Czarne skrzydła/Tadeusz/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JULIUSZ KADEN-BANDROWSKI
CZARNE SKRZYDŁA
TADEUSZ
WYDANIE II
PRZEJRZANE I POPRAWIONE PRZEZ AUTORA
NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA


OKŁADKA KOMPOZYCJI
T. PIOTROWSKIEGO

Druk. „Antiqua”, St. Szulc i S-ka, Warszawa, Kacza 7, teł. 5.04-91




DO UBOJU
1.
KOSMATA PIĘŚĆ

A cóż, że stał policjant? Dwóch ich tu było: jeden przy drzwiach, drugi kręcił się, niby za interesami, po placu, tędy, siędy i znów do Izby Zbornej powracał delikatnie.
Niech będzie dwóch. I jeszcze więcej: tych trzech, którzy myszkują tu w cywilu. Niechta będą te policjanty razem z czterema siłaczami ogromnymi z drużyny ratowniczej, którzy — ciemne goliaty — obnoszą się pomiędzy wiecem milcząco.
Na tę siłę czujnie zgromadzoną miał Supernak jedno tylko: wewnątrz łaskawość, na zewnątrz jeszcze większe szczucie.
Przemawiał i zagrzewał wszystkich słowem zemsty, rękami przed się wytrząchał zgrozę położenia. Od tej gry wielorakiej tak mądrze z tylu lat prowadzonej nie patrzył już przed siebie, lecz daleko w samo słońce rozumu życiowego.
Wybłyskiwało cieplej, jaśniej, ile razy od ścian izby i z środka, i z kątów, i z placu wypełnionego ludźmi podrywały się wrzaski.
Izbą Zborną aż trzęsło. Krzyk twardy był. Niewiada, skąd go tyle w chudych gębach ludzkich. Darło się, pruło, piorunami wśród ciasnych budynków rozlegało. Przez cały plac aż po wysokie zwały węgla, gdzie deszcz zalewał echo łaskotliwym szmerem.
Wiec był zwołany na „Erazmie“ bez wiadomości delegatów, a tylko żywiołowo, z poduszczenia Dusia, Supernaka i ich Koła Czerwonego na kopanli. W nadziei rozszerzenia nastroju rewolucji, przeciw widomym znakom zaprzedaży świętych żądań robotniczych ze strony dotychczasowych władz Związku, a tam w Związku wiadomo, kto: ciemny Drążek na czele.
Działo się teraz w Izbie Zbornej przed drugą zmianą, to znaczy o godzinie drugiej, czyli czternastej. Inżynierzy i władze schodzą z kopalni, z zarządów, z biur i z wszelkich kreślarni na godzinę dwunastą. Dzisiaj wszystko zostało i czeka.
Przycichło wszędzie za jasnymi oknami władzy kopalnianej. Ale okienka sztygarskie do Izby Zbornej, te sztygarskie judasze, wszystkie wyzamykane.
Za całą straż, zostawili lakierowaną na biało i niebiesko Matkę Boską, która z pustymi rękoma wznosi się przed zakurzoną lampą na ołtarzu, w kącie Izby Zbornej.
Do niej zwracał swe słowa Supernak, gdyż całą rzecz obliczał głównie na kobiety. Stały przy mężach swych, górnikach, karowaczach, ramiarzach, ciskaczach, cieślach i tym podobnych zawodach kopalnianych, wstrząsane prawdą wyłuszczanej krzywdy.
W przemówie Supernaka nie było wiele sensu. Więcej mętu, niż wyraźnego ukazania. Ale ranami swymi wytrząsając i różne nawet wahania własne, całkiem jeszcze niedawne wspominając, umiał zagrzać tych ludzi jak nikt.
Wszyscy drżeli rozmiękłym duchem. Kobiety i mężczyźni, i przemądry Martyzel, bo patrzyli na niego, Martyzela, jaki podaje przykład.
Jeden tylko policjant stał słupem granatowym przy drzwiach pustych i poziewając przewlekle śmierdział wonią rządu. A palacz Szymczyk słuchał przemowy Supernaka i drżał osobliwie. Drżał teraz całe dnie i noce. Ze strasznego braku pracy i z braku wszelkiej dostępnej nadziei.
Drżał tak od czasu wieczora, gdy na kamiennych schodach Rady Kopalń i Hut dyrektor Kostryń wymówił słowo — łamistrejki — a potem konie Kapuścika po nich przeleciały. Zacisnęło się wtedy w palaczu Szymczyku i odwróciło nagle, raz na zawsze, mimo, że wcale nie wiedział co?
Dziś, mimo, że urząd tu sprawował, co napełniało zazwyczaj Szymczyka błogosławioną powagą, urząd zbierania na tych, którzy mrą za kratami, czyli „Mopr“, dziś za stołem urzędu tego, ustawionym przy drzwiach, by ludzie nie minęli bez datku, drżał palacz Szymczyk rąbkiem nowej nadziei: względem punktu, którym muszą kończyć się wszystkie takie wiece, ostatecznego punktu, jeśli zebranie szczęśliwie doniesie się do wysunięcia żądań: Przyjąć zredukowanych.
Gdy słowa Supernaka kierować się zaczęły w stronę świętej figury Matki Boskiej, zmartwił się Szymczyk. Nie chciał tu takich zwrotów. Zbyt wielkie rozjuszenie kobiet nastąpi. Gdy Szymczykowa zaraz obok stojąca westchnęła porywczo, nakrył jej usta dłonią.
Musiało to zebranie dotrwać aż do miejsca żądań! Choć znów tu, przy żądaniach, tkwiło inne niebezpieczeństwo: gdy do zredukowanych przyłączą wnioski o wszelkich bezrobotnych.
Stali pospołu, w łachmanach, wymoczeni udręką, w trykotowych pływackich koszulkach. Najbardziej oblepiali mówcę. Z ich pasiastych pstrych piersi w kolorową kratkę wylatał krzyk raz po raz.
Palacz Szymczyk nakrywał dłonią miedziaki przy arkuszu ofiarodawców i przepalone oczy odwracał z rozpaczą od bezrobotnych, gdzie?
W głąb Izby Zbornej, aż pod ściany szare, brudne, olejne: tam właśnie niemym rzędem ciemniało najstraszliwsze nieszczęście klasy robotniczej, głowa przy głowie, nieokrzesane chłopy, twarze chłopskie, ciągnące jesienią do kopalń, małorolne, bezrolne — nieustający kij w obrocie doli robotniczej.
Więc już nic: ani tu, ani tam! Najlepiej nigdzie. Palacz Szymczyk zamykał oczy, by nie widzieć jak rąbek nadziei rozchwiewa się w powietrzu.
Ocknął się wtedy dopiero, gdy na stół mówcy wyskoczył młody Duś.
Sygnalista.
Wszystko jakoś okrzepło na jedno słowo Dusia rzeczone głosem przekonania: — Towarzysze!
Duś Jan, sygnalista nadszybia w kopalnianych portkach, w takiejże wysmolonej kurcie. Twarz Dusia Jana wytarta, wysmolona tak samo jak grosz miedziany, z oczami, które świecą po sam brzeg powiek, napełnione monetarną jasnością.
Duś wartkim słowem zaraz doskoczył do żądań. Mają być wysunięte żądania i nawet zaraz muszą!
Na to słowo oczy Szymczyka zlepiły się jak do błogiego snu.
Umilkli wszyscy, wszędzie.
Na głos tych żądań: Wrócić zredukowanych! Zatrudnić bezrobotnych. Wszystkich!
Nawet koła linowe na szczycie przebierały wolniutko żelaznymi szprychami, jakby w czarnych promieniach najwyższego koła kopalni mdleć już poczynała ze strachu moc i władza obrotu.
— To już nie organizacja, to nasz żywioł, towarzysze, przemawia tu obecnie — krzyknął Duś.
Byście się, każdy jeden, czuł żołnierzem światowej armii pracy: wasz żywioł robotniczy! Wobec ciemnych faktów nic już nikomu nie zostaje, jak walczyć poza Związkiem! Wysunąć żądania po za tą organizacją po stokroć zmurszałą obecnie, a jak nie, to strejk! Stanie wszystko i „Erazm“, „Flora“, „Paryż“, „Katarzyna“, „Irena“!!
Z krzykiem wymieniał nazwy. Ach, owe nazwy dalekich miast, lub też nieznanych kobiet, miłośnic kapitału, które sławnymi czyni swą krwią nieszczęsną klasa robotnicza.
Po okrzykach Dusia poszły z piersi zebranych okrzyki. Nawet Martyzelowi, któremu obca już była wymowa młodocianych ideałów, zdało się w tej chwili, że jakby świętość zbiorowa pręży się we wszystkich zawołaniach.
Byłby ich Duś poprowadził swym słowem, gdzieby chciał, zwłaszcza, gdy zapewnienie padło, że na innych kopalniach wszędzie to samo mówią i tak samo wiecują. Aż oto, głos rozlega się nagle i niespodzianie z żółtej gumowej paltociny, która zjawiła się w środku pustych drzwi tej właśnie Izby Zbornej. — Nieprawda towarzysze! Fałsz, fałsz wierutny. Wierutny fałsz, szanowni towarzysze!
Kto potrafi zawołać takim warem przekonania? Tak dosadnie namaszczonym głosem? A przy tym żeby mu zaraz żyły na szyi poczerniały? Tak zdoła przemówić jeden tylko człowiek w Osadzie, sekretarz Związku z wystrzyganym gwoździkiem czerwonym w klapie gumowego płaszcza, Alojzy Koza.
To jest przekleństwo organizacji: przeszpiegi!
Którzy to znów donieśli Kozie ot zebraniu, którzy?
A skutek? Judaszowe okienka sztygarskie uchyliły drewnianych okiennic, po równym brukowisku głów przeleciały od razu cienie — już się ludzie zmącili i nie słuchają.
Koza? Wcale nie uznał za stosowne na stół wyłazić, trybunę sobie robić i przemówienie zasadnicze wyciągać. Nic podobnego! Szeleszcząc gumowymi połami płaszcza postąpił parę kroków naprzód, od niechcenia. Pustka przed nim powstała. Ludzie rozsunęli się uprzejmie. Sami.
I co? I zaraz wstąpił w oną pustkę, świadomym krokiem władzy. Jako władza od razu przepowiedział, że teraz są dwie drogi.
Zawsze a zawsze dwie, czyli że żadnej nie ma!
Koza zaś widzi dwie i wcale się nie straszy. Głosem to podaje obrażonym, wielką krzywdę ma z tego, że mówić o tym musi, zwłaszcza do bezrobotnych, którzy jako że zawsze politycznie chwiejni, przez wszystkich pozostaną wypluci.
W myśl ewangelii przecie, do jasnej cholery!
Takie były sposoby Kozy. Wierutny fałsz, a to znów ewangelia, a to wypluci! Niby szacunek, a jakby cię zarazem ciężko po mordzie tłukli.
Zakończenie?
Koza nie czeka na nic. Jakby miał Związek w nosie, i górników w nosie, i kopalnię w nosie, a tu przemawia tylko z pobudek miłosierdzia, chociaż głosem gromowym.
— Sekretarz Związku, to znaczy ja, sonduje na razie opinię delegatów kopalnianych! Wszystko inne, czy tam postanowienia jakieś w sprawie strejku, to warcholstwo! Sami wiecie! Żadne mi tam żywioły jakieś, ale organizacja wszystko ma postanowić, czyli że Związek!
Przekrzywił sportową czapeczkę (gdyż jej był nie zdjął wcale) z lewego ucha na prawe i dodał, już wychodząc: — A znów jeżeli chcecie być zgniłą szlachtą z końca osiemnastego wieku, to już nie moja rzecz! To będziecie żywiołem.
— Nie moja rzecz — huczał przez gęste strugi deszczu, wesoło, obraźliwie, aż do budynku łaźni, wciąż dymiącego od spodu białą parą. Tu ukrył się za węgłem w towarzystwie dwóch jeszcze bezrobotnych.
Nie należało się im właściwie: lecz za wstawiennictwem Związku dostali jeszcze „zaspomogi“ i tak służyli zewsząd najlepszą wiadomością. Szpiedzy organizacji.
Koza odprawił ich po krotce słowami władzy: — Jesteście mi narazie niepotrzebni, możecie iść.
Nasłuchiwał przez fukającą parę, choć był już pewien swego: w Izbie Zbornej szumiało nadmiernie, gadali teraz wszyscy naraz.
Do niczego nie dojdą.
Tu za węgłem, samotnie, na własnej osobności ocierał twarz, bynajmniej nie chusteczką, lecz rękami. Przy czym martwił się wszechstronnie: w obliczu kopalni za jej losy i swoje, i za cały przebieg obecnych kryzysów, które nie chciały jakoś spleść doli marnej sekretarza z upartym kierownictwem kapitału.
Jedno pewne, co widział wszędzie: opinia robotnicza wrzała już przeciw posłowi Drążkowi do najwyższego stopnia.
Koza działał od rana właśnie w tym kierunku, atoli zawsze w zupełnej lojalności: poobiegał te żywiołowe wiece na kopalniach. Co się gdzie złego działo — stłumił. W zupełnej lojalności mógł donieść Drążkowi o usposobieniu masy robotniczej i że w powyższych warunkach kierownictwo ewentualną akcją strejku wymknie się z rąk Związku. A zatem trzeba zmienić warunki: partia musi stąd zabrać posła Drążka. Musi!
Z tą myślą wleciał Koza i wbiegł, i wtargnął do sekretariatu Domu Ludowego: na trzecie piętro, mocno poturbowane przez ostatnie posiedzenie delegatów, lecz znowu poprawione. Zastał tu posła Drążka, samego.
W doskonałym humorze? Taki głupi wieloryb partyjny na starość nigdy nie wie, co mu i skąd grozi. Gały porasta tłuszczem. Ty się tu kręcisz w ukropie, zmiatasz mu proch spod stóp, a taki hrabia partyjny pachnie poranną kawą, w kątach oczu ma jeszcze białe mleczko z nocy i przegląda burżujskie gazety.
Koza runął za biurko, na fotel z wojłokowym krążkiem (słodycz pracy biurowej!), a Drążek nogę na nogę zakładając: — Macie tam dużą pocztę na biurku, choć na ogół wcale nic ciekawego!
Tyle ci ma do powiedzenia poseł Zagłębia i to w podobnej chwili!
Koza mówi o sytuacji zaczynając od słów, w tym razie prostych chyba i najodpowiedniejszych: — Nie mogę nic przed wami, pośle, obwijać w bawełnę. Wasza osoba, towarzyszu pośle...
Koza zaczyna mówić wszystko, szczegółowo.
Z trzeciego piętra widać podwórko gimnazjum żeńskiego. W której to szkole niestety, nie skanalizowanej, omal że dziecka nic miał Alojzy Koza ze starą posługaczką.
Deszcz leje po żałosnych drzewkach gimnazjalnego ogródka. Od czasu do czasu przebiega jakaś dziewczynina, w uczniowskim fartuchu wzdłuż śliskiego chodnika, widocznie do klozetów.
Kozie dobrze wiadomo, że klozety są na końcu podwórka, o czym pisało się już nieraz pod rubryką Higiena, w tygodniowym Głosie Osady.
Za tym podwórkiem wznoszą się dziurawe, ospowate ściany lichych domostw, po czym znów widać dach, na który ile razy Koza spozierał stąd, podczas związkowych czynności, tyle razy rozlegało się w nim jedno pełne słowo: pałac.
Dach domu pogięty, cętkowany arystokratycznie, pod którym mieszkają Kostrynie, ze swą jedyną córką.
Nad dachem owym wznosi się pięć ogromnych kominów wiadomej wszystkim huty „Katarzyny“. Na widok których w chwili ciężkich rozterek moralnych rozlega się czasami w sekretarzu następujące oderwane od wszystkiego zdanie: — I cóż to komu szkodzi?
Z kominów owych leci teraz przez deszcz ogromna płachta dymu. Leci, rozsuwa się w powietrzu tak szybko i dokładnie, że można ją smakować aż tu, na trzecim piętrze. Jest słodkawo-kwaśna.
Koza wyłuszcza gorzką prawdę posłowi Drążkowi, gdy oto!... Nie wiadomo, kiedy się to stało?
Szeroka twarz posła znalazła się tuż przed oczami Kozy, patrząca w oczy sekretarza spojrzeniem cierpliwego wołu, nie zaś partyjnego człowieka. Twarz owa cofnęła się powoli, a przed nią, tuż pod sam nos sekretarza Kozy wysunęła się pięść. Zaciśnięta, ogromna, potworna. Grube włoski tej pięści niemile dotykały rozchylonych warg Kozy.
Pięść trwała zrazu spokojnie. Po chwili jęła drżeć. Drżenie to przekształciło się w szereg drobnych, niebawem coraz prędszych zamachów.
Po czym nad pięścią słowa: — Mordę rozbiję! Rozbiję mordę. Słyszysz? Śmierdząca pluskwo! Będziesz mnie partią straszył? Ja cię nauczę partii! Co ty, Koza, wyrabiasz tu pode mną, jak ryjesz, podkopujesz, jak podrywasz, to ja wiem nie od dziś. Ale zdałeś ostatni egzamin tu, w tym Domu Ludowym, na tym samym piętrze, w czasie ostatniego posiedzenia delegatów. Kto mnie tu na klucz zamknął?! Otóż teraz moja nauka partyjna — pięść!
Pięść posła Drążka błyszcząca ciemnymi włosami uniosła, w górę koniec nosa Kozy.
— Dość całego gadania: mordę ci porozbijam. Gnido! Mordę ci porozbijam na dziesięć kwaśnych jabłek. Zęby w spluwaczce zostawisz. O, tam, w kącie, przy piecu, w spluwaczce tego Domu Ludowego, który na waszych kościach, bydlęta, wystawię! Na com cię wziął z twej biedy? Z twojej nędzy parszywej i za biurko posadził: żebyś służył, ty, psia krew, zdechłe ścierwo!
Jedno potężne kopnięcie posła wywaliło spod sekretarza krzesełko.
Ciepły kwadracik filcowej podściółki zatoczył się daleko aż pod piec i oto Koza zawisł niejako na swej własnej kamizelce, zgarniętej mocno w ręku Drążka, którego druga ręka, ogromna, groźna, w potężną pięść ściśnięta, sterczała wciąż przed nosem połyskując włosami.
Sekretariat, kalendarze na ścianach, wielki kałamarz na biurku, mapy organizacyj zawodowych, wszystko to trzęsło się od krzyku.
— Wcale nie dla formy — ryczał Drążek — to wcale nie dla formy! Będę walił po mordzie, żeby morda bolała! — Trząsł Kozą, wznosił go i opuszczał, wreszcie cisnął na kanapę.
Dopiero teraz przyszedł biedny sekretarz do przytomności. Zerwał się, skoczył na równe nogi, świszczący i zjeżony nagłą poniewierką.
— Ja — wrzasnął głosem zwycięskich swych zgromadzeń i urwał....
Drążek od biurka zamachnął się, aż szyby zadzwoniły. Coś z szelek czy guzików oberwało się przy portkach poselskich i już leciał. Towarzysz poseł z pięścią wielką, jak kamień wysoko uniesioną, biegł by bić w mordę!
Koza zawył przeciągle, załamał się, padł na kolana i zapłakał.
— Siadaj, draniu, i ucz się — warczał Drążek. — Dowiesz się, głupcze, wszystkiego, żebyś wiedział, co się dzieje, żebyś się rozeznawał, a nie żebyś był wart wiedzieć, co się dzieje. To jest pierwsze. Dowiesz się całej prawdy, boś tu jest u mnie w organizacji pies na posyłki i dopiero masz się nauczyć, jak zostać człowiekiem. To jest — dwa.
W punktach od trzech do siedmiu wyliczone zostało narazie: — Co do strejku, harmonizować się będziem, póki co, z nastrojem mas. Puścimy wielkie wiece wszędzie, gdzie się da, teraz my sami, przeciw kapitałowi. Skoro już na to przyszło. Ludzie muszą nam znowu zawierzyć a kierownictwo akcją strejkową musi pozostać u mnie. W ręku. W moim ręku. Na końcu, tak siak czy też inaczej, pójdzie się na kompromis. Więc trzeba działać w słowach, a nie w wyraźnych punktach. A dlaczego kompromis? Dlatego, że jak ty, tak samo każdy da se tu mordę rozbić, iecż sam nikogo nie ugryzie. Dlatego Dom Ludowy będziecie mieli normalnie, wielką piękną budowlę, hipoteki do spłaty nie będzie znów tak dużo; i zostanie tutaj coś, a nie tylko wasz pysk! Na waszych kościach dom ten wybuduję, co jest właśnie najlepsze!
Poseł Drążek odwrócił się od sekretarza plecami, na znak, że dłużej gęby 3trzępić nic warto w tej sprawie. Zatrzymał się przed oknem. Umilkł.
Sekretarz ani drgnął.
— Patrzę na ciebie, Koza, dawno i nie od dziś — zaczął znów Drążek nie odwracając się od okna.
Więc niby czymże patrzył, tyłem? Wystarczało, gdy plecami pouczał teraz tego zgniłka.
— Dopiero muszę cię powoli wyprowadzać na człowieka. Z którego względu siedniesz sobie tu pilnie przy biurku, wypiszesz na papierze związkowym, że wobec takich to a takich incydentów uważamy rokowania za zerwane. Do Rady Kopalń i Hut to wypiszesz na ręce ich prezesa, Kostrynia. I sam mu to zaniesiesz tam naprzeciw’. Tam w Radzie, na posiedzeniu z kapitałem, pary z gęby nie puściłeś, ani tu z delegatami jednego słowa przytomnego. Więc tam temu hyclowi, Kostryniowi, z którym ja mogę się chamrać, ale nie ty, baranie, od siebie, niby prywatnie, od siebie, od takiego głupiego Kozy wyrazisz swoje oburzenie klasowe. To już mi potem nie będziesz przez palce przeciekał! No, więc pisz.
Poseł Drążek nie wcześniej odwrócił się od okna aż usłyszał stuk maszyny. Wtedy dopiero zbliżył się do Kozy z właściwą, bardzo godną łaskawością.
koza bowiem przepisywał już rzeczony list na maszynie, a zarazem płakał. Gęstymi łzami przechylając w bok głowę, by nie padało: mokrotą na papier czy też na klawisze maszyny.
Łzom poseł Drążek nie dowierzał jeszcze, sądził jednak, że jest to już pierwszy objaw skruchy.
— Musisz jeszcze, to sobie powiedz z góry, wiele takich łez wylać, nim wyjdziesz na człowieka. — Przystanął w pobliżu piszącego i paznokciem przejechawszy wzdłuż równiutkiego rozdziału Kozy pośród ryżych ulizanych włosów dodał: — Nauczyłeś się dopiero pisać na maszynie. Artykuły układać i temu podobne. Siedzisz tu sobie w cieple, czysto, cóżeś myślał, za darmo?!
List podpisali prawomocnie. Drążek wielkim czerwonym językiem zakleił kopertę, oddał Kozie i jeszcze raz spojrzał spod nawisłych powiek.
Koza dobrze zrozumiał. Cichutko przy wieszaku wdział na siebie mokry, gumowy płaszcz, zapiął wszystkie guziki, drżącymi palcami obrównał pasek, stanął na środku sekretarskiego pokoju i zaczekał, póki wzrok posła jeszcze raz w tę stronę nie padnie. Wtedy zaś napełniając oczy świeżymi łzami wyrzekł prostym, najwierniejszym głosem: — Dziękuję, panie pośle. Bardzo wam, towarzyszu pośle, dziękuję.
Towarzyszu, a zarazem panie!
Dość, czy może za mało, czy też może wystarczy?!
Koza schodził z trzeciego piętra jak pijany. Szczęście, że chociaż nie wykończona jeszcze i wciąż pełna gruzu, miała ta klatka schodowa drewniane poręcze.
Przemykał się wzdłuż muru, mimo woli bielił sobie zmoczony płaszcz gumowy o ścianę i płakał!. Nie głupimi łzami mokroty, jak przed posłem, lecz jak płakał kiedyś, na czwartym pokładzie kopalni Flory, jeszcze przy rynnach ruchomych Rinneisena, gdy pełzać musiał z opuchłymi nogami, do końca filaru górniczego, w zimnej wodzie po kostki, dwanaście, potem dziesięć godzin na dobę!
W Radzie Kopalń i Hut, zaraz na, samym wstępie w przedpokoju, rzekłbyś zapomniał o wszystkim, co go dziś spotkało.
Trudno, każdy człowiek ma swoje szaleństwa. Cóż wielkiego? Jedna chwila miłej nieprzytomności wobec tego zakroju bogactwa, wobec potęgi wyliczeń i władzy potężnej.
Gdy oddał wizytówkę

Alojzy Koza
Redaktor Głosu Osady,

ugięły się pod nim nogi.
Na Rany Boskie, co ważniejsze? Drążek, własne zęby w spluwaczce sekretariatu na trzecim piętrze, czy ojciec panny Zuzy, prezes Rady Kopalń i Hut, dyrektor Feliks Kostryń?!
Czy za murami partii wiernie, wiernie do śmierci z pięścią Drążka pod nosem, czy jakieś inne, lepsze własne życie?...
— Pan dyrektor prosi — służący Rady Kopalń i Hut, stary, kulawy zdrajca, Ciołek Maciej, uchylił drzwi.
Koza minął na palcach pierwszy pokój, w którym stukały na maszynach biuralistki, minął drugą większą kancelarię, gdzie w kółkach papierosowego dymu urzędował pogodnie pan Skierski i oto nacisnął drzwi następne, podwójne.
Biurko, nad nim owisła twarz Kostrynia, dwa klubowe fotele po bokach. W środku pokoju, zapewne na stole, lecz Koza widział ją w pustej niejako przestrzeni, błyszcząca, ciężka popielniczka.
Niby mała gwiazdeczka.
Sekretarz Związku, Koza, nie przedstawił się, nie przypomniał dyrektorowi, nie powiedział — dzień dobry — nie ukłonił się.
Nic.
Na dwa kroki od biurka przystanął, z tej odległości cisnął list na zieloną bibułę prezesowską.
Teraz, teraz, w okruszynach sekundy przechodził czas na okazanie oburzenia klasowego. Niestety! Zamiast oburzenia, wykrzyknął Koza:
— O tak! Wy tu za tymi murami, złoconymi, my za murami klasowej krzywdy robotniczej!

Trzasnąwszy drzwiami wracał na palcach przez wszystkie pokoje Rady Kopalń i Hut nie kłaniając się już po drodze nikomu.

