyzelka przerwała tę spowiedź, jako że po co? Po co takie wyznanie? Lecz słowa same przez się płynęły dalej:
— Wytułał się ten człowiek, wycierpiał. Wróciliśmy do Polski. Mój pierwszy synek, czyli ten z tamtym mężczyzną nieprawy, utonął tutaj. Kosmyczek złotych włosków migał tylko z przerębli, gdyśmy na krzyk zlecieli. Martyzel skoczył szczerze do wody, ale nie odratował. Martyzel, starszy górnik. Całe życie z nim siedzę. Ale cóż? Nauka w nim surowa. Wiadomo, że mamy dwoje dzieci. Niech żyją, ja nie żyję. Więc jest dom, zamiast domu. I jest mąż, zamiast męża. I dzieci, zamiast dzieci. I życie zamiast życia. Takie to są figury moje, proszę księdza?! Takie! — krzyknęła nagle. Przysunęła się blisko, jakoby świecąc Kani w oczy zapłakaną twarzą.
Dłonie mu położyła na ramionach, przylgnęła z zawołaniem: — W tym biednym, lichym życiu!!
Poraziła księdza Kanię rozkosz ogromna od stóp do głów, jednym olśnieniem. Wszystkie siły oddawał pracy, zmysły już przemógł dawno: od wspomnienia pierwszej posiadanej kobiety, która po zażyciu chiny przeciwko porodowi nie wyzionęła omal ducha, do spraw tych nie powracał.
Tak być musiało. Niech będzie jak najdłużej. Niech czystość dodaje sił natchnieniu. Choć nieraz cierpiał, szalał — trzymał się wobec wszelkich pokus najzupełniej odpornie. Aż tu niespodziewanie wobec takiej górniczki zahuczało mu w skroniach, przez piersi żar przeleciał, od którego jakby rozmiękły stopy, zemdlały ręce. Żar drżący a gwałtowny, że chyba zaraz bić, uderzyć, zabić. Ksiądz Kania podniósł żonę górnika i wszystko zagadał ostro okolicznością strejku.
— Wszyscy głowy tracicie od strejku, nad nerwami panować nie możecie, a tu jeszcze nic nie ma i nic w końcu nie będzie!
Wodziła za nim twarzą, zda się martwą. Z oczu spływały jej łzy malutkie, równo, prosto, gdy usta ani drgnęły.
Ksiądz dał znak, że ma coś ważniejszego do mówienia, lecz nie tu. Poszli wre dwoje za obejście, ku starym hałdom, czyli w stronę gontyny, lub „kontyny“.
Ludzie na Zielonem nigdy nie pamiętali, jak wymawiać to słowo. Jedno pewne: wierzący nawet w podanie nowej wiary narodowej śmiali się cichcem z tego kościoła księdza Kani, gdyż to była w istocie dawna karczma żydowska.
Cztery ściany drewniane, zmurszałe, z dziurami, z zawalonym dachem na hałdzie odludnej.
Od samego kanonika rzymskiego pochodziły pogróżki, gdyby się w takiej karczmie świętokradztwo pleniło. Lecz Kania lepił, kleił, pieniądze w to ze swych pacjentów wkładał. Głosił, że taki właśnie należy się tu kościół: na hałdzie umarłej, opłakanej łzami sierót i wdów.
W kontynie wielka cisza. Zwietrzałe stare ściany, pajęczyny po pustych oknach, zatkanych krwawym niebem zachodu. Od węgłów padał do środka cień na rumowisko.
Tu znów ksiądz odpowiadał, całą przypowieścią: — Oto tu jest ta karczma. Alkoholizm przepłynął tędy i wszelki inny wyzysk, i szalbierstwo, aż ludzie opuścili to miejsce i już zagłada należy się tym nędznym ścianom. A jednak zakwitną nowym życiem i tak wszystko zakwitać może zawsze od początku, i to jest właśnie figura wiecznej prawdy: gdyż co było, jest teraz, a co będzie już było!
Czy to pisał w zeszytach, czy też mówił na jedno wychodzi! Za słowami takimi przebywał w oddaleniu niedosiężnym. Martyzelka zapamiętywała tę chwilę znikomą, każde słowo i każdy sęk, i drzazgę, i każdą kępkę mchu, i pajęczynę, i krwawe niebo w pustych oknach.
W ciszę powietrza wdał się skądś, z niedaleka, chrobot ostrożnych kroków... Żużel pryskał miarowo. Zgrzytnął tuż pod ścianami kontyny, w pustym oknie ukazała się jak gdyby głowa sowy w pękatym kapeluszu.
Knote! Knote w kapelusiku pstrym z złotymi guziczkami na niebieskich wstążkach, od których barwy na okrągłą twarz spadał powiew niebiański. Knote bez swojej chustki a w piaskowym żakiecie obcisłym do figury, rozpędzona, pękata.
Znikomy uśmiech księdza Kani wystarczył, aby się Martyzelka zawinęła, aby się wycofała z tego miejsca, ten uśmiech, już spokojny znowu i już tylko kapłański, tak kapłański, że aż chyba nieludzki.
Pani Knote przybywała z poufnymi sprawami. Były do przewidzenia rzeczy od strony kapitału... Żeby się ksiądz strzegł! Knują tam już pan Kostryń i kanonik z Kapuścikiem. Ujawnienie nabożeństwa rozpędzą, a kontynę zburzą! Potem zaś o Kostryniu. Cóż, człowiek związany przez kapitał, lecz dobry. Człowiek, któremu kto wie, czy nie najlepiej właśnie objawić słowo boże?! Dlatego, jako domatorska Kostryniów, pragnęła tu przedwstępnie poznać sama wszystko w nowej wierze. Zwłaszcza teraz, gdy ludzie tak są naszpanowani strejkiem!
Knote krótko tu zabawiła — Tyle tylko, co uszczknęła rozmowy. I tak za żadne skarby nie weszłaby do pomieszkania księdza, ach nie! Za nic na świecie!
Zmówili się. Gdyby kapitał szczerze zagrażał księdzu Kani, Knote księdza uprzedzi. Po czym tak, bez powodu, aż po uszy czerwona, pocałowała rękę księdza. Nie zdążył jej zabronić, gdy już znikła w szczegółowym drżeniu wszystkich opiętych wypukłości a z myślą cichą, jak marzenie: jakiego dotąd nigdy jeszcze nie zaznała, a którego starczało, by znosić teraz wszystko, wszystko, wszędzie i bez dawnego przymulania się nieustannego. Chociażby u samych Kostryniów, nawet podczas masażu.
Żadnych teraz sztafirków, minek i całowań po rękach. I żadnych dreptań wystraszonych! Masz masować? No to już sięgasz pod kołdrę, jak do worka z rozrąbanym mięsem. I zaraz do roboty zaczynając od fachowego przetraktowania stóp pani dyrektorowej Stanisławy Kostryń. Podobnych stóp w Osadzie rzadko, żeby z takim serduszkiem różowym na pięcie i żeby były po wierzchu atłasowe, a zaś od spodu safian.
Pani dyrektorowa leży martwo i czeka, przez jej nogi białe ślizga się perlisty połysk porcelany. — Obecnie — żadnych pieszczot czy pochwał! Przerobić dobrze kostki, przerobić gładkie mięśnie łydek, poklepać żyłkę niebieską, co się spruła już dawno od kostki po kolano i czekać.
I cóż? I pani Stanisława Kostryń naciskana po lędźwiach zaczyna sama gęgać! Jak to niedawno mało się nie pobili z mężem! Jak to z pięściami skakał!
Wtedy dopiero pani Knote wywróciwszy pacjentkę do góry grzbietem, zaczyna swoją kontrę. Najpierw o snach. Śnił się jej kot płynący przez brudną, mętną wodę, ten kot to będzie Coeur! A brudna, mętna woda są stosunki tutejsze. A nasz dyrektor nie potrafi z panem dyrektorem Coeurem konfliktów poukładać. Więc tu kobieta musi stanąć pomiędzy nimi, uśmiechnąć się, przymilić i zarządzić. O los familii chodzi, o całe stanowisko na długie lata.
— Jak koleżeństwo, to już koleżeństwo — myślała pani Knote biegnąc palcami przez uda swej pacjentki wyżej, wzdłuż pierścieni krzyża i aż na kark.
— O los familii chodzi, pani dyrektorowo moja, całej familii. Tu już nikt nie wybiera, jak trzeba no to trzeba, swój, nie swój, czy tam ten pan dyrektor Coeur, Coeur, nie Coeur, jedno licho.
Samo się po tych słowach zrobiło, że spojrzały na siebie domyślnie: pani dyrektorowa do prześcieradła przyciśnięta, w nagości swej porcelanowej osobliwie powabna, Knote zaś pochylona, z rękami do foremnych pośladków Kostryniowej przylepłymi.
Patrzyły na siebie obie, jakby w przeczuwanej współwiedzy swych przeznaczeń. Knote aż dech zaparło na myśl, że jak ona, biedna masażystka przez swego dyrektora, mogłaby być przez Coeura udręczona taka Stanisława.
To byłby bal!...
Knote dodaje znowu: — O los trza dbać. — Wyciera dłonie z wazeliny i biegnie i powraca z przedpokoju ze swoim nowym kapeluszem, co go dziś miała po raz pierwszy, gdy była u księdza Kani. Stanisława się śmieje, Knote w rękach obraca kapelusz niebieski ze złotymi guziczkami i znów powiada:
— To ze względu na ten mój przyszły los kupiłam sobie, a czuję się w tej chwili jak gdyby własną matką i zarazem kochanką. Aż tyle mam tych uczuć z powodu swych nadziej. I więcej niż kochanką, czuję się swoją matką.
U Kostryniów ogromne zamieszanie! Służba przebiega do gabinetu pana dyrektora, coś wnoszą i wynoszą i aż syczą z ruchliwej gotowości. Słychać nieustanne wymyślanie — to Kostryń.
Ucichło. Wyszła stamtąd pani Stanisława, szukać czegoś po wszystkich pokojach. Mąż każe znaleźć, sam nie wie co, zawsze tak każe szukać w chwilach zdenerwowania, a to portfel, a to znów okulary, a to teczka, a to kluczyki. Do córki dobrnęła w chwili, gdy Tadeusz podawał Zuzannie kolorowe pudełeczka z pastą. Z tą swoją pastą, jakąś Zaprawą, wynalazkiem do zaciągania parkietów, parkiety — „powojenna dziedzina nóg“ — czy słyszał kto podobne głupstwa!
Zaprawa pochodziła z tych samych „garów“, nad którymi pani Knote odprawiała Godzinki w przekonaniu, że ma przed sobą bomby, piroksylinę, dynamit! To Knote naszeptała pani dyrektorowej cuda o Tadeuszu, a teraz przywiozła go do Kostryniów i z przerażeniem uciekła.
W całym domu Zuzanna jedna zachowała spokój. Ubrana i gotowa, jak do drogi. Tak też patrzyła na wynalazek Tadeusza: jak ktoś, kto jedzie naprzód a mimochodem tylko patrzy na coś tam z boku.
— Och tak — uśmiechał się Tadeusz pokazując cierpliwie pudełka z pastami.
— Niech oni tam sobie łby urywają, a my zbadajmy obiektywnie. Zupełnie obiektywnie. — Powiedział podniósł głowę. Przypatrzył się Zuzannie, zdziwiony wielce taką oto różnicą: z mocnych chwytkich uścisków Lenory, pachnących ziemią i żelazem, przychodzi człowiek do salonu, a tu w salonie perfumowana lala szczerzy polerowane ząbki. Zgrabna i delikatna.
Zamyślił się, zasmucił, taka go nagle zdjęła litość nad tym tresowanym stworzeniem.
Zuza wyciągnęła ręce po owe pudełka; obracała je w palcach, wąchając ostrożnie, uśmiechnięta i cicha.
Potem znowu majstrował przy nartach.
Kiedy i w jaki sposób dobrał się do nart? Dokręcał do nich śrubki, przybijał i poprawiał z takim przejęciem, że Zuza o wszystkim innym zapomniała.
Dom huczał okrzykami Kostrynia, huta raz wraz napełniała pokoje łoskotem metalowym pogłosów, a Tadeusz i Zuza klęczeli razem na podłodze i zakręcali śrubki, jakby zbawienie świata od tego zależało.
— Wiem, wiem, wy tam jedziecie do Rady, obedrzeć ich ze skóry: górników. Tych Martyzelów, Szymczyków i tak dalej. A ja tymczasem szykuję polubowne głupstwo! Ojciec pani zgodził się już! Będzie je finansował, te moje pasty. Włazolin i Zaprawę. Pani nie wie? Robimy razem spółkę — MIENIEWSKI & KOSTRYN. Czy też — KOSTRYŃ & MIENIEWSKI!
Huta raz wraz napełniała pokoje zgrzytem żelastwa, który tętnił w powietrzu jak wycie dręczonego niemiłosiernie stworzenia.
— Co też pan mówi o jakichś spółkach — zawołała Zuzanna, by pokryć głosem ów zgiełk nieznośny. — Cóż pan wie o nas, czy też chociażby o mnie? Czy pan istotnie wierzy w możliwość takiej spółki Mieniewski-Kostryń? Jak w każdej spółce, ktoś kogoś będzie musiał tu oszukać. To ja oszukam pana, nie pan mnie. Jestem bardzo przewrotna.