2.
JAK WE ŚNIE.

Idiota — pomyślał Kostryń usłyszawszy patetyczne słowa sekretarza. Dyrektor przypuszczał, że okrzyk o murach złoconych będzie wstępem, po którym nastąpi właściwa przemowa. Gwoli wysłuchania jej podniósł się nawet — lecz Koza znikł już w drzwiach.
Rzucony przez sekretarza Związku na czyściutką bibułę biurka list otworzył dyrektor Kostryń li tylko gwoli sprawdzenia. Ma się rozumieć, zerwanie! Wiadomość tego rodzaju należało w każdym razie przepunktować, odczekać. Kostryń drżącymi palcami wsunął sobie do ust trzy cukierki eukaliptusowe.
Od chłodu smołowego czy też zapachu cukierków czerwone łezki trysnęły z dyrektorskich oczu.
Ty zrywasz — pomyślał z uśmiechem, dobitnym, jakby tu Drążek stał blisko, przed biurkiem — a ja sobie pójdę linią Coeura. Na razie, obaj zawracamy. Tak, tak, tak, wierzymy w strejk....
Ucieszył się. Z wielkiej, skrytej radości zadzwonił przeciągle trzy razy, oznaczało to pana Skierskiego.
Tymi samymi drzwiami, co Koza, lecz jakże płynnie, gładko, cicho, zjawił się przystojny pan Skierski.
— Panie Skierski — wyrzekł Kostryń w pluszczącej deszczem ciszy gabinetu — czekają nas bardzo ciężkie czasy. Teraz już musimy być ciągle w pogotowiu.
Na czym polegać mogło pogotowie pana Skierskiego? Kostryń jednak potrzebował teraz od swych podwładnych czułości, ufności i wiernych spojrzeń. Wiedział, że słowa o pogotowiu powtórzy Skierski wszystkim maszynistkom, manipulantom, całemu personelowi Rady Kopalń i Hut. Ci woźnym. I tak dalej, aż do chwili powszechnego ustalenia obrażonej godności Rady Kopalń i Hut.
Gdy w kwadrans potem wychodził z Rady, stwierdził przelotnie, że stare wypróbowane sposoby nie zawodzą.
Maszynistki pisały na maszynach, aż powietrze dzwoniło, urzędnicy podnosili się znad biurek dla złożenia ukłonu patrząc przysięgłe w oczy swego dyrektora i prezesa.
Lało jak z cebra, nie mniej Kostryń nie wytelefonował sobie auta. Z Rady Kopalń i Hut ruszył do domu piechotą. Miał w tym wiele i bardzo różnorodnego wyrachowania: aby widziano jak rzekomy wróg ludu, troskami obarczony, idzie przez deszcz. Aby wzbudzić uczucie solidarnego demokratyzmu wśród podwładnych urzędników. Nade wszystko jednak z przyczyn cichej, wewnętrznej radości, płynącej z poddania się wyższej woli. Woli Coeura.
Dyrektor Kostryń miał wrażenie, że idąc piechotą odrabia zło, spełnia akt skruchy, odwraca ciosy, które już ściągał był na siebie.
Na obiad przyszedł do domu za wcześnie. Zrobił to świadomie. W okresach niepewnych nie powinien był „dom“ rozeznawać się w psychologii postaci głównej.
Pozostawić sobie należy niejakie furtki. Nieprzewidziane wyjścia. Dla zmylenia czujności żony, a nawet Zuzy, którą zmylić było wcale nie łatwo, miał dyrektor pewien specjalny sposób bycia. Określał to sam przed sobą słowami: jak we śnie.
Na przykład dziś: przyszedł w nieoczekiwanej godzinie. Nie zdejmując mokrej jesionki udał się w kapiącym kapeluszu do salonu, zabrał stamtąd nuty, pulpit, zawlókł to wszystko do swego gabinetu i tu, chociaż nie zanosiło się na żaden kwartet, gdyż Coeur miał wykręconą nogę — zaczął ćwiczyć.
Partię drugich skrzypiec z kwartetu Schumanna.
Po pół godzinie rozległo się niespokojne pukanie.
Kostryń nie odpowiedział. Podczas systemu „jak we śnie“ można nie odpowiadać.
Potem znów wołano na obiad. W czasie systemu „jak we śnie“ nie słyszy się żadnych pukań, ani wołań. Dopiero głos i instancje Zuzy miały prawo wyrwać Kostrynia z osobliwego stanu, którym osiągnął już jednak, czego pragnął: najbliżsi siedzieli za stołem, przy obiedzie, jak struci.
Zjadłszy obiad poprosił Zuzę do siebie, do gabinetu.
— Przyjdź tam z czarną kawą.
Pani Stanisława chowała właśnie owoce do kredensu. Usłyszawszy życzenie męża zatrzymała się z srebrną tacą przed otwartymi skrytkami, jak gdyby w pół drogi. Po chwili dopiero zwróciła ku mężowi twarz, mimo ciemność ponurego popołudnia, jaśniejącą przepięknie światłem, urodą, po prostu wzniosłością. Złociste włosy błyszczały jej nad czołem.
Rzeczywiście, medalion, zirytował się Kostryń przywodząc na myśl efektowne określenie Coeura.
— A mnie nie prosisz? — spytała Stanisława.
Nie odpowiedział.
Po przykrej i brutalnej scenie w bibliotece Staszica oraz długiej, późniejszej w łóżku, kiedy po posiedzeniu wrócił w nocy od Coeura, ustaliło się w Kostryniu niespodziane zgoła przekonanie, że wszystkiemu winna jest właściwie Stanisława.
— Czy ciebie nie proszę? — podchwycił po długiej pauzie pytanie Stanisławy. — Nie, kochanie — dodał w1 drzwiach — proszę Zuzę.
Przez strugę wody, odgłosy huty dochodziły do gabinetu Kostrynia o wiele słabsze, elastyczniejsze i rozciągliwsze.
— Moje dziecko, chciałem z tobą pomówić.
— No, tak.
— Nie chcę tych spraw poruszać z matką.
— Bardzo słusznie.
— Dlaczego bardzo słusznie?!
— Skoro nie chcesz, musisz mieć jakieś ważne powody.
— No tak, nie chcę matki martwić.
— Bardzo słusznie. Martw mnie.
Kostryń spojrzał na córkę, przestraszony. Nie imały się jej żadne sposoby indagacyjne. Metoda „jak we śnie“ nie mogła tu mieć żadnego zastosowania.
Zuza siedziała na kanapie, z nogą na nogę wysoko założoną, utleniona na rudo. Jak zawsze, w najstosowniejszym obuwiu, szaro, ściśle a najstosowniej ubrana. Z czerwonych, ukarminowanych ust, malutkich jak serduszko ptaszka, puszczała kółka dymu.
Siedzi tu teraz z nogą na nodze założoną, foremna i układna. Czyż nie powinna zostać żoną ministra Przemysłu i Handlu?! A już co najmniej jakiegoś podsekretarza stanu przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych?! O ileż przewyższała matkę, mocny Boże?!
Kostryń przechylił głowę żałośliwie i rozpoczął długie ojcowskie wywody, pełne uświęconego kłamstwa. Ze wszystko urządzał i naginał do tego, by rodzinie, — a przede wszystkim tobie, moje dziecko, na niczym nie zbywało. Jeżeli chodzi o walkę o byt w tych trudnych stosunkach tutejszych, o niczym nie wiecie, wszystko staram się sprzed drogi wam usunąć, nigdy nie obarczając was.
Zuza zmieniła pozycję na kanapie rzucając niespodzianie: — Dalej?
Kostryń umilkł. Zawstydził się.
Patrzyli na siebie, przez mrok pokoju mijali się gładkimi spojrzeniami. Gdy wspomniał o domowym ognisku, musiał co prędzej spuścić oczy, źrenice bowiem Zuzy jakby go poparzyły.
Zaczerwienił się do własnych myśli. Może to nie on sam, może to tylko jego własne myśli, niewiadomym sposobem, tak kierowały Zuzą, że to ona, Zuza, administrowała całą przyjaźnią z Coeurem? Urządzała tennisa, pierwsza wymyśliła kwartety, w których sama nie grała nigdy.
Dobrze, że rozległy się na korytarzu posuwiste kroki i głos medalionu: — Czy macie dosyć kawy?
— Ależ dosyć — krzyknął niecierpliwie Kostryń.
Miękkie kroki odeszły.
Przysiadł się do córki. Tuż obok, bardzo blisko.
Jak gdyby całkiem inny: cichy, spłoszony, smutny.
— Wiesz — zaczął — że mam właściwie pół na pół wymówione miejsce.
Ku wielkiemu zdziwieniu nie odnalazł w oczach Zuzy żadnego wrażenia. Dopiero po chwili żachnęła się mówiąc: — Zapewniam cię, że wedle mego przeświadczenia nikt nie ośmieli się wymówić ci miejsca na „Erazmie“. — Odsunęła się w drugi kąt kanapy.
Kostryń rozśmiał się krótko i radośnie, przekonany stanowczą intonacją córki. Po czym nagle spuścił głowę pełen wstydu. Skromnie wyjaśnił, o co mu chodziło. Gdy w obawie, jakby to powiedzieć, gdy w obawie o wszystko poczyniło się pewne kroki poniekąd przeciwne istotnym planom Coeura.
— Czyim? — syknęła Zuzanną.
— Coeura — rzekł Kostryń cicho.
— A cóż nas Coeur obchodzi?!
Nie odpowiedzieli sobie na to pytanie.
— Nie chodzi o osoby — martwił się Kostryń — a o rzecz samą, o rzecz, którą trzeba koniecznie odrobić. Skoro chcą, a wszyscy, wszyscy teraz chcą, to będą mieli już ten swój strejk. — Mówił zamykając oczy jak gdyby nawet w mroku nie chciał patrzeć na to wstrętne słowo: strejk.
— Więc będą mieli. Ale odrobić należy to, co się zawiniło. Należy odrobić moje fałszywe stanowisko poprzednie a sprowokować tych, którzy i tak będą rozbici.
— Rozumiesz przecie, że ojciec twój, czy chce, czy nie chce, musi tutaj rządzić się także i podstępem. Tym, co ludzie wrodzy nam a bezmyślni nazywają podłością.
— Rozumiem doskonale.
Wysunął wolno naprzód rękę, uniósł z podołka córki zimną jej dłoń i ucałował. — — Otóż — szeptał cichutko — przebywa tu obecnie ten, jakże mu tam, no, syn starego, Tadeusz Mieniewski. Bardzo kręci się wśród tutejszych partyjników. Znają go wszyscy i może nawet myślą, że ma jakieś zlecenia od starego leadera. Daruj, że o tym wspomnę, ma tu nawet stosunek, miłosny stosunek z dziewczyną kopalnianą, niejaką Eleonorą, dobre imię? Eleonorą Duś. Ode mnie z „Erazma“ już ją wydaliłem.
Zuzanna wstała. Cóż ją mogło obchodzić, z kim jakiś tam Tadeusz Mieniewski ma miłosne stosunki?! Uzmysłowiła sobie wyraźnie, że ojciec prosi ją o to, co już dawno chyba, i jeszcze raz ostatni w niedzielę załatwiła z Coeurem sama...
Spóźnia się ojciec z głupimi intrygami, na tle owego Włazolinu, — żeby to tu w mieszkaniu na jakimś kawałku podłogi wypróbować, potem urządzić pokaz, na przykład w sali koncertowej, na pierwszym piętrze Rady Kopalń i Hut. Uprzednio zawiadomić anonimem szanownych towarzyszy i niechże patrzą, jak to syn leadera, co ich od strajku odmawiał, froteruje posadzki u kapitalistów.
Oto, co skromnie, z żałosnym westchnieniem wyłuszczał Kostryń córce.
— Zasadniczego znaczenia nie ma taka rzecz — twierdził wstydliwie — ale rozumiesz sama, iż w chwili wrzenia taki szczegół wyprowadza przeciwnika z równowagi, kompromituje?!
— A cóż ma do rzeczy, że młody pan Mieniewski ma tu jakąś dziewczynkę?
— Tamto znów, ta kochanka, łączy się z czym innym. Tamto są znowu komuniści. To się jakoś tak dziwnie, dziwnie rozgałęzia, tak nieuchwytnie przenika jedno w drugie, korzenie ma dalekie.
— A cóż na to twoja informatorka, Knote? Cóż mówi Knote?
Kostryń niedbale machnął ręką.
Zuza dotknęła ojca w ramię:
— Nie wstyd ci dla takiego głupstwa zamykać się ze mną na klucz i przykrość robić matce?!
Szczypnąwszy struny skrzypiec położonych na biurku wyszła z przykrym, uśmiechem. Trącone kwinty zabrzmiały czyściutko. Kostryń przysłuchiwał się dźwiękowi z bezmierną ciekawością.
Ach tak — udało się!
A przy tym, jeżeli chodzi o wyrównanie pewnych pobocznych rachuneczków z starym Mieniewskim, to wyrównanie nie najgorsze! Sprawdzić jeszcze, czy młody blagier ma przynajmniej te jakieś zaprawy w odpowiednim stanie.
Kostryń zebrał się do Knote. Mokrą jesionkę, w myśl teorii „jak we śnie“ zostawił w gabinecie na krześle. Wziął futro. I czapkę futrzaną. Trzeba w końcu przebaczyć tej Knote. Nie przeciągać struny, zwłaszcza obecnie, gdy zależy na świeżych wiadomościach od Drążków.
Zastał masażystkę, jak właśnie pragnął: w szpitalnej bieli.
Dziś, gdy tyle przebaczenia miał w sercu, biel owa, czysty, gładko sprasowany kitelek — przypominała dyrektorowi pierwsze poznanie z Knote. W okresie wojny światowej, podczas tłumienia epidemii tyfusu plamistego w łączności z Komitetem Biskupim.
Na widok dyrektora — w futrze wyglądał szeroko, mężnie i barczyście — Knote zawstydziła się.
Przepadał za tym. Okazało się jednak, że na razie zawstydziła się nie z oczekiwania, ale z obawy. Wskazując na ceratową kanapę wykrzyknęła: — Tyle dziś miałam wenerycznych wypadków! Skąd się to bierze, panie dyrektorze, doprawdy już nie wiem. Ci ludzie chyba w końcu nawet węgiel tu pozarażają?!
— Więc umyj się od razu w sublimacie!
— Dawno zrobione — odrzekła Knote.
— No, więc chodź!
Przyszła do niego. Objął ją wilgotnymi rękawami futra, objąwszy zaś zadziwił się, jak chyba nigdy jeszcze od czasu poznania. Knote, która na każde zawołanie lgnęła do swego dyrektora szczelnie, sama mówiła kiedyś — jak ameba — nie potrafiła dzisiaj przylgnąć. Ani wklęsnąć odpowiednio, ani płaską się stać, a potem znów ciepłą, pożądliwą i przytulną.
Po prostu — nic!
Głowa ją boli?
Nie.
Może coś zjadła?!
Nie.
Kłopoty?!
I to nie.
Więc nie zwracać uwagi?
— Ma się rozumieć. — Słowa te wypowiedziała głosem wysokim, cichym.
Trzeba babę przejednać, ucieszył się Kostryń. Wsunął ręce, po swojemu, za biały fartuch na piersiach. Rzecz osobliwa: piersi Knote zachowały całkowitą obojętność. Trzeba kobietę rozgrzać!
Kostryń jął opowiadać w tym celu, co czeka teraz miłego gościa nyży! Jaki doskonały pomysł, jeżeli chodzi o gruntowną kompromitację bezczelnego smarkacza i warchoła.
— Froterka, rozumiesz to? Publiczna froterka! Więc pokaż mi te gary w końcu!
Przeszli do nyży. Knote pierwsza, nie truchcikiem wiewiórki, lecz dokładnie, sumiennie, jak się idzie na dyżur szpitalny.
Obok odkrytych garów leżało na parapecie okienka mnóstwo pudełek blaszanych z tą właśnie pastą. Widocznie gotową do użytku. Kostryń wąchał pudełka, jedno po drugim, nader badawczo. Knote patrzyła przez ten czas w małe, ciemne, deszczem zalane okienku nyży.
— Co ci jest? — spytał nagle dyrektor. — Czemuś taka nieswoja?
Bez odpowiedzi: wzrok poczciwej Knoci wlepiony obojętnie w zalane deszczem okno.
— Co ci jest? — spytał Kostryń po raz drugi obwąchując pudełka.
— Nic mi nie jest, Feliksie.
Wyrzekła dziś słowo — Feliksie — nie szukając żadnej aprobaty w jego oczach, głosem wysokim, cichym, równym, po prostu zagrobowym!!
Kostryń schrypł. Zmąciło mu się w oczach. W jednej ręce trzymał jeszcze pudełko, drugą szybko, brutalnie, wtargnął pod suknię masażystki.
Trwała nieporuszona, z straszliwym uczuciem w swym poniżonym ciele. Jak gdyby pająk przebrzydły wnikał w nią łapczywie.
— No, co, no, co, moja Knote? Powiedz nareszcie!
— Otóż to właśnie, Feliksie, że teraz myślę tylko o śmierci. To. Czy moja wina, czy tylko takie czasy teraz idą, nie wiem. Czy z ciebie i z przejść naszych ta nauka przyszła? Mam ci nawet powiedzieć, że na ten temat płakałyśmy razem z twoją żoną, przy masażu!... Myślę tylko o śmierci.
Kostryń głaskał, pieścił jej ciało, Knote stała cierpliwie, posłuszna, niczym zwierzę.
Wpatrzona w mokre szyby, wstrząśnięta przerażeniem i wstrętem a jedną tylko myślą ożywiona: że Kostryń ulęknie się owych myśli o śmierci, skłamanych zresztą, nieprawdziwych!! Za którymi rozścielony jest ogródek księdza Kani na Zielonem, wszystkie zioła posłuszne, cicha rozmowa w starej karczmie na hałdach i męskie, święte miłosierdzie.
— Cóż za głupstwa o śmierci?! Skądże jeszcze to znowu? — warknął dyrektor. Przyciągnął masażystkę jeszcze bliżej, wydobył portfel, wyłuskał cicho z przegródki banknot stuzłotowy.
Knote, zamiast ucieszyć się, zapłakała gorzko. Płaczem wysokim, śpiewnym, cichym, jakby „zagrobowym“.
— O cóż znów, o co, o co?!
— Żebyś wiedział, Feliksie — zdążyła wyznać w końcu — że obie teraz tak płaczemy. Obie. Gdyż obie jesteśmy bardzo nieszczęśliwe.
— Gdzie znowu, jakie obie?!
— Twoja żona, Feliksie, i ja — wyznała godnie Knote.
Przyobiecała zrozpaczonej Stanisławie, że pogada, że wstawi się do męża, czyż nie wstawiła się? Płakały, owszem, płakały niedawno razem przy masażu, gdy Knote opowiedziała Stanisławie o dziwnym księdzu Kani, o prostej wierze prostych górników, którzy z nauk i kazań szlachetnego fanatyka czerpać mogą tyle nadziei, osłody, ulgi i otuchy.
Kostryń słuchał. Czyżby się obie porozumiały jakoś w końcu?!... — Cóż znowu za wspólne płacze i zwierzenia?!
Puścił Knote, gdy mu przez łzy oświadczyła, iż zwierzeń żadnych nie było. — Masz tutaj sto złotych na kuferku — dodał i z okrzykiem — powariowały baby! — wyszedł z pracowienki.
— Cóż to za jakieś wspólne żale gorzkie odprawiacie z Knote? — spytał wieczorem w sypialni żony. Nie cierpiał tej niebieskiej sypialni, podobnej do buduaru w sztuce Madame sans gêne. Właśnie na sztuce tej, podczas trzeciego aktu, doniesiono Kostryniowi swego czasu, że stary Mieniewski unicestwił wszelką możliwość kompromisu na komisji mieszanej w ministerstwie.
— Gorzkie żale? Nic nie wiem o żadnych żalach, nie mamy chyba jednak powodu do specjalnej radości.
Pani Stanisława leżała już w łóżku. Nawet w łóżku umiała leżeć inaczej, niż wszyscy: spoczywała uroczyście.
Dyrektor wzruszył ramionami. By zmienić temat rozmowy, spytał po chwili o nie wyczerpaną nigdy, jeżeli chodzi o kłopoty, dobroczynną bibliotekę Staszica? Naturalnie, jak zawsze przed każdą solidniejszą awanturą w Zagłębiu, wielki ruch, drobni urzędnicy pchają się jeden przez drugiego, wypożycza kto tylko w Boga wierzy?...
Stanisława nie odpowiedziała czyniąc jeden ż Swoich przepięknych gestów śnieżnym ramieniem.
— Doskonale — przerwał Kostryń. Po czym uprzedził żonę, co do wizyt Mieniewskiego młodego. Rzecz zgoła niewinna, chodzi tu o wypróbowanie pewnych, zdaje się zresztą niedołężnych pomysłów, ale wynik może być zabawny.
— Wytłumaczyłem to już Zuzie. Mieniewski próbować będzie u nas jakichś tam swoich past. Wciąga mnie w to. Rozumiesz, że nie należy odmawiać od razu.
Tak samo, jak w rozmowie z nim, samym Zuzanna, dorzucił na koniec: — Dalej?
I tu znów scena! Całkiem niespodziewanie dzika, nieprzytomna scena!!
Stanisława wyskakuje z łóżka. W długiej nocnej koszuli jedwabnej. Żeby też musieć myśleć przy swej żonie zawsze o teatrze i do tego najgłupszym! Chwila ta przypomina Kostryniowi któryś akt Rigoletta. Takie to oklepane. Gdy owa Firdyginda jakaś, zgwałcona czy tam jak, wylatuje z kulisy w długich nocnych jedwabiach i pada przed ojcem na kolana. Przed starym błaznem. Myśli się podczas tego, że mogłaby mieć te jedwabie trochę więcej przezroczyste.
Są przezroczyste! Kostryń dawno już nie widział tak swej żony. Od szybkiego przebiegu wysokiej postaci cieniutki jedwab przylgnął szczelnie do ciała oznaczając wyraźnie kształty.
— Nie pozwolę — błagała Kostryniowa — na żadne wizyty.
Wiedziała najdokładniej od Knote, co się święci w Osadzie. Tu w Zagłębiu, a specjalnie w Osadzie Górniczej. A przede wszystkim na „Erazmie“.
— Żadnych intryg, żadnej gry politycznej czy jak sobie to tam nazywacie, żadnych Mieniewskich, młodych, czy starych. Jedno jest do zrobienia i ja to zrobię, i wszystko wyjaśnię! Jako twoja żona, zarazem matka Zuzy: porozumieć się z Coeurem! Poczciwie i po prostu. Wyjaśnić wszystko.
Dyrektor spojrzał mimo woli, czy żona nie klęczy na twardym i nie odciska sobie kolan. Byłoby rzeczywiście szkoda tych pięknych kolan.
Źrenice pani Stanisławy rozszerzyły się tchnąc wilgotną, promienną jasnością. — Błagam cię, zaufaj mi, zaufaj memu taktowi.
Czerwone spojrzenie dyrektora zaciemniło się. Przez żyłkowane białka przeleciał mętny brud. Kostryń ścisnął żonę za ramiona, podniósł, popchnął i rzucił na pościel. Zaszumiało mu w uszach rozkoszą wielką, gwałtowną, jak kiedy bił Knote w kancelarii Huty.
Szamotali się w niebieskim świetle stylowej sypialni, aż nagle: — Poniewierasz mnie — jęknęła pani Stanisława.
— A poniewieram, poniewieram, poniewieram — odpowiadał cichutko — poniewieram.
Już dawno go nie było a jeszcze uparty szept mężowskiego głosu szeleścił Stanisławie w uszach.