Tadeusz, znudzony nagle, odpowiedział: — Nie warto.
— Dla mnie warto. Sprawia mi to przyjemność.
Krew mu uderzyła do głowy. Zmrużył oczy i krzyknął po przez rozgłośne jęki huty: — Jak Boga kocham, gdybym mógł, tobym strzelał do takich ludzi.
Zuza popatrzyła na niego z łagodnym uśmiechem: — Może pan strzelać, ale nie potrafi pan mnie przekonać.
— A kupić?
Panna Kostryniówna spoważniała: — Kupić, zabawić, zdemoralizować, zawsze. Zawsze, zawsze.
Wobec powyższego Tadeusz wyjaśnił „obiektywnie“, że zainteresowałby Zuzannę w swoich wynalazkach odpowiednimi procentami. Cóż prostszego?!
Rozmawiali teraz, jak się rozprawia o interesach, dokładnie i ostrożnie, co raz ostrożniej. Gdy oto w pewnej chwili poczuli, że ubliżają sobie. Tadeusz obliczał i podsuwał cyfry, jak gdyby do sprawdzenia, Zuzanna, jak gdyby już nie wierzyła tym cyfrom i wolała szukać istotnej prawdy bystrym spojrzeniem w oczach swego rozmówcy.
— Niech pan tego wszystkiego nie robi — rzekła nagle. Nagle bowiem uczuła nie w pamięci, nie w wyobraźni, a w całej sobie trwające oblicze Tadeusza: blade, bolesnymi rysami wyciągnięte, patrzące w głębi niej samej, Zuzanny, przedziwną świadomością.
Żachnęła się, strąciła lekkim ruchem dłoni rękę Tadeusza z arkusza wyliczeń, miała jeszcze coś mówić, gdy oto zawołano ich na podwieczorek.
Poszli roześmiani trzymając się pod rękę.
Kostryń siedział za stołem, ubrany w stary garnitur sportowy. Zawsze tak szedł do robotników: jakby na wyczyn, czy też na polowanie. Siedział ukosem, by nie naciskać tylnej kieszeni, którą rozpychał browning.
Pani Stanisława zapraszała pilnie, mąż nic nie jadł. Kruszył tylko dokoła i chlapał. I do znudzenia powtarzał wciąż to samo — o kwartecie francuskim. O sławnych instrumentalistach, którzy niebawem wstąpią tu, po drodze na Bałkany. Z tego zaś wniosek, że jest czas na wszystko wszędzie a więc i tutaj, w Osadzie, choćby na nie wiem co, jest jeszcze ciągle czas.
Nie dokończono podwieczorku. Z miasta telefonował Kapuścik. Pojechali we czworo: Kostryń, żona, córka i Tadeusz.
— Niech nas widzą z Mieniewskim — szepnął Kostryń żonie. — Rozumiesz: My z Mieniewskim.
Szofer me przestawał trąbić, przed samą Radą naprzeciw Domu Ludowego tłum był tak gęsty, że ledwie przed schody Rady dojechali.
I tu — spostrzegła Lenora swego Tadka! Przy owej pannie, Kostryniównej, w mleku ptasim kąpanej, światłością bogactwa malowanej! Naprzeciw rodziców dyrektorskich. Lenora podbiegła parę kroków a raczej zamęt tylko wszczęła w ciżbie ludzkiej. I ręce przed siebie wyciągnęła i zawołała — co?
Tamci sobie wysiedli i przez drzwi szklane weszli. Rada Kopalń, jak zawsze w dnie przełomowe, urzędowała cicho i normalnie. Ten sam przeciętny zaduch i to samo stukanie maszyn. Ani literki więcej.
Kostryń z młodym Mieniewskim poszli zaraz na górę, oglądać wielką salę. Dyrektor pokazywał Tadeuszowi podłogę wielkiej sali koncertowej, w związku z zabawnym wynalazkiem „Zaprawy“. Należałoby znaleźć odpowiedni odcień dla takiej podłogi. Wszystko kwestia odcieni.
Wyprowadził Tadeusza na balkon. Wzdłuż całej ulicy Przemysłowej od kolejowych żeberek „Erazma“, w górę aż po Szkołę Sztygarów wionęła gęsta chmura dymu węglowego. Łukowe lampy lśniły w niej martwo, jak kule papierzane.
— Cześć wam, towarzyszu Mieniewski! — zawrzasnął grubym głosem Koza z okien Domu Ludowego.
Ciemne twarze górników stłoczonych na jezdni między Domem Ludowym a Radą Kopalń i Hut zwróciwszy się ku balkonowi zalśniły nad brukiem.
Kostryń uciekł. Tadeusz został sam, pochylony nad szumem ulicy.
Tak zobaczyła tutaj po raz drugi swego Tadka Lenora. Stała we wrotach Domu Ludowego z Szymczykami. W tłumie zredukowanych. Stała, patrzyła, z nogi na nogę przestępując, bo to i zaraz będą narady z delegatami Kapitału, i Tadek na balkonie, czyli, oprócz wszystkiego tamtego, wpatrzona w Tadka. Aż tu na tenże balkon przybiega Kostryniówna!
Któż taką rzecz wytrzyma?! Teraz tam stoją dwoje, ta panna z Tadkiem, i rozmawiają, i spojrzeli dokoła, a wiatr wieczoru rozchyla im włosy na głowach a równocześnie od tego samego podmuchu serce w Lenorze drży. A teraz zeszli z balkonu i znikli wewnątrz gmachu.
Więc Lenora rozgląda się dokoła i odpoczywa w sobie bodaj chwilę, ale nie odpoczęła jeszcze, gdy znów nią zatargało: szklannymi drzwiami na dole, otwarły się znienacka, wychodzą Zuzanna i Mieniewski. Czekają, kiedy podjedzie automobil.
Któż taką rzecz wytrzyma? Lenora patrzy, auto już podjechało. Teraz się usadzają w środku na skórzanych poduszkach, teraz trzasnęły drzwiczki, cóż znaczą łzy Lenory, choć płyną ciurkiem — nic.
Szarpnęła się, by podbiec ku samochodowi — biegajże w takim tłumie. Tyle tylko zdziałała, że gdy wszyscy zebrani na placu zakrzyknęli — na cześć Drążka i towarzyszy, przechodzących z Domu Ludowego do gmachu Rady Kopalń i Hut, i ona też, Lenora, łzami gorącymi zalana, wołała z całej mocy:
— Niech żyje poseł Drążek! — A cóż mogła mieć z tego w strasznym swoim zmartwieniu?... gdy we dwoje stąd zeszli. Gdy za chwilę autem dyrektorskim wracali.
W okrzykach takich szli spokojnie przez jezdnię z Domu Ludowego naprzeciw, do Rady Kopalń i Hut, delegaci kopalniani. Prowadził Drążek stanowczo a tak godnie, jak gdyby z namaszczeniem dźwigał samego siebie.
Dalej — Sikora, Niestój, Malara, Koprownicki — delegaci. Martyzel, Duś, Supernak, Koza — też delegaci. I jeszcze nowi, inni. Nie patrzyli na boki, ani pod nogi, ani w górę, ani też przed siebie. Chwila była tak wielka, iż wszyscy utkwili oczy w punkt, nieznany powietrzu a wszędzie tu obecny, w punkt krzywdy robotniczej.
Chociaż dwie partie na tle tego samego Związku, w jedno ciało się zbili i tak właśnie solidarnie znikli, przytrzaśnięci szklannym łoskotem drzwi Kopalń i Hut.
Skupili się w przedsionku, by wszystko poszło składnie: kolejne zawieszenie płaszczów na szaragach. By ręka kapitału za pomocą usługi woźnych nie tknęła delegackich płaszczy. A zarazem, by woźni, choć słudzy, lecz z uświadomieniem klasy robotniczej też kiedy wkońcu przejrzą, nie poczuli obrazy.
Stąd przez rząd sal, pustych, oścież rozwartych, aż do sali żarząco oświetlonej, z zielonym wielkim stołem do sali wspólnych obrad.
Gdy już tu przyszli, rzecz najpierwsza: śliskimi dłońmi zielonego sukna dotknęli, Gdyż z niepozornych włosków tej zieleni idzie los aż pod ziemię i żadnej doli robotniczej, i najmniejszego nawet dziecka nie ominie.
Kapitału wciąż jeszcze nie było. Radził zapewne obok i szlifował ostatnie ostrza. Trza czekać, tracić energję na nic; spozierać po portretach byłych dyrektorów, którzy wisieli tu w złoconych ramach. A z towarzyszy, co na owe złote ramy pracowali, żadnego śladu nigdzie?!!
Gdy ogół delegatów zajął się spoglądaniem w olejne oczy portretowych upiorów, sekretarz Koza zbliżył się do Drążka, by ze swej strony jemu znów spojrzeć w oczy. Chodziło nie o żarty!
Jeżeli Drążek stawiał na kartę Dom Ludowy, to Koza ryzykował wysługę tylu lat i poniewierek: swoją pracę biurową! Jeżeli targu z kapitałem nie skończą, może się rozchwiać Dom, a sekretarza innego zawezwą?! Więc chyba jest już pora, by opuścić dyskretne alibi?!
Nieprzejednaną postawę Drążka wobec kapitału uważał Koza wyłącznie za alibi. Które wcześniej czy później pęknie! Poseł wytrzymał spojrzenie sekretarza.
Wytrzymał i zwyciężył. Zionąc piwnym oddechem w przywarte, rozeszklone oczy Kozy, powiedział głośno:
— Przez to zielone sukno płynie krew wszystkich górników Zagłębia. — I nie czekając żadnej odpowiedzi tyłem się odwrócił.
Buja czy prawdę mówi?! Koza chwycił Drążka za rękaw, niestety, za późno!
Z otwartych drzwi sąsiedniej sali wychodził już kapitał... Pierwsi, dwaj sekretarze. Cichutko. Na gumowych podeszwach, każdy z teką pod pachą, z twarzami odętymi nabożnie, jakby przez wierne usta opłatek święty przepuszczali, by czasem nie rozgryźć.
Klasa robotnicza spojrzała na nich wytrawnie i świadomie: na te powolne narzędzia kapitału.
Za nimi sam kapitał, dyrektorzy.
Wiadomo: w obliczu kapitału psy, karmione ochłapami! W obliczu klasy robotniczej władcy życia j śmierci. Sześciu co najważniejszych dyrektorów, cały węgiel, stal, żelazo, wszelki cynk, ruda, galmany wszystkie — wszelka niedola ludu pracującego.
Spotkanie odbyło się bez jawnego przywitania.
Gdy zasiedli przy tymże samym stole, rozpętała się w delegatach rzecz straszna, do wiary zgoła nie podobna: wdzięczność!!! Że wspólnie z takim siedzisz, który ci życia zabrać jeszcze nie zechciał, tobie i twoim dzieciom, morderca taki!
Martyzel grzecznie nogi pod siebie podkurczył, Sikora, Zdunek, przełknęli zabiegliwie, Dusiowi ręce drżały. Koza uśmiechał się uśmiechem nienawiści klasowej. I takie jakieś wstydy i poprawki miejsc, i szurgania i tak się przewlekało, gniotło, wyciągało, aż Duś charknął potężnie. Ucichło. Spojrzeli na przewodniczących.
Kostryń siedział naprzeciw Drążka, w połowie stołu.
Pan Skierski, sekretarz Rady Kopalń i Hut, taki znów niby od tamtej strony kapitalistyczny Koza, zaczął czytać przetartym pięknie głosem Wszelakie należące do posiedzenia papiery poprzednie, tamci zaś, Kostryń i poseł Drążek, niby naprzeciw siebie dwie skały obojętne...
Nagle ludzie przygaśli, a światło jeszcze mocniejszym blaskiem wytrysnęło: przez usta dyrektora Kostrynia wysmykać się zaczęły wstępne rekryminacje kapitału.
Wynikało z tych słów, układnych, od których szara głowa Martyzela znikła pomiędzy ramionami, że prowadzenie kopalni jest czystym miłosierdziem. Łaską! Na węgiel nie ma teraz koniunktury i nieprędko nastanie, węgla za dużo wszędzie i krajowi, i wszystkiemu przeszkadza w takiej masie! Po cóż więc zasadniczo wydobywać? By się palił na zwałach?!
Z Kozy leje się pot. Obie barki Martyzela podjechały pod górę. Portier Supernak drży każdziutkim włosem swej kosmatej twarzy.
Ulica zaś poddaje swoje, słychać ich tu wyraźnie przez podwójne szyby: gotują się, mieszają pod ścianami, od żeberek „Erazma” aż po Szkołę Sztygarów.
Więc teraz Drążek wstępy swoje zaczyna. Prosto z mostu, by się kapitał najadł wstydu publicznego.
Waliły się w westchnieniu Drążka, jedno za drugim, wszystkie piętra Domu Ludowego — lecz prowadził swe wstępy nieustraszenie naprzód. Patrzyli sobie z Kostryniem prosto w oczy wyższą, najwyższą mechaniką. Co spojrzą, to pod sufit zawiną i koło żarówek elektrycznych spojrzeniem wzajemnie się unikną.
Poseł swoje szczekanie, wszystkie krzywdy, a Kostryń łezki swoje czerwone.