Cały następny ranek przepłakała w swym ulubionym miejscu, w salonie, za parawanem z pierścionków od cygar. Cóż teraz pozostaje? Usuwać się, nie wchodzić już nikomu w drogę. Poza porami jedzenia starała się nie bywać w domu. Czyż mało było pracy w bibliotece?! Pracy i ukochanej samotności!
Tu, w bibliotece, rano, w ciszy czarnych, płóciennych tomików, ustawionych wysoko aż pod sufit, powzięła decyzję: rozmówienia się z Coeurem.
Przygotowała sobie nawet w tym celu kilka powieści ukochanego pisarza, chociaż; też Francuza — Pawła Bourgeta. Dla nabycia, czy choćby tylko odświeżenia sobie pewnych płynniejszych zwrotów konwersacji francuskiej.
Z ściśniętym gardłem czytała głośno tom Bourgeta w nadziei, że napotka tam wreszcie jakąś odpowiednią rozmówkę. Najgorsze, że rozmowę z Coeurem trzeba uzyskać przed ewentualnymi zaburzeniami na „Erazmie“.
Napisać list, bilecik, to będzie najprościej.
Miała już napisane trzy takie bileciki na brudno. Z błędami. Zuza mogłaby to z1 łatwością poprawić, tyle obcuje z Coeurem. Nie: pani Stanisława nie umiała już spokojnie myśleć o Zuzie. Po ostatniej rozmowie z córką?
Musiało już być coś osobliwego w atmosferze Zagłębia, co ciężyło na wszystkich ludziach, rzeczach, stosunkach wzajemnych i sprawach...
Gdy wieczorem pani Stanisława spotkała Zuzę w salonie, ze wstydem, lękiem powiedziała córce, co dyktował macierzyński obowiązek.
— Ty wiesz, Zuziu, że się do niczego nie mieszam. Choć chcecie potem zawsze, bym za wszystko odpowiadała. Nie mieszam się już dziś zupełnie do spraw ojca. To jednak muszę ci powiedzie z racji owego pomysłu tych jakichś pólek doświadczalnych, froterki, czy też prób, czy bo ja wiem? Muszę cię ostrzec. Młody pan Mieniewski, który tu był już u nas kiedyś na kolacji, nie jest właściwie, jak przekonaliśmy się, człowiekiem z towarzystwa.
— Jak to nie jest?
— Nie jest z naszego towarzystwa. — Pani Stanisława zarumieniła się. — Ma stosunek ze zwykłą, prostą dziewczyną kopalnianą.
Pani Stanisława nie skończyła jeszcze zdania, gdy Zuza jęła krzyczeć.
— Czyście powariowali? Wszyscy mnie ostrzegacie, mama, ojciec. Czy ma to być reklamą dla chłopca? Idiotyzm!
Taki właśnie idiotyzm uczepi się człowieka! Od pierwszej chwili, zaraz podczas rozmowy z ojcem, zapamiętała Zuza doskonale imię i nazwisko tej donny pana Tadeusza Mieniewskiego: Eleonora Duś.
Gdy spotkali się później z synem leadera w buduarku na herbatce, nazwisko to — Eleonora Duś — nie przestawało brzmieć w uszach Kostryniównej. Tak natarczywie, iż w pewnej chwili, bez żadnego powodu, omal nie powiedziała głośno przed siebie, w gładziutką głębię lustra, odbijającego postacie jej i Tadeusza pochylone nad stolikiem z herbatą:
— Eleonora Duś.
Oczywiście, Zuza opanowała się. Za dużo niesmaku rodziły te zestawienia. Znała przecież tych ludzi, tę rozmaitą biedotę, hutników, robotników, górniczki„ Jak można było w ogóle zejść tak nisko! Brud, pot, brak wszelkich warunków higienicznych, choćby tylko techniczna praktyka takiego stosunku...
Kostryniówna zatrzymała się przed otwartą szafą swego buduarku. Wyciągnęła stamtąd powoli drelich służącowski, przeprany, używany zazwyczaj przez donajętego frotera. Komplet w biało-niebieskie paski.
Tadeusz wyciągnął po to rękę. Ale Zuzanna nie oddała mu drelichów od razu. Cóż to ją zatrzymało? Właściwie nic, a może tylko pospolita zazdrość, że są ludzie, którym jest wszystko jedno, czy drelich, frak, czy manikura, czy ręka wyślizgana od łopaty.
Tadeusz uśmiechnął się uprzejmie.
— Wolałabym — rzekła poważnie — żeby się pan tak nie uśmiechał. Bo pan się śmieje jak człowiek, którego tutaj nic nie obchodzi.
— A cóż ma mnie obchodzić specjalnie tutaj?
Chciała mu odpowiedzieć trafnie i złośliwie, a rzekła tylko: — Może pan ima rację.
Przebrał się w ów komplet w łazience i tak już pił herbatę w fagasowskich drelichach na pistacjowej kanapce.
W mniemaniu, że Zuzanna szczerze zajmuje się sportem, mógł dzięki takiemu kostiumowi z łatwością pokazać odpowiednie partie mięśni, wyrobione odpowiednimi ćwiczeniami.
Niezmiernie charakterystyczną gulę przy łokciu od tennisa; różnicę między łydką prawą i lewą od gry w piłkę nożną; długie, muskuły na piersiach i plecach od fechtunku. Zuza przypatrywała się tym pokazom nie bez niesmaku. Młodzieniec „uwydatniał się“ jakby na sprzedaż. Gdyby były targi na niewolników czy coś takiego, to kto wie? Na takim targu mógłby bezsprzecznie uzyskać wysoką cenę. Zdziwiło Zuzę, że w danej chwili istotnie patrzy na Mieniewskiego, jakby go mogła nabyć dla siebie. Zmarszczyła nagle brwi wobec cynicznej myśli: gdyby chciała, kazałaby Coeurowi dać żądaną kwotę i kupiłaby sobie takiego Tadeusza Mieniewskiego.
— I cóż pan sobie teraz u nas wyrobi? — spytała podkurczając stopy pod siebie.
— Powiem pani, aż doprowadzę kwadraty posadzki do takiego połysku, że będę się mógł w nich przejrzeć.
Kwadratów owych było ośm, w ośmiu różnych tonach zaprawy: cytryna, heban, orzech, mahoń, limba, cedr, palisander i gruszka.
Kiedy na drugi dzień, po południu, mimo iż znowu ciemnawo było, przejrzał się Tadeusz w swych kwadratach, odpowiedział Zuzannie, co sobie tu wyrobi.
— Wyrobię sobie, proszę pani, może trochę wolności. Gdy kłóciłem się o to z moim starym, nazywałem nowy pomysł wynalazków ucieczką. Sam wynalazek jest głupi, ale dlaczego rzeczy mądre wynosić nad głupie. Nic do takich nieszczęść nie prowadzi, jak właśnie rzeczy mądre. Mówiliśmy już o tym przecie. Na przykład praca?
Sapał ciężko trąc dawnymi szczotkami od konia, jeszcze z wojny światowej — barwne i coraz bardziej lśniące kwadraty posadzki.
Zuza przypatrywała się dziś tej robocie z uczuciem ulgi i jakiegoś przewrotnego dosytu. Tadeusz pracował szybko, zgrabnie, co sprawiało Zuzannie fizyczną nieomal przyjemność. Im prędzej wykona swą robotę, tym prędzej zostanie ośmieszony... I to jak! Więc trzeba się teraz bawić tym widokiem, bo to wiecznie trwać nie będzie i skończy się wkrótce. Otóż to!
— Ja to ujmuję, proszę pani, po swojemu. Z amerykańską dosłownością. Proszę wziąć dla przykładu chociażby tych dwóch naszych starych: jakież to mądre rzeczy wyczyniają?! I co? I nienawidzą się z tego powodu. A czy im tu brak czego? Wszystkiego mają w bród! Od starych naszych idzie to kolejką, i na dół. W całym Zagłębiu ma pani to samo. Dobra, majątku, bogactwa wytwarza się tu do cholery! I wszyscy tutaj właśnie chodzą głodni, nieszczęśliwi. Moja teoria buddystycznych trzech minut, to jest spojrzenia na rzeczy w oderwaniu się od własnych namiętności, święcić by mogła tutaj niebywałe triumfy. Włącznie do pani!
— A cóż pan o mnie wie? Nic pan nie wie. Nikt o mnie nie wie. — Czy żeby mu zaimponować, czy aby okłamywać siebie samą, zaczęła „gęsto“ mówić o sobie. Że się nudzi i to jest jej zasadniczym zajęciem. Zresztą nikomu nie wierzy. Ludzie nic ją nie obchodzą. Z przyjemnością pomiata ludźmi. A kiedy odechce się jej wszystkiego, bo wygląda to wszystko wspaniale, ale w gruncie rzeczy... Otóż kiedy odechce się jej wszystkiego, zabije się, zastrzeli.
— Tak, drogi panie. — Po cóż ta ironia z „drogim panem“. Nigdy nie myślała o samobójstwie. Raz, drugi, kiedyś tam z początku, kiedy wracała od Coeura. Bo przecież poszła do tego Coeura nie dla Coeura, a tylko żeby się nazywało, że Zuza Kostryniówna może w Osadzie Górniczej wszystko, co chce. Później dopiero wynikły z tego praktyczne korzyści. Dopiero z powodu tych praktycznych korzyści myślała o samobójstwie: przez niechęć do samej siebie.
Zawstydziło teraz Zuzannę, że się tym chwali, a nie wspomina właściwej przyczyny.
— O samobójstwie myślą wszystkie panny — odpowiedział Tadeusz, zasapany nad podłogą. — Myślą, że to efektowne bardzo. Ale truposz widziany z bliska....
— Czy pan był w wojsku?
Wstał, ujął się szczotkami, do rąk przyczepionymi, pod boki i wykrzyknął zgorszony:
— A to dobre? Porucznikiem artylerii. Służyłem od prostego żołnierza. Czy pani ma pojęcie, jak ja strzelam?! Też bardzo piękny sport.
Przechyliła się poprzez oparcie pistacjowej kanapki i wydobywszy z toalety podała Mieniewskiemu mały, pięknie niklowany browning, ze słowami: — Ja też strzelam.
Wziął broń z jej ręki i wymierzył niby w głowę.
— Nabity, panie!
— Ale zabezpieczony, widziałem przecież. — Uśmiechnął się odrzucając browning na kanapkę.
— Więc był pan porucznikiem artylerii?
— Ma się rozumieć. Co mi tam zresztą teraz wojna! Moje pólka świecą się już — zniecierpliwił się — niech pani patrzy! Zaprawa: doskonały wynalazek obliczony na najważniejszą dziedzinę w życiu naszym, dziedzinę nóg. Tańczenie — stosunek nóg do posadzki; chodzenie, posuwanie się. Ułatwienia w dziedzinie nóg. Rzecz nieszkodliwa. Ale jeżeli się uda, to dla mnie odskocznia w świat. My to sprzedamy, niech się tam pani stary potem z moim za łby biorą, sprzedamy, skoczymy sobie w świat i od dziś za pół roku, lub za rok!
Śmiał się wesoło aż piękny z tej nadziei.
— Kto my? Panie Tadeuszu?
— Jak to kto? No1 więc ja. Ja, oczywiście, ma pani rację. Poza tym mój brat, Stanisław. To on znalazł proporcję dla tych maści. Ja, mój brat —
Krew uderzyła Zuzannie do głowy, szum wypełnił uszy. Myślała z gorącą złością o rodzicach, o ojcu, matce, którzy niepotrzebnie, nie wiadomo po co, powtarzali tyle razy, przypominali jej o tej jakiejś „jego“ górniczce. Pogrążona w nagłej niechęci, nie słysząc już co mówi, wyskandowała równiutko: — Pan, pański brat, Stanisław, panna Eleonora Duś. —
— O — westchnął Tadeusz. Gdybyż był odpowiedział brutalnie! Ale nie. Westchnął, odszedł od swych kwadratów i spojrzał jak człowiek obudzony nagle ze snu. Zdumienie, jakie dojrzała w oczach Tadeusza, zabolało Zuzannę, niczym obelga.
Kostryniówna zerwawszy się z kanapy posuwistym krokiem przejechała się przez kwadraty pólek doświadczalnych zamazując podeszwami czyste kolory zaprawy.
— Co to znaczy? Czy pani oszalała?! — Suchy ślizg podeszew Zuzy lepiących się uparcie do podłogi zmieszał się ze słowami Tadeusza.
— Moim kosztem nikt stąd w świat nie pojedzie — krzyknęła Zuza lepiąc się wciąż do podłogi.
— A cóż tu panią ma kosztować? Cóż to za idiotyzm?!
— Moim! kosztem... — Odebrało Zuzannie głos niesamowite zdumienie. Dlaczegóż to wymawiała koszta? Żadnych nie ponosiła. Dlaczegóż to nie miał Mieniewski z kim chciał w świat jechać? Mlaskając podeszwami po różnobarwnych pólkach Zaprawy wy ciągała przed siebie ręce dla utrzymania równowagi. Komizm żałosny: mogło się było przecież zdać w tej chwili Tadeuszowi, iż Zuza, mimo że wymyśla, wyciąga do niego ręce?!...
Przyskoczył do niej na wyślizgane kwadraty. Był w filcowych służącowskich pantoflach. Zuza, w obuwiu na wysokich obcasach, czuła się na danym terenie o wiele niepewniej.
— Dlaczego mi to pani niszczy? Co to panią obchodzi? Skądże to bezmyślne brutalstwo? — Tak mówił usiłując zepchnąć ją z pólek Zaprawy, uniesiony już gniewem osobliwym, gniewem Mieniewskich, który nie oślepiając czyni człowieka zręczniejszym tylko i jadowitszym.
Ta wyższa zręczność, jakby taktyka ruchu, sprowokowała Kostryniównę. Umiała trzymać na wodzy takie straszliwe zwierzę, jak Coeur, a tu chcąc uderzyć Tadeusza w pierś widną spomiędzy rozchełstanych drelichów trafiła w skroń. Znalazła się natychmiast jak gdyby w dociśniętych zupełnie pasach, w szczelnych chwytach Tadeusza.
Ściskał, puszczał, znów chwytał, potrząsał ją, niczym zwierzęciem. Tak to czynił bezwzględnie! Na koniec przeprowadził ją siłą ku pistacjowej kanapce chcąc tu rzucić. Ale Zuzanna trzymała go za ramiona mocnym uchwytem paznogci. Dyszeli szybko, gorąco, twarzą w twarz, wpatrzeni w siebie gniewnie.
— Lala wypieszczona, burżujka, rozwydrzone pannisko — syczał Tadeusz.
— Dzikus, towarzysz spod ciemnej gwiazdy, apostoł — chrypiała Zuza.
Jak zawsze, wszędzie w Zagłębiu, gdy się spotkają ludzie oko w oko, zaraz ich musi zalać nienawistna jucha, którą potem działacze wiecowi nazywają nienawiścią klasową: że ja z tej strony, a ty z tamtej, przeklętej. Z czego po kilku słowach kłótni wynika, że obie strony są przeklęte. Zaraz ten zgryz, i wyrzut, i pogarda, i wywód z ojca na syna, z ojca na córkę, z pokolenia na pokolenie, wywód upadku, świństwa, czy podłości.
— Twój ojciec to wiadomo!
— A twój, jeszcze lepiej wiadomo!
Lecz dłonie Zuzy chwytając ramiona Tadeusza, uderzając w pierś pana porucznika artylerii z wojny światowej, lgnęły do piersi, ramion, że odrywała je z coraz boleśniejszym wysiłkiem. Gdybyż to Coeur tak jej wymyślał, zastrzeliłaby tym samym browningiem niklowym w jednej chwili.
Przerażenie, olśnienie! Pamięć o Coeurze rozwiała się w uniesieniu gwałtownym a lekkim, aż zawrotnym. Wszystkie tamte szczegóły, okoliczności, wątpliwe, półdziewicze spłynęły w nicość. W jednej sekundzie, w jednym błysku sekundy zdjęło Zuzę uczucie niepomiernego smutku. Więcej jeszcze! Doznanie nieprzemierzonej ciszy. W ciszy tej wszystko dokładnie czując, widząc, postrzegając nawet rozmazane pólka Zaprawy, błysk niklowanego browninga pod komodą, odrzuciła ręce tego człowieka i przerażona, że to czyni, w rytm potężnych jęków sąsiedniej huty, pociągnęła Tadeusza za sobą.
Dyszał gniewem, gorącem długiego zmagania się. Te drelichy, fagasowskie drelichy! Tętniły już tylko głuchym stukaniem serca. Biało niebieskie pasy nad którymi unosiła się twarz Mieniewskiego, twarz drapieżnego ptaka, z oczyma pełnymi rozżarzonego zdumienia. Twarz tej szalonej, jedynej, straszliwej i cudownej sekundy...
Ileż potem kłopotliwych szczegółów chwili? Teraz dopiero skoczył Tadeusz, aby drzwi na klucz zamknąć. I musieli się ogarnąć i jakoś oklepać poduszki na pistacjowej kanapce. Pozbierał końskie, pamiątkowe szczotki wielkiej wojny. Kostryniówna wypchnęła go do łazienki, by się przebrał, a sama podeszła ku lustru.
Sprzed lustra odskoczyła ku oknu. Za oknem ściana huty, hucząca nieustannie.
Czy Coeur pozna teraz, co się stało?... Jak gdyby miała jakieś obowiązki wierności wobec takiego dyrektora, który... Jak gdyby miała jakieś obowiązki „czystości“ wobec takiego Mieniewskiego, który —
Wrócił z łazienki już ubrany w cywila z drelichami biało-niebieskimi na ramieniu. Uśmiechał się żałośnie. — Nie wiedziałem — rzekł — bo skądże? Czy pani wie? Właściwie nie-do-wiary! Musiałem zapierać te szmaty w łazience. Któż mógł wiedzieć, że, no! że wianek niewinności! — Z pasją cisnął drelichowe spodnie na podłogę. Ani chciał, ani szukał i stało się, że aż niewinność! Lenora ze śmietnika, a tu te cuda! Tak? Nie szukał cudów, ale zaparł się biednej Lenorki. Chodziło przecież o głupstwo, o forsę, wynalazek, Zaprawę, — masz zaprawę!
— Odnoszę wrażenie — rzekła Zuzanna — jakby mnie zgwałcił mój własny służący.
— Nie zgwałcił i nie żaden służący. A jeżeli by nawet służący, to co? Wam się to pewno wydaje bardzo ważne, ale my, mężczyźni? Ktoś kiedyś musi zawsze w życiu zaczynać i to jest ważne, może nawet święte, ale tylko z punktu widzenia otworzonej butelki.
Zuza żachnęła się, Tadeusz podszedł do niej jakimś nowym, cierpliwym krokiem ufności i przyjaźni. — Powinienbym cię przeprosić — mówił — ale byłoby to zanadto idiotyczne. Nie przepraszam, a tylko ze względu na pewną obiektywność, o! jakichś kilku chwil rzetelnego osądu, ja to nazywam trzech buddystycznych minut —
Trzymał ją za ręce, lecz wysunęła ręce z jego dłoni. Chciał ją po koleżeńsku ująć za ramiona, lecz Zuza odsunęła go.
— Lepiej już nie mów nic — westchnęła. Po czym jakby machinalnie objęła go za szyję. I tak trwali jedno przy drugim, złączeni niespodziewanym smutkiem, chyba większym, niż go ogarnąć mogli. Zawstydzeni serdecznie: on, że tu trwa przy niej, jakby chciał dodać otuchy, a jakże jej pomoże? I nie potrafi, i nie zechce wcale. Zuza, że spadła mu tak jakoś w poprzek drogi, a nigdy z tego nie będzie szczęścia, nigdy.
Płaksiwa myśl o szczęściu uratowała Zuzę od łez. Jeszcze by tego tylko brakowało!
— Czy odprowadzi mnie pan do biblioteki, na Trzeciego Maja, do Biblioteki Staszica?
Wyszli z buduarku uśmiechając się nieszczerym kawalerskim rezonem. Ubrali się w narzutki w przedpokoju. Zuza zła była, że mówi niepotrzebnie, jakby do siebie, czy do Mieniewskiego, czy do nikogo, więc do kogo?! Że wyraża zdawkowymi słowami co właśnie czynią teraz: — o, palto, moja czapka, dziękuję, słyszy pan, jaki deszcz — a tak, kalosze — no, już idziemy. — Lecz krzątała się drepcząc w miejscu, czekając jeszcze....
Chyba na ten łapczywy pośpiech, z którym Tadeusz majstrował przy drzwiach, by się stąd wydostać jak najprędzej. Gdy zstępowali po schodach, wyłożonych czerwonym dywanem, uprzytomniła sobie wyraźnie: chce się wydostać jak najprędzej i wracać, wracać do swej Lenory Duś. Tak zrozumiała to Zuzanna objęta nagłym dreszczem.
Wyszli.
Ulica była prawie pusta. Ze wszystkich nor, rozpadlin, spomiędzy kamieni, spomiędzy drutów kolczastych wielkiego muru huty „Katarzyny“, zewsząd pluskał zimny ulewny deszcz.
— Nie wiem tylko — spytał nagle Tadeusz brnąc ofiarnie przez wodę — dlaczego, ostatecznie, zamazała pani te moje biedne pólka doświadczalne?
— Tego pan nie wie?
Nie mogła mu w tej chwili odpowiedzieć: musieli w bok uskoczyć. Z przecznicy, którą właśnie mijali, wybiegły zda się bezgłośnie cztery krowy.
Zmoczone, jakby zdziwione niepomiernie rozejrzały się w lewo, w prawo i wzdłuż Alei Trzeciego Maja, aż sinej od deszczu.
Za pierwszymi czterema ośm, dziewięć i dziesięć, cała trzoda spłoszonych krów, które poganiali starzy brodaci Żydzi w szarych worach na głowie.
Tadeusz znalazł się z Zuzą niespodziewanie w gęstej, stłoczonej trzodzie, pędzącej przez deszcz naprzód.
Szli we dwoje, dość blisko przytuleni pod jedną parasolką, raz po raz potrącani przez rozbiegane sztuki, raz po raz wstrząsani odgłosem kijów, batów, walących po mokrej skórze zwierząt.
— Zepsułam panu te pańskie pólka — wołała Zuza — aby pana ocalić od kompromitacji. Od skandalu, od wstrętnej kompromitacji, może nawet od tak zwanej hańby. Gdyż miał pan — Krzycząc głośno wśród zamętu trzody, przedstawiła mu pokrótce projekt ojca.
— Miał pan publicznie froterować w Radzie Kopalń i Hut, jak błazen czy też fagas! — Odepchnęła go od siebie i już rozdzieliły ich nadbiegające znowu krowy o zgiętych grzbietach, śliskich od metalowego połysku ulewy.
— Jak błazen, błazen — — krzyczała Zuza poprzez śpieszny kłus racic.
Tadeusz wyciągnął ku niej ręce, zawołał: — Ależ nigdy w życiu. — Nie odwróciła się już więcej.
— Jak błazen czy też fagas — powtarzała jeszcze ha ciemnych schodach biblioteki Staszica.
Z słowami tymi wpadła, przez pusty przedpokój, do wypożyczalni.
Pani Stanisława zerwała się znad biurka, na którym udało się jej wreszcie wystylizować francuski list do Coeura: po sprawdzeniu każdego słowa i czasu, i trybu w obu Laroussach i w gramatyce.
— Co ci jest, moje dziecko, ależ co to, kochanie, co to?!
Zuza upadła na krzesło. Zdejmując rękawiczki rzekła po długiej chwili:
— Zmokłam! Każesz mi tu przychodzić, a przez miasto znów pędzą krowy! Tyle żywego mięsa, i tak je biją, walą!
Pani Stanisława uśmiechnęła się wyrozumiale:

— Nic na to nie możemy zaradzić. Wiesz przecie, że dwa razy na tydzień pędzą przez miasto krowy do uboju.
.
3.
DOBRY HUMOR ŻYCIA.

Tadeusz zatrzymał się na schodach biblioteki Staszica, pośród stęchłych wilgotnych ciemności w połowie pierwszego piętra. Nie biegł za Zuzą dalej. Oczekiwał na coś w ciemności: odliczał, skreślał wszystko, zdziałane do niedawna.
Odliczyło się to wszystko z amerykańską dosłownością: King of England, Zaprawa, wynalazki — smutna, dręcząca głupota! Blaszane pudełka w nyży na oknie u Knote, długi spór z ojcem pod Marksem murarskiej sali Domu Ludowego, wizyta u Kostrynia, projekty, sto dolarów, kwitek na owych sto dolarów.
Wszystko to miało w końcu doprowadzić do froterki publicznej. Wszystko razem i wszyscy ludzie tutejsi: kupa śmieci, pod ścianą żółtych groźnych kamieniołomów.
Zbiegł parę stopni w dół, przekonany dowodnie, że nie ma i nie może być żadnej ucieczki z tamtego świata ojców, leaderów i Kostryniów.
Do matki? Amfilada stęchłych pięciu pokoi i wieczysta historia o cierpkiej bezwzględności ojca. Do ojca? Geologia, pelargonia, pamiętnik i wszelakie podpórki. A tu szuję zrobiliby z człowieka.
Zszedł na sam koniec schodów, do sieni, przed niedomknięte drzwi, by w sinym blasku ulewy zobaczyć, która też może być godzina? Za siedm minut ósma. Widać przecie wskazówki, wyraźnie, z amerykańską dosłownością.
Patrząc na słaby połysk cyferblatu zegarka wiei dział już co zrobi. Że nie wróci. Przypomniało mu się, jak płakali razem z Lenorką w samolocie.
Nie wróci, już nie wróci!
Ruszył co prędzej Aleją Trzeciego Maja, ulicą Przemysłową, mimo Rady Kopalń i Hut, i dalej wyboistą ulicą Miedzianą w stronę bocznego wejścia do kopalni.
Przystanął pod okapem murku: widać stąd było we mgle deszczowej twarde światła kopalni, dalej pole rozmiękłe i w zećmionym poblasku, po drugiej stronie „Erazma“, jakoby skałę wyniosłą, rozległą, czerwoną, wielki kościół Osady Górniczej.
Pod okapem owym szczękając zębami z nagłego zimna szybkiej, cierpkiej radości układał Tadeusz w pamięci list do brata:
Stanisławie — tytułować samym imieniem. — Za przeprowadzenie naszych wynalazków musiałbym zapłacić zbyt drogo. Całym dobrym humorem mego życia — Staraj się przeniknąć i zgłębić określenie: dobry humor życia. Wracając tedy do teorii buddystycznych trzech minut, stwierdzam: wolę być błotem na drodze, niż pyskiem, na który leci to błoto.
Taki list. Podpisać imieniem i nazwiskiem.
Powtórzywszy sobie te słowa kilka razy w pamięci pobiegł ulicą Miedzianą na kopalnię. Wedle ustanowionego porządku musiał minąć portiernię. Drewnianą budę, z judaszowym okienkiem w połatanych drzwiach.
Drzwi owe popchnął śpiesznie i byłoby się może nieszczęście przydarzyło z piecykiem żelaznym do czerwoności rozpalonym w portierni, gdyby nie zimna krew portiera Supernaka.
Tadeusz wbiegł i chciał dążyć dalej, jak to czynił za dnia. Supernak nie poznając, kto idzie, z wiadomego obowiązku kopalnianego chwycił przybysza, by obrewidować a przynajmniej obmacać.
Szczepili się, byliby piecyk wywalili w szamotaniu i może nieszczęścia narobili, gdyby młody Mieniewski w porę nie odskoczył.
Oskoczył z nagłego przerażenia: czy to ów uścisk starych kości i kikutów, czy też w rudym świetle piecyka twarz portiera, jako twarz śmierci, potwornej, zarośniętej brudną siwizną.
— No i co? — siepnął się Tadeusz zapalczywie. — Tak mnie wita kopalnia?
— Wszystkich zawsze portier wita pierwszy na kopalni.
— Wszystkich musi obmacać?
— He, taka służba.
Przewiedziawszy się od Supernaka, że Duś jest na nadszybiu, poszedł tam prosto Tadeusz, pełen bolesnych przeczuć.
Ale to tak jest w życiu: chociaż bolesne, cieszyły go przeczucia owe, domagając się męstwa.
Całe nadszybie dygotało każdą łatą żelastwa, każdym gwoździem, wszystką rdzą, wszystkim smarem — całą głośną wymową spiesznego wydobycia. Tadeusz skoczył żelaznymi schodami na poziom drugi nadszybia, gdzie wyjeżdżały windy, oddające wagoniki z węglem.
Widno tu było jak w dzień, lecz w dzień sztywny, umarły, ustanowiony w świetle elektrycznym, nie w słońcu. Wózki drygały raz po raz z klatek windy.
W pierwszej chwili nie dostrzegł Tadeusz Dusia, jeno wybałuszone twarze rzutkich ludzi „od śtosa“, którzy piersiami i ramionami, mało powiedzieć popychali te wózki! Trzeba powiedzieć, bodli.
Na koniec okazał się Duś ze swoją twarzą miedzianą groszowego pieniądza, którą blask elektryczny raz po raz oblewał i jakoby oddalał.
Dozorca podniósł się z ławki, ustawionej obok krat szybu. Coś zawrzasnął, bo w huku ludzie inaczej słyszeć się nie mogli, machnął ciemnym toporkiem przez białe usztywnione światło i poszedł za wózkami w szklanny korytarz sortowni.
Wtedy dopiero Tadeusz przyskoczył do Dusia i krzyknął prosto w węglem zaczernione ucho:
— Jak chcesz, to chodź dziś ze mną na kolację! — Jaka to jest kolacja? — odkrzyknął Duś. W oczy rozmówcy nie mógł patrzeć. Tu palce, a tu słuch, a tu dźwięki i hebry, a tu kraty, a tu sygnały, a tu trzymając się za rundajs żelazny już zwisa nad przepaścią szybu, a tu wyjeżdża klatka.
Tadeusz wrzasnął: — Jaka kolacja? Taka. — I siadł na owej ławce przy kratach. Ukołysany żelaznym pośpiechem a wpatrzony wysoko między dziury wieży wyciągowej, gdzie spośród kół linowych, elektryczną lampą dosadnie oświetlonych, widać już było niebo i krople deszczu przez światło spadające.
Nastała przerwa w pracy. Coś tam gdzieś nie odbili, czy wózków nie starczyło na dole, czy w porę nie podwieźli, albo z kwerszlagu nie zabrali, czy co? Szyb westchnął niebiesko-siną ciszą, która zleciała w dół, aż do żompienia.
Duś przełknął kołeczkiem na tablicy, ponad kratami szybu, ilość wózków wydobytych, na ścianie zaś wypisał kredą pauzę w robocie.
Teraz dopiero nie obcierając nawet potu usiadł blisko na ławce.
Tadeusz objął go niespodzianie przez mokre, dymiące jeszcze plecy. — Pójdziemy na kolację, gdyż mam do pogadania z tobą.
— O czym?
— O różnych sprawach. Po pierwsze zaś, to wiesz. Że żyję z twoją siostrą — szepnął Tadeusz. Dech mu uniosło i łzy mało nie bryznęły z oczu.
— No, to co?
— No, to to. Więc mówię ci tu, jak do brata.
Duś na to: — Każdy żyje z kim chce, a co ma brat do tego!
Nie natrafili na żadną zgodę w swoich słowach. Nie starali się o to.
Ale ich razem zatrzymało co innego: i młodość, i zawziętość. Że jeden zwycięży drugiego. Każdy myśli, że on.
Po trzeciej zmianie wyruszyli. — Co będziesz wracał na Błotną, u Cieplika ręce przemyjesz. — Tadeusz w swoim raglanie doskonałym, Duś w kopalnianych łachudrach i w paletku jesiennym, nader starym.
Do Cieplika. Bo gdzie? Więc tu. Więc w której salce, w pierwszej, drugiej, czy jak? W drugiej! A zwłaszcza w kącie, doskonałe miejsce, tym bardziej, że przy piecu.
Nie zastali za bardzo licznych gości. Profesorzy ze Szkoły Sztygarów kipieli nad szachami, w drugim kącie Falkiewicz senny, chmurny. Na środku siedział pan sekretarz Koza, kostkę świńską z kotleta wysysał i gwizdał z niej piskliwie, jak z fletu.
Zamówili jedzenie. Zjawiły się wódeczki jasne, ciemne a potem piwko.
Duś jadł ponuro, choć skromnie i cicho, jakby z przezwyciężeniem samego siebie. Ręce mu się rwały do jadła, ale oczami skromnie jadła tego unikał. Gdy już nasycił się i popił, uśmiechnął się niewinnie i spytał: — Jakie to będą plany?
Cóż tu powiedzą słowa? Nic. Ale wpatrzyli się w siebie do ostatnich gruntów sumienia.
— Wiesz — złapał Tadek Dusia za szyję pijackim półobrotem. — Wiesz, co ci powiem: że wszystko rzucam i przystaję do pracy robotniczej, prostej. Chcę na kopalni. — Zahuśtała mu się raz jeszcze we wspomnieniu pistacjowa kanapka ze wszystkimi cudami panieńskiej niewinności. Zuzanna, aż dziwna, tak ponętna, teraz obca, perfumowane bóstwo na pistacjowym gnoju.
— Prezent burżujski i wielka pańska laska — warknął Duś.
Nie mogli więcej mówić, gdyż Koza nasunął się na nich, zgrzany i uniżony, i taki już, już taki, że aż mdliło. Z głupimi uśmiechami, w których oszustwo kryło się, jak w zawiasach.
Wtedy Duś: — Ty Koza idź stąd wont! Gdyż tu bracia gadają. A wiesz co to jest bracia? Ze co jest wypowiedziane, będzie zrobione zawsze. A nigdy zaś skłamane. Koza wont!
Upił się Duś, czy nie, gdyż truli na potęgę.
— Zapiszże sobie Koza do swego szpiegostwa, żeśmy się pochamrali. Poradź się o to Drążka. — Z tym wyszli. Powiedli się wspólnie żeberkami „Erazma“, przez ciemności uśniętego miasteczka i żelatynowe błyski ciemnych okien biurowych aż ku stacji.
— No, i co? Przystajesz do tej pracy, że niby prowokacja ze strony panów socjalistów i różnych innych leaderów została przedsięwzięta? — Widzisz, Duś, bardzo mi się chce, żebyś tak znów nie gadał.
— No więc co? — Miedzianą twarz Dusia oblał rumieniec — więc niby garniesz się do nas, do komuny? Do naszej partii?
— Rozstrzelam, psia krew, tę waszą partię. Masz! — Tadeusz zwlókł z siebie raglan i okryć nim pragnął Dusia na środku zabłoconego chodnika. — Żeby ci ciepło było i dobrze. Ą partię twoją haubicami rozstrzelam. Tu znów, blisko cynkowni, gdyż owe żeberko erazmowskie, po nocy, miast prowadzić na stację, zaprowadziło skosem przed cynkownię, naprzeciw sinych i śmiertelnych oparów tej mordowni, wyzwoliła się z Dusia ważna przemowa: w świat cały wyjść z człowiekiem tutejszym z tego grobu za życia, aby się stał ów człowiek żołnierzem armii świata!
Do tego przyszli, co ich zderzało i rozbijało zawsze: gdzie żołnierz, tam ojczyzna, gdzie ojczyzna, tam krew!!
Duś z krzykiem entuzjastycznych piersi: — Dla mnie nie ma ojczyzny, czyli że jedna jest, świat cały.
Tadeusz: — A dla mnie, jak ojczyzna, to wszelka, tysiąc różnych na świecie, o każdą własną każdy musi bliźniego swego strzelać. — Ja też, byś wiedział, o swoją każdego zamorduję!!
Spiętrzyły się nad nimi i czy z oparu pijaństwa, czy też z nocy, czy z wichru, czy tylko z śmierdzącego sapania mufli cynkownianych, czy z cieni wiatrem pędzonych? Wydźwignęły się owe dwa wielkie strachy człowieczeństwa, Rewolucja popod rękę z Ojczyzną...
— Ja tak — wygrażał Tadeusz — a ty zawsze mi w końcu ustąpisz. Zdychać będziesz, cholero, od ran i od stargania, ale siostra twoja za mną pójdzie, żołnierzem przy szabli. A ty na moje ojczyźniane zaklęcie zawsze w końcu zapłaczesz i ustąpisz. Bo ja tu jestem, zawsze o swoim czasie, a ty jesteś w teorii!
Duś na to — że przenigdy!
Tadeusz zaś, chwytając sygnalistę za szyję i obejmując przyjacielskim uściskiem: — To wtedy zginiesz, zginiesz z mojej ręki, choćbyś najlepszy był w worku mojej ojczyzny. To wtedy zginiesz z mojej ręki!
Z słowami tymi znaleźli się, dobrym pijackim trafem, na żelaznym wiadukcie nad stacją kolejową.
Świat stąd się okazywał groźny, zamglony i wszystkie światła kopalń pracujących jakby wodą obrzękłe, a zaś cynkownie, niby straszne tygrysy, w prążki czarne i żółte.
Tadeusz wyjął z kieszeni i okazał Dusiowi dolary, które otrzymał na wynalazek od Kostrynia. Owe dolary podarł na kawałeczki, na papierki najmniejsze i rzucił z wiatrem mówiąc: — Taki jest teraz mój wkład do całego tego interesu.
Nie domówił, gdy Duś rzucił mu się na szyję i wyznał, od czego wrogie obrzydzenie zdjęło Tadeusza: bowiem twarz Dusia miedziana i surowa przetopiła się w ogniu wyznania na twarzyczkę stroskanego chłopięcia.
— Ty sto dolarów, a ja swą miłość do kobiety poświęcam sprawie robotniczej. A ta kobieta z innym człowiekiem pójdzie!
Po cóż to było mówić? I komu? I na co się przydało? Lecz kiedyś w końcu trzeba rzecz taką powiedzieć i wszystko jedno komu! Gdyż zdało się Dusiowi, że cóż tu jakiś człowiek znaczy, jeden, drugi, czy trzeci i bliski, czy daleki, w obliczu idei robotniczej?!
Powrócili stąd, mocno upijaczeni pod dom zamieszkiwania Dusia, czyli Martyzelów, odnajmowany u byłego dozorcy.
Do izby Dusia weszli oknem, odtrąciwszy wątłe haczyki. Księżyc wyłonił się po deszczu na lewą stronę nieba. W księżycu tym zasiedli na wyrku sygnalisty, milczący, ukołysani znienacka szumem oddechów śpiącej obok rodziny robotniczej, to jest Martyzelów.
Co tu znów gadał Duś. — Tadeusz nie pamiętał. Była to znów ta sama na zestarzałym świecie, jedna i ta sama sprawa pracy i płacy, od której Tadeusz nie wiedział nawet, kiedy szczęśliwie zasnął. Na barłogu przy Dusiu.
Obudził Mieniewskiego mały, ciemnozielony kogutek z czerwonym grzebieniem na krzyczącej głowinie.
Kogutek ów piał w słońcu na śmietnisku małego podwórka. A tu, w drzwiach izby, właśnie naprzeciw okna i kogutka stała przecie Lenora! Odziana, jak niedawno na kopalni, w kaftan, z którego jagody piersi przeświecają, i w spódnicę powiewną, pod którą zapamiętane są na zawsze białe strzeliste nogi.
Jedność skoku, uchwytu, w którym znalazła się Lenorka przy łóżku Tadeusza! Objęli się i rozmawiają zaraz, obtoczeni rękami, ramionami i śmiechem.
On mówił jej, że teraz z nimi pozostanie, przy pracy. Do Warszawy nie wróci. Przy pracy górniczej z nią razem, tu z Lenorą. Tu w Osadzie, gdzie bądź.
Tego słowa wystarczy: przed jego dźwiękiem prostym, nieukładnym i przed znaczeniem jego wielce nieoznaczonym aż oczy zamykali ze szczęścia. Gdzie bądź! I drżeli. I chwytali się znowu za ręce. I mówili do siebie różne słowa, jeszcze inne, niż dotąd, wędrowne, nie znaczące, lecz ważne, które nigdy na niczym nie spoczęły.
A cóż to znów nowego za oknem? Za szybami przeleciały gołębie wiodąc malutkie cienie przez podłogę. A tu tymczasem z zamkniętymi oczami, z złączonymi ustami, z przeplecionymi ramionami, trwają we dwoje Tadeusz i Len ora za ramą białych drzwi!
Później zaś powiał przez nich strach cierpki i szalony o to szczęście, które innemu komuś nic nie znaczy, a tobie znaczy wszystko!
Potem radzić zaczęła Lenora.
Mocna, silna i gładka, osiadła w objęciach Tadeusza jak utoczony kamień.
Umilkli.
Trzymając Lenorkę na podołku ukazał jej Tadeusz zielonego kogutka.
Darł się na deszcz, czy co?
Słuchali, zapatrzeni w okno.
Cóż stąd widać? Stare gnaty płotu, a dalej kartoflisko rozkopane już! dawno, a dalej ściany piętrowego domku.
Wszystko razem jest szczęście!
Całą duszą przycichli. Przycichli, jakby już nigdy więcej słowa wyrzec nie mieli. Aż tu szum-bur od drzwi i drepty, czochrania i zamek sam odskoczył?! Więc kto tu znów pośpiesza?
Buruś, piesek kochany, który zawsze wyczuje swoją panią. Widział chyba jak biegła z „Erazma“ przez „Zielone“, słowami brata, Dusia Jana, oślepiona, że Tadeusz u niego dziś nocował. Widział Buruś te biegi, więc sam przyleciał świadczyć. Przyleciał tu za drużbę!
Gołębie srebrną zadrą, cieniem wilgotnym jeszcze raz przeminęły za szybami: Lenorą głowę schowała na piersiach Tadeusza i śmiechem radości, ze rozległo się wokół, jak źródło.
Ileż było pomiędzy nimi tych pierwszych dni? Niewiele, Czy też dużo? Mieli zaraz ogromne kłopoty i jakże je ominąć?
A to z przyjęciem na kopalnię, a to znów, żeby paszport wymyślić fałszywy, a to znów, żeby ludzie nie poznali, lecz kto tam kogo szukać będzie w kopalnianych zamętach?
Do tych spraw najzdatniejszy okazał się portier Supernak. Szedł przecie razem z Dusiem w sprawach organizacji.
Podali, wymyślili, wynaleźli paszport, oraz foto podobne. Duś rzekł — przypatrzysz się, porobisz i sam wszystko zrozumiesz.
Odbywało się tak dalece szczęśliwie, w czym niemało głowy Supernaka, że nawet do doktora nie wiedli Tadeusza, z pieczątką na ramieniu. Tak bowiem przyjmowali na „Erazma“, by w ludziach pieczętowanych podstawienia nie było i fałszerstwa.
Zamieszał się Tadeusz w erazmowskich górników gładko i bez śladu, z nazwiskiem Mieniuk.
Podczas gdy serce Lenory w ciemnym huku i jazgotliwych zgryzach czarnej sortowni drżało teraz i drżało bezustannie, mocniej chyba niż wywrót żelazny, który wózki przyjmuje i węgiel na ruszt sypie!
Ów wywrót w środku wysokiej sortowni, otoczony powierzchnią wyślizganych bonów, jak lodem połyskliwym. Od wywrotu do góry i w dół przędą się rozmaite przekładnie, koryta wszelkie, przewody rozdzielające węgiel.
Serce tenory drży mocniej, niż wszystkie we ruszty i wszystkie łoża blachy, czy Tadeusz wytrzymie?
Poprawił ją tu kiedyś: Czy wytrzymam?
Czy jej Tadek wytrzymie?...
Którędyż to, którędyż tutaj, myśli Lenorki nie ścigały tego miłego Tadka. Ścigały go po szklanym korytarzu, co wiedzie wagoniki na łańcuchach ruchomych przez podłogę, od nadszybia aż tu. A gdy znów która z koleżanek odczepi już wagonik pierwszy z idącego naprzód rzędu i popycha przez metalowe bona i zakręca i z śliskich szyn wybija i ramieniem podpiera — uszy Lenory słyszały tego Tadka w potężnych grzmotach bona:
Jak Tadek woła — nie!!! — Jak Tadek woła — nie!
Że nie wytrzyma!
A kiedy sama Lenorka czuwała przy wywrocie: gdy dźwig przechylić trzeba przy każdym z korytarza wytoczonym wózku, serce mdlało jej w piersiach. Na myśl, że tu z głębiny ziemskiej, z tych czarnych korytarzów wyjeżdża pośród wozów którychś miłość Tadka, pracującego pod ziemią, do węgli przylepia, w dotyku tych odłamków zagubiona, a przecie żywa, własna i obecna!
Węgiel spadał z przewrotu, szarpnięty sprawą hebra leciał ostatnim kurzem. Ostatnim dechem głębin ziemskich zaprószył znów powietrze.
Jakby myślał i radził. Na wszystkich wyniesieniach, garbach, przy wszystkie piętra ruchomy, tarły, łamany, aż nawet tam, gdzie spadała drobizna, miękka, lotna pospółka.
Że nie, i nie!!! — skrzebotał węgiel.
Że Tadek nie wytrzymie.
Wtedy starości zachciewało się Lenorce na wszystkie przyszłe lata. Starości niemej, którą miała tu zaraz u stóp. Głowę tylko przechylić nad zapadnię ruchomego wywrotu i już widzisz, jak pod tubą na dolnym piętrze, pod huczącymi blachami wyślizganego bona stoją jedna przy drugiej stare zwiędłe kobiety, przegrodą oddzielone, jakoby konie w stajni.
Tych kobiet właśnie tyczy się tu przegroda, by z sobą nie gadały, gdy na jadących z węglem rusztach przerost wybierają.
Więcej nic, tylko starość. Nie gadaj, milcz — przez piersi ostatnia stara chustka, wybieraj, co się nigdy, nigdzie nikomu nie zda.
Lecz gdy gwałtowny węgiel wytyrał nagle z wywrotu swoje radosne tak!?! Gdy nagle zaczął w strasznych terkotach żelaznych transporterów swoje tak przepowiadać, do tej prostej miłości, swoje tak!
Przez twarz Lenory od rozprysków spadającego węgla skrwawioną i pobladłą leciał krzyk niemy, wszelką nadzieją wsparty: cóż tu starość? O! młodości, młodości, jedna jedyna, ciepła, świeża, spocona!
Wtedy Lenorka ustać w miejscu nie mogła.
Wtedy zmieniały się choćby z biedną Karolcią Domagało, dla której miejsce tu na zimę u Stasiaka zjednała.
— Czyż nie lżej przy wywrocie? A chodźże tu, Karelka, to ci tu będzie lżej!
Domagało Waruje przy dźwigu a Lenora w te pędy do wózków, jadących od nadszybia z szklanego korytarza: gdyż to jest może jego węgiel, wydobyty przez Tadka.
Gdy tak latała, musiał jej Tadek nadejść. Czy godziny latała, czy minuty, nadchodził zawsze w końcu.
Kryli się wtedy w tym warkoczącym piekle, uczynionym ze śruby, hałasu, kurzu, czarnej pustki i szkłą. We dwoje, czarni i spoceni od pracy, z ustami które błyszczą, z oczami co się szklą.
Przynosił jej coś zawsze Tadek, niby że na pamiątkę. Ze swego przodka górniczego. Na przykład białą pianę grzybków, co rosną na dole wśród drzewa odbudowy.
Białe, puszyste nic.
Albo znów przyniósł tak zwaną wśród górników i wszelakiej pomocy górniczej i wszędzie tutaj na kopalniach łapkę skórzaną. Wykrojoną ze skóry oficerskich rajtuzów, która to skóra brała udział w tylu wojnach i bitwach.
Taki dar.
By nie łapała ręką kantów wózka, jak dotąd, przez garstkę siana. Tak przyoszczędzić chciał jej ciała.
Włazili wysoko, pod sufit, na stosy odrzuconych, potarganych przez windę wagoników. Działo się, ma się rozumieć, podczas przerwy w pracy, gdy szyb stanął i sortownia czekała na nowe wydobycie.
Szemrali tu, Tadeusz zwierzał się ze swej radości, którą zrozumieć trudno, lecz czegóż nie zrozumie serce kochającej dziewczyny!
Radość taka, choć dziwna: iż teraz dopiero wie, dlaczego żyje, gdy znów, jako na wojnie o ćwierć sekundy, w pobliżu śmierci chadza. Jak tam robią na przodku u starego Martyzela. Jak wskoczyć trzeba z chodnika z wózkiem razem przez odwrócony bigiel na ów pomost. Nad śmiertelną przepaścią. I że tam wszyscy ludzie tacy głodni. I że w tych ludziach ma Tadek kawalerską przyjemność. Śmierci z nimi smakuje co krok. A to znów przystaje zawsze żołnierzowi i składa dowód odpornej zdrowotności.
Taka zdrowotność: że z Lenory i z Tadka, gdzieś w kącie wózka, wysoko, pod szklannymi łatami sortowni wiązało się kochanie.
Aż w uściskach tych odnachodziła Lenora przebaczenie swe za to, że w tej samej sortowni hańbiła się z Stasiakiem. Cóż by się nie zmieściło w rozognionej miłości, jaka wina i grzech?!
Któregoś dnia takiego, zachwyconego bardzo, zdybał ją i obsztorcował organizacyjnie stary portier, Supernak. W duchu następującym: gdy tu wszystko do strejku prze, nie czas na miłostki.
Stary pies, kat i drań śmiał taką rzecz powiedzieć!
Lenorką, jak tam stała u niego w portierce uwodzonej, zatrzęsło od stóp do głów. Odrzekła krótko: — Plunę ci między ślepia, że zobaczysz! — i poszła. Z burym płomieniem w wielkich szarych źrenicach.
Dowiedział się z tego Supernak, że nie wszystko jest pewne z leaderowskim młokosem i jeżeli by tu miała być prawdziwa prowokacja, to już nie od tej strony. Dyrektor „wsiej“ administracji Coeur mówił niedawno — takiego Mieniewskiego wpuścić za fałszywym nazwiskiem na kopalnię i milczeć. I zapiszcie mi go do organizacji.
Ale nic tu nie wyjdzie ważnego od tej strony, chociaż mówił sam Coeur. Pracować z Coeurem, nie jest to samo co pracować z Kostryniem.
Prawdziwy człowiek!...
Gdy wypadało Supernakowi, jako na przykład dziś, meldować się u Coeura, to już od popołudnia z wielkiego poruszenia czkał.
I czyścił się, i golił, i mył skwapliwie, i przeodziewał się zamknięty w muzeju, i kapelusz z bibułek odwijał, i nie mógł się doczekać godziny. Gdy już przyszła, skradał się cicho. Nie szedł a skradał się spomiędzy zarośniętych wieczną rzęsą stawów i innych wód Zielonego, dalej mimo więzienia, które łajnami więźniów na odległość cuchnie, i dalej, prędzej, mimo zgiełkliwych baraków pokozackich ku miastu.
A później znów przez miasto.
Szedł ulicami Osady Górniczej w taki dzień swej bytności u Coeura jak sprawiedliwy sędzia. Cały główny nastawnik nad wszystkim. „Erazma“ przy spacerku takim mijał z daleka, obchodził, krążył, mocno, mocno kołował i zachodził nareszcie od całkiem innej strony.
Udawał się prywatnie do pałacu, niech z „Erazma“ nie widzą.
Gdy wszedł do pałacu Kierowskiego Supernak, zawezwany na ścisłą minutę, pierwsze, co zrobił — oczyma strzygnął po wszystkim, czy nie ma jakiej zmiany? Nie chciał tu zmian, broń Boże, żadnych. Gdy córka Kostrynia pętać się; tu poczęła, uważał nade wszystko, co do zmian. Żadnych nie sprowadziła.
U takiego mocodawcy, jak Coeur, winno już być, jak w wojsku czy w kościele: żadnych zmian.
Na górę poszedł do Coeura, cały w duchowym mrozie: w radości i w rozpaczy posłuszeństwa... Spłakać się chyba od tego i powiesić.
Tak przyszedł przed firankę i o ścisłej minucie nacisnął drzwi do gabinetu.
Nic.
Wszedł.
Coeur za biurkiem, plecami odwrócony.
Serce biło portierowi ogromnie z doznanego zaszczytu. Śmignął skrycie spojrzeniem po pokoju, na jedno ważne, najważniejsze, czy jest przygotowane?...
Było: taca srebrna u skraju biurka. Na tacy butelka koniaku. Dwa nalane kieliszki. Zaraz obok, na spodku, jakieś ciastka, niespotykane nigdzie, francuskie pewno. Ukosem zaś przez tacę cygaro.
Zaszczyt.
Coeur nic.
Jaki będzie porządek widzenia, wiadomo. Stanąłeś, masz powiedzieć i donieść, jeżeli co ważnego. Nie trociny i śmieci, lecz coś ważnego, które nie było dotąd wyjawione. Nie to, co inni wiedzą i już powiedzieli. Zdać tu, co nie wie Kostryń i nie wymyszkowały dotąd nigdzie jeszcze Francuzy, ani żadne sztygary.
Nie to, co tu przypływa z policji. Ma być nowe i świeże.
Broń Boże żadnych pytań.
Supernak zaczął jak zawsze rozpoczynał: — — Niech będzie pochwalony.
Coeur potrząsnął dłonią nad czołem, jak gdyby zganiał muchę uprzykrzoną. Potem zwrócił się nagle wraz z fotelem skórzanym i popatrzył w oczy Supernaka źrenicami. Ciepłymi i gęstymi jak upalony cukier.
— No więc tak — zeznawał portier — teraz musi nastąpić zakłócenie porządku publicznego. Zakłócenie, wtedy zaś prowodyrów pod klucz. I wtedy wszystko można. Zakłócenie porządku publicznego z socjalistami i z komuną, oraz przy współudziale nowej wiary kapłana księdza Kani nastąpi na pogrzebie mojej żony?!...
Pan dyrektor Coeur ruszył lekko ramieniem. Lekko, a takim jednym ruchem ramienia ileż tu mógł wyważyć, ile podnieść czy zburzyć?!
— Więc można — spytał nie odwracając się do Supernaka — żeby już poszły te sprawy religijne?
— Och, można, panie dyrektorze, och, już można!
— Kiedy umarła wasza żona?
— Jeszcze wcale — zeznał Supernak. — Teraz dopiero umrze.
— No, jak to, jak to teraz?
— Jak długo Kasa Chorych łożyła, to żona chorowała. Ale przecie już minęło tych piętnaście tygodni.
— No więc cóż?
— Więc to będzie w samą porę, jeśli trzeba...
— Co jej jest?
— Suchoty, proszę łaski pana dyrektora. — Supernak rozpłakał się głośno i uroczyście.
Coeur machnął ręką.
Płacz ustał.
Popatrzyli sobie w oczy dobrotliwie: taki ogromny zaszczyt.
Coeur wstał, lecz nie mógł jeszcze dobrze utrzymać się z powodu potłuczonej nogi. Supernak podbiegł żwawo i podparł zaszczytną postać swą ręką jedyną.
Gdybyż to mógł podtrzymać jeszcze drugą ręką. Lecz tylko chwiał się po niej pusty rękaw.
Coeur wskazał na tacę z koniakiem.
Wypili.
Czoło Supernaka operliło się potem.
Coeur wetknął portierowi cygaro do kieszeni surduta. Następnie zaś, jakby z postumentu ścierał kurz, tak wodził ciężką grubą dłonią po siwych włosach Supernaka.

Portiera przygięło ku ziemi. Nie strach, ani też wdzięczność, lecz samo zrozumienie: w podobny sposób może tutaj dotykać kogoś, w całej Osadzie Górniczej, tylko prawdziwy człowiek.

4.
PATRONKA PROLETARIATU

Niczego nie spodziewała się już więcej. Bo i czegóż? Supernaczka uśmiechnęła się do księdza Kani, można powiedzieć, całym swym minionym życiem.
Jakie ta w końcu, dobre czy złe, cóż to komu przeszkadza? Całym swym życiem uśmiechnęła się spośród wymiętej pościeli: by ksiądz nie odchodził jeszcze.
Musiał już odejść, bo ileż tu miał siedzieć? Do kiedy?
Znajdował dla niej zawsze dobre rady; a to w krwotoku wywar pokrzywy, albo z rdestu, albo też z jemioły. Huśtać się dla wietrzenia pęcherzyków płucnych, co tak pięknie objaśniał, dawno już nie mogła, bo ją mdliło na huśtawce. Więc żeby na wypadek krwotoku wiązać ramiona i uda, w połowie, dla tamowania dopływu krwi żylnej.
Teraz musiał już odejść. Stał nad nią, przy łóżku, i przypatrywał się oczami samej dobroci.
Supernaczka zakończyła swe prośby tyle już razy ponawiane. Dziś mówiła przy mężu, więc przy świadku.
Supernak nie odpowiadał wcale. Kończyła dziś te prośby ledwie słyszalnym szeptem.
Lecz rzeczy, ledwie dosłyszalne, to mają w sobie, że wszystko dookoła nich milknie.
Prosiła natarczywie, ile tylko w tchu w piersiach pozostało, o chrzest w nowej wierze. Dla swego życia tutejszego i dla wiecznego chyba?! A na wypadek, co objaśniła jedynej przyjaciółce Martyzelce — a na wypadek śmierci, żeby ją grzebał Kania.
Ksiądz Kania zdecydował ostatecznie. Jeżeli prośby dotąd nie wykonał, to tylko, gdyż wykonać pragnął po dobroci i z przekonania wszystkich. Czekał więc, aż się skruszy Supernak, który choć niby teraz niezależny od wszelakich przesądów, komunista, coś kręcił, zamazywał, bał się?
Ksiądz zwrócił się do Supernaka obrotem godnym a milczącym, jaki był dany chyba tylko Kani na całym bożym świecie. Supernak w cieniu szafy, jak gdyby do cna się rozpłynął, tak milczał.
Buruś, który mieszkał tutaj i myszkował powszędy, wyleciał gdzieś z Lenorą. A dzieci Supernaków na wstawiennictwo lekarskie księdza Kani oddali portierzy na te dnie do sąsiadów.
Milczenie zapadło nieprzerwane. Jeszcze wyraźniej błyszczały w nim na stole dwie brunatne butelki piwa, które ksiądz przyniósł chorej dla ugaszenia pragnienia i na sen, i niby dla ochłody, przede wszystkim zaś z wielkiej dobroci, nigdy dość ocenionej.
Zielona umbra wciąż drygała na lampie.
W milczenie potrząsane dryganiem umbry wpłynął szept Supernaczki.
Że: — gdyby nawet co, albo tam jakieś opóźnienie, albo co z powodu prawowania z rzymskim księdzem naprzykład, to proszę byście mnie pochowali w nowym narodowym obrządku. Na nic się zdało moje ciało za życia, niech się przyda po śmierci. Łzy popłynęły chorej z oczu wielkie i rzęsiste, aż ślady zaświeciły na policzkach.
Ksiądz pochylił się nad żoną portiera i złożył ręce na jej głowie. Czuł pod palcami skudlone włosy kobiety, mokre cd śmiertelnego potu. Lecz czuł zarazem jakoby pod włosami, pod skórą i pod kością tej zaprawdę nieszczęsnej patronki proletariatu żałosny ogień tworzenia się wiecznego.
Gdy wyszli z Supernakiem i stanęli na progu chaty w obliczu nocy tutejszej, światłami bolejącej, głosami roztarganej, wśród wiatru zimowego zbłądzonej, przyciągnął portiera do siebie i rzekł w samo ucho: — Toż to, człowieku, jest prawdziwa święta!
Supernak pięścią walnął się w piersi i zapłakał.
Rozstali się na koniec z tym, że jutro a najdalej pojutrze ksiądz przeprowadzi chorą uroczyście na łono nowej wiary.
— Zostawił piwo, dwie butelki — rzekł Supernak wróciwszy do mieszkania.
Wiedziała przecie Supernaczka o tych butelkach i dziękowała za nie. Więc teraz oczu nawet nie otwarła, by sobie nie psuć swojego snu o piwie. Czy to był sen, czyli też przypomnienie, czy też jawa, ożywająca z przepływu zatraconych już lat?!
Dawno, dawno, za młodych, dobrych, służącowskich czasów była z swym państwem kiedyś na wycieczce. W Ojcowie. Rozliczne państwo zjechało i podwieczorek jadło pod skałami — skały, skały liściaste pod niebem niebieskim. Wypili wiele piwa, a butelki o skałę. Brzdęk i brzdęk!
Wszyscy pragnęli pić i potłuczone szkło sypało się, jak lód. Potem dali służącym, na każdą po butelce. Go 3ię tam dzieje teraz z tymi koleżankami?! Na każdą wypadło po butelce i każda, która wypiła, swoją butelkę tłukła też o te skały. I znów prószyło stłuczonym szklanym lodem.
A gdy ona rzuciła, Supernaczka, butelka wyślizgnęła się z rąk i żywcem, cała, nie rozbita, upadła na murawę. Na płacz zebrało się wtedy Supernaczce. Piwo, piwo i płacz.
Piwo, piwo i płacz.
Supernak przeniósł lampę z zielonym kloszem ostrożnie do muzeju.
Widać z łóżka portierki cały muzej przez uchylone drzwi: błyszczy i świeci. Obrazy w złotych ramach, wiszące pięknie lustro i metalowe gałki jakiegoś sprzętu, który tam stoi w muzeju na najgłówniejszym miejscu. Widać przez uchylone drzwi ten muzej — dowód całego życia.
A znów tutaj, przez okno, widać księżyc, jak płynie w białych chmurach, niby w czyściutkich, kapuścianych liściach.
Myślenie o kapuście było nad wszelkie siły Supernaczki. Nie skończyła z Szymczykową zakwasić na zimę, i tak wszystko zostało. Nie będą miały kapusty a portier przydziału węgla jeszcze nie wydostał, ani kartofli.
Na wspomnienie kartofli wywróciło się wszystko i rozpadło, roztrzęsło — zostały tylko dzieci na tym miejscu, jak ssą matkę i ssą, po piersiach gryzą a ona ich od piersi nie odstawia, by znowu w ciążę nie zajść, trzy lata mają prawie a wciąż ssą. Gonią ją, gonią, gonią, ona ucieka, aż tu oto przypadła do łóżka i takie ma wygody długie za bliską swoją śmierć.
A kto tam dba, a kto tam dba, jak ty się matko z dziećmi swoimi popychasz?
Nikt, choć tylu przełazi zawsze w każdą stronę, jak dzisiaj tu przełażą, jak ich tu widzi teraz, że się schodzą raz jeszcze na zebranie. Na zebrania i prace i zebrania, a kto tam dba?
Widziała ich na jawie, a zarazem jak we śnie. Jednym słowem: mężczyzny.
Pierwszy poszedł przez izbę Szymczyk. Nie spojrzał w stronę łóżka i wszedł do muzeju. Za Szymczykiem Sikora, chłop uparty i głupi. Później razem, Mechanik i Pstrokoński, uczniowie księdza Kani.
Jeden Kania, obrońca, jeden Kania!!
I znów inni przechodzą. Między nimi Martyzel. Chłopisko wątłe, kobietą swoją ogromnie utrapione.
Martyzel znalazł się tu jako ścisły sympatyk, ścisły i bardzo ścisły, gdyż zebranie dzisiejsze było z delegatem okręgowym.
Przybyło ich tu sporo, aż całe dwie „komórki“.
Zasiedli, gdzie kto mógł, i wiadomo jak zaczną. Skłonili głowy, owiała ich najcichsza cisza i wyszły z tego twarde słowa Dusia na cześć tych, co za kratami więzień jęczą.
Taka była jedyna w całym życiu modlitwa sygnalisty: nazwiska towarzyszy miedzianym obliczem wymienione, z oczyma pełnią światła utkwionymi w mroki szyby okiennej.
Gdy te postacie do izby wchodziły, zredukowany palacz Szymczyk całym sercem zastawiał się za prawdę wszystkich ugniecionych — stąd, z Zielonego, aż po wszystkie krańce. Zastawiał się tak szczerze, że już nawet o kotłowni nie myślał, ani o synu z powierzchni erazmowskiej wygnanym, ani nawet o rękach swoich przez dyrektora Coeura rozduszonych.
Delegat okręgowy, wypchany po kieszeniach papierami, skłonił też głowę, jakoby starszy dziekan, przy którym młodzi diakoni celebrują.
Martyzel zaś podsunął się i w pół ruchu zatrzymał: znane mu było przecie to wszystko, jak żadnemu innemu, i uczył się, studiował z wszystkich oryginałów rachunkową wiedzę socjologii. Że to sięga jeszcze czasów ucieczki Żydów z Egiptu. Że to wszystko kiełkuje w pomroce obyczaju ludzkiego, w instytucji patriarchatu, który wiódł do prywatnego posiadania, i we wcześniejszym jeszcze matriarchacie, który był władaniem zbiorowym, czyli komunistycznym. I jak to dalej szło przez rozmaite niewole człowieka.
Ileż to, ileż mądrości takich natkał w siebie z wszystkich wielojęzycznych, grubych oryginałów?! Lecz życie odniosło mu przebiegiem swoich lat taką nowość okrutną: że cóż zdobycz taka, owaka, którą się wywalczyło? Już inni ją chwytają, a ci, którzy walczyli, muszą rozminąć się z owocem zwycięstwa. Więc co już wywalczone, spóźnionym okazuje się w świeżych krokach wiecznego postępu człowieczego.
Gdy modlitwa Dusia, o tych co za kratami, przeminęła, gdy niewiadomy delegat okręgowy, papierami wypchany, rozpoczął sytuację światową, jak świat ten pali się i rozlatuje, i już kruszeje — Martyzel schmurzył się o straszliwą potrzebę takowych prawd, a zarazem zupełną niepotrzebę. Najwięcej zaś o ucznia swego, młodego Dusia, który płonął do tych poglądów każdym drgnieniem niedoświadczonej myśli.
Gdy doszli do miejscowej sytuacji, która jest w porównaniu z wielkim poruchem świata nic — lecz która dla tych tutaj żyjących jest wszystkim, znaleźli się we właściwym wymiarze. Czyli jakoby w dolinie bez wyjścia.
Zapadła cisza.
Gdyż tu trza było samemu wyjść, nazwisko, imię i1 lata swe położyć, i los zaryzykować i wszelką pracę zerwać?!
Wypowiedział się pierwszy Supernak. Stopniowo i dosadnie, aż pobledli od tej przemowy. Wypowiedział się ofiarnym zrozumieniem krzywdy proletariatu:
— Rozszerzenie nastroju rewolucji, towarzysze — zaczął. — Przemawiają tu do was w tym względzie rany i to kalectwo w pracy nabawione. Rozszerzenie nastroju rewolucji. Te rzeczy są wiadome. Ale, jak? Ale, kiedy? No więc wzburzenie podstaw wszelkich. I zbuntowanie stojącej a przegnitej zgody klasy robotniczej. W danym rozruchu, wywieszony następnie sztandar komunistyczny. Trzeba tu występować znienacka, gdy się nikt nie spodziewa. Więc mówię: atak cały musi iść przez Kanię. Od tej strony, gdzie nikt nie oczekuje. Więc w tym wypadku moje życie prywatne, familijne składam na potrzebę partii.
Żywymi słowy wyłuszczył swą intrygę: żona już w tych dniach umrze, gdyż na godziny tylko jej życie obliczają. Tu wystąpi ksiądz Kania. Ujawni się, jako dziś sam to święcie przyobiecał. Trzeba sprawić, by na pogrzebie spotkały się oba obrządki, rzymski i narodowy. A znów, jako dla niego, portiera, dawnego towarzysza, przyjdą też wcale licznie socjaliści... Więc niech się wypowiedzą wtedy, bez pomocy policji, przy okazji walki obu obrządków.
— Każdy daje, co ma — zakończył portier spozierając na Pstrokońskiego i Machnika, o których wiedział cicho, przez dyrektora Kostrynia, że pochamrani są z panem Kapuścikiem.
Którzy też, to jest mechanik i Pstrokoński, gęby wykrzywili, niby z powagi, a tymczasem szklane oko Pstrokońskiego łysnęło blaskiem śliny.
Duś zmarszczył brwi: wierzył w uczciwe serce Kani. Poświęcało się tego pracownika, lecz jakież może być za małe poświęcenie w walce proletariatu?!
Martyzel jak Martyzel: zawahał się całym swym ludzkim, utrapionym sensem: pomiędzy żoną swoją, w którą to uderzy, a księdzem Kanią, zawiedzionym w nadziei na tutejszego człowieka.
Rozstrzygła wszystko twarz delegata Okręgu, schodzona i zgadana a pod sznurek równiutko kłapiąca, że dobrze, że ta rzecz zostaje na naradzie przyjęta.
Trwało dobrych dwadzieścia minut a może więcej, nim się jeden za drugim wymknęli i rozeszli po cichu w różne strony.
Supernak, jak przystało na gospodarza „punktu“, wchodził, myszkował i niby znaki dawał, czy można, czy nie można i czy jest droga wolna. Gdy wrócił nareszcie do izby, przetarł oczy raz drugi, i trzeci: wszystko jest po dawnemu.
Nie zanosiło się nigdzie na nic nadzwyczajnego.
Wiatr prządł się wkoło domu, a wewnątrz cisza. Portier dosłuchiwał się w ciszy, nie wiedział czego? Czego?
— Gdzieś tu Buruś? — spytała chora.
— Buruś? Poleciał z Lenorą. — Po tych słowach przeraził się Supernak i tak trwał dalej po środku cichej izby.
— Nasz ksiądz zostawił piwo — szepnęła Supernaczka. Nie to chciała powiedzieć. Może to. lecz zarazem nie to. Słyszała przecie wszystko, co mówili w muzeju o Kani i pogrzebie, i śmierci.
Zsuwało się to teraz na bok i wciąż dalej, i na bok w łagodnym powabie cichych głosów szycia: jak siedziała tu kiedyś przed oknem, przy doniczkach z kwiatami, jak szyła i dobrze zarabiała, nim mąż wrócił z galmanów.: A gdy wrócił, znów ją pognał na kamieniołomy, już wtedy taką chorą.
W rozmyślaniu o kochanej przeszłości weszły znów słowa męża: — Wiem, że to ksiądz zostawił.
Podebrawszy się nagle na łóżku: — A skąd wiesz kiedy umrę, że mi pogrzeb szykujesz? — Rozpłakała się. Nie łzami nawet a samym rozstąpieniem się, rozejściem myśli.
I znów w ten płacz wstąpiły zgłuszone słowa męża: — Nic nie szykuję.
Uczuła Supernaczka w tej minucie, na poły mrocznej, na poły oświetlonej, rzecz taką, o której nikt nie myśli, gdy zaś pomyśli raz tylko w swoim życiu, życie całe utraci: iż duszę jej zabrali!!
Gdy Kania ma być wydany, to razem z Kanią wydadzą i jej duszę z przywiązania onego.
— Więc to Kanię wydałeś komunistom? — Supernaczka na nikogo w życiu nie podniosła ręki. Dzieci nie biła nigdy. A oto teraz, jak gdyby podnieść się chciały jej ręce udręczone, by uderzyć.
— Czy za darmo to robisz? Pewnie, że nie za darmo. Więc czemuś mi szyć nie dał?! — które to słowa wybuchły strasznym żalem.
Supernak zwrócił oczy w stronę łóżka. Nie odpowiedział i ręki nawet nic wyciągnął. Tylko łóżka teraz nie dojrzał nawet, a jakoweś stężone czuwanie; wzdłuż garnków, po nad piecem, dookoła lampy, na półce i pod oknem, i wszędzie.
Supernaczka struchlała i z ostrożności co prędzej zapłakała. Nie za wiele, jak chory przyoszczędzając niewielkich swoich sił.
Supernak stał na środku izby z oczyma świecącymi.
Uśmiechnęła się do tych oczu pokornie. — Daj mężu piwa — powiedziała z uśmiechem.
Zakrzątnął się skwapliwie. Zasiadł pod oknem, przy stole. Odkorkował. Gdy piwo jęło chlupać z butelki, rozlał się po obliczu chorej błogi wyraz nadziei.
Supernak nalał ’pełną szklankę, zapieniło się, wypił.
Nalał drugą i wypił. Zapalił papierosa.
— No, dajże mężu teraz piwa — powtórzyła Supernaczka z uśmiechem wiernym.
Otworzył drugą butelkę, wychylił szklankę do dna, odstawił, podszedł blisko. Chora uniosła głowę i wyciągnęła usta do napitku.
— Za dużo teraz wiesz — wyrzekł głośno Supernak.
I zaraz, zaraz uderzył w skroń!
Upadła na poduszki.
Zwlókł pierzynę i bił spodem butelki po plecach.
W płuca!!
I znów bił i przydusił. I znów bił. Aż odstąpił.
Leżała martwa.
W uszach brzęczało portierowi. Zabrzęczy i przeminie. Baletniczka nad lampą w muzeju okopciła się od jednej strony. Świece zgorzały do połowy.
Pogasił. Poukładał. Pozamykał. Zdmuchnął też lampę z zielonym kloszem i czekał przy poświacie księżyca.
Znikąd żadnego głosu. Maszyny kopalniane tłukły równo powietrze, to znów z lokomotywy dalekich torów wyleciało dyszenie.
I nic, choć jeszcze słuchał.
Podszedł, po ciemku otworzył dużą szafę i spróbował w kieszeni surduta: cygaro, wetknięte w kieszeń przez Coeura, sterczało po dawnemu.
Zamknął szafę. Wyszedł za dom, zapalić papierosa. Wypalił, wrócił, usiadł przy chorej. Czy też zmarłej?
Podniósł się. Porzuconą na ziemi butelkę postawił na stole. A z drugiej nalał jeszcze i niby, jako nie dopitą, postawił przy żonie. Po czym ujął tę żonę za rękę.
Stygła.
Przeciągnął się i zasnął. Obudził go przedziwny spokój. Chyba dniało?!
Supernak zerwał się i poleciał wzdłuż stawków, dalej mimo koszarów pokozackich i krótszą drogą przez rozłogi „Erazma“ w stronę wielkiego kościoła, co wznosił swoje mury czerwone nad sinymi padołami kopalni.
Na plebanii sen zdrowy, jabłkami napachniony i zapachem kadzidła. Zabrali się stąd z młodym wikarym, wstąpili po sakrament, potem zaś szli pośpiesznie z ministrantem.
Dzwonek rozlegał się, pierwsza zmiana, na szóstą rano ściągająca ku „Florze“ przyklękała na bruku.
Supernak kroczył obok brząkającego dzwonka, przeliczał, czy też śladów jakichś wydatniejszych nie będzie w izbie, co kobiety zobaczyć mogą podczas mycia? Wiadomo przecie, że zawsze bijał żonę, więc cóż to tak nowego?
Szedł skromnie i łzy ronił w dźwięku uroczystości. Nie zastali już chorej przy życiu.

Gdy ministrant drzwi przed wikarym otwarł, wiadomo było od razu dla ludzi z jaką taką praktyką, chora leżała na poduszkach, jak we śnie, lecz ranne słońce wskazywało, że takie tęskne oczy wpół otwarte i taki uśmiech szczerze rozgoryczony — to już na pewno śmierć.