Poseł swoje: o wszystkich krzywdach robotniczych, o wodzie i mieszkaniu, i kartoflach, i jak tu dzieci umierają, a ile zaś wypada zysku za jedną tonnę węgla. Więc jaka i na którą stronę prowadzi koniunktura?!
Podparło jeszcze posła, gdy za oknem przez garus ludzki i wszelkie zamieszanie zaklaskał twardy odgłos kopyt policji Kapuścika.
Delegacja umilkła — aby przeczekać rozgłosy tego nabożeństwa władzy: kopyta grzmiały po bruku, niby jakieś kamienne, okropne pocałunki.
Duś patrzył wciąż uważnie, na posła i Kostrynia. Wpływali sobie wzajem w przymrużone oczy roztopionym spojrzeniem. Nie światłem, ale mgłą. Nie mgłą, lecz juchą... Nie juchą, brudem ciemnym.
Gdybyż to towarzysze zdołali posuwać się w naradach organizacyjnie?! Jak tego uczy partia?! Lecz każdy chciał dopełnić opowiedzenie Drążka. Każdy chciał tu wyrazić swój los. Jęli się więc podsadzać pod wstępy Drążka własnymi przemowami.
Każdy delegat wiedział, że z tego miejsca przemawia raz ostatni: że go Zarząd przenigdy potem na kopalni nie ścierpi. Każdy uczuwał dobrze, że przy tym stole pali mu się nad głowią czarny znak redukcji. Mówili tedy mocno wszystkie zaległe sprawy, między którymi, niby między tarczami maszyny, jedno i to samo ziarnko zgrzytało wciąż dotkliwie — sobota angielska.
Czy to kwestia ustawowa, czy też tylko umowna?!
Wtedy zerwał się Duś, sygnalista „Erazma“, i wrzasnął, że to sprawa zasadnicza. Buchnęło z niego żarem nienawiści klasowej. Słowa leciały szorstkie, przystające, sam ostry, twardy przerost, jak się nazywa skałę przerastającą węgiel.
Wiedział, że słów dosadnych używać tu nie wolno. Dwa razy użył już prostego wyrażenia — zbrodnia. Wiedział, że towarzysze o soboty nie stoją. Sami się przekradają, zjeżdżają na dół i robotę szykują w te soboty darmo, by potem więcej węgla ustrzelić na kopalnianych przodkach.
— My tu bawimy się — wykrzyknął — w sobotę angielską! I w koszta jednej tonny! I w krzywdę robotniczą, i w ciężary kapitału. My tu bawimy się we wspólne posiedzenia. To jest luźna zabawa, a tymczasem tu nie ma posiedzenia, ani krzywdy, tonny, ani dniówki pańskiej, ani na rekord, ani żadnej umowy, ani żadnej soboty angielskiej, tylko ten węgiel, który dla was jest życie, a dla nas śmierć! Idziemy — krzyczał — do strejku! O swoje prawo życia! O własność tych warsztatów pracy, coście je krwią naszą od tylu lat dobrze już zamortyzowali! O własne swoje prawo produkcji!
Mowa Dusia zdradziła całą sprawę. Delegaci poderwali się hurmem, a nad zielone sukno wykwitły szare pięście. I krzyk!
Rada Kopalń i Hut nie znosi takich krzyków.
Sekretarze wciąż jeszcze zapisują, lecz dyrekcje powstały ze swych miejsc. Patrzą matowymi oczami a zmarszczone podgardla czerwienieją im od krwi.
— Bo sprawa jest umowna i takeście to panowie rozumieli, jakeście dotąd stosowali! Jakeście dotąd stosowali! Jakeście dotąd stosowali! — ryczał poseł Drążek dyrektorowi Kostryniowi prosto w czerwone oczy.
Powtarzałby to zdanie wiele razy, bez końca. I machałby pięściami bez końca. I rzucałby się, niby ryba żywcem skrobana, ileby tylko chcieli. Albowiem w tym garusie piekielnym i we wzajemnym lżeniu działo się między posłem a dyrektorem, działo się już nareszcie porozumienie zgody.
W wyzwiskach i w obrazie wzajemnej przebłysło między posłem a dyrektorem takie porozumienie, że można pohańbić się nawzajem, a wierność trwa! Opluć jeden drugiego — a wierność czuwa. We wspólnym ocaleniu utwierdzona, do strejku nie dopuści.
Zelżyli się, zahaczyli nagłą obrazą, z sobót angielskich wynikłą, i przerwali obrady. Delegaci wynieśli się z okrzykiem, a gdy ich tłum ogarnął, zawrzało na ulicy jakby mielonym pieprzem dmuchnął kto ludziom w oczy.
Kostryń patrzył na puste miejsca po delegatach i śmiał się jak dziecko. Zwłoka na dwa tygodnie, albo na trzy, na cztery, albo wogóle po kościach się rozejdzie. Patrzył przez cienką szparę story przy szybie, dyszał, ssał szklanego papierosa i wciąż jeszcze czekał: ulicą Przemysłową przelewał się tłum. Szary, ciemny.
Jakoby bruki powstały z jezdni i kotłowały się, uniesione na wysokość człowieka.
Dyrektorzy rozprawiali w gabinecie. Wzburzeni bardzo, nikt nie spodziewał się takiego załatwienia. Nie było żadnej dyskusji — wszystko stoi otworem?!
Kostryń jęczał w fotelu. Czekała go dziś jeszcze ciężka przeprawa z Coeurem.
Gdy przed Domem Ludowym ucichło, postanowili wyjść. Można już było śmiało, ulica Przemysłowa była już prawie pusta. Siedm aut dyrektorskich ryknęło jednym głosem, gdy oto znaprzeciwka od strony Domu Ludowego oderwał się ruchomy skrawek ciemności. Skrawek ów zatrząsł się na jezdni, minął samochody i jęcząc ludzkim głosem podążył szerokimi stopniami Rady naprzeciw dyrektorów.
Tu, przed stopy Kostrynia upadł z wołaniem:
— Ja jestem Symczykowa, panie dyrektorze, my starzy! Oboje my zredukowani!! Prosimy łaski pana dyrektora!!
Drobny, zziębnięty tłum świadczył białymi twarzami i wznosie się poczynał i zakryłby niebawem schody Kopalń i Hut.
Kostryń krzyknął: — Wstydźcie się, łamistrejki — lecz byłoby się na nic zapewne nie zdało i byłaby ich oboje ciemność szara ludzkim głosem płacząca oblała ze wszech stron, gdyby nie pan Kapuścik!
Znalazł się tu na czele swojej jazdy granatowej, roztrącił tych żebraków końmi i drżących ludzi rozdeptał kopytami tak prędko, iż nie wiadomo chyba, z czego tam jeszcze iskry na bruku wybłysły.
Kostryń rzucił się w auto. Kazał jechać za miasto. Kluczył między hutami wśród konstelacyj świateł kopalnianych, aby na wszelki wypadek zmylić za sobą ślady. Zawrócił od strony „Flory“ i cmentarza, mimo wielkich odkrywek „Erazma“, ku ulicy Miedzianej.
Opodal posterunku policji zostawił auto i dalej poszedł pieszo kolonią urzędniczą rozłożoną na tyłach ogrodu Coeura.
Och — dostawanie się tu w nocy było prawdziwą męką. Stróż nocny, Niemiec, drab olbrzymi, ośm potężnych psów wilków. Szybki oddech zgonionych bestyj i szum ogrodu.
Stróż nie wchodził do willi. Mechanika elektryczna otwierała drzwi jedne po drugich.
Minąwszy hall poszedł dyrektor Kostryń schodami na górę. Im wyżej, tym wolniej. Musiał się trzymać poręczy, tak osłabł. Wszędzie świeciły się kolorowe lampki nocne.
Na górze jął się skradać cicho i ostrożnie. To już doprawdy można znieść tylko dla rodziny, takie upokorzenie. Przystanął w kancelarii. Pachniało tu cygarami, perfumą i jakimś — wydało się Kostryniowi — samczym, kocurzym smrodem. Myśl, że Zuza, Zuza, Zuza, jako żona Coeura musiałaby żyć w tej właśnie willi, napełniła Kostrynia wstrętem!
Sypialnia. Trzeba wejść. Wszedł ostrożnie na palcach. Zatrzymał się przed szarą materią osłaniającą łoże. Tam, w głębi, leżał Coeur.
Francuz nie odsunął kotary. Widocznie śpi.
Przez okno płynął blask księżyca.
Kostryń dotknął ostrożnie brzegów jedwabnego baldachimu i zaczął mówić. Półgłosem, lecz wyraźnie.
O przebiegu posiedzenia. Jak to dzięki niespodzianej awanturze o angielską sobotę stanęło ostatecznie na niczym. Wszelka decyzja pozostaje nadal w naszym ręku. Nikt jeszcze nie doszedł do punktów przyszłej umowy.
Odpowiedział zza kotary pośpieszny jakiś ruch.
Kostryń słuchał szarpiąc sobie policzki.
Gdy oto nagle kotara poczęła się rozsuwać ze zgrzytem metalowych kółek. Taki bogacz — zdążył jeszcze pomyśleć Kostryń — a nie urządzi sobie lepszej mechaniki. Była to ostatnia własna myśl Kostrynie, potem... Potem już tylko przerażone poddanie się, smagane gniewem i pogardą.
Coeur miotał się na łóżku, to się zanurzał, to wyłaniał spod atłasowej kołdry w jedwabnych połyskach pyjamy, niby olbrzymi czerw o wielkiej głowie błyskającej przekrwionymi oczami. Żądał stanowczego rozcięcia konfliktu, żądał decyzyj szybkich i konkretnych.
Wtedy to Kostryń wypowiedział idiotyczne zdanie o kwartecie francuskim. O tym kwartecie, który ma się tu z jawić za kilka tygodni, wobec czego on, Kostryń, przypuszczał, że decyzja co do stanowczego załatwienia konfliktu jest taką sobie decyzją, a sugestia na temat kwrartetu miała być właśnie dyskretną wskazówką, aby zwlekano z konfliktem.
Przekreślony! Ramię Coeura wychylonego z łóżka powiewając jedwabnym rękawem przekreśliło Kostrynia kilkakrotnie. Pan Kostryń wycofywał się tyłem do drzwi. Tu zaczekał. Ileż trwało czekanie, dwie, trzy sekundy? Dwie. trzy sekundy całej wieczności upokorzenia. Może kotara rozewrze się jeszcze?
Nie, już koniec. Uciekał dalej, ostrożnie na palcach pod ścianami, niczym spłoszona mysz. To tylko dla rodziny można wytrzymać!
Dając nocnemu stróżowi napiwek wzniósł Kostryń oczy, domyślnie ukazał okna sypialni Coeura i szepnął rzewnie: — Tak, tak, mój stary, on pracuje, on myśli za nas wszystkich.
Przy furtce ogrodowej wypadło chyba pogłaskać psy. „Miłe, wierne stworzenia“. Głaskał je Kostryń ostrożnie bryzgając równocześnie łezkami wielkiego strachu.
Przybywszy do domu zbudził żonę — że chory. Wyczerpany. Że górnicy pokrzyżowali wszystkie plany. Największa szuja — Drążek. To Knote wynosi mu stąd pewno wszystkie tajemnice. Tak, wypadnie rozprawić się z Knote. Długo opowiadał o niej żonie, że kto wie, może Knote została prowokatorką?...
Niedzielę słychać w całym mieszkaniu wyraźnie. Huta nie idzie. Każdy krok, słowo, odgłos rozpierał się, rozpychał, jakgdyby obrzęknięty!
Skromne wejście pana Kapuścka przez kuchnię przeraziło Kostrynia. Takie dzwonienie szabli, ostróg i łańcuszków.
Uścisnęli sobie dłonie w gabinecie, przy oknie. Wszystko przecież było już wiadome chyba po wczorajszej szarży przed Radą Kopalń i Hut. Cóż zostaje? Do województwa raport odejść musi, że lud się wzburzył i zakłócił porządek. Do tego żaden kapitał zagraniczny nic nie ma. Zostaje Polak wobec Polaka.
Siedzieli naprzeciw siebie. Kostryń oparł ręce na granatowych kolanach Kapuścika, drobnym dźwiękom ostróg i łańcuszków towarzysząc wylęknionym uśmiechem.
Teraz już wszystko jasne! Są dwie sprawy, jak zawsze, dwie. Pierwsza: co pan, drogi panie poruczniku, myśli o naszym biednym ludzie? Lud — sfinks, wiadomo. W czasie wojny działało się po prostu: gdy wybuchała tu w okolicach Osady, pana wtedy nie było, epidemia tyfusu plamistego, brało się wszystko do dezynfekcyjnego kotła a na opornych chłosta. Z ramienia komitetu biskupiego biło się, ile wlazło, a ludzie po rękach całowali. Ale teraz czy lud wytrzyma spokojnie?...
Pan Kapuścik klasnął sprężystym językiem pod złotymi kłosikami wąsów.
— Lud? Niby górnicy? Naturalnie, że wytrzyma, a co ma robić?
Dyrektor szeptał policjantowi do ucha poufnie:
— Wczorajsze zerwanie rokowań z przedstawicielami Związku nie pokrywa się wcale z tym, do czego dąży nasz obcy kapitał. Coeur!... Coeur chce strejku. Co ma w tym, dojść nie podobna. Należałoby zbadać? Może nawet należy kontrolować i z państwowego względu? Przechwycić korespondencję?... Powolutku zobaczyć?
Od ostróg przez wszystkie sznury adiutanckie pana Kapuścika przeleciał dreszcz. Ustał już a wciąż jeszcze dygotały spinki od mankietów.
Kostryń wykrzyknął: — Ja wiem, że to jest ryzykowne! Ale, jeżeli przychodzi do wyboru pomiędzy nami a obcym kapitałem? Pomiędzy nami a obcym kapitałem?! —
Kapuścik przestał dźwięczeć policyjnym srebrem.
Nawet szabla, tyle hałasu czyniąca, zwisała mu z lewego boku cicho, jak papierowa.
— Myśmy panu przecież obiecali, dyrektorzy rodacy, miejsce kontrolera wyładunku w Gdyni, na wypadek wypadku jakiegoś! Na wypadek przeniesienia, nie daj Boże usunięcia ze służby... Więc chyba wahań nie ma?!
— Kto mówi o wahaniach, panie dyrektorze? Na razie tylko przykrość. Duża przykrość.
Słychać było dobrotliwe sapanie wielkich pieców huty. Za drzwiami kroki domowego gospodarstwa. Kostryń przysiągłby, iż słyszał namacalnie jak sumienie w czaszce policjanta waha się i chlebocze.
Przeciw Coeurowi i przeciw górnikom, bez poparcia policji? Nie ma dyrektora „Erazma“ bez policji!!
Na szczęście zastukano! Weszła służąca ze śniadaniem. Kawa na dużej srebrnej tacy, za nią żona, w pięknej sukni porannej, koloru zwiędłych liści. Pan Kapuścik wykonał uroczysty wyczyn towarzyski: jak gdyby na maneżu zeskakiwał z konia, tak sprawnie się ukłonił.
Pani dyrektorowi dała Kapuścikowi ucałować rękę, rozmieściła serwety, filiżanki, uśmiechnęła się wdzięcznie — przelotem. Przelotem, po swojemu. Wśród pięknej bladej twarzy spłakane oczy.
Wyszedłszy z gabintu męża oparła się o ścianę. Więc ciągle, zawsze Coeur! Z podsłuchanej rozmowy wynikało, że nawet policja nie wie, co teraz robić? Do tego doszło? Zdało się pani Stanisławie, że to ona, ona sama winna jest wszystkiemu.
Jeszcze wczoraj w nocy za nieszczęsnym parawanem z pierścionków do cygar postanowiła pani Stanisława rozmówić się z córką. Zakazać wszelkich wizyt, spotkań.
Zastała teraz Zuzę w piżamie, przy smarowaniu rakiety tennisowej. Pani Stanisławie w oczach pociemniało na ten widok.
— Nie pozwolę — jęczała — żadnych sportów, tennisów beze mnie, gdy pan Coeur wymawia nam posadę I Gdy tu lada dzień strejki mają wybuchnąć. Coeur, Coeur, Coeur, wszędzie Coeur!!!
W drzwiach zjawił się Kostryń wionąc za sobą zielonymi połami szlafroka. Zmarszczona twarz dyrektora o dużych wybałuszonych oczach sterczała nad jedwabiem kołnierza niby karnawałowa maska.
Siadł na pistacjowej kanapce. Ledwie usłyszał jak Zuza wykrzyknęła do matki: — Jesteś wariatka!
Zakrywszy sobie oczy rękawami szlafroka Kostryń zawył znienacka, przez głuchą ciszę wszystkich siedmiu pokoi. Pani Stanisława chwyciła się za głowę, Zuza wyszła co prędzej.
Do salonu. Do fortepianu. Pograć trochę. Czyżby Coeur ośmielał się rzeczywiście tak szantażować ojca?
Jakiś taniec: maglowała niezmiennie jedno i to samo? Od początku do końca. Rodzice wciąż krzyczeli. Zimne klawisze dawały palcom Zuzy pożądaną ochłodę. Wybijając gimnastyczne rytmy uśmiechała się do samej siebie w refleksie czarnego pulpitu. Pełna politowania dla niezaradnych starych, mimo wszystko, mimo tylu przykrości pełna doskonałego humoru. Może humor ów płynął właśnie z poczucia władzy? Ona, Zuza, zrobi zawsze, co chce. Wszyscy napotykają trudności — ona daje sobie radę. Wszystko wali się dookoła, u Zuzy wszystko kwitnie, cicho, potulnie, grzecznie. Aż nuda bierze od tej grzeczności. Zadziwiło teraz Kostryniówmę niespodziewanie, że tyle pracy, sprytu zużyła, by wyhodować sobie taką to nudę właśnie.
Po obiedzie zamknęła się u siebie, przebrała w biały tennisowy strój, o czwartej zaś, jak było omówione, wchodziła tylną furtką do ogrodu Francuza.
Ogród, willa i wejście, i sam hall, i wszystko urządzone — jakby Zuza urządziła u siebie, gdyby mogła: żadnych pamiątek, fotosów, wspomnień, wszystko nowe, najmodniejsze, klubowe. Mówiła to nawet czasem Coeurowi: — Wszystko jest u ciebie na właściwym miejscu, a przy tym, jakby się było nigdzie. Nie w Osadzie Górniczej i nie w Polsce, i nie w kraju własnym, a tylko w jakiejś międzynarodowej poczekalni. Miała klucze do furtki ogrodowej i do drzwi willi, kutych w gładkim metalu. Straszliwe psy Coeur‘a znały ją doskonale. Może to już przewrotność: Zuza wahała się często, co jej sprawia większą satysfakcję? Czy „przyjaźń“ z dyrektorem, czy też przyjaźń tych psów?! Wielkie, szare, dyszące sunęły za nią w milczeniu i dopiero na schodach willi, przed stalowymi drzwiami, usiłowały wyskakiwać wysoko, aż ku piersiom Zuzanny. Jeszcze rok temu bawiło Zuzę niepomiernie, że wszyscy śledzą Coeura, szpiegują, a ona jedna może tu wszystko do góry nogami powywracać.
Taka sobie panna z prowincji! Raz tylko w życiu, przed wojną, była z rodzicami zagranicą — Rosji nie ma co liczyć. Panna z prowincji i taki Coeur na całym wielkim świecie, wszędzie pierwszy dyrektor!
Szalał dla niej. Dawał sobą poniewierać, sam o to prosił. Kiedyś nawet, po likierach, zbiła go po twarzy i — korzył się z rozkoszy. Zabawy te odbywała Zuzanna spokojnie, obojętnie. Raz tylko czy dwa zdarzyło się, iż w czasie takiej sceny przebrała miarę: jakby ją szał jakiś porwał. Zaciekła się tak gwałtownie, że gdyby się nie bronił, byłaby chyba zabiła tego Coeura.
Umiał szaleć i dbał o cudzą rozkosz. Umiał też zawsze pochlebiać ambicjom Zuzy. Czyż w sporze z magistratem o wielkie ogrodzenie „Erazma“ i związane z nim tereny, dla jednego kaprysu „swej pani“, nie ustąpił od razu?! Z czego powstała właśnie przed pół rokiem ulica Sobieskiego?!
— Robię, co chcę — ucieszyła się wieszając rakietę i płaszcz na pustych szaragach hallu. — Nie wiedzą o tym nigdzie, nawet w paryskiej centrali nie wiedzą, że wszystkim kręcić może taka sobie panienka z prowincji.
Zamiast iść na górę wstąpiła do apartamentów parteru. Umówione mieli raz na zawsze, że Coeur czeka na górze. Lubił czekać, spodziewać się i niecierpliwić. Przedłużała mu świadomie tę wątpliwą przyjemność przeglądając na dole pisma zagraniczne czy też stukając kulami na bilardzie. Pewnego razu czekali tak na siebie całe popołudnie. Nie wstąpiwszy na górę wyszła i znów kilka tygodni Francuz „szalał“.
Dziś żadnego stukania na bilardzie. Zuza usiadła w wielkim fotelu palarni zamyślona.
To się tak mówi — robię co chcę — przyszła jednak przecież właściwie w sprawie ojca. Trzeba to koniecznie znowu jakoś uregulować, unormować. Awantury Coeura, urządzane rodzicom, może mu służyć mają jako prowokacja? Żeby go za to karcić?...
Panna z prowincji, która karci wielkiego dyrektora. Uśmiechnęła się nagle do samej siebie: w istocie rzeczy bowiem nie myślała przecie teraz o rodzicach, a tylko o Mieniewskim: jak się pochylał, jak rozmawiał, jak patrzył.
Wydał się Zuzannie niezmiernie wyraźnym właśnie tu, w tej poczekalni. Zuza odpoczywała, myślała o Coeurze, o rodzicach, zdumiona przedziwną natarczywością, z jaką narzucały się tu właśnie szczególne gesty czy słowa młodego Mieniewskiego. Wzburzyło Kostryniównę idiotyczne pytanie, które zadawała samej sobie: czy rzeczywiście jest taki przystojny? Zerwała się stuknąwszy niecierpliwie palcami.
Poszła na górę — Francuz czekał w drugim pokoju przy drzwiach. Uchwycił ją za ręce, po czym wielkimi gorącymi dłońmi jak gdyby całą sprawdził jeszcze raz na nowo. Na nowo odnajdywał pod puszystym dżemprem. Obracał dokoła siebie, chłonął, wdychał jej zapach, dysząc przy tym łaskawie i zazdrośnie. I śmiał się.
Zuza lubiła ten śmiech. Przemijał drobną łaskotliwą falą, wynikając z szerokich piersi łatwo, jak gdyby wewnątrz dla niej, specjalnie dla niej, wysłane były aksamitem.
Wysuwała się z objęć łapczywych, przyciągał ją do siebie płaskimi, rozgłośnymi chwytami, jak atleta atletę ną arenie. Nie poddawała się bijąc głośno po łapach.
— Tak, dzisiaj będzie tak. — Rozsiadła się wygodnie, sama, wśród poduszek olbrzymiego wezgłowia.
Coeur ukląkł obok. Pili wino, to samo, co w domu, sprowadzane do Osady przez Francuzów z bardzo niewielkim cłem czy też wcale bez cła? Jedli jakieś paryskie biszkopty.
Pochylił się, złożył głowę na jej kolanach, westchnął grubymi wargami — ach jaki odpoczynek.
Głowa Coeura ciężyła Zuzannie, jakby ulana z brązu. Jakże obco wyglądał profil tego człowieka widziany z góry: niby plastyczny przekrój geograficzny, czy profil obojętnej okolicy, prowincji, części świata?...
Nakryła lekko dłońmi twarz Francuza. Pod miękkimi jej palcami przelatywać poczęło łaskotliwe drżenie. Wypukłości twarzy Coeura jęły przemieszczać się, przesuwać, Zuza odjęła ręce.
— Więc jednak będziemy mieli tutaj ten świetny kwartet — zawołał nagle. — Mógłbym ci pokazać depesze.
Zerwał się i z suchym trzaskiem artretycznych kolan wyskoczył na środek pokoju. Oparł rękę na lewym boku, gdzie nosił portfel z wszystkimi depeszami.
Każda miała na wierzchu datę i godzinę, wypisaną niebieskim ołówkiem. Wszystkie ostatnie szyfry z Paryża. I z Wiesbadenu. Wedle szyfrów tych dziś po południu odbywały się narady koncernu w Wiesbadenie. Coeur przypuszczał już prawie na pewno, że centrala, że Paryż omija go w tych pertraktacjach.
Przeklęci starzy rutyniści!
Wierzył, że Wiesbaden, że Westfalczycy zwrócą się tu już wkrótce. Miało się przecież i tam swego malutkiego Kostrynia, westfalskiego autochtona. Wszędzie na świecie trzeba mieć swoich autochtonów.
Jeżeli Westfalczycy nawiążą łączność?... Będą musieli doskonale zapłacić. Los „Erazma“ stawał się wtedy obojętny. Wtedy rozstrzygnie się sam. Miało to już własny ustalony bieg, taki sam jak w Rumunii, na Kaukazie, w Belgii, w Andach...
— Świetny kwartet — powtarzał machinalnie — kwestia dwóch, może trzech tygodni.
Pertraktacyj z kwartetem używał Coeur skwapliwie dla pokrycia znaczniejszej wymiany depesz między Paryżem, między Westfalczykami. Nie chodziło tu, rzecz prosta, o ilość depesz, lecz o pokrycie „towarzyskie“.
— Hallo, Coeur — zawrołała Zuza rubasznie z kanapy. — Nic nie rozumiem.
— Dlaczego?
— Teraz sprowadzasz kwartet? Bardzo niestosowne. No, jakto?! Wszystko prowadzisz do strejku?! Wszystko już dawno chwieje się tu i trzeszczy. —
Nie słuchał. Nie rozumiał, mimo, że mówiła poprawnie po francusku. Nie rozumiał. Przez nagie drzewa ogrodu patrzył w wielkie rozłogi „Erazma“. Widać stąd było doskonale stalową pajęczynę wieży wyciągowej, szare dachy Zarządu, czarny gmach płuczki i nikłe sieci szyn, prowadzące ku kamieniołomom.