W DALEKĄ DROGĘ
1.
NAD ZIMNYMI STAWAMI

Trzeba myć tę nieboszczkę, póki świeża i giętka!
Któżby to wyrozumiał najprędzej?
Lenora.
We trzy tu były, z obowiązku, jako bliskie sąsiadki. Lenora, Martyzelka i Szymczykowa. Ale Szymczykowa, zawsze głodna i w tylu różnych nieszczęściach zatracona! Nic z niej nie ma przy robocie. Tylko płacze i wypatruje z okna za Szymczykiem, który wygrzewa się nad stawami huty „Katarzyny“ na drewnianych pomostach.
— Trzeba ją przecie umyć, tę nieboszczkę, póki giętka i świeża. No, moja droga pani! — powiedziała Lenora drugi raz tego rana, lecz tak samo cierpliwie, i z tym samym zapałem.
Gdyż młodość nie rozumie śmierci i w poprzek śmierci nawet utwierdza swoje radosne niespodzianki.
Cóż? Lenora czekała, że jak umyją zmarłą i przeodzieną, i złożą, i zasłonią prześcieradłem, i wszystko przyrychtują, nadejdzie wreszcie Tadek. Z Tadkiem polecą zbierać w lasku jedlinę. Potem uwiją wieniec, w czasie którego wieńca, na przyzbie czy też gdzie, czy choćby u Szymczyków, będą się całowali.
Lecz gdy się wzięły na koniec do mycia, pierwsza znów zapłakała Lenorka. Jakże patrzeć na takie biedne ciało? Nie ma go prawie, a same tylko kości skołatane, obleczone skórą! A przy tym ślady: smutna historia, na ciele garbowana!
Czyż Martyzelka albo nawet taki pędziwiatr, jak Lenora, nie dostrzegły krwawych zlepów we włosach nieboszczki? Nie dostrzegły wielkich, tłuczonych sińców? Dostrzegły. Zawsze tak jest z kobietą, gdy umiera w Zagłębiu, a już zwłaszcza w Osadzie; takie to pożegnanie z doczesnym, ziemskim życiem, za pomocą pobojów.
Więc cóż? Niech woda spływa przez to ciało nikomu już nie warte. Tę wodę szarym mydłem zaciemnioną, wylewała Lenorka na kartoflisko, z tyłu domu, za płot.
No i tak: kartofle ręką nieboszczki jeszcze posadzone, ale już nie zabrane tą ręką. I brzęk wesoły wiadra i chlust wody, i strumyczki przez ziemię pochłonięte.
Rozgadały się powtórnie, gdy na zmarłej koszulę zmieniały. Jak to będzie z pogrzebem, co znów Supernak teraz postanowi, którą klasę wyjedna w pogrzebie, do Rzymian pójdzie czy też do księdza Kani, na co cała Osada czeka w ciekawości.
Gadały tylko we dwie. Lenora z Szymczykowa. Martyzelka ani jednego słowa nie dodała, tylko się trzęsie w sobie, aż widać, jak jej dreszcz po ciele lata.
— A cóż, a mnie? — Lenora wyciągnęła się gibkim porywem ciała. — A mnie? Jakby tak umrzeć przyszło, no to co? — No i w śmiech! Szastnęła spódnicami.
Ile? Dwadzieścia minut przeprowadzała swoje rzeczy od portierów do Szymczyków. Bo nie będzie mieszkała przy nieboszczce.
Taka tam przeprowadzka, cygańska.
Jeden mały drewniany kuferek, jaki żołnierze mają, urlopnicy, na to zaś z wierzchu trochę łachów, na to znów mały jeleń z ołowiu, lakierowany pięknie, na hałdzie znaleziony, pewno chyba po dzieciach zawiadowcy; i lusterko, z czerwonymi różami malowanymi żywcem przez ukraszone szkło.
Objawił się teraz od tego lusterka, szybą odwróconego ku górze, jakoby duch na powale izby w postaci piętna tęczowego.
Może przyjazna dusza Supernaczki? Szymczykowej wiadomym było, że to nie słońce, a tylko dusza zmarłej, uszczęśliwiona swobodą powietrza po ziemskim życiu.
Cóż może o tym wiedzieć taka tam Lenora? Naszumiała, nahałasiła i już zebrała się rwać sośninę — a jakby się pytali o mnie, powiedzcie ta, żem w lesie — tyle im zakrzyknęła i poleciała zaraz w ów las.
Martyzelka wyprawiła i Szymczykową, doi nadzoru nad dziećmi. Z takich tylko obrywek mogły teraz żyć biedne Szymczyki, i z jakichś takich dozorów, doglądów i pomagań, prawie tyle, że nic. Dopiero w samotności przysiadła się Martyzelowa spokojnie do zmarłej..
Palą się dla tej śmierci dwie gromnice. Dobrze, niech się tu palą.
Ostatni raz siedziała przy gromnicach nad swym synem nieprawym, któremu dał nazwisko mąż, starszy górnik Martyzel. I gdzież ów syn? Malutki, złoty kosmyczek włosów w czarnych toniach przerębli. I gdzież są chwile poczęcia tego syna, i gdzież są wszystkie chwile, i gdzież są wszystkie lata?
Rozstępowała się w Martyzelowej pustka, coraz suchszą i dalsza. Jedno o drugie zahaczone: i droga i zawady, i znów droga, ileż tej drogi!?! Ileż tej drogi w codziennym utrapieniu aż do słów, rozpętanych miłością, skierowanych do Kani: czemuż to nie rozumiesz, człowieku?!...
Zdało się Martyzelce, że teraz przy okazji tej śmierci zrozumie już ów człowiek, ksiądz Kania. Nie będzie wiedział kiedym, ale otworzy ramiona swe szerokie, święte.
Do tych ramion wyciągała ręce nad trupem, jako to, że nikt inny, a tylko ona, Martyzelowa, namówiła nieboszczkę chrzcić się na narodowo i tak przysporzyć nowej wierze zaszczytu ofiarności.
Czekała tu na Kanię, spodziewała się jeszcze przed tym Supernaka. By dopilnować, jak postąpił w sprawie pogrzebowych obrzędów.
Gdyż jeżeliby skrewił!
Wyleciała drzwi już nie zamykając przez lasek pustką szumiący w zimowym słońcu nieba.
Nad zimnymi stawami przez mostki, przez kładeczki. Poznała Supernaka, złoczyńcę, po czapce granatowej, z nowym daszkiem. I po czarnym paltocie odświętnym. Najpierwej zaś po chodzie!
Szedł jak wahadło, od sztywnej nogi w obie strony rozkiwany. Pobiegła mu naprzeciw, aż sina z ciemnych przeczuć. Supernak też przyśpieszył kroku. Pot spływał mu spod czapki, a oddech świstał przez wyjedzone zęby.
Nie przywitali się, rąk sobie nie podali, tylko stanęli naprzeciw ostrożnie.
Dopiero, gdy z daleka od torów fuknęła wielkim raptem lokomotywa, rzekł portier:
— Bóg zapłać.
Ruszyli prosto w stronę mieszkania. Martyzelowa pierwsza, portier za nią.
Supernak kroczył z tyłu, pełen wielkiej radości. Przez pół dnia z samymi tylko władzami się uganiał.
A zaświadczenie od doktora, a to miara u stolarza na trumnę, wymierzył długość żony sznurkiem, a to leć po karawan kopalniany — obiecali dwa konie, nie w jednego — a to znów o sam pogrzeb, do księdza kanonika.
Wszędzie podawał naprzód kartkę dyrektora Kostrynia, na hucie, rano, zawczasu wypłakaną.
Teraz migały Supernakowi przyjemnie przed oczami obcasy czarnych bucików Martyzelki spod szarej spódnicy.
Szła, dotąd zachowała z dworskich czasów chód pański. Fasonem tego chodu przejmowały się fałdy spódnicy spadając delikatnie. Jakby u Kostryniowej czy jakiej dyrektorki?!
Przez chrupienie przymrozka pletło się wciąż to samo w głowie Supernaka: jest klas pogrzebu pięć, wiadomo dobrze. Piąta jest najbiedniejsza: pokropek wodą święconą, bez wprowadzenia ciała do kościoła i bez światła żadnego. Jest klasa czwarta: pokropek i wyprowadzenie zwłok z kościoła, bez wprowadzenia i wszystkiego dwie świece; i klasa trzecia: pokropek z wprowadzeniem i wyprowadzeniem od drzwi do drzwi kościelnych. Tymczasem u kanonika za słowa prawdy względem zamiarów Kani otrzymał portier klasę pierwszą: zwłoki wyjdą z domu z księdzem i będzie dużo światła, i uczestnicy dostaną świece do rąk w kościele, i pokropek, i znów z księdzem wikarym na cmentarzu, a tu nawet przemowa!
Miejsce w końcu cmentarza, tuż przy parkanach „Flory“ przy kopalnianej kolejce, z wymówką lat dwudziestu.
Supernak wszedł do izby pierwszy.
Gdy tylko weszli, Martyzelka spojrzała na portiera dosadnie, że od razu zrozumiał.
Czyli o to pobicie nieboszczki.
Takie różności osobiste nie trzymały się obecnie głowy Supernaka. Obejrzał jak się kobiety sprawiły przy nieboszczce, że są gromnice dwie i jak ubrana: w czarnej sukni, odświętnej a w bluzce lila, atłasowej. I podłogę zamiotły, wytarły i z mycia żadnych śladów.
Zdejmował płaszcz, a Martyzelka czeka w pośrodku izby.
— Nie będziem tutaj siedzieć — zachrypiał Supernak. Wydobył klucz roztropnie spod podłogi i otworzył swój muzej. Drzwi muzeju uchylały się z trudem. Lepło tam coś przy listwach, czy może tylko wilgocią zanosiło.
Weszli, siedli w półcieniu. Okiennice tyle tylko puszczały słońca, ile trzeba, by przesuszać to miejsce.
Usiedli. Martyzelka na kanapie z rzeźbionym oparciem, Supernak na metalowym łóżku białym, w niebieskie kwiaty i anioły.
— Już jest wiadomo temu, kto mył nieboszczkę — rzekła Martyzelowa — żeście jej na tamten świat pomogli bardzo? Siedzi ta Martyzelka po swojemu, po dworsku, na brzegu rzeźbionej kanapy. Sprężyny ani dźwiękną, rękami rozwodzi delikatnie, ale czemu oddechu jej nie staje? A w oczach kolor prośby?...
Supernak nic nie odrzekł jeszcze. Kobieta wstawia się za Kanią, czy niby za nieboszczką, jaki ma być obrządek?...
Cisza.
Od tej ciszy mrowić się jęło w Supernaku. Wstał po cichutku. Rzekł: — Zrobiliście przy umarłej jak należy, przyznaję. Ale tutaj w muzeju lustra nie zasłonięte. — Westchnął. Nie mogły tak pozostać, gdyż nieboszczka powracać będzie i ukazywać się będzie w tych szybach... Tak to skręcił Supernak, na taki marny szczegół.
Martyzelka nie wierzyła w przesądy. Wierzyła w życie, gdy jest życie, a w śmierć, gdy śmierć nadchodzi, lecz wszyscy ludzie, gdy jest umarły w domu, zasłaniają lustra. Rzekła więc — dajcie co — jako że przygotował już różne, ciemne szmaty — to wam lustra zasłonię.
Porozścielał papiery na meblach. Na pięknym morelowym taborecie, pod oknem, na kanapie. I znów czekał. Gazety szeleściły pod stopami Martyzelki, aż w piersiach Supernaka zagrało, taboret morelowy jęknął, lusterko w mahoniowych ramkach potarło grzbietem ścianę.
Zakradł się ku kanapie i chwycił Martyzelkę za biodra. Jedyną swoją ręką i naciskiem ramienia, mocno, jakby miał wrosnąć w nią.
Zachwiała się.
Wtedy to chwycił nagle pod odzieżą za nogi łagodne, gołe ciało. Pod odzieżą, ruchome, żywe!
Umotał się w spódnicach. Odtrąciła go, upadł. Powstał nie patrząc w tamtą stronę. Nie chciał nic widzieć, wiedzieć, a tylko wierzyć, że Martyzelka stoi nadal na kanapie.
Stała, wsparta o ścianę, z czarną szmatą w wyciągniętych rękach.
Supernak począł krążyć i wołał, i przemawiał, i namawiał, zachęcał. Co tu jest, wszystko twoje. Taka kanapa i te srebrne lichtarze, dwa, bo trzeci w naprawie, i te lichtarze z bronzu, i to lustro, i tamto. I takie krzesełka bambusowe, i to triumo z orzecha, i krówka z alabastru, i ta goła figura z wiśniami kamiennymi, taka lampa i koce.
— Tyle koców, a jakie! Kapy, kołdry, piękny stojak na laski, Cieplik takiego nie ma, i ten stolik, i jeszcze te krzesełka!
Dotykał tego, klepał, okurzał, pieścił, głaskał. W trzasku opornych szuflad latał z miejsca na miejsce i od ściany do ściany, niczym ćma roztrzepana.
Tylko aby nie patrzyć w stronę Martyzelki: przed siebie, w dół, na ręce. Rozwiązywał pudełka jakieś, woreczki, palcami i zębami. Wysypał z tego na stół. Śmiał się do tego, kwilił.
W woreczkach najprawdziwszy dowód życia: cztery złote pierścionki i duży sygnet z wylecianym kamieniem, i przeróżne kolczyki, i siedm kubków srebrnych, i broszka z pięknym bielmowatym opalem.
— Dla kogo to — ryknął Supernak — dla kogo? — Świeciło w mroku izby. Nie pochował, nie zgarnął nawet, przykuśtykał do kanapy, usiadł obok mięciutko i czekał.
Martyzelka ani jednego ruchu.
Czuł już blisko jej ciepło, od którego porywy leciały! Aż zaciężyły w piersiach. Pełen tępej rozkoszy jął rozprzestrzeniać się na ile tylko pozwoliło jego kalekie ciało. Natrafił tak, podstępnym znienackiem, na brzeg odzieży Martyzelki, na ciepło jej postaci. Jęcząc, kwiląc, porażony rozkoszą, skłonił głowę na piersi tej kobiety.
Zdało mu się, że nie ona przemawia w tej chwili, a już tylko jej ciało: o Kani i o Kani.
Zaczął więc, że się należy, prawda, ale postanowione w sprawie tego pogrzebu było o wiele wcześniej. Ba! Nie powiedział, że postanowione było na „punkcie“, a gdy postanowione, to kto księdza rzymskiego sprowadzi, żeby z tego potem borba wynikła, komuniści?! Wytłumacz taką sprawę fanatyczce. Kobieta dalej skuczy o Kani i o Kani.
Rozpoczął wtręty, tłumaczenia i o tym wreszcie, że już dyrekcja pierwszą klasę pogrzebu u kanonika wyjednała.
Stało się w jednej chwili: Martyzel owa jęła go bić. Na ślepo: nic nie widząc. Bić, szarpać, orać paznokciami przez szyję, po policzkach.
Supernak bronił się, miażdżył jej pierś w swoich czarnych pazurach.
— Pójdziesz, pójdziesz do Kani — szeptała bijąc, kopiąc.
Dopchała go pod samo okno i tak kopnęła w piersi, że się zwalił. Zgarnęła złoto ze stołu, dała mu złotem w twarz. — Nie ma tu już sprzeciwu! — krzyknęła przeraźliwie.
Leżał w kącie i chrypiał. Aż wreszcie wydyszał z siebie słowa, od których zerwała się uciekać.
— Zaczynałaś z dziedzicem — charkał w kącie — a na mnie skończysz. Zobaczysz, na mnie skończysz.
Wygnało ją z muzeju i poniosło precz z tego domostwa przerażenie.
Wszędzie, na polach pajęczyną zasnutych i w lasku, i w dalekim zwidzie zaropiałych hut, oczadziałych cynkowni, i czarnych kłębów dymu, wszędzie, wszędzie na świecie przerażenie.
Wpadła do księdza ze słowami — ratunku!
Kania zerwał się znad papierów.
Martyzelka chwyciła go za ręce i ręce te, dla duchowej ochłody, na czole sobie położyła, uśmiechnięta.
O taki ratunek chodziło: by tu być, patrzeć. By ręce jego trzymać na przymkniętych powiekach.
Ksiądz Kania trzymał się już tymi czasy na ostatniej granicy miłosierdzia. Przeciw tylu pokusom zmysłów. W pierwszych dniach poznania widział podobieństwo Martyzelki do swej matki. Niby młodszej, lecz tak samo posłusznej i pilnej, w rzeczach wiary. Potem charakter matki rozwiał się, żona górnika przedzierzgła się niejako w siostrę. W miłą, rówieśną siostrę. Z okresem choroby i śmierci Supernaczki Kania nie śmiał już myśleć o tym, co następuje. Trzeba tu było siły i wielkiego spokoju.
Nie lękał się powabów ciała. Od czasu wydarzenia z chininą, gdy uległ pewnej kobiecie, nie młodej wcale, obojętnej, i gdy kobieta owa, by przerwać płód, zażyła chininy i zimna, zlana potem, na plebanii omal ducha nie wyzionęła w torsjach, zahartowany już był na zawsze chyba przeciw kobiecemu ciału.
Lecz z żony górnika Martyzela przemawiały ciemności. Tak sobie wyobrażał ksiądz Kania. Jakieś ciemności życia, czyli też sił tajemnych, czy też może żywiołów? Ciemności owe, lśniące w spojrzeniach, w słowach, nawet w ruchach, trzymał dotąd na wodzy. Była to wielka rozkosz, takie przemaganie.
Tymczasem dziś prawie że już zamykał tę kobietę w objęciach. A działo się z przyczyny śmierci Supernaczki. Śmierć zaś owa wskazywać winna raczej drogę obowiązku, a obowiązek konieczność objawienia nowej wiary publicznie, w walce o jak najczulsze dobro biednego człowieka, czyli duszę. A znów jakże wystąpić przeciwko woli męża? A znów dalej, cóż przeciwstawić zakrzepłej powadze obrządku rzymskiego, jak nie obrządek narodowy, czyli nowe zasłony prawdy, czyli między baranów iść w nowej wilczej skórze?
Doczesne, nędzne usidlanie, i którego Bóg, niczym woda nieogarniona, nie objęta przez sieci żadne, wciąż przepływa, przecieka.
— Upadłam, i zdaje się, poraniłam się.
Ciche, żałosne prawie słowa Martyzelki wyrwały księdza Kanię z jego bezsilnych myśli. Patrzył przed się i czekał.
Rozpięła uważnie guziczki i z rozsuniętych brzegów szarego materiału ukazała swe ciało, nad obojczykiem poryte do krwi pazurami. Porwane w bitce z Supernakiem ramiączka koszuli rozsunęły się snadnie i oto ukazała się pierś zwarta, biała, sklepiona, niby owoc.
W oczach Martyzelki stanęły łzy, na policzkach rumieńce, a na czole zbrużdżone ciemności.
— Upadłam i poraniłam się, trzeba tu coś poradzić. — Wymówiwszy te słowa westchnęła, potem zaś, niby przez sen, zarzuciła temu człowiekowi ramiona na szyję.
Jakby czekali na to od dawna, ona jedna wiedziała, iż czekają.
— Tak być musi, ty wiesz! — Słowa te pamiętała chyba jeszcze z pałacu po swym pierwszym mężczyźnie. Nigdy później wymówione nie były, aż teraz znów dopiero.
— Ty wiesz przecie! Miałaż teraz wspominać o pogrzebie Supernaczki, o obrządku narodowym. Liczyła, że te sprawy załatwi się przez męża z Supernakiem. Nie o tym mówić teraz.
— Będziesz miał wszystko, jak będziesz chciał — zadrżała w nagłym, rozkosznym śmiechu.
Teraz dopiero, poprzez omamy żądzy zrozumiał Kania najgłówniejsze: że w nim proroka zapomniała! Porwał żonę górnika za przeguby, z okrzykiem — ach, grzesznico — cisnął na kolana. I doskoczył z pięściami. Byłby bił między ciemne, rozstawione źrenice, lecz właśnie ciemność, lśniąca mokrym powabem, przywiodła księdza do opamiętania.
Zmitygował się Przyobiecał zapomnieć raz na zawsze o tym incydencie. Na ramię radził okład. Potem jął się rozwodzić nad sprawami ducha i ciała na ziemi.
Martyzelka słuchała w głębi izby, przepełniona bolesnym krzykiem, który już nie mógł znaczyć, a wszystkie słowa dławił.
Odeszła bez żadnego pożegnania. Do domu przyszła umordowana! Wszystko jej z rąk leciało.
Czekała tu w pośrodku izby, na co? Na co czekać w trybach takiego życia?
Martyzel wrócił z kopalni nad wieczorem. Z głową jak oczadziałą. Smrody, gazy czy dymy mieli na filarze. Wracał z głową pijaną, bolącą. Numer górniczy był dobry i wydobycie dobre, gdyby nie owe smrody.
Radziła, by trzymał głowę nad rozpaloną blachą, nad kuchnią, wtedy bóle odchodzą. Wszystkie żony górników tak radzą, jako iż to są sprawy dawno wypróbowane.
Martyzel gardził takimi sposobami. Umył się, zjadł i spoczął blisko okna, przy wybielonej wnęce.
Żona siadła naprzeciw.
I nagle z wypiekami na twarzy sycząc gniewnie, pełna niespodzianej rozpaczy mówić zaczyha w sprawie pogrzebu biednej przyjaciółki, Supernaczki. Żeby mąż szedł, żeby się zmówił z Supernakiem, żeby mu przetłomaczył.
Na próg ze łzami w oczach wyprowadziła męża w tę drogę. Starszy górnik Martyzel rozumiał powagę swej misji.
W marzeniu swym, popartym jakością tylu prze różnych poglądów, czerpanych zawsze tylko z oryginału, opowiadał się Martyzel wiernie za chemicznym rozwiązaniem sprawy ludzkiego życia. Lecz wtedy gusłom braknie miejsca, a sami przecież uchwalili niedawno z delegatem okręgu, taką tam jakąś próbę, czy manifestację gwoli pobudzenia do strejku. Więc życie dalej porywa już tę śmierć, nie da jej chwili samotności i przenika, wypełnia ją od razu nową walką.
Odnalazł Supernaka łatwo, u Szymczyków. Wyszli we dwóch, to jest Martyzel i Supernak, niby jako mający organizacyjne sprawy na osobności.
Nie były ważne: o obrządek pogrzebu. Choć to życzenie nieboszczki, cóż znaczy dziś życzenie martwego prochu? A z drugiej strony ważne, gdyż nie byłby wyruszył starszy górnik z domu, gdyby nie to życzenie kobiecej szlachetności, wysłowionej ustami żony.
Szli w milczeniu.
Gdy stanęli nad stawem lśniącym od blasku księżyca, uznał Martyzel, że może rozpocząć przemowę bardziej zasadniczą: jedna tafla błyszczała jasnością a drugą mroczył cień. Tu światło, a tu noc. Tu dobro, a tu zło, lecz wciąż ta sama woda, jeno odmianą światła odróżniona.
Zaczął od przebaczenia: — jak ta jasność i mrok, tak samo też są ludzie, choćby naprzykład ty, Supernak. Masz muzej, zbierany przez tyle lat. Masz ten muzej, przedmioty wielorakie. A swój muzej — Martyzel rzucił ramiona rozpacznie w obie strony — noszę znów ja w swej głowie.
Nie mógł dalej wyrazić. Woda mu przeszkadzała, pluszcząca cicho pod nogami, czy też mrok w owej wodzie odbity, czy też świadomość o muzejach wielorakich, materialnych, duchowych!
Supernak kroczył sennie. Nie słuchał? Nie rozumiał?
Po stawach przeleciała gładzizna mroźna, wiatr zmarszczył ją i znowu łagodnie rozprostował. Szli przez długie pomosty nad zeschłym tatarakiem. Wionęło na portiera tym samym głosem suchych, zwiędłych szuwarów. Jął szemrać — ty muzej i ja muzej!
Tchnął czarną gębą prosto w oczy Martyzela.
Woda sprzyjała, ślizgając się wzdłuż brzegów cieniutkim ostrzem blasku. I tak, i tak, i owak. I znów jeszcze inaczej. I muzej — dzieci — żona? Teraz nastawnikowi temu, Supernak prędko, mocno, jak nożem. O żonie, jak za księdzem przepada, pogrzeby i obrządki wyprawia tylko dla niepoznaki!
O Kani i o Kani. O Kani i o Kani!
A drugim nożem co żywo w drugie miejsce: względem sposobów...
— Powiedz, Martyzel, no więc moja nie żyje, a znów twoja — wiedział to od nieboszczki, teraz dopiero mówił — pędem do Knote od twych sprawek przylata i krwią przez ciebie spływa co dwa, co trzy miesiące! Od twoich sprawek, czyli też może cudzych!?
O Kani i o Kani.
Górnik porwał portiera, żeby zwalić do wody. Już niósł ku pomostom, nad największą głębinę. I tylko huczał okropnym głuchym głosem — na dno, na dno, na dno!
Trzymali się wzajemnie za szyję i charczeli przeciwko sobie jadem, lecz stało się, że inne dno odnalazł tu Martyzel, głębsze niżeli śmierć: dno swej wielkiej miłości.
Woda szeptała, ciche wargi zwierając wedle brzegów. Postawił Supernaka na mostku.
Wsparł czoło na kościstym ramieniu portiera i oto jął tłumaczyć Supernakowi własne tajemne rzeczy jak rodzonemu bratu.
Czyż mógł wiedzieć, że żona radzi sobie u Knote? On, Martyzel, choć zawsze trwa w chemicznym rozumieniu człowieka, choć rozumie, że dzieci, czyli innymi słowy genitura, zniżają cenę pracy robotnika, chciał mieć dzieci raz po raz, od kiedy widział, że żona wymyka mu się z rąk. Wymyka się, wymyka! Przypuszczał, że nie było w tych sprawach tajemnic, pomiędzy nimi dwojgiem.
— A teraz, powiadacie, lata z tym do Knote? — Z twoją sprawką, czy z cudzą lata? — westchnął Supernak.
Tak się to zakończyło namawianie Supernaka przez starszego górnika Martyzela; nad wodą, jak zmartwienie rozprzestrzenioną, jak zmartwienie stężałą, jęknął Martyzel, westchnął i nie patrząc za siebie ruszył z powrotem słaby, uciemiężony, jakby tani z niego na mostku wyciekła wszystka krew.
Gdy powrócił do domu, dzieci dawno już spały.
Cóż są dzieci, cóż żona? Inne prawdy wyrosły zza tych prawd, ścianami przeczystymi!
Martyzelowa nadal pod lampą haftowała narodowe stuły. Usiadł naprzeciw żony; jak zawsze, przed spoczynkiem, rozłożył gramatykę światowej mowy, którą sobie przyswajał, pod nazwą esperanto. I znów pracował, rył się poprzez litery i znów przewracał stronice ku miejscom wyuczonym, wczoraj i przedwczoraj.
Zdało się dziś Martyzelowi, że od nauki tych łatwych słów powszechnej mowy świata rozpoczyna swój koniec. Tam przędą się słowami nadzieje, a tu już wschodzi śmierć.

Albowiem poprzez krzywdę zdrady żoninej nic ujrzał w sobie zemsty lecz znów tę samą miłość.