Wielką ciszę przestrzeni tej nurtowały uparte myśli Coeura. Cięły się w tej przestrzeni, niby kąty, wyznaczające zbiegiem zakreśleń i odcinków wciąż to samo miejsce: czerwony trapez, zmniejszony niedawno na mapie w pobliżu szybu wyjazdowego o dwa milimetry.
Myśl Coeura, jak gdyby nagle zbyt samowolna, płocha, lecz straszliwie istotna rzutowała w dół, od widzianej na terenie przekładni szyn, błyszczących wśród błota, poprzez oba poziomy kopalni, na poziom trzeci, pole wschodnie — pochylnia A — u wylotu ósmego chodnika..
Owe trapezy czerwone, miejsca ogniowe, czy też zagazowane oznaczał sobie, zawsze i wszędzie na kopalniach, jako sporne. Wątpliwe. Można je zawsze poprawić, z racji niedokładności usuwać ludzi niewygodnych. Miejsce to tak widoczne na planie, tuż obok zakreślonego łukiem filaru oporowego przy głównym szybie, tak wyraźne przez cały dzień dzisiejszy pod piekącymi powiekami, napełniało dyrektora przedziwną lubością.
Wzdrygnął się tedy, gdy między cienkie linie tego ósmego chodnika, a zarazem jak gdyby pod powieki wpadły nagle stanowcze słowa Zuzy: — Zachowujesz się tak brutalnie wobec mego ojca, który zresztą, jak na tutejsze pensje, jest bardzo tanim dyrektorem. Zachowujesz się doprawdy —
— Bo ojciec twój — wybuchnął nagle Coeur — to niedołęga!! Osioł!!! Tchórz!!! Nie dotrzymuje słowa! Zepsuł wszystko wczoraj. Zdradził mnie! Miał prowadzić do strejku... — Coeur wcale nie dał takiej instrukcji. Nie dawał nigdy wyraźnych instrukcyj. Zawsze, zawsze loteria, nie określona nigdy odpowiedzialność podwładnych! — Mam tego dość! Mam dość całego tego sosu! —
Zuza zbladła. Słowa więzły jej w gardle. Nie przestawała jednak mówić, iż omotał jej ojca, skompromitował, uczynił nienawistnym, omotał cały ich dom.
Nie słuchał wcale.
Raczej odpychał ją od siebie i znów chwytał, coraz mocniej, coraz łapczywiej. Opierała się, był jednak znacznie silniejszy. Odpychał ją i znów przytrzymywał brutalnie, jakby macerując w swych suchych, ciemnych dłoniach. Znawcy macerują tak pomarańczę, nim ze skóry obedrą.
Nareszcie przypomniało się Zuzie, że to przecież tak się zaczyna ich gra, pół gra, pół prawda, „zabawa w prawdziwe opowiastki“.
— Ciebie nic nie obchodzi! Naturalnie! Okazuje się, że ludzie dobrze wiedzą co mówią! — Nałamywała się do sposobów, których sam ją nauczył kiedyś, gdy zaczynali wzajemny swój stosunek. Sposoby te nazywały się nawet specjalnie, zabawą w prawdziwe opowiastki.
— Ludzie wiedzą, co mówią!!. — wołała Zuza. — Coeur syn ulicznicy paryskiej, a ojca wcale nie znasz? Cztery żony zabiłeś, goniły tu za tobą papiery, ludzie wiedzą! Pan Coeur nie jest wcale inżynierem i ma fałszywy dyplom!... Pan Coeur uciekł z Rumunii spaliwszy tam kopalnię! Gdzie się pan Coeur podziewał podczas wojny światowej!
Nadstawiał twarz pod te zarzuty, jak gdyby czekał większych i mocniejszych. Z potężnych jego piersi tchnęło drapieżne rzężenie. Słuchał i śmiał się coraz głośniej.
— Ludzie mówią za oczy — krzyczała Zuzanna, wpatrzona w niego — a ja ci mówię w oczy. I ty sam o to prosisz, gdyż inaczej zginąłbyś z obrzydzenia do siebie!!! Ludzie mówią, że już tutaj zaczynasz kręcić, jak wszędzie, jak w Rumunii, na Kaukazie, w Afryce — tak kręcisz teraz przy tym strejku! Nie darmo pozmieniałeś na kopalni Francuzów! Nie darmo wszystkie sztuczki! Nie darmo te redukcje!
Wyliczała śmiało i bezczelnie wszystko, co gadali na mieście, co Knote donosiła, co sama mogła wiedzieć od ojca, wszystko włącznie do zidiociałego Falkiewicza, którego za szacherki przy planach podobno zbito na kopalni.
Gdy wspomniała nazwisko geometry, Coeur rzucił się naprzód. Przypadł do Zuzy, objął przez nogi, szarpał sprzączki, czarną, ciężką głową wcierał się w chłodne, gładkie ciało, aż zwarli się, zderzyli, spletli — wielki żuk czarny i biała, giętka liszka.
— Taka właśnie kanalia jak ja — szeptał Coeur lepiąc się do Zuzy wśród poduszek — taka właśnie kanalia daje ci teraz rozkosz.
Spychając go odpowiadała ze śmiechem, że kanalii nikt nawet nie pamięta, kanalii nie wolno przekroczyć granic dmiwierżyzmu, kanalia musi być posłuszna, kanalia może tylko służyć. O to chodzi, ach o to właśnie chodzi.
Coeur pochwycił ją oburącz, ścisnął, jak gdyby zmiął. Składał, rozkładał, przemierzał wzdłuż i wszerz naciskiem paznogci. Gładził i znów szarpał. Pozwalała na wszystko, nie dbając o ból fizyczny, w coraz sroższych obrotach, coraz obojętniejsza, jeszcze bardziej swobodna, aż spokojna, nieomal że znudzona!
Mówiła równym monotonnym głosem: — Pozwalam, bo pozwalam. Na co chcę. Ale nie pozwalam na żadne rugi, zmiany, awantury. I nie wolno ci znęcać się nad Kostryniem. — Tak powiedziała o ojcu, po nazwisku. Zdało się Zuzie, że pod naciskiem pieszczot Coeura stygnie, marznie, staje się taflą lodu, po której znowu ona sama, Zuza, spływa w udręce kroplami krwi.
— Nigdy nie wolno ci znęcać się nad papą. — W napięciu wszystkich mięśni kopnęła Coeura w ramię.
— Nie wolno mi, nie wolno — mamrotał Coeur, obiecywał z uśmiechem. Po czym dysząc łapczywie spadł ciemną, cynobrową twarzą między uda Zuzanny.
Gdy zamknęły się za nią drzwi pneumatyczne, Coeur rozłożył się na klubowym fotelu i zamknął oczy. Zapomniał o Zuzannie. Przepływała mu jeszcze przez żyły ciepłem szumiącym, lecz już o niej nie myślał. Nie umiał myśleć o jednej kobiecie wyłącznie. Łączyły się odrazu wszystkie w jeden zapach, w jedną cielistą masę żywą i elastyczną.
Dlaczego Zuza wspomina o Falkiewiczu?! Zawsze jednak wypaple i przyniesie coś nowego z miasta. Wytelefonował co prędzej auto, pojechał na kopalnię, przyszedł przez puste lokale Zarządu.
Stanek i Frydrych, dwa niezawodne brytany straży kopalnianej — na miejscu.
— Nie telefonować nikomu, że jestem na kopalni.
Poszedł przebrać się do łaźni.
Dyżurował tu dziś stary portier Supernak, szczęśliwy, że na dziś wypadł mu ten dyżur. Dziś przy kalendarzowym święcie dyżur liczy się za podwójną dniówkę.
Na widok Coeura portier zbladł, pochylił się i roztrzęsionymi rękami otwierał co prędzej łazienkę. Stare oczy Supernaka aż gasły od blasku dyrektorskiej postaci. Służył z namaszczeniem, na wyścigi. Przypadał do trzewików, ujmował świątobliwie końce spodni Francuza, wyślizganymi dłońmi rozwieszał najstaranniej czarną marynarkę na oparciu krzesła.
Dyrektor Coeur nie musiał czekać na wszystko jak pan dyrektor Kostryń. Supernak patrzył w oczy Francuzowi żarem wierności. Gdy spostrzegł jedno pochylenie głowy, całym sobą, wszystkim kalectwem połamanej osoby swej przysunął się z szeptem najusłużniejszym i wydał z siebie wszystko ofiarnie, od jednego zamachu!
Marzyło się Supernakowi, że sprawy te otrzyma z jego ręki kanonik: dostałaby za to żona pogrzeb bezpłatnie i to najlepszej klasy! Lecz na sam widok głównego dyrektora, Francuza, pana tylu baronów węglowych, przezwyciężył wszystko; we wszystkich uczuciach portiera nastało szczęście wierności. Wierność za darmo, bez żadnej nagrody od prawdziwego mocodawcy kapitału.
Supernak donosił pobożnie, o księdzu Kani. Że już lada dzień ksiądz ujawni się z wiarą. Knote wciąż tam przybiega. Widać i Kostryń macza palce w tych rzeczach. Radzili dziś Kostrynie z Kapuścikiem.
Coeur przerwał te wyznania niecierpliwym ruchem ręki.
Supernak więc przykucnął, na ile sztywna noga pozwalała, wpatrzony czujnie w policzki dyrektora. Do nadszybia nie odprowadzał wielkiego mocodawcy. Nie potrzeba, by ludzie widzieli. Oczami tylko dążył za stopą dyrektorską.
Przepadało to darmo, lecz w tych razach rzecz nie jest w nagrodzie, a w gorącej czujności. Dla największego mocodawcy kapitału wierność będzie za darmo.
Coeur wszedł na górny poziom nadszybia i spytał sygnalisty o nazwiska dzisiejszej obserwacji: nazwiska dozorcy nie dosłyszał, a tylko drugie:
— Starszy górnik Martyzel.
Uniesiona ku górze klatka jęła zjeżdżać powoli. Srebrne światło dnia wsiąkło w szyb. Oświecone karbidówką mokre dno windy objął cień połyskliwy.
Coeur machinalnie nadsłuchiwał: głuchy klask lin, tłuste mlaskotanie smarów, posuwisty szum dębowych kierowników raz po raz zalewała wilgotnym dźwiękiem woda perląca się pomiędzy kamienną cembrowiną.
Minęli już dwa poziomy upstrzone światłem elektrycznym.
Poziom trzeci!
Coeur sam otworzył bigle klatki. Gdy ukazał swą twarz sygnaliście podszybia, chłopak w łachmanach górniczych zatoczył się nieomal. Dyrektor zjeżdżał na dół rzadko. Raz na pół roku, raz na rok. Lub jeszcze rzadziej. Niemniej przeto każdy z górników poznałby go w jednym błysku sekundy wszędzie i zawsze.
Dyrektor Coeur uszedłszy parę kroków zatrzymał się przed czarnym napisem, wyciągniętym na białym łuku kopalnianego korytarza:
Świadom tutejszej tradycji, kazał umieszczać napisy owe na wszystkich poziomach. Otaczał je wszędzie należytą pieczą. Odwrócił się ku sygnaliście: chłopak odbijał znaki do nadszybia.
Gdy winda uleciała w górę, sygnalista wykrzyknął służbiście: — Szczęść Boże!
— No tak — odpowiedział Coeur marszcząc brwi. Nie mógł owego hasła górniczego wymówić po polsku. Opowiadał — no tak — lecz palcami dotykał daszka czapki.
Ruszył naprzód w stronę tak zwanego rozjazdu, to jest przecznic, na których wymijają się wózki z węglem. Spod bielonego, bitego w kamieniu chodnika ciągnęła się daleko dwiema odnogami czarna, nisko sklepiona noc, znaczona u podnóża swych ścian szarym zarysem wagoników.
Opadł tu dyrektora Coeura cichy, spokojny śmiech. Coeur nie gruntował nigdy uczucia wesołości, którego doświadczał przy wejściu do kopalni. Jak gdyby wesołość tę rodziła właśnie prosta mechanika, przeciągnięta przez dwudziestometrowe redeny, rozgniatająca skałę, ludzi i żelazo, a w gruncie rzeczy tak łatwra do zepsucia.
Minąwszy kapliczkę z świętą Barbarą, wyrżniętą w węglu (co roku piątego grudnia siedział tu przed nią w aksamitnym fotelu, podczas mszy uroczystej), zawrócił do stajen.
Mieściły się niedaleko głównego szybu w pobliżu tam wentylacyjnych. Dyżurny woźnica skoczył jak oparzony. Coeur uciszył go niecierpliwym ruchem ręki. Lubił to miejsce: języki, mowy, ludzie zmieniają się wszędzie, konie są wszędzie jednakowe. Koni tych nie wydawano już nigdy na powierzchnię. Stawały się pod ziemią mądre, pilne i wierne jak psy.
Przez wąską stajnię leciała struga świeżego powietrza od tam wentylacyjnych; z płaczącym, rzewnym rozgłosem niosła zapach siana i ciepłego gnoju w głąb kopalni.
— Niepotrzebna dobroć i nadmierny pożytek — pomyślał Coeur łącząc w tkliwym zbiegu przeciwstawień widok słabo oświetlonych zadów końskich ze wspomnieniem Zuzy.
Poklepał kilka koni, pierwszych z brzega, i poszedł przeciw prądowi powietrza na koniec stajni, ku białej dorodnej kobyle, którą pamiętał jeszcze z zeszłego roku. Sławna była ta kobyła zeszłego roku na „Erazmie“, albowiem, chociaż nikt nie wiedział gdzie i jak, udało się jej zejść z starym kopalnianym ogierem i źrebię urodzić pod ziemią.
Klepiąc ją głośno po silnym, ciepłym karku, zauważył Coeur w kącie żłobu wystający, spomiędzy sieczki zmyślny, ściągły łeb szczura. Coeur nie przestawał klepać, równocześnie jednak uniósł w górę swój czekan górniczy i nagle, jednym pchnięciem, przebił ów szary łeb gryzonia. Pospołu z ostrym, świdrującym piskiem spłynęły na sieczkę czarne szczurze źrenice. Coeur pogłaskał spłoszoną kobyłę, systematycznie dziurawiąc odwłok szczura. Teraz dopiero w trakcie tych sprzecznych czynności rozbłysnął w dyrektorze jasny, wyraźny pogląd: zobaczyć dane miejsce raz jeszcze dokładnie! Na trzecim poziomie, ósmy chodnik, na wschód od pochylni A. Przy starych ogniach.
Dokładne określenie miejsca napełniło dyrektora upragnioną pewnością siebie. Ze szczura pozostała w kącie żłobu krwawa szmatka. Ach tak, być mc że teraz właśnie, tam, w Wiesbadenie, rozwijają woskowane arkusze planów członkowie nowego koncernu?
— Szczęść Boże — uśmiechnął się do stajennego i odszedł stąd długim chodnikiem.
Ogarnęła Coeura wielka, sypka woń kopalni płynąca z głuchą ciszą czarnymi przewodami. Cisza owa posiadała granice swe i ramy. Niosła się jakby środkiem chodnika, brzeżona u dołu łaskotliwym spływem wody, przy czarnych pochylniach i upadowych jakoby nagle wstrzymana nieuchwytnym prawie wydechem głębokości. Z owych pochylni wypływał kamienny dźwięk podziemi: głos przyczajonych straszliwych ciśnień, trących się wśród pokładu pracą tysięcy i milionów lat.
Przez środek chodnika wywozowego, którym podążał Coeur, biegły szyny raz wraz występujące z błota w białym świetle karbidówki. Gdzieniegdzie mienił się pośród nich złotą rdzą stary nawóz koński.
Do pochylni A będzie stąd pięćset metrów? Coeur pamiętał znakomicie wszystkie cyfry odnoszące się do planów kopalni. Lecz teraz, teraz właśnie nie chciał pamiętać, ani o cyfrach, ani też o planach. Tylko iść. Iść przed siebie i słuchać jak układają się myśli beż wszelkiego udziału woli.
Do kroków dyrektora Coeura, miarowych i szybkich, mimo iż w gęstym błocie stawianych, dołączyły się nagle z zakrętu jak gdyby czyjeś inne kroki. Mocne, coraz mocniejsze. Rozgłośne i potężne. Prawie grzmoty.
To węgiel tąpał. Obluźniały się gdzieś na polach górniczych, pod drewnianymi kapami, na przecznicach, czarnych filarach, chodnikach i przodkach międzymolekularne związki pokładu.
Wiadoma rzecz.
Coeur przystanął: nie podobała mu się ostatnia transakcja dyrektora handlowego z dostawcami drzewa. Na stemple, na kapy, na oszalowania, na całą drewnianą obudowę dawali towar drugorzędny. A samemu nic się nie miało z tych transakcyj!
Tąpanie ścichło. Głos pokładów błąkał się jeszcze twardym, suchym echem po polach kopalni. W setnych głębinach ziemskich wymijał ciche płacze powietrza, zagarniał wieczne szepty wody i przepadał.
Aż oto ścichło wszystko. W ciszy, dzwoniącej czarnym milczeniem, przeleciała przez Coeura nagle pokusa niesłychana, najprostsza, pokusa zupełnego spokoju:
Zniszczyć to wszystko... — Wydało mu się, że tylko dlatego zabiega o Westfalczyków, tylko dlatego puściłby kantem Paryż, ażeby w końcu zniszczyć tutaj to wszystko. Nie o pieniądze chodzi! Nie o pieniądze, a przecież wszędzie za zdradę danej centrali płacili mu sowicie jacyś obcy Westfalczyczy. Chodzi też o pieniądze. Musi być ciągle coraz więcej pieniędzy.
Na śpikulcu górniczej laski, zahaczony o główkę gwoździa, trzymał się jeszcze strzęp szczurzego ciała.
Nonsens! Nie trzeba było wyczerpywać się tak z Zuzą. Po czterdziestce nie można. Wstrząsnął mocno latarką, łupnął Czekanem w twarde piętro i ruszył dalej. Od kroków Coeura huczały znów czeluście obu pochylni: trzynastej i czternastej. Dyrektor pamiętał je doskonale na planie: znaczone liczbami + 80‘45, + 42‘25 i druga + 68‘04, + 42‘35. Przyskoczył do wylotu pochylni i oświetlił miejsce karbidówką. Woda schwyciła suchy promień latarki, roztarła na śliskich kamieniach i już o parę kroków niżej zalała ciemnością.
Głuche korytarze zmilkły. Słychać tylko sączenie się strumyków i lekki dech powietrza. Raczej plusk! Czy też jakby delikatny rzut skrzydeł. Jeszcze mniej
W czarnych niezgłębionych rozkrętach korytarzy, pięter, chodników i kamiennych przecinek usłyszał Coeur nareszcie zupełną ciszę. Zwartą jak skała. W całej kopalni — jedna, olbrzymia, nieruchoma.
Ruszył naprzód. Tym samym chodnikiem przewozowym, głównym, prosto pod górę. Pamiętał z planu cyfry nachylenia: + 80‘20, + 86‘72.
Minął już i zostawił po lewej ręce pochylnię trzynastą i czternastą. A jednak wydawać mu się jęło teraz, iż zdąża w odwrotnym kierunku... Nieprawdopodobne! Cały chodnik główny, pochylnie, wiadome zakręty przecinek, bite w czarnej ścianie białe tamy wentylacyjne, upadowe, ziejące leniwym rudym kutzem, oświetlone nad pochylniami wypukłe stacje pomp, cała kopalnia bez szmeru płynęła naprzeciw...
Coeur przetarł oczy. Nie wierzył. Wiedział z praktyki górniczej, że to się zdarza pod ziemią: halucynacja. W danym razie typowa dyslokacja wszelkiej zdolności asocjacyjnej. Trzymając się linki drewnianego chodnika, począł biec. Lecz wtedy jęła kopalnia sunąć naprzód ze zdwojoną szybkością! Stanął i wsłuchał się: nie słychać było tąpania. Lecz wraz z dyrektorem przystanął i zatrzymał się cały górny chodnik przewozowy...
Uniósłszy w górę latarkę, trzymając się za serce począł znów biec. Biegł naprzód, coraz prędzej, tłukąc raz wraz głową o niskie rury dla sprężonego powietrza, o kapy i zastawy, póki nie runął w końcu na rozsypany piach, po lewej stronie chodnika.
Karbidówka zgasła. Z daleka tylko dolatywało ćmienie lampki elektrycznej, umieszczonej wysoko nad skrzyżowaniem torów. Zapalił uważnie karbidówkę, otrzepał ręce z piachu.
Oto, co znaczy wiek — słyszał nieomal te myśli, w lekkim szumie kopalni — przecież w Rumunii wszystko poszło odrazu i gładko! Prawda, to była nafta.
Lekkie, płynne, kapryśne. A w Belgii, gdzie był węgiel?! Przecież poszło!
Ogarnęła dyrektora pogarda dla samego siebie! — Masz się trzymać, masz się trzymać! — powtarzał samemu sobie.
Jął wspinać się pod górę kamienistym chodnikiem, rozciągniętym na wschód od wielkiej pochylni A. Szło się tedy, niby w czarnym do góry wyciągniętym rękawie. Po prawej stronie Coeura przypadały te* raz chodniczki 4, 5, 6, 7.
Dyrektor dążył do ósmego.
Tę część pola górniczego wybierała kopalnia od niedawna, brakowało tu więc trepów, schodów i najprymitywniejszych urządzeń odbudowy.
Przy chodniczku szóstym znalazł się jakoby w przecięciu ramion czarnego krzyża, który tworzyły tutaj korytarze kopalni. Od tego miejsca skradał się już w górę nader ostrożnie. Gdy stanął przy chodniku siódmym, zatrzymał się zdumiony: powyżej, chyba właśnie na ósmym, tak, tam, od starych ogni dolatywał miarowy odgłos.
Jak gdyby pracowano na ósmym?!
Zdjęło Coeura w tej chwili przerażenie nieopisane, że to już własne jego myśli, zamiary, plany kują tam w skale, same przez się działają! Sąsiednie chodniki raz po raz oddawały echo — donośne uderzenia, potem zaś tarcie pokładu; jakby ktoś dziury zakładał w węglu, przecierał i szykował do rozsadzenia.
Coeur pobiegł równoległym chodnikiem kryjąc za sobą światło.
Któż mógł kręcić się tam teraz na tym miejscu?!
Falkiewicz? Kostryń?! Czy który z Francuzów?!
Wyraźnie — dziury zakładano w przodku do strzału! Czyżby ktoś inny na własną rękę miał tutaj swoje plany!?
Coeur skradał się małą przecinką pod górę, krok za krokiem, bez szelestu, powoli. Niziutka ta przecinka podstemplowana drzewem prowadziła do przodka chodnika ósmego, przed stare zroby, oznaczone na planach wiadomym trapezem karminu.
Coeur dobrnął już nieomal do miejsca owych zrobów, prawie na przodek chodnika ósmego.
Zdrętwiał...
Pokład jakoby ruszał się tu swoim własnym życiem utworzywszy na przecięciu dwóch ścian szarą postać cienia, wlepioną w węgiel. Postać owa wnikała w ścianę, po przeguby, po łokcie, aż po pachy.
Coeur w ostatecznej panice rzucił się naprzód chwytając ową postać za bary. Runęli w tył gasząc ustawione na ziemi karbidówki. Długą chwilę zmagali się w nieprzeniknionych ciemnościach. Zawadzili rozpędem o jeden, drugi stempel drewniany, coś runęło, oberwało się obok, wgnietli się w miałki, ostry węgiel rozsypany po spodku chodnika. Poprzez deski, narzędzia wlecieli w kąt i w wodę.
Coeur spychał przeciwnika w szlam, wlókł pod prąd ścieku. Przeciwnik bulgotał pod wodą, z chlupotem wydobywał się na wierzch i znów zaciskał Coeura w potężnym uścisku. Bili się, gnietli, dusili na tym miejscu, jak gdyby właśnie bili się o czarne, wąskie przejście od starych ogni, póki nie dowiedzieli się wreszcie, wyczerpani do utraty tchu, co są za jedni.
— Dyrektor Coeur! Francuz! Ja jestem dyrektor! Directeur général! —
— Starszy górnik Martyzel!
— Mam przy sobie rewolwer, mogę zabić — zawołał Coeur.
— Nie jest żadna nowina — odpowiedział Martyzel.
I znów trwali bez ruchu w zimnym strumieniu wody. Pierwszy ruszył się Martyzel, by wyjść ze ścieku.
— Stać! — wrzasnął Coeur. Sam bowiem nie mógł drgnąć. Przytłuczona boleśnie noga utkwiła mu między rurami żelaznymi.
Wzdłuż ramion Martyzela, szyi, przez twarz, wokół tułowiu zaczęło posuwać się — jakby mięczak, czy krab oślizgły. To Coeur w ciemności obmacywał górnika, by go rozpoznać, zbadać i wreszcie mocno uchwycić za połę mokrej kurty.
Okazało się przy tym najgorsze, że obydwóm podczas szamotania zamokły zapałki. I lampka elektryczna Coeura na nic! Skazani byli na zupełne ciemności. Wobec takiego braku światła nie można wracać chodnikiem wschodnim, niskim, przez pół zawalonym, bez trepów, schodów, do tego przecinanym rurami.
Inną drogą: chodnikami z powrotem do pochylni A, i samą tą pochylnią, wzdłuż szyn.
— Bo jak inaczej?
Coeur nie mógł się ruszyć. Noga już zbrzękła mu między rurami, nie mógł jej sam wydobyć. Nie mógł się schylić, gdyż odrazu tracił równowagę. W bezradnej wściekłości wrzasnął znienacka:
— Coś ty tu robił, człowieku, o tej porze?! W niedzielę?!
Martyzel nie mógł tego wyznać wielkiemu baronowi kapitału. Ani nikomu chyba! Wyznanie bowiem leżałoby zapewne poza wszelkimi granicami wstydu klasowego! Starszy górnik Martyzel, na którego wypadła dziś, w niedzielę, kolej jako na dyżur kopalnianej obserwacji, zaszedł między innymi na pole swej roboty. Chodnik ósmy, na wschód od pochylni A.
Tu, starszy górnik Martyzel niby na mocy obliczenia zarobku, wózków, wydobycia, lecz w gruncie rzeczy, faktem de fakto, wcale nie dla obliczeń, a przez ciąg do tej pracy swojej... Przez ciąg do pracy, rzetelne nawyknienie, przez machinalność ciała i martwe a tak wierne spodobanie duszy począł gospodarować na swym przodku: szykować, kończyć dziury w skale zadane, założone do strzału na jutro.