2.
KARIERA KOZY.

List ów przyniósł woźny Domu Ludowego, stary połamaniec, Żytko, który zawsze przynosił pocztę a i wogóle był woźnym, a od czegóż są w końcu woźni, nawet socjalistyczni, jak nie od takich posług?
Wszystko to wiadome jest o Żytku, lecz pamiętane jak przez wodę, czy mgłę? W uczuciowej pamięci (mimo że się jest sekretarzem Związku, można sobie chyba na odłam takiej pamięci pozwolić) pozostało jak następuje:
Po pierwsze: dotyk i chrzęst papieru listowego, podbitego bibułką. Granatową, och, całe życie granatową!
Po drugie: treść, w tych słowach: „W sprawach żywo obchodzących“. — „Pragnęłabym pomówić z panem“. — „Dyskrecjonalnie“.
Po trzecie podpis: Zuzanna Kostr... — reszta liter nazwiska wypryśnięta nieczytelnym charakterem.
Po czwarte: data podpisu na dole, z czego wynika, że tej sfery ludzie stawiają daty na końcu listów.
Po piąte, co piąte nie wiadomo na razie. Koza mógłby wyliczać!... Czekając na oznaczoną godzinę widzenia nic innego nie robił. Wyliczał i wyliczał. Niepotrzebnie! Wszystko mieściło się z pewnością bez reszty w charakterze tego pisma. Badał charakter ów ustawicznie wyciągając list z koperty.
Gdyby nie to, że ogół towarzyszy stał na niskim poziomie oświaty, gdyby nie to, że towarzysze w większości wypadków nie umieli pisać lub też pozapominali przy ciężkiej pracy, oraz w ustawicznych kryzysach głodowych, dawno już zaprowadziłby Koza w Głosie Osady odpowiedzi grafologa.
Pismo panny Kostryniównej było taneczne. Biegło sobie wesoło ku brzegowi stronicy. Skutek? Wizja nogi kobiecej. Czy można pomyśleć: nogi Zuzanny Kostryniównej!... Istne szaleństwo!
Zegar jednak posuwa się naprzód. W danej chwili już tylko dziesięć minut do oznaczonego’ terminu wizyty.
Koza drżącymi rękoma zamknął biurko, zbiegł na dół, zapomniał coś, znów wrócił: cztery minuty szło się z Domu Ludowego do mieszkania Kostryniów, przy hucie „Katarzynie“. Na nieobliczalne jakieś przeszkody doliczał Koza dwie minuty.
Cztery minuty, plus dwie, razem sześć, pozostawały jeszcze cztery minuty, zegarek był sprawdzony wczoraj według zegarów „Erazma“. Dom państwa Kostryniów nie posługuje się zapewne innym czasem od czasu huty i kopalni.
Koza westchnął głęboko, pełnią nienawiści klasowej: muszą mieć czas ten sam, co na kopalni i w hucie, z tego żyją cholery!!!
Gdy mijał szary długi mur huty „Katarzyny“, nie mógł już opanować myśli. Jak się stało, że zadzwonił do Kostryniów, że wszedł? Kroczył spokojnie schodami, po czerwonym „władczym“, dywanie, wszystko dookoła nabierało szumu skrzydeł niewidzialnych.
Zapamiętał pewien charakterystyczny szczegół: poszczególne pokoje mieszkania Kostryniów pachniały osobliwie, zapachem drogich jedzeń. Przedpokój trącił zapachem dziczyzny — jadali taką dziczyznę co roku na Sylwestra u Cieplika, Koza, sztygarzy i w ogóle wszyscy. Salon pachniał orzechowym tortem. Tego już było za dużo!
Koza przypomniał sobie, kim jest: żadne zapachy nie wywabią go za klasowe mury partii. Z przeświadczeniem tym stanął spokojnie na środku salonu Kostryniów, w obliczu fortepianu, przedziwnego parawanu z pierścionków od cygar, wypchanego biustu sarenki (skroń sarenki owej miała w sobie coś ze skroni Zuzanny), wyścielanych krzesełek, wszelakich pufów, jakichś jedwabnych atłasowych podściółek i haftów, i obrazów, i słonecznej przestrzeni pokoju.
Serce sekretarza Kozy ścisnęło się tu, poniekąd filozoficznie, nad sprawą podziału dóbr: widział w życiu niejedno. Widział salon wojewody w Kielcach i w Katowicach. Chodził tam w delegacji, jako obrażona praca. Był raz w swym życiu nawet na Wawelu.
Nie imponował mu już chyba żaden zabytek. Ale żeby mieć taki przepych wyłącznie dla siebie? Żeby drzwi otwierała służąca, która śmiało mogłaby być siostrą sekretarza partyjnego?! Żeby z niemoralnego zbytku mógł wystrzelić tak piękny kwiat jak panna Zuzanna!
Koza nie siadał. Stał, czekał, przejęty tragizmem sytuacji. Bo kwiat, mimo że z błota zrodzony, był piękny.
Już szła... Widział ją zbliżającą się ze stołowego pokoju. Odbijała się w lustrze salonu. Kozę też odbijało owo lustro — martwe przedmioty nie zważają na różnice klasowe.
Szła w krótkiej sportowej sukience i w jakiejś bluzce zapewne, lecz Koza ani teraz, ani później przypomnieć sobie tej bluzki nie mógł. Jedno pewne, iż przez lekki materiał przeświecały jej piersi. Przeświecają mimo woli — szarpnął się w Kozie nagły okrzyk niewinności. Gdzież mają się podziać?
Stało się, Zuza podała mu rękę. Po czym rozległ się głos Zuzy. Porównać tego nie można z niczym. Może tylko z obłokiem? O co chodziło pannie Zuzannie Kostryniównej, Koza w pierwszej chwili nie zrozumiał. Nie znał żadnych obcych języków, a przecież jakby polski pomylił się sekretarzowi z obcymi nieznanymi językami.
Uchwycił jedno słowo: Dyskrecjonalnie.
Zaprzysiągł pannie Zuzannie natychmiast absolutną dyskrecję. Na mur. Niepotrzebnie chyba użył gwarowego nieco określenia „na mur“.
Zapewne! Przyszłej ludzkości, oswobodzonej z przesądów, twarz Zuzy wiele pozostawiałaby do życzenia: uczernione brwi, podmalowane usta, puder. Mimo całą tę niegodną sztukaterię rozścielał się na rysach dziewczęcych piękny uśmiech.
Uczynki ojca Zuzy, organizowanie przez niego Straży Narodowej łamistrejków, organizowanie drużyn ratowniczych, które są zwykłą ochraną przeciw robotnikom, biblioteka dyrektorowej, wszystkie redukcje, ci wszyscy bezrobotni, którzy od tylu tygodni przechodzą przed sekretarskim biurkiem i płacząc rozkładają ręce — czyżby to wszystko było niczym wobec jednego uśmiechu?!
Panna Kostryniówna wciągnęła nagle powietrze z kryształowym szelestem. Założyła nogę na nogę, rąbek jedwabiu łysnął pod kolanem. Teraz mówi. Dyskrecjonalnie: o rzeczach partyjnych, robotniczych, kopalnianych.
Skądże wiedziała to wszystko? Skąd wiedziała rzeczy, nie znane jeszcze nawet w Domu Ludowym?
Komuniści szykują wielką manifestację na pogrzebie jakiejś żony portiera. Ach tak, niejakiego Supernaka. Wielką manifestację, wystąpienie, przemowy, próba sił, sztandary partyjne. Na tle sprzeczki między księżmi, czy klerem, czy też księdza jakiejś nowej wiary. Chcą zgnębić socjalistów. Wiadomości są pewne.
Całym sercem stał Koza po stronie Zuzy. Całym sercem leżał u jej stóp.
— To jedno, drogi panie redaktorze. A teraz druga sprawa. — Drobna twarzyczka Zuzy ściągnęła się tak lekko, delikatnie, że sekretarz zamarł z podziwu:
Druga sprawa miała związek — Koza przestraszył się — z Tadeuszem Mieniewskim.
Jeżeli do tej chwili panna Zuzanna Kostryniówna była piękną, to teraz stała się jeszcze piękniejszą. W jej prześlicznej twarzy zaszło nagle coś takiego, że Koza zmrużył powieki, by nie patrzeć.
— Nie wiecie również — mówiła — ręczę za autentyczność! Pan Mieniewski został komunistą. Czy może był nim już dawniej, prawda?
Tak, komunistą, Cóż ją obchodziło określenie, słowo, rzecz? Nic. Pragnęła o tym, mówić, tak by mówienie stawało się działaniem, obcowaniem. Obcowała z panem Mieniewskim chociażby szkodząc mu...
A może to tylko zabawa? Ułożyła sobie tę „zabawę“ bolesną, której istota polega na tym, aby skompromitować go u wszystkich Dusiów, Dusiówien i całej tej hołoty.
— Pan Mieniewski przebywa teraz w Osadzie pod zmienionym nazwiskiem. Niech pan tego nie pisze u siebie, to jest w „Głosie Osady“. Czy pan wie, że nie mogę nie czytać tego pańskiego „Głosu“? Doskonale redagowane.
Koza złożył potulnie obie ręce na piersiach.
— Niech pan jednak napisze w swoim „Głosie“, że tenże Mieniewski Tadeusz porozumiewał się tu z kapitalistami, pobrał nawet wysokie zaliczki na zaciąganie podłóg w Radzie Kopalń i Hut. Które to podłogi miał tutejszemu kapitałowi własnoręcznie zaciągać.
— Dlaczego mówię to wszystko? — Uczuła w piersiach głęboką pustkę, musiała westchnąć, by nie utracić panowania nad głosem. — Mówię to wszystko bo wiem, że ani my, to jest dyrekcja, po waszemu kapitaliści, nie chcemy strejku, ani wy, panowie ze Związku, nie chcecie strejku. Chcą komuniści. Taka drobna kompromitacja nowego działacza, jakim okazuje się pan Mieniewski, może im bardzo pokrzyżować szyki. — Skończyła gładko, płynnie, a jednak z uczuciem rozpaczy. Mówiąc te wszystkie brednie uczuła, jak ciągle, nieustannie myśli o tym człowieku, który po wszystkim, co zaszło, wołał pośród nieszczęsnych krów w Alei Trzeciego Maja: — nigdy w życiu. — Czemuż tak wołał, po co?!!
Wstała.
Koza podniósł się z krzesełka.
Powstrzymał oddech, spuścił oczy i wyrzekł jednym tchem: — Wiadomości są bardzo cenne, aczkolwiek tajemnicze. Nie dające się sprawdzić od razu. Ale cenne. Tak, dziękuję. Jednakże woli nas pani od komunistów?
Zaśmiał się ironicznie i złowrogo.
— Tak, skorzystamy. Owszem. To jedno. Teraz drugie — pot zalewał mu oczy — moja sprawa osobista. To! ja pisałem do pani anonimy. Te świstki z podpisem „biedne zwierzę domowe“, czyli Koza. To moje... Panno Zuzanno!
— Ja, proszę pani — po cóż to mówił, skoro wiedział wedle prawideł hajlajfu, że wypowiada te rzeczy o wiele za wcześnie, prawda jak dziecko w łonie matki musi przeleżeć swój czas — wykonuję teraz może właśnie tragiczną ewolucję? Tragiczna ewolucja ideałów za dozgonnymi murami partii. Och, tego może pani być pewna, za murami dozgonnymi! A jednak ewolucja: od czwartego pokładu na „Florze“, pani wie? Grubość pokładu siedmdziesiąt centymetrów, dwanaście godzin na czworakach. Dwanaście godzin dziennie na czworakach, przez tyle lat szedłem tu....
Słowa te wymawiał olśniony, z oczyma wpatrzonymi w sufit. Na suficie wymalowane były przeróżne liry i owoce. Wiedział już, że nigdy w życiu nie zapomni tych lir.
— To znaczy dokąd? — spytała Kostryniówna.
Chciał powiedzieć — szedłem do stóp pani. Czy można taką rzecz powiedzieć od razu? Nie. Ale są w życiu ludzkim pioruny, które sprawiają, że wszystko można. Koza chciał nawiązać do wspólnego pobytu, do wspólnego zamieszkiwania w Osadzie różnych klasowo osobników: takiej, na przykład, panny Kostryniównej i takiego, jak on, socjalistycznego sekretarza Związku. Ludzie tacy widują się osobiście mało, społecznie jednak przestają z sobą poniekąd codziennie, co stwarza po prostu stan dawnej znajomości, który mógłby usprawiedliwić takie na przykład oświadczenie, jak o dążeniu do stóp.
Uczuciowy piorun nie pozwolił sekretarzowi wysłowić całego tego rozumowania. Wbrew samemu sobie Koza powiedział od razu, czego powiedzieć nie można, krzyknął bowiem: — Przez tyle lat szedłem do pani stóp!!
Zuza zmartwiała z przestrachu. Takiemu durniowi powierzyła swoje afery z Mieniewskim! — Panie sekretarzu — rzekła — my tu rozmawiamy społecznie. Pan rozumie: społecznie. Niech pan do mnie napisze, w celu prywatnej rozmowy umówimy się oddzielnie.
— Tak, to prawda — rzekł Koza, blady ze wzruszenia. — Nie można mieszać. My tu rozmawiamy społecznie.
Śmiała się pobłażliwie w salonie. Nie przestała śmiać się w przedpokoju, napachnionym kosztowną wonią dziczyzny.
Koza upuścił łaskę, zmylił kapelusz, wdepnął w cudze kalosze, z literą „K“, ale znacznie lepsze. Koza i Kostryń zaczynają się na, „K“. Nie wypowiedział głośno tego świętokradztwa.
Wyszedł zwrócony przodem do pani tego domu. Gdyż ona była panią, ona, ona, nie ci szmatławi rodzice. Matka? Tak, piękność wzięła panna Zuzanna po matce. Lecz stary Kostryń nie mógł być przecie ojcem Zuzy. Stara na pewno zdradziła swego dyrektora z jakimś księciem. Polskim, rosyjskim, czy francuskim, rany boskie, przecież tu nie chodzi o narodowość!
Szedł prosto w kierunku Domu Ludowego, raz po raz powtarzając sobie głośno: — Bardzo dobrze zrobiła, że zdradziła, bardzo dobrze zrobiła. W gruncie rzeczy nie myślał jednak o pani Kostryniowej, ani o jej mężu, ani nawet o tym cudzie marzenia, to jest o córce.
Myślał teraz — od czasu zakrwawionych palców u starego Żyda, u którego żywymi pazurami czesał włosie na materace od pokładu czwartego na „Florze“, przez całe błogosławieństwo swej pracy biurowej o jednym tylko: kariera!
Zrobić na gwałt karierę! Rzecz po prostu konieczna, nieodzowna, zrobić natychmiast karierę, żeby nie było za późno. A potem, proszę bardzo: pan poseł Koza. Poseł Alojzy Koza.
We wrotach Domu Ludowego zatrzymali Kozę bezrobotni. Gadali, czegoś chcieli — towarzysze, czekajcie, bo tu ważniejsze rzeczy — i hyc na górę. Pędził na trzecie piętro, do sekretariatu, po pięć schodów na raz. Stłukł sobie wielki palec na ostatnim stopniu.
Poseł Drążek siedział za biurkiem Kozy i czekał.
Gdy Koza wysapnął pierwsze zadyszane słowa: — jakie to szczęście, pośle, że was tu zastaję — Drążek odszedł od biurka i zatrzymał się przed oknem. Odwrócony do Kozy plecami.
Koza wygarnął wszystko od razu, z miejsca: gdzie był, u kogo, zawezwany w dyskrecji, jako niby redaktor, niby, że tajemnica redakcyjna. — O czym się dowiedział, co ma się dziać, jakie to zamachy podstępne szykują komuniści na pogrzeb biednej Supernaczki, która umarła wreszcie, o czym wiecie.
Przerwał, bo niby co ma znaczyć: plecy posła są tyłem odwrócone? Należało by raczej podejść do chama takiego, tyłem odwróconego, wziąć go pod rękę i powiedzieć: — słuchaj dziadu uważnie!
Obrobiwszy sprawę pogrzebu wydał Koza drugą nowinkę, co do Tadeusza Mieniewskiego. Gdy jednak padło nazwisko Mieniewskich, szerokie bary posła Drążka uniosły się i długą chwilę wysoko pozostały.
— Skończyłeś pan?
— No, chyba, towarzyszu pośle.
Drążek mówił przed siebie, tyłem do Kozy, przodem do widoku okiennego:
— To dobrze. W pogrzebie tym weźmiemy udział całą parą i się nie damy. Pewne. Dwa: o Tadeuszu Mieniewskim, czy jak mu tam na imię, ani słowa nikomu. Czy siedzi u komunistów, czy u diabła samego, milczeć. Czy pan wie, co to jest Mieniewski, nie jako syn, lecz jako ojciec, leader? Co pan wie o tym? No, to jest dwa. A teraz idzie trzy.
Drążek odwrócił się od okna straszny!...
— A teraz idzie trzy! — Poseł przeszedł ku drzwiom, zamknął je na klucz. Klucz wyszarpnął z zamku i schował do kieszeni. Mówił od drzwi:
— Trzy, panie Koza! Kto to panu pozwolił bez mojej wiedzy, ani też przyzwolenia, ani co, w tych czasach napiętych, hę? Na własną rękę prowadzić jakieciś tam wywiady, konszachty i temu podobnemu?! Com panu mówił niedawno, panie towarzyszu Koza: że pan zęby w spluwaczce zostawi, jeżeli?! Że pan masz pod moją ręką uczyć się dopiero na człowieka i, co jest pod tym rozumiane, w punkcie dyscypliny partyjnej? Albo tak będzie, towarzyszu Koza, albo wcale nie będzie, gdyż u mnie połowiczności nie ma!
— Nie ma!!! — ryknął.
Spokojnie podszedł blisko i wyrżnął Kozę w twarz potężnym rozmachem uwłosionej pięści. Z jednej strony, a jeszcze dźwięk straszliwy nie przebrzmiał w lewym uchu Kozy, gdy już znów z drugiej strony.
Runąwszy na biurko Koza zlewał krwawymi łzami nowiutką, niebieską bibułę.
— Jak należy. — Poseł Drążek otwierał drzwi z klucza. Otworzył, ruszył klamką i wychodząc już dodał:

— Za dużo mnie pan nerwów kosztuje, panie Koza, to jest fakt. Takie zabawy, towarzyszu Koza, nie; na dzisiejsze czasy. Za dużo mnie pan nerwów kosztuje!

3.
PIERWSZA KLASA

Wiedzieli prawie wszystko, nikt jednak nie mógł się spodziewać, że portier „Erazma“, taki połamaniec i inwalida, wystąpi w okazji śmierci żoninej z pierwszą klasą pogrzebu.
Ludzi ściągało na tę pierwszą klasę! Nie znającym Zielonego ukazywała drogę z daleka czarna chorągiew, przed domem wystawiona, oraz wieko trumienne pod nią.
Do izby z nieboszczką napchało się narodu zbyt wiele. Pętali się w niecierpliwości po całym obejściu, wchodzili, wychodzili, nasycając ciekawe oczy widokiem zmarłej. Leżała w bluzce lila między czterema świecami, z uśmiechem, na jaki za życia nie mogłaby sobie nigdy pozwolić: jakby drwiny wkoło zaciśniętych ust, a znów z powodu chudości jakoby odmłodniała mimo wszystko.
Obrażało to obecnych, skąd inąd szczerze żałujących. Nikt tego nie wyraził głośno, tym bardziej, że już i tak powstała duchota i dość znaczny nastrój pogrzebowy, od czego wszyscy prawie mieli rumieńce na twarzach.
Nawet Supernak miał rumieńce. Co mają znaczyć takie rumieńce u wdowca? Kto tam przejrzy tego starego czorta! Zarzucić mli nie można nic. Stał przy nogach zmarłej skromnie, odziany w szary surdut i we wszystko najlepsze, jak się należy w takiej chwili.
Czy modlił się, ocenić ściśle nie zdołali. Wargami poruszał, skubał, lepił, jak podczas modlitwy. Pewne jest w każdym razie, że spod nawisłych powiek wertował przychodzących. Lepiej od innych wiedział, na co się zanosi, skoro byli tu wszyscy najczynniejsi. Taki Duś tkwił między oknami nieporuszony. Taki Koza! Myszkował w sieni. Temu Kozi0 stało się coś, podwiązaną miał gębę, białym włóczkowym szalem.
Byli tu też i przyszli, których się znało, że na Pierwszego Maja i w podobnych okazjach pochody zamykają, pilnują, wytrawni rozbijacze Drążkowi, szczerze mówiąc, bojówka.
Komuna też sprawiła swoje szyki pokaźnie, skoro przybyło wiele bezrobotnych, w tym kilku młodocianych Żydków, powszechnie znanych w Osadzie ze swej działalności wywrotowej.
Ksiądz Kania obecny był, nie we własnej postaci, lecz w postaci zastępu wyznawców i wyznawczyń z Zielonego, którym przewodził niedwuznacznie Pstrokoński.
Przez Pstrokońskiego wyznawcy owi najbardziej wyglądali na wojsko. Pstrokoński bowiem wystąpił dzisiaj w portkach ułańskich. Pstrokoński w izbie, a przed izbą chociażby taki Machnik! Machnika nie lubili ludzie, gdyż nim do Kani nastał, jako marynarz wojenny sukno po wsiach sprzedawał, niby z okrętów kontrabandowy towar bez cła. Nić ze sztuki wyciągał, zapałkami przypalał materię, miął a nawet siadał na niej, lecz potem zawsze materiał1 okazywał się z pokrzywy.
Czegóż tu we dwóch chcieli? Ten Pstrokoński i Machnik?
Starszego górnika Martyzela aż zatychało. wychodził na podwórko, wracał, wyłamywał prochem postrzelane palce, przybliżał się do żony i oddalał, i znów powracał: wszędzie złość i szyderstwo: Uciekał do sąsiedniej izby Szymczyków, gdzie ludzi było mniej i Lenora siedziała z dziećmi. Wiadomo, że pędziwiatr rozpustnica, od prostytucji tak zwanej nie daleko. Ale dzieci lubiły ją. Siedziała na zydelku między nimi, głaszcząc małe głowiny i w coś tam grając z nimi! Nic to nie było, tyle, że nie płakały.
Dał się nareszcie słyszeć turkot dorożki na grudzie, któryś z chłopaków nadbiegł wołając, że ksiądz jedzie, młody wikary, z kościelnym.
Przyjeżdżał w samą porę: już w powietrzu wisiało nieszczęście. Ktoś tam komuś miejsca w drzwiach nie ustąpił i już jedni na drugich, i kto wie, czy zaraz nie przyszłoby do nożów.
Zawstydzili się księdza. Czy też nie księdza, a szat żałobnych, aksamitnych, srebrzonych? Powiało z nich bogactwem i jakimś starodawnym ustanowieniem rzeczy!
Po odprawionych modłach pierwszej klasy, gdy już zakryli wieko, ruszył krzyż, czarna chorągiew t szarfami z bibułki i ksiądz w pięknych ornatach.
Gdy ksiądz ruszył, do trumny przyskoczyli nagle wszyscy, jakby ją chcieli na kawałki rozerwać. Ci i drudzy, i trzeci. Powstał tumult, roztrącili palacza Szymczyka, kobiet płaczących nie uszanowali — trzydzieści rąk łapczywych, szamotanie i burda!
Czasu na takie bójki wiele nie było: przejaśnili pokrótce rzecz ci, którzy innym przewodzili: we czterech nieboszczkę poniosą. Duś, Pstrokoński, sekretarz Koza z podwiązanym pyskiem i jeden hutnik z kostryniowskiej Pracy Narodowej. Co człowiek, inna partia.
Stali naprzeciw siebie, dyszący nienawiścią. Od razu spór i handel: który podźwiga w głowach, który bierze za nogi?
Klamerek taka trumna proletariacka nie ma. Rękami na ramiona zdać trzeba. Tu znów jęli przymierzać się co do wzrostu, z uwagi, by nieboszczka w ostatniej drodze ziemskiej nowych jeszcze niewygód nie doznała.
Przymierzyli się, oni i wyznaczeni następcy. Ustanowili między sobą straż i kontrol czasu tak, by wszystkie kierunki i odłamy partyjne mogły położyć swoją rękę na trumnie. Z tym podnieśli ciężar na dobre i ruszyli.
Krzyż, za nim czarna trumna, jakoś-takoś obciosana, łyskająca przez światło dnia niczym podługowaty okruch węgla, dzieci Supernaka, onże sam, portier, uczestnicy, i wiatr, który prześcigał wszystkich kupą zwiędłego liścia.
Ci, którzy nieśli, szli niepewnymi krokami, pod ciężarem, wyboistą ścieżką, do lasu, wytrzebionego przez ludność i przez zimę.
Tutaj właśnie, na samym zakręcie, uśmiechnęła się do swoich myśli Lenora: niedaleko, w pobliżu był ów dół, w który spadli oboje kiedyś z Tadkiem; nie dała mu się kochać i tu ich Buruś wynalazł, odeszli potem ku izbie, gdzie dzisiejsza nieboszczka tak wydatnie kaszlała i wtedy to przez księżyc rozsiany wołał Tadek: — chcę patrzeć przez okno, jak zza szafy wyjdziesz do mnie druga!
Szła sobie teraz z łaskawą ciszą w sercu, z twarzą ochotnie ku wiatrowi podaną, ze wzrokiem w wieniec jedliny utkwionym, a nikt nie może wiedzieć o tym wieńcu, ile razy pomiędzy ostrymi gałęziami spotykały się ręce, zarazem też i usta kochanków. Lenory z tym jej Tadkiem.
Orszak wyszedł za ciemne koszary pokozackie i zatrzymał się nagle przy długim skraju stawów zatęchłych.
Kołowanie, krakanie, znów w gromadę skupieni — tak pilnują owego trupa rychłą swą nienawiścią, od której trumna zatrzymuje się, drga i znów rusza.
Myśli te, czy też inne, z powodu okolicy stawów oraz utrwalonego tu wspomnienia rozmowy z portierem Supernakim, te myśli, czy też inne? Ciągnęło przez Martyzela zgryzem wszystkich jesieni i mrozem wszelkiej zimy. Szedł obok żony, trzymał ją za rękę, lecz jakby szedł przy nikim i nikogo za rękę nie trzymał.
Zza węgła ulicy połączył się z konduktem ksiądz Kania, obok niego zaś Knote.
Martyzelowa patrzyła na nich ustawicznie. Mąż brzęczał jej nad uchem, szeptał, prosił, ludzie ją potrącali, Martyzelka zaś szła nic nie widząc tu wkoło. W pustce głuchej, wpatrzona tylko bez przerwy pomiędzy głowy ludzi, gdzie wdzięczył się kapelusz Knote.
A nad nim kędzierzawa czupryna księdza Kani!
Weszli już z pogrzebem w gwarną część Osady Górniczej, wypadło zatrzymać się przed żeberkiem kolejowym między hutą „Katarzyną“ a „Erazmem“.
Napór ludzi rozdzielił małżeństwo, zwolennicy i znów inni, wrogowie, w te pędy poskoczyli na przód, pilnować trumny. Nikt nie wiedział, kiedy kto pierwszy zacznie? Spod kantów poczernionej trumny ukazały się te same cztery gęby, zatchnięte od ciężaru, rozkazujące spokój przekrwionymi oczami: Pstrokoński, Duś, sekretarz Koza i ten tam blondyn, hutnik ogromny z kostryniowskiej Pracy Narodowej.
Lokomotywy śmignęły przez żeberko, wionęły gęstym dymem po orszaku, ruszyli naprzód, Martyzelowa znów odnalazła w tłumie niebieski kapelusik Knote, powyżej niego czupryna księdza Kani i znów te same słowa męża nad uchem, błagające, spodlone, rozumne a tak nędzne.
Domagały się prawdy co do owego Kani — Boże-litości-Panie! Przykre słowa, żałosne, zwierały mu się w ustach, jakby rupieciem utłuczonym przemawiał, nie zaś wymową ludzką!
Nic nie odrzekła, zacięta w milczeniu, i tak doszli do kościoła, który pogrążył ich w puszystych ciemnościach. Kroki orszaku tarły się po kamieniach szelestem papierowym, naprzeciw świec ołtarza.
Dostali świece do rąk: Pstrokoński, z obwiązaną gębą Koza, Duś i dryblas hutnik z Pracy Narodowej. Stali przy sobie blisko, na odległość łokci.
Dalej dzieci, pod skrzydłem opiekuńczym Lenory, dalej mąż, więc Supernak, a już znów dalej, im głębiej w tłum, tym światła mniej. Pod filarami organów gęsta ciżba czekała czarną masą. Dopiero znów przy kropielnicy!...
Tu do zimnego kamienia przytknęła Martyzelowa swe czoło w milczeniu, w szumie rozpaczy, w takim wstydzie upadku! Ze wszystkiego zdarła się przecie na obrządek narodowy, no i gdzie ten obrządek?! Któż by tam stał o gusła? Dla innych gusła, dla niej: tajemne zaręczyny przez nieboszczkę z tym Kanią.Wierzyła w tego człowieka!
Szedł za pogrzebem, nieśmiały, przy boku miał Knote. Zmawiali się, radzili?! Martyzelowa dyszała już tylko pragnieniem ucieczki.
Gdyby nie mąż!
Głaskał po ramieniu, ostrożnie, czule. Martyzelka usunęła ramię i rozpoczęła: — To szczęście twoje, że nie krzyczę! Nie wrzeszczę!!
Ileż trwała ta mowa? Sekundy.
Przy ołtarzu nie skończyli nawet okadzać umarłej, a już Martyzelowa wypowiedziała wszystko, teraz tu nagle, gdy chciał niech ma — od czego wzajemne ich pożycie za ubiegłe lato odęło się wstrętem =i napełniło jadem! Że chce śmierci! — Prawda, prawda, latam do Knote co pół roku, albo co trzy miesiące! I wszystko prawda i żebyś lazł za mną, jak za swoją nieboszczką Supernak!
Zaniosła się poszeptem: — Tamtego tylko człowieka kocham, jedynego na świecie...
Nie ostało się w tej chwili w Martyzelu jedno — słowo, myśl żadna. Przywarł do boku żony, oczepił ja dotknięciem jak tylko ciernie mogą uczepić się odzieży.
Kondukt wychodził z kościoła, ludzie ich rozłączyli ciżbą gęstą, za bramą drzewa suchej alei porwały głos nabożnej pieśni i z wiatrem zarzuciły daleko, aż na sztywne rozłogi kopalni. Cień po rozgłosach owych latał, pomieszany ze schyłkiem dnia, chmury płynęły nad drzewami w kierunku cmentarza.
Opuściwszy bramę kościelną kondukt poruszał się nieufnie bardzo. Wdały się teraz znajome wszystkim typy szpiclów Kapuścika.
Ksiądz wikary pośpieszał raźniej strzeżony przez te typy oraz przez kostryniowskie postacie, zażywnie odkarmione. Już prawie biegł. Za nim karawan „Erazma“, z woźnicą, twardym koniarzem kopalnianym, lecz ów karawan obstąpili szczelnie ludzie Dusia, komuniści. Na czole nic nie mieli wypisane, ale kto znał tutejsze sprawy i stosunki, poznałby nawet w mroku po zagryzionej ironii na ich twarzach.
Za nimi Koza, z podwiązaną gębą, lecz rozbijał po drodze wszystkich.
Gonili się, ścigali, partia z partią, czy też odłam z odłamem, noc zapadała prędko. Na zachodzie wyprostowały się ostatnie pasy sztywnej jasności, nie wzruszone przeciągiem wiatru, który ze wszystkich stron napędzał coraz gęstsze ciemności.
Małe drzewka szumiały coraz silniej nad niskimi dachami, w ubogo oświetlonych oknach ukazywały się głowy mieszkańców, okrągłe, niczym kule miedziane.
Gdy mijali te okna, spojrzenie Martyzelki biegło chyżo przez tłum. Gdy mijali narożną restaurację, okazało się, że masażystka idzie wciąż przy księdzu. Niebiesko — złoty kapelusik przemykał w jasnym świetle, niczym jakaś pstra kurka.
Knote żywo poruszała rękoma. Dreptała w kapeluszu z złotymi galonami, w żakiecie przykrojonym mocno do figury, lecz cóż jej zależało teraz na tej okazałości? Kroiły się ważniejsze rzeczy, trzeba tu było podtrzymać przyjaciela.
Jak?!
Odmachiwał się dłonią, powtarzał o pokorze, Knote zaś nie wiedząc już co robić wspominała raz po raz: — Ramiona świętości wiedzą same zawczasu, kiedy wyciągnąć się i co ujawnić mają, jak u tej samej nieboszczki, za którą tu idziemy, kiedyś mnie podtrzymały!
Knote brnęła przez błoto z jedyną sprawą w rozognionej głowie: tu chodzi już o życie! O nowe życie przy boku tego człowieka świętego!
Spychali ją jacyś wyrostcy, którzy z niewiadomego poduszczenia wszczynali wciąż tumulty. Zatory powstawały w orszaku, przerwy, dziury i znów po kocich łbach pośpieszna bieganina.
Knote walczyła przeciw tej fali motłochu. Dreptała wytrwale nie dając się zepchnąć, tym bardziej że równocześnie składała księdzu wyznanie, niepotrzebne, nieważne a jednak łzami gorącymi poparte: o maszynie do szycia, zabranej Supernaczce w swoim czasie, kilka tygodni temu, kto mógł wtedy przypuszczać?!
Aż tu nagle, widać w świetle nikłego dnia, krzyż na przodzie pochodu zachybotał, ukłonił się, w dwie strony. Z boku, z ulicy Błotnej wypadł powóz dyrekcji „Erazma“. Zaprzągnięty w parę czarnych wałachów. Wszyscy je znali w Osadzie i z daleka witali ukłonem.
Na ciemnym tle powozu siedziały panie, dyrektorowa Kostryń i córka Kostryniówna, okryte śmietankowym kocyczkiem w piękne lamparcie cętki. To one, one, dyrektorowa z córką, różowy puch za jasnymi woalkami.
Ludzie stracili głowy. Trumna jak trumna pcha zawsze pogrzeb naprzód. Powóz atoli pociągał wszystkie spojrzenia w tył.
Oprócz najwybitniejszych wypadków nieszczęśliwych dyrekcja nie odprowadzała zwykłych zmarłych na cmentarz; inżyniera, sztygara, jeżeli bardzo wysłużony; dozorcę prawie nigdy, a już żeby górnika?! Do tego jeszcze teraz, gdy już Umowa dawno wymówiona, rokowania zerwane!
Taki fakt! Fakt, manewr czy znów podstęp?! Sieroty nawet nie patrzyły za matką, lecz potykając się raz po raz na powóz i na powóz. Śpiew też przygasł. Ludziom żal było śpiewać, gdyż słyszeć chcieli tupot cugowych koni, dzwonienie błyskającej uprzęży, cały ten chrzęst dostatku.
Prowodyrzy zaganiać musieli. Tak samo Duś, Koza i Pstrokoński, i inni. Ów zaś dryblas, z kostryniowskiej Pracy, znalazł się — tak sobie wymędrkował — zaraz blisko powozu. Otrzymał polecenie od córki dyrektora wyszukać tu gdzieś Knote.
Wrył się co żywo w tłum a pani Kostryniowa powtórzyła raz jeszcze trwożną refleksję: — Taki żal, taka śmierć, mogło by ich to przecież trochę uspokoić. Dać trochę do myślenia.
Smętnym nastrojom pani Stanisławy starczyło tego jednego widoku do żałosnej ugody z życiem. O cóż walczyć, o cóż się męczyć? Zwłaszcza dziś, gdy otrzymała nareszcie bilecik od Coeura, w odpowiedzi na swój bilecik, iż pan dyrektor Coeur zjawi się w oznaczonym miejscu (w bibliotece Staszica) i chętnie służy.
Powóz stanął, na przedniej ławeczce usadowiła się skromnie masażystka.
— Będzie nam raźniej we trzy. — Pani Stanisława pragnęła z racji pogrzebu wyświadczyć ten dyskretny zaszczyt biednej Knoci. Niech ludzie przy okazji dowiedzą się i pamiętają, na kim opiera się tu biedna Knote.
Masażystka... Białe ognie troiły się jej w oczach! Służyć wciąż, całe życie, wciąż tylko oklepywać rozpieszczonych bogaczów, przerywać w środku słowa rozmowę, która o całym życiu decyduje! Dla jednego kaprysu! To Zuza ułożyła dziś przy masażu, że spotkają się na pogrzebie — a ty mi Knociu pokażesz tam przy sposobności tę jakąś przyjaciółkę, tę górniczkę młodego Mieniewskiego. Jest to potrzebne komuś...
Głaskała panią dyrektorową czule po rękach, ułożonych na śmietankowym kocu. Po rękach małych, lecz jak gdyby nieżywych, gdyż w nowych rękawiczkach. Głaskała swą pacjentkę ruchem oddanej czułości, aby tylko nie mówić. Gdyby otwarła usta, musiałaby krzyczeć!!
Kondukt wyszedł spomiędzy ulic i domostw. Brnął pustką podmiejską, bezpańską, na wskos od słupów telegraficznych, porośniętą dziwacznie gąszczem roślinek nędznych, z których kurzyło drobnym śmieciem.
Od niedalekiej już „Flory“, bokami rozłożonej przy cmentarzu, zalatywało kwaśnym smakiem węgla. Noc stamtąd szła. W nocy tej, naprzód idącej, widać było poprzeczną grubą linię cmentarnej bramy.
Dojść do tej bramy czy wozem chociażby podjechać nie było łatwo, nad wyrwami po pracach ziemnych, nad bliznami po zdjętych kolejkach kopalnianych przerzucone mostki nie dawały pewności, jako zbutwiałe i wielokroć przegniłe.
Cóż dopiero, gdy jeszcze do tych spraw musiała się przyłączyć polityka: o kolejność przybycia na cmentarz poszczególnych odłamów, o miejsce, które potem przypadnie danym zwolennikom, czy też wrogom, nad trumną?
Co trumna wyskoczyła z krętaniny, co naprzód pośpieszyła, prowodyrzy niczym ogary rozjuszone ze wszystkich stron za nią. Droga niepewna, w pięć torów wyjeżdżona, a tam już w wodę wpadli, tam znowu mostek trzeszczy.
Przed bramą cmentarną omal nie rozbiło się wszystko! Czarna chorągiew wionęła w jedną stronę zamiatając po głowach ponurym swoim skrzydłem. Za tą chorągwią jedni.
Krzyż w drugą stronę, co widać jasno, dzięki białej komży starego kościelnego. Za tym krzyżem znów drudzy.
Ci, co nieboszczkę nieśli, wlecieli prosto do głównej alei, tam pochłonął ich mrok, i ukazali się aż gdzieś przy kolczastym drucie cmentarnego płotu nad mogiłą, do rzeczy wcale nie należącą. Już bitka między nimi.
W tym kierunku udali się inni uczestnicy, pośpiesznie, aż cały brzeg cmentarza okropił się połyskiem zapalonych świec, które na wietrze gasły pomnażając ciemności.
Dzieci i jeszcze inni, stateczniejsi, niektóre kobiety pozostały przed bramą cmentarną czekając wyjaśnienia. Skąd tu w tych dzikich gwałtach nadejdzie wyjaśnienie?
Konie powozu dyrektorskiego, odkarmione wałachy, potrącił wracający karawan. Karawan ten oddalał się co żywo, lecz znów teraz za późno: wałachy przepłoszyły się, gdy im przed nosem mignął, i trzaskając złowrogo kopytami wdarły się nagle w tłum:
Dzieci w płacz, Lenorka rzuciła się, by je uciszyć czy też chociażby zebrać razem. A tu już powóz przesuwa się, latarnie ślepią oczy, nad nimi zaś głos Knote:
— Uważaj tam Lenora!!
Stanęła na ten głos Dusiówna w świetle powozowej latarni, jak piorunem rażona. Za późno! Konie biły o grudę nie ruszając się z miejsca. Spoza czarnego lakieru błotników wyłaniała się twarz Kostryniównej w połyskującej czapce.
Naprzeciw siebie: Lenora w rowie rozkopanym, zawinięta we fioletową chustkę Karolci Domagało, otoczona wyciągniętymi rączkami przestraszonych dzieci. Naprzeciw zza woalki małe czerwone wargi Kostryniównej w zorzy łaskawego uśmiechu.
— Weźże to dla tych dzieci — zawołały złocistym głosem malutkie usta przez srebrzystą woalkę.
Konie szarpnęły, woźnica podciął batem, ponad lakierowanym brzegiem powozu wionęła ręka w skórzanej rękawiczce — trafił Lenorę w piersi chrzęszczący pocisk mały, torebka z cukierkami.
Dusiówna nie podjęła torebki, porwała się uciekać, dzieci w płacz, uciekać i uciekać prosto ku cmentarzowi.
Do grobu kobietom ani dzieciom nie udało się dojść. Warowali tam, naprzeciw siebie, jedni, drudzy i trzeci, przeciw sobie dyszący. Trumnę przynieśli sami prowodyrzy. Pierwszy miał zacząć przemowę ksiądz wikary, gdyż była pierwsza klasa pogrzebu, do czego należało przemówienie kapłana.
Po przemówieniu tym zależy wszystko od siły zwolenników. Jak nikt, to nikt. Ale niech tylko jedni zaczną — taka była instrukcja posła Drążka dla Kory — drzeć się wszyscy do ostatniego, radykalnie, sztandary wrogie zerwać; a jak bójka to prać, ludzi masz swoich, lepszych w Zagłębiu do tej rzeczy nie znajdziesz.
Już przepuszczali księdza, już uczestnicy ściskając kije w rękach czynili miejsce kapłanowi — niechże wygada swoje — gdy stała się rzecz wcale nie przewidziana: starszy górnik Martyzel znalazł się nagłe na kopczyku usypanej ziemi. I stąd wyrzucił ręce ku chmurnemu niebu.
— Ten trup — woła Martyzel — to kamień z tysięcy milionów kamieni, rzucony nam pod nogi towarzysze, przez zorganizowany system władania klasą robotniczą! Każdy kartofel, co go do ust niesiesz, jest wyrazicielem, na ile chcą, by w tobie było siły, i ani o jednego kartofla siły, czy życia więcej! Każdy twój dzień powszedniej troski jest dniem zysku tych, którym służysz, nędzny robotniku, by nie utracić twej niewoli, twej pracy, a gdy ci wymawiają miejsce —
Krzyczał w ciemność, zdołał przewrzeszczeć huk wózków „Flory“. Nie wierzył w to, co głosił, ten cały szał wynikł z rozpaczy o ukochaną żonę, która woli być z księdzem. Martyzel machał proroczo rękami, aby zagłuszyć prawdę, wzywał na świadków kraje Europy i świata!
— Francja, Niemcy, Holandia, Anglia, Azja, Ameryka, Australia, Włochy, Bułgaria nawet!!!
Nazwami tymi przewiało pośród tłumu, niczym straszną obrazą i najczarniejszą krzywdą, gdyż stron owych nie znali.
Ludzie najbliżsi słyszeli dowodnie i tak to wszyscy potem wiernie opowiadali, że Supernak podczas pięknej mowy Martyzela skuczał jak pies.
Zatykała portiera wściekłość: zhańbić tak podle pierwszą klasę pogrzebu! Tak zdradzić wszystkie plany umówione, gdy wszyscy tu czekali. Gdy już nawet widzieli rąbki narodowego haftu spod brzegów płaszcza księdza Kani!
A Martyzel, z rękami w ciemności wszczepionymi, wciąż dalej: Francja, Anglia, Ameryka, Australia, Niemcy, wszystkie ludy, narody, świat cały pali tą naszą śmiercią w piecach swego obrotu, przemysłu, w piecach całego życia swego. Śmierć nasza płynie ciepłem przez ich domy, śmierć nasza —
Supernak skoczył na sztywnej kuternodze, chwycił za gardło Martyzela i charknął górnikowi prosto w oczy.
Tumult, krzyk, przerażenie i gwizdy, i wołania, łomot i potoczyło się świszczącym gułem nad wszystkimi krzyżami. Runęli z trzaskiem, dwa czarne płoty ludzkie. Rozpoczęli hutnicy, potem Duś, potem Koza od razu ze swoimi.
Mogiłę rozdeptali, krzyż nie wkopany jeszcze poleciał przez ciemności, księdza nie dopuścili, nie czas było na księże faramuszki!
Dzieci, kobiety rozprysły się jak błoto. Runęli kupą ciał, zjeżonych pałą, pięścią. Nasunęli się żywcem na parkany, tu gnietli człowiek człowieka aż do utraty tchu. I bili się po gębach, między oczy, każdy z pyskiem krzyczącym nienawiścią. Aż póki jedni przeciw drugim znienacka nie wyciągnęli swych sztandarów partyjnych. Wtedy to z murów Zarządu „Flory“ wyskoczył na czele konnych granatowych „gwardzistów“ wysrebrzony Kapuścik.
Ktoś strzelił z rewolweru.
Konie policji skoczyły naprzód, przez rozwalony parkan, i dalej prosto w cmentarz. Nikt już nikogo nie dopatrzył, pomyliły się partie, odłamy i tylko szable policjantów śmigały pośród krzyżów niczym białe płomienie. Trwało dość sporo czasu, nim konni oczyścili plac i strażą obstawili.
Pan porucznik Kapuścik urzędował formalnie, wedle litery prawa, jedno w drugie. Do Kostrynia nie zdążył aż na dziesiątą wieczór. Umachany, zbłocony.
Dyrektor Kostryń wiedział już o wypadku, nie znał jednak szczegółów. Służba opowiadała same tylko androny! Gdy pan Kapuścik stanął w drzwiach gabinetu, wypadło dyrektorowi pióro z ręki.
— Po rycersku — uśmiechnął się Kostryń — doprawdy wygląda pan jak święty Jerzy.
— Są ranni i zabici.
Kostryń siadł. — Niech pan spocznie, panie poruczniku.
— Są ranni i zabici.
— Zabici? — Kostryń głaskał pośpiesznie kolana granatowych breachesów Kapuścika. — Tak. twarda służba. W każdym razie, pan wie, kochany poruczniku, to miejsce, ewentualnie, to upatrzone miejsce, przy porcie, tam nad morzem, na naszym przeładunku, wedle naszej umowy zawsze na pana czeka, prawda?...
Pan Kapuścik odchrząknął zdrowotnie.