Tak było właśnie! Ale nie mógł tego powiedzieć dyrektorowi przez honor klasy robotniczej, w tej zwłaszcza sytuacji przedstrejkowej, wilk strejków westfalskich, uczynkiem tu obecnym do nikczemnego łamistrejka upodobniony nagle!
Milczał.
Schwyciły go znienacka za gardło straszne pazury Coeura, w skroń nad oko wparła się zimna lufa browninga.
Wtedy Martyzel wyznał niewinnie i, zaiste, obojętnie. Dawno już obca mu była wymowna młodzieńczych ideałów. Przyznał się głosem drżącym w tych ogromach ciemności jak i co, i dlaczego. Jako pracował tu przez machinalność górniczego zawodu. Oraz, że zarobki są małe, gdy człowiek jest rodziną obarczony.
— Małe, małe, za małe.
Po czym, niby w nagrodę, czy jak? Dlaczego?! Z łaski, winy, nie myślał nad tym: schylił się, jął majstrować przy nodze dyrektora, pośród rur, łagodnie, dobrotliwie, aż ją w końcu wydobył.
Coeur westchnął wielkim szumem ulgi: — Mało, mało, zawsze i wszędzie mało!
Ruszyli naprzód chodnikiem ósmym ku pochylni w zupełnych ciemnościach, nie widząc własnych rąk, ani nóg, odzieży, ni postaci. Przestawali niejako odczuwać samych siebie. Jakby sunęli teraz w kutej czarnej nicości.
— Mówcie — rozkazał Coeur. — Muszę was słyszeć.
Martyzel nie mógł mówić. Najbłahsze słowo na myśl mu nie przychodziło, oprócz dziwnej błogości sumienia, której nie zdołałby żadnym słowem wyrazić.
Więc Coeur, raz po raz powtarzając:
— Mało, mało i mało. I zawsze tylko ostrużyny.
Wypowiedział po polsku, resztę zaś domyślił w sobie bynajmniej nie w języku którymś, lecz samym sensem myśli: autochtoni! Dla paru groszy przyśpieszają śmierć własną...
Posuwał się coraz ostrożniej i wolniej. Po pochylni schodzili na czworakach. Słabł. Już prawie nie mógł wlec za sobą nogi. Aż oto cała dokładnie pamiętana mapa tego miejsca kłębkiem szaro czerwonych linij spłynęła mu z oczu. Ocknął się w złotawym lśnieniu dalekiej lampki. Świeciła gdzieś wysoko nad instalacją pomp. Gdzież to będzie? Chyba, że czwarta upadowa trzeciego poziomu? Przymknął znowu powieki, by nie patrzeć, nie widzieć.
Chyliła się nad nim czarna, spocona twarz górnika, jakiegoś Martyzela? Górnika. Blada, błyszcząca, potem przekreślona krzyżem nosa i brwi, pod którymi ruszają się wilgotne, rozżarzone oczy.
— Comment, coinment va votre santé? — wyduszał z siebie Martyzel. Ze względów sanitarnych przemawiał po francusku. Oraz, aby w obcym języku uciec poniekąd od samego siebie. Gdyż zdobył się na uczynek najprostszy i oto wstyd mu było przed sobą. Zniósł dyrektora z pochylni, zwlókł przez takie wertepy, głuche, mokre przepaście. Wystarczyłoby tu przecie takiego kapitalistę potrzymać głową zanurzoną parę minut w pierwszym lepszym ścieku! I zostawić, opuścić i pójść dalej...
Prawość, wierność, sumienie! Że to przy wspólnej pracy na kopalni... Jałowa, twarda prawość, od której przed samym sobą czuł starszy górnik Martyzel aż niby prawie strach!
Coeur podniósł się powoli. Było mu znacznie lepiej. Mógł iść. Martyzel podtrzymał go pod ramię.
Przed sygnalistą podszybia udali głośną, bystrą rozmowę. Dla niepoznaki. Coeur tak przykazał, aby nie rozniosło się między ludźmi nigdzie o wypadku potłuczenia, zasłabnięcia, czy też zemdlenia naczelnego dyrektora.
Niedopuszczalna plotka!
Gdy winda podjeżdżała ku górze, gdy w pierwszych blaskach ciemnej słodyczy wieczoru jesiennego, który wobec mroków kopalnianych jest zawsze światłem, spojrzeli przelotnie na siebie, aż ich obu zatknęło.
Tak, tak, Martyzel przysiągłby, że owo doświadczenie etyczne było obustronne: coś niby, jakby bracia, zbiedzeni bracia, których znów światło dzienne na wrogów zamienia.
Coś strasznego, strasznego — na zewnątrz milczy się wytrawnie od tej myśli, gdy wewnątrz, w sercu ludzkim, wszystko krzyczy!! Przez drogę z nadszybia do lokalu Zarządu musiał przyznać Martyzel w duchu, że kasta kapitału ma swój wewnętrzny hart.
Bo cóż? Na placu „Erazma“ było pusto, od dalekich zwałów węgla przylatywała zwiewna ciemność pyłu łukowymi lampami prześwietlona, na kamiennym brukowisku i przy kotłowni nigdzie żywej duszy, ogromny cień kominów kładł wielkie, czarne pręgi daleko aż za tory kolejowe, nikt nie mógłby zobaczyć, niemniej Coeur stąpał równo, choć od każdego kroku mieniła mu się twarz.
Nie mogli w tych warunkach okrążać gmachu Zarządu, by wchodzić głównym wejściem. Trzeba było podążyć od tyłu, drogą najbliższą, pomiędzy lokalem drużyny ratowniczej a Izbą Zborną.
Niewygoda, gdyż w Izbie Zbornej spotkać można dyżurnego sztygara, więc niepotrzebny świadek. Mógł siedzieć w izbie, czy też patrzeć tylko ze sztygarskiej dyżurki, przez którekolwiek okienko. Wszystkie przecie kopalniane izby zborne są pod taką kontrolą okienek sztygarskich.
Lenora siedziała w kącie Izby w mroku, odziana bardzo odświętnie. Błyszczało jej na kapeluszu pozłotką, takie same złotości lśniły wedle paska. Udała, ma się rozumieć, że nic. Że tylko siedzi. Dopiero, gdy Coeur zwalił się po środku izby na nikłą postać Martyzela, Lenora wyskoczyła z ciemnego kąta do pomocy.
Pachniało od niej piżmem, jaśminem, gwoździkami, perfumą!
Starszy górnik Martyzel wiedział od razu, czym: zapachem niedzielnej prostytucji kopalnianej. Rzeczy te znane są od dawna podczas wszelkich redukcyj: w okresie tym wszystkie co lepsze dziewczęta zapewniają sobie w taki sposób pracę u sztygarów.
Jednak uczucia Martyzela na widok zachowania się Lenory wobec Coeura wzburzyły się, jak to zwał w swej praktyce psychologicznej, do poziomu biblijnego. Są to uczucia, w których brata się zbrodnia z miłosierdziem: gdy biedna dziewczyna kopalniana podtrzymuje i niesie, i cuci tego właśnie kapitalistę, który ją w przepaść spycha.
Coeur znów omdlewał z bólu.
Gdy posłali Lenorę po wodę, przeszło mu trochę. Odkrył twarz, dotąd pilnie zasłanianą, wpatrzył się w Martyzela i wyrzekł po francusku: — Nie powiem nikomu, żeś kradł. Kradłeś tam czas na kopalni. Nikt się nie dowie. Ale nie śmiesz nikomu mówić o moim wypadku! Zapamiętaj.
Martyzel skinął głową.
— Nie śmiesz nikomu mówić! Bo znów moi koledzy mnie wtedy mogą okraść... Był przecie teraz pan dyrektor całkowicie w ręku tych ludzi, a czuł się tak bezpiecznie. Starszy górnik rozcinał mu ciężki kopalniany but, którego nie można było ściągnąć z obrzmiajej nogi. Kopalniana dziewczyna przykładała na serce zimną, wilgotną szmatę. Francuz nie pozwolił zapalić światła. Dosyć go było przez szyby od łukowej lampy.
Leżał zwrócony twarzą do ściany, zakrywając się, by go robotnica nie poznała. Widział górnika i dziewczynę ledwie kątem spojrzenia. Dobrze mu było z nimi.
— Jak się nazywasz? — spytał Martyzela przez ściśnięte zęby.
— Starszy górnik Martyzel. Martyzel Józef, starszy górnik.
Coeur uniósł brwi i mimo bólu w nodze, uśmiechnął się: Martyzel — nie zapomnieć nazwiska. Wpłynąć zawczasu na zawiadowcę kopalni, by zostawił Martyzela na trzecim poziomie, na wschód od pochylni A. Na ósmym chodniku, aż do samego końca... Przymknął oczy.
Dziewczyna kopalniana kładła mu ręczniki na serce.
Cóż to dziś stanowiło Lenorze, ratować kogoś, gubić? Takiego urzędnika francuskiego, czy kogo bądź? Murarza, Pstrokońskiego, Machnika, wszystkich, albo nikogo? I cóż tu miał Martyzel do gadania?! Czemuż tu patrzył żałosnymi ślepiami?! Nie czuła wstydu za grosz!
Czego się wstydzić, gdy po takiej miłości i takim wszystkim jak było między Tadkiem a nią, ten, tam, ów właśnie Tadek lata za swoją panną? Kostryniówną bogatą?! I na balkonach Rady Kopalń i Hut ludziom się pokazuje?! A tu jest redukcja, idź sobie gryźć kamienie całą zimę. Zdychaj chyba, czy jak? Gdy Tadek w atłaskach dyrektorskich przebiera, w takich pięknych jedwabiach!
Dla tego faktu wiarołomstwa odrzuciła ręczniki mokre i zostawiła tu nagle Francuza w gabinecie dyrekcji. Niech zgnije i niech zdechnie zaraz tu w gabinecie. Dla tego wiarołomstwa znikła nagle spod ręki Martyzelowi i obleciała w koło czerwony gmach Zarządu.
Inaczej było wczoraj umówione przez strzałowego, Kurka Mariana z kamieniołomów, a inna godzina jest teraz.
Lenora zaklęła z głębi serca i z głębi wszelkiego wiarołomstwa, które mieniło się w jej zrozpaczonych oczach wszystkimi jedwabiami przeklętej Kostryniówny.
Pobiegła prosto na plac kopalniany.
Gdyby kto widział teraz, powiedziałby, że szuka kogoś pilnie. Skoro nigdy inaczej nie było i nie będzie na kopalniach, niech sobie ludzie myślą, co chcą!
Pan Sztygar Stasiak odchodził był już z placu. Już szedł pod rzędem ogołoconych wierzb z białym piórkiem na swym niemieckim kapeluszu. Szedł sobie wzdłuż nasypu poodal drutowanych parkanów erazmowskich. Oglądał się co prawda jeszcze tędy i tamtędy, może trochę z oskomą?
Tu go dopadła Lenorka, uderzając oburącz w plecy, w rozłożyste łopatki, lekko, lekko, jak w wodę.
Sztygar Stasiek, chłop już starszy, lecz twardy, względem zaś wiadomego procederu znany jest pośród dziewcząt kopalnianych nie od dziś. Od niego zależało albo przyjąć na płuczkę do zimowej roboty, albo odprawić z niczym. Takie jedwabie — takie!
Podeszli kryjomo tam, gdzie miała właśnie znaleźć chleb przez całą zimę i własne utrzymanie: do czarnego budynku sortowni. Zaszli od strony torów, nie rozmawiając z sobą, prowadzeni wzajemnie oczami. Myknęli cicho między wagony, cichutko przytrzasnęli wrota kolejowego węglowego wozu.
Odbyło się pośpiesznie, cicho. Załatwili, oparłszy się o schodki żelazne, piętrami prowadzące do góry, wśród zwojów, garbów, żelaznych łańcuchów, rusztów, sit wszelkich przeogromnych i oślizgłych pomostów — na których podczas pracy urobek dzieli się na kostkę pierwszą, drugą i trzecią, orzech i mały grysik.
Takie, takie jedwabie!
W sękatych objęciach sztygarowych, jakoby spadła Lenora w przepaście straszne, nad którymi trwał czarny firmament sortowni: gęste niebo, ponure, ogarnięte ramionami żelaza.
Wyleciała stąd wreszcie, utwierdzona przeciw całemu światu, ze łzami w oczach i z takim gniewem w sercu. Za parkanem „Erazma“ przewiało już Lenorę całkiem inne powietrze. Nie kopalniane. Miejskie.
O kimże to myślała, dążąc teraz ulicą Miedzianą w stronę ulicy Przemysłowej? O sobie, czy też o nim, Tadku, czy też o tym sztygarze? O ludziach, czy o sprawach? Myślała o biednej Supernaczce.
Lenorka biegła prędko po kocich łbach przeklętej Osady Górniczej, z jednym postanowieniem: przy święcie kupić ciastek migdałowych u Cieplika, albo nawet, jeżeli będą, z kremem. W białym pudełku, z czerwoną tasiemeczką. Kupić, przyjść na Zielone i powiedzieć: — to dla pani, a cóż to, czy nas nie stać? Czy nie pracuję, no?
Do Cieplika pod skwapliwym odgłosem wejściowego dzwonka weszła Lenora śmiało i powiedziała: — Proszę pięć ciastek migdałowych, albo lepiej dwa migdałowe a trzy z kremem?
A tymczasem od szyby wystawowej odrywa się masażystka Knote i w tym właśnie momencie podchodzi. Podeszła na tę chwilę, gdy Cieplik poprzez ladę podawał owe ciastka, trzy z kremem, dwa będą migdałowe, razem pięć.
Więc Lenorka struchlała.
Nie ta sama to Knote! W kapeluszu, z wstążkami, bez chustki, lecz w płaszczyku opiętym. Taka modna. Miała Lenorze do powiedzenia i zapomniała co.
Trzymała w ręku ciastko migdałowe, dała ułamać koniec.
— Co to miałam powiedzieć? No, więc właśnie! Tu masz list do Mieniewskiego — rzekła chrupiąc migdały. — Przyszedł przed dwiema godzinami ten list.
Ekspres.
Wpadały te słowa w Lenorkę, jakby w studnię. Każde kolejno buchnie, uderzy i zatonie.
— Młody Mieniewski jest właśnie u Kostryniów. Jeśli chcesz, zadzwoń lekko na dole i list oddaj. Jeśli chcesz.
— Chcę.
List był duży, koperta piękna, sztywna, w czterech rogach lakowana. Stała Dusiówna z tym listem na chodniku i oto nagle zapomniała, którędy stąd, z ulicy Przemysłowej, idzie się do Kostryniów? Czy przez Miedzianą, czy przez Trzeciego Maja, czy dokoła „Erazma“? Gdzie mieszkają Kostrynie i gdzie, co, jak, którędy wszystko się obraca?!
Zeszła w dół, ulicą Przemysłową, w stronę żeberka kolejowego, między hutą a kopalnią. Poszła zwykłą najprostszą drogą, we właściwym kierunku, wzdłuż sinego muru huty Katarzyny i już stanęła przed wszystkimi oknami tego pierwszego piętra, a wciąż trwało pytanie — gdzież mieszkają Kostrynie?!
Przez zapuszczone story nie było nic widać, choć świecili we wszystkich siedmiu oknach frontu, które każdy człowiek w Osadzie znał przecie doskonale.
Ulicą latał kurz, ludzie wracali z wałów, z wytartych łączek z dziećmi na rękach. Czasem przejeżdżał jakiś powóz kopalniany, albo nawet samochód.
Ogarnęły Lenorkę ze wszech stron te odgłosy, przeniknęły i znikły, ona zaś pozostała: oparta o mostek nad ściekiem, naprzeciw siedmiu złoconych okien, zupełnie pogubiona. Cofnęła się parę domów w górę, kiedy nadszedł policjant. Tłukł butami po bruku, a spod daszka spozierał zimnym spojrzeniem władzy.
Nie spuszczając z oka drzwi wejściowych cofnęła się Lenorka parę domów z powrotem w stronę parku Francuzów, pod ogromne, drutowane sztachety. Przez balaski i druty sztachetów leciały z głębi ogrodu ostatnie liście buków, grabów i dębów, i różnych drogich drzew.
Spodobało się to Lenorze nagle, jak nic w życiu: stać cicho pod parkanem, patrzeć we drzwi zamknięte i w cudze okna oświetlone, a tu liście niech lecą przed siebie na ulicę, na dachy, przez noc z wieczornym wiatrem. A z tymi liśćmi, w taką smutną niedzielę ubywa też z człowieka. Ubywa jedna chwila, druga, trzecia, ubywa pół godziny i więcej — wiele, dużo i niechby już tak zawsze!
Gdy oto, jakby właśnie wśród tych ostatnich liści otwarło się! Otwarły się wysokie drzwi, czerwień wewnątrz dyrektorskiego domu okazały, z czerwieni wybiegł Tadek!
Ciastka do piersi przygarnęła a w drugiej ręce list i niby kołowrotem wyrzucona przeleciała ulicę. I z wszystkich sił, nie obejmując wcale, nie chwytając rękoma, przylgnęła już do niego.
Nie mogąc nic powiedzieć.
Nie mogąc nic wyrazić.
Ani odetchnąć. Ani już nawet drgnąć. Tylko tak!
Tylko tak!!
Trzeba wielkiego szczęścia, że dom Kostryniów kończy się pustym miejscem w ulicy, że w lewo dalej idzie jakiesiś pólko, niczyje chyba, na nim zbakierowana brama z ciemną sionką pośród zapadłych murów i znów dopiero dalej strzępią się niskie domki osadnickie.
W tę sionkę wpadli Tadeusz i Lenora, tu dopiero objęli się za tyle godzin, choć nic przecie o tych godzinach oboje wzajemnie nie wiedzieli. Tu dopiero wygadał się Tadeusz do tego stopnia, że Lenora, silna przecie i mocna, zwisła w jego ramionach bez żadnej władzy, strasznym ciężarem wielkiego swego żalu.
Jak mu tam idą sprawy u Kostryniów, owe sprawy handlowe? Idą, idą, wino leje się przy nich doskonałe i światło, i salony, i jest ta panna, jak lalka, która nawet pomaga, lecz wszystko razem — czy wiesz co? Jedna straszna, obrzmiała, najcholerniejsza cholera!
— A ja mam list do ciebie — zachłysnęła się cicho Lenorka.
Wziął jej to z rąk, zobaczył w kącie koperty dostojny druk
— No więc widzisz, od ojca! — Wepchnął ów list do kieszeni od spodni i ucieszył się wielce. W dwójnasób: — Że to ty właśnie przynosisz ten list od starego. Zobaczysz, będzie dobry! Teraz chodźmy.
Dokąd? Ba, nie wiadomo dokąd. Zabawić się.
W Osadzie nie ma się gdzie zabawić. Karuzele już są zamknięte, bo już za późno. Jest jeszcze tylko przy Miedzianej strzelanie. Jeżeli nie zamknięte. Potem będzie za późno.
— Dokądże teraz wracać?!
Owiało nagle Lenorę ze wszystkich stron jak mrozem. Dokądże teraz wracać? Chyba, że nie ma dokąd, nigdzie nigdy nie wróci, nikogo z dawnych ludzi i nigdy więcej za żadne skarby nie zobaczy.
Więc wszystko jedno, poszli.
Na Miedzianą, aby trochę postrzelać.
Tadek chciał iść pod rękę.
Nie wypadało. Za nic! Lenora nie chciała.
Co innego przy sobie blisko. Można ile wlezie.
Szli więc ciągle przy sobie rudymi uliczkami, przy sobie, na zmienianą nogę, biodra stykały się zderzone szybkim krokiem i ramię przylegało ciągle do ramienia.
Jakiż to dziwny chód?! Gdy zbliżał ich ku sobie otwierało się w Lenorze szczęście, że o wszystkim za pomnieć. A gdy ich znów rozłączał, zapadała się w ciemność straszliwszą, niż dzisiejsze wspomnienie.
Tak doszła z swoim Tadkiem najszczęśliwsza a zarazem śmiertelnie przerażona do owego strzelania w budzie pomalowanej na biało i czerwono.
I tu znów zaraz o wszystkim zapomniała: me przez raglan: że to jej chłopiec w takim pięknym płaszczu. Czyż stała o bogactwa? Nigdy w życiu. Lec/ strzelał ku zadziwieniu wszystkich, którzy tu przegrywali stawki, gdyż strzelać nie umieli.
Nikt nie umiał, jak Tadek.
A taki śmieszny: jak gdyby sok wyrabiał w sobie. Sam sok celowania. Musiało przedtem strzyknąć mu coś przez zęby, czy jak? Dopiero, gdy strzyknęło, pochylał głowę nad flobertem, przymierzył się cierpliwie, przymrużył piękne oko i uśmiechnął się jeszcze, westchnął błogo, i masz! Zawsze trafił!
— Bo trzeba umieć strzelać, gdy się strzela — powiedział gdy już wyszli. Przy tym ujął Lenorkę wysoko, pod pachę. Dla czułego ciepła pod tą pachą prawie że podniósł w górę.
Zaprowadził na drugą przyjemność, którą kiedyś zaczęli, lecz jej nie dokończyli: na oględziny lotniczego aparatu.
Za biletami — dziesięć groszy od osoby. Odbywało się co prawda na podwórzu Rady Kopalń i Hut, lecz przecie Rada nie ma własnego monopolu na powietrze. Takie słowa, słyszane kiedyś dawniej, od ludzi o tej rzeczy, dodała teraz Lenorka, aby było przyjemniej.
Ledwie zdążyli na podwórze pokazu.
Tadeusz zapłacił kapralowi więcej, niż za dwoje: nie dwadzieścia groszy, lecz sześćdziesiąt. Mówiła o tym niedawno Karolcia Domagało: za trzydzieści od osoby ogląda się, a potem wsiada; kaprale zakręcają śmigę, motor warczy i jedzie się jak przez samo powietrze.
Ludzi żadnych już prawie; w oknach Rady ciemności; samolot cień rozkładał pod sobą dość rozmaity, gdyż nikły w nim raz po raz puszyste płatki śniegu.
Pod koniec niedzieli tak właśnie złożyło się szczęśliwie, iż spadł tu pierwszy śnieg.
— Na jutro wszystko będzie białe — zaśmiała się Lenorka.
Obejrzeli samolot, Tadeusz wytłumaczył rozmaite szczegóły, gdzie i co, i jak mieści się w tej maszynie. Wyspinali się po małej drabince i zasiedli do środka.
We dwoje!
Tu dopiero od chrzęstu w kieszeni przypomniał się Tadeuszowi ów list.
— Bierz ciastka — krzyknął Tadek przez ostry szum motoru — a ja zaraz przeczytam.
Objął ją mocno przez pół, rękę sklepił od dołu na kochanej piersi, czytał, Lenora jadła, przełknąć wcale nie mogąc: w usta, w gardle paliło ją to ciastko jak niegaszone wapno...
Pod bokiem i na piersi zelżały uściski Tadeusza.
Czytał ogromnie pilnie.
Patrzyła przed się, na rzadkie płatki śniegu, aż drżąca z przerażenia: pierwszy to raz od niepamiętnych czasów, od kiedy myślą mogła sięgnąć, stało się coś, że nie powiedzieć już nigdy, nie odrobić! Że rozpływał się od tego jej Tadek i znikał, i przepadał, choć teraz właśnie kochała go nad życie.
Nie patrzył na nią: czytał.
Nie przeszkadzało mu, że śnieg pada na papier i przesłania niektóre słowa czy litery. Czytał powoli drugą już z kolei stronicę sejmowego formatu, pisaną charakterem ważnym ustępów ojcowskiego pamiętnika.
Litery wielkie, szczerbate, coraz spadały z linii i spłoziły się w dół; wysiłek ręki ojcowskiej wlókł je znowu pod górę. Ach, wystarczyłoby może nawet samego kształtu owych liter, aby zrozumieć treść.
Treść żadna, bardzo przykładne słowa, wskazania i nauki. O ludzkości w tej ciężkiej, przełomowej chwili. O upadku autorytetu, który z powrotem, mimo wszystko, należy co prędzej odbudować. O położeniu kraju naszego na rubieży dwóch światów. A więc, o specjalnych, podwójnych tutaj obowiązkach: wobec ojczyzny.
Czy jest gdzie na świecie, do cholery, ojczyzna bez podwójnych obowiązków?
Wskazanie osobiste: Jakim masz być?
Miernym i pracowitym. Cierpliwym, ufającym. Konkluzje:
Tadeusz czytał w głośnym trzasku maszyny.
W konkluzjach następowały sumienne, schludne wyliczenia. Pół szczere, pół nieszczere. W których wypominano pozycje istotne ojcowskiego stosunku, zamienione na pieniądze, na cyfry, rozchody, wydatki i sumy. Grube, tłuste sumy ze staroświeckimi kropkami nad każdą jedynką.
Tak więc nie było rady.
Nie było żadnej rady!
Trzeba przestać kochać te stare, dawne lata i wspomnienia! Przestać do reszty wierzyć w ostry profil ojcowski, w wąskie, srogie usta wielkiego retora nędzarzy. A samemu przemazać sobie wszystkie lata wojny, zapomnieć, jak się trupy odrzucało i naprzód szło!
Tadeusz zmiął w swych zimnych dłoniach cztery sztywne arkusze ojcowskiego pisma, ugniótł z tego wszystkiego jeden ciężki pakuł, już miał wykrzyknąć: — a to ci stary głupi — gdy oto jakby nagle dostał kulą w bok.
To Lenora!
Wybladła i spłakana, i tak okrutnie czegoś nagle nieszczęśliwa, objęła go przez piersi.
Skulili się.
Dyszała mu nieomal prosto w usta, wargami, które drżały jakoby bez jej woli. Dyszała strasznym, przenikliwym żalem: — Tadek, Tadek, mój Tadek!!! Nie mam gdzie wracać! Że cię kocham, to nie mam już gdzie wracać, Tadek...
— A ja mam? — Od tego słowa jakby się w Tadeuszu rozdarło całe serce. — A ja mam? Powiedz, Lenorka, mam?
Mignęło im niebo nad oczami, przechyliło się w głąb i już ucałowali się na długo, długo, długo, razem przez zobopólne łzy i skośne płaty śniegu.