Dyrektor Kostryń głaskał mu wciąż kolana, jakby wygładzał i trzęsącymi się rękoma zacierał jakiś ślad.

4.
SYRENA KOPALNIANA

Po wizycie Kapuścika dyrektor Kostryń wisiał przy telefonie do godziny pierwszej po północy. Pani Stanisława nie mogła usłyszeć przez drzwi gabinetu, z kim rozmawiał. Och, na pewno denerwował się strasznie! Bił widełkami telefonu, chodził koło aparatu tam i z powrotem.
W normalnych czasach zostawiała mężowi w kancelarii sukna do podłóg. Telefonując, przecierał suknami posadzkę. Trudno jednak w chwilach, podobnych do dzisiejszej, myśleć o takich rzeczach.
Sukna leżały w przedpokoju i na nich właśnie podsuwała się pani Stanisława pod drzwi gabinetu. Pełna niepokoju, trwogi i najgorszych domysłów. A zarazem poczucia siły i nadziei: gdy wszystko poczyna się chwiać, muszą niektórzy ludzie zdobywać się w nieszczęściu „na światło serca“!
Pani Stanisława wiedziała, że tylko takim światłem wiary i nadziei pokonać będzie mogła jutro dyrektora Coeura. Wszystko, co działo się obecnie, od czasu pierwszych wiadomości o awanturach na cmentarzu, o bójce, szarży policji, aresztowaniach, wszystko to uważała za próbę i ćwiczenie.
Zuza powiedziałaby — trening. Trening dobroczynnego światła wewnętrznego. Ze względu na ów trening moralny, bez mrugnięcia powieki, własnoręcznie wniosła mężowi koło północy herbatę z sandwiczami. Nie jadł przecież kolacji. Ze względu na ów trening poleciła stanowczo: — Przestań telefonować i zjedz.
Biegał dokoła aparatu, jak gdyby przywiązany do ściany za ucho ciemnym sznurem słuchawki. Oczy miał zbrzęknięte, zalane czerwonymi łzami, uszy purpurowe, twarz ziemistą ze zdenerwowania.
Pani Stanisława powtórzyła mężnie: — Zjedz coś, z sił opadniesz, a teraz właśnie i my wszyscy bardzo potrzebujemy twoich sił.
Dziwne uczucie nadziei nie opuściło pani Kostryniowej nawet podczas rozmowy z córką. Stanęła na progu rzęsiście oświetlonego buduaru Zuzy i rzekła głosem spokojnym a jednak stanowczym: — Mogłabyś zaniechać tej lektury (Zuza leżała z książką w ręku na pistacjowej kanapce) i pomyśleć nad tym, co się dzieje.
— A cóż komu z tego przyjdzie?!
— Wszystko jedno, co przyjdzie, zapewniam cię, że warto pomyśleć.
Pani Stanisława spała w nocy doskonale. Być może, iż do dobrego snu przyczyniła się wczorajsza przejażdżka na cmentarz za nieszczęsnym pogrzebem. Przebywało się długo na powietrzu. Zważywszy jednak dane okoliczności wiedziała Stanisława, że to nie sprawa powietrza, a duszy.
Duszy energicznej, zdrowej — rzeczy takich nie wzywała pani Stanisława nigdy na daremno — energicznej, zdrowej duszy Prostkowskich. Przed wojną drukowała pani dyrektorowa zawsze na swym bilecie wizytowym: Stanisława z Prostkowskich Kostryniowa.
Kto wie, ten wie, kto nie wie, niech się dowie.
Kostryń, szlachta o wiele mniejsza, nie chciał mieć tych Prostkowskich na biletach, zwłaszcza po powrocie z Rosji i po wojnie.
Wspomnienie tradycji Prostkowskich, chociażby nawet pobieżne, nikomu nie zwierzone, rano wśród czterech ścian łazienki podczas ciepłej kąpieli przywołane, wzmagało siły, wiarę w samego siebie w dookolnym nieszczęściu.
Zbyt dobrze znała życie kopalniane, tryb rzeczy i wystąpień, by nie przeczuwać właściwych wydarzeń o właściwej porze... W nadkaspijskich kopalniach, gdy męża pobili, tak samo było przecież! A przed wojną tu, w Zagłębiu na „Klarysie“, gdy go taczkami wywozili z kopalni?!
Nigdy jednak dotąd w podobnych chwilach, a chwil takich dostarcza stanowisko dyrektora aż nadto, nie czuła tego, co dziś: wewnętrznej siły wyższej nad wszystko!
Przygotowując dla męża własnoręcznie śniadanie, nakrywając własnoręcznie do stołu, układając przy serwecie gazety (nie śmiała do nich zajrzeć, nie miałaby odwagi przeczytać, co wypisują o wczorajszych zajściach nieuczciwi krzykacze gazeciarscy), miała pani Stanisława wrażenie nieodparte a błogie, że robi wszystko, jak gdyby przed podróżą daleką.
Pogoda nie sprzyjała stanom tak bardzo duchowym. Brudne światło kłębiło się za oknami, równomierny odgłos huty tętnił wśród deszczu bardziej głucho, niż zwykle.
Panią Stanisławę cieszył dziś odgłos huty: postrzelali się, pomordowali na cmentarzu, a jednak pracują i będą pracowali, czas leczy wszystkie rany. Upłynęło go co prawda bardzo jeszcze niewiele. Kilka godzin. Nie ma nawet doby. Ale cóż, czas? Sekundy czy minuty, czy też godziny trwają zazwyczaj długo, miesiące i lata lecą nadzwyczaj szybko!
Czyż sama nie liczyła chwil, minut, sekund do tej godziny czwartej po południu? Potem? Chwila rozmowy przejdzie i minie, nie wiadomo kiedy. Byle tylko do tego czasu dochować światło wewnętrzne spokoju i energii. Rozmówić się łagodnie z Coeurem, przekonać go rozumnie, o czym?... Nie trzeba o tym myśleć: o tym, że chyba w końcu trzeba żyć z ludźmi w zgodzie?!
Podczas obiadu, gdy mąż oświadczył, że dziś, jutro ukażą się na bramach kopalni ogłoszenia wydalające wszystkich podejrzanych, powiedziała z uśmiechem:
— Ach, wszystko jeszcze będzie dobrze!
Światło energii i zgody zwyciężyło.
Gdy wymówiła słowa „wszystko jeszcze będzie dobrze“, Kostryń utkwił w nią spłakane spojrzenie. Chciał zepewne bryznąć ironią, lecz wstrzymał się. Pani Stanisława wydała mu się w tej chwili wyjątkowo bladą, z czarniawymi cieniami wokół rozszerzonych nozdrzy, tak doskonale, tak idiotycznie piękną, iż spuścił oczy, znudzony żoną jak nigdy chyba jeszcze.
Przeszedł do gabinetu. Jak zwykle podczas przełomów, buntów, strejków i tym podobnych trudności zaczął grać na skrzypcach. Palcami na gryfie wybierał melodie, smykiem prawie nie ciągnąc.
Nienawidziły tej gry, bały się obie, matka z córką. Zuza, mówiąc bez ogródek: — Ach Boże, co za muzyka, jak gdyby komar dostał pomieszania zmysłów — wstała od stołu i zamknęła się w swoim pokoju.
Pani Stanisławie muzyka nie sprawiała dziś żadnej przykrości. A niech tam sobie gra! Stała przy oknie, zapatrzona w stalowe kształty huty i ognie, płonące w głębi ścian żelaznych za brudną mgłą, zaiste, fatalnej pogody. A niech tam sobie gra! Postanowiła na wypadek szczęśliwego wyniku rozmowy z Coeurem, zwiedzić kiedyś nareszcie tę hutę. Nigdy jeszcze tam nie była.
Postanowienie to wzbudziło nieoczekiwany popłoch w pani Stanisławie. Zapomniała o wszystkich argumentach i co ma mówić z Coeurem, dlaczego, o czym?! O Zuzie, o posadzie, o mężu, o strejku? O czym, o czym?!!
Gdy w gabinecie u siebie przejrzała się w lustrze, utracone światło wewnętrzne natychmiast wróciło. Do biblioteki Staszica trzeba się było już śpieszyć — niedługo czwarta.
Przybywszy do biblioteki zamknęła się na klucz. Nie wydawała dziś książek, na drzwiach stało przecież wypisane:
Biblioteka czynna w poniedziałki, środy, piątki i soboty.
Dziś wtorek.
Ogarnął ją niesamowity przestrach. Zapaliła światło w poczekalni, we właściwej bibliotece, a nawet w trzecim nie urządzonym jeszcze pokoju, w tak zwanej rupieciarni. Stały tam meble wyścielane, jeden na drugim, niestety nie obite jeszcze. Nie można więc było umieścić ich w czytelni.
Uciekła z tego nieurządzonego pokoju do biblioteki. Numery na grzbietach książek przywróciły jej równowagę. Nic tak nie uspokaja, jak widok własnej pracy — sama przecież wypisała numery te na grzbietach.
Usiadła przed swym stolikiem i wydobywszy z torebki małą karteczkę, jeszcze raz odczytała swe punkty. Obmyśliła je bardzo starannie i zapisała w kolejnym następstwie. Ach tak, nie plątać! Wiedzieć, czego się chce i do czego się dąży.
Punkty: Co się dzieje w Osadzie (niech wyjaśni — uspokoić).
Jak mu tu wszyscy w gruncie rzeczy sprzyjają.
Nędza ludu — wystarczą jakieś niewielkie nawet pozory dla poprawy.
Odpowiedzialność i dobra wola męża: tyle lat w tym samym towarzystwie.
Koniecznie — Zuza!
Odczytawszy karteczkę usłyszała Stanisława wyraźnie słowa swych argumentów. Wewnętruzne duchowe światło duszy dziedziczącej po Prostkowskich zabłysło łagodnie, gdy rozległ się u wejścia dzwonek...
Nie należało drzwi na klucz zamykać, może to znów wyglądać podejrzanie, no, trudno, zresztą pali się przecież wszędzie elektryczność. Kostryniowa otwarła, cofnęła się, tak, to był Coeur.
Chwilę czekała na progu między poczekalnią a czytelnią. Wieszał mokre skórzane palto na szaragach. Zasunął zasuwkę, roztarł w przedpokoju ręce z głośnym szelestem. Wszedł.
Wysoki, ciemny, brązowy, włosy czarne lśniły mu pod elektrycznym blaskiem jednolicie, niby czarna polewa. Mahoniowe źrenice drżały w niebieskich białkach niedostrzegalnie prawie.
Gdyby nie wielki, wytężony wysiłek, wewnętrzny płomyk nadziei zgasłby był w Stanisławie. Wargi Coeura i zmarszczki, spadające od nosa ku dołowi, rozszerzały się w przykrym uśmiechu, niejako bezszelestnie, niczym na gumach ukrytych rozciągnięte.
Zatrzepotała powiekami, z okrzykiem, który ją samą przestraszył: — Co się tu dzieje w Osadzie?! — Zawstydziła się. Jęła zamykać jakieś książki, rozłożone na stoliku, przekładać je i równać. Zapaliła też lampkę, stojącą na tym stole.
— Nic się nie dzieje nowego — odpowiedział Coeur po francusku. Zaczął to samo, co zawsze, co mawiał niejednokrotnie podczas kwartetów, co głosili stale dyrektorzy naczelni obcych towarzystw pracujący w Osadzie Górniczej. To samo mówili tu, to samo w Rosji przed przewrotem, w nadkaspijskich kopalniach.
Trudności, same tylko trudności, brak dozoru, kradzieże, niechęć do pracy tubylców, nieumiejętność.
Dziwił się, że pani dyrektorowa stawia podobne pytania. Jeżeli o to tylko chodziło... Nie domyślała się chyba niczego?... Nikt nie mógł się domyślać. Szyfr otrzymany z Kolonii, drogą zręcznie łamaną, o warunkach Westfalczyków, nie mógł być przez nikogo w fasadzie odszyfrowany... Warunki Westfalczyków były dobre. Podwyżka ofiarowana centrali minimalna. Warunki Westfalczyków były dla Coeur‘a doskonałe! Należało im teraz ułatwić kupno „Erazma“. Coeur wiedział dawno jak...
— Jeżeli ma to panią uspokoić, służę — westchnął łagodnie — każdą informacją. Co się w Osadzie dzieje? To, co wczoraj, na cmentarzu, niezależne jest przecież ode mnie. Nie mniej przeto dostaliście już państwo zaproszenie? Pojutrze u mnie na ten raut, z kwartetem?
Słuchała zawstydzona. Lud nigdy nie znał w niczym miary. Bitki, awantury! Zapomniała całkowicie o długotrwałych pertraktacjach, zerwanej Umowie, nieustępliwości w sprawie podwyżki. Słuchała falsetu Coeura przymknąwszy powieki, z tkliwym, rzewnym uśmiechem nadziei.
Nie trzeba mu było jednak dawać do poznania, że się uspokoiła. Wręcz przeciwnie: na twarzy pani Stanisławy malowały się żal i oburzenie, że robotnicy kłócą się tu i biją, niepotrzebnie martwią zwierzchność, zamiast pilnie pracować.
Żal ów pomnażał jej światło wewnętrzne, które wytrwało dotąd i któremu wierzyła święcie. Poprosiła Francuza, by spoczął.
Podziękował, lecz wolał stać.
Zrozumiała, że niecierpliwi się i nie chce przedłużać rozmowy. By nie dopuścić do tego, wypowiedziała nagle, bez związku, drugi punkt swego karteluszka.
— Pan się zniechęca, panie dyrektorze, całkiem niepotrzebnie, do tutejszych stosunków. A tymczasem stosunki tutejsze są inne, niż wszędzie, odrębne, inne niż na całym świecie.
Kiwał pobłażliwie głową.
Gdy zabrnęła w to dziwne zdanie — „pana tu wszyscy tak lubią, cenią, panie dyrektorze“ —
Coeur usiadł. Może nawet trochę niegrzecznie rozparł się na krześle.
Doświadczał tego właśnie teraz: że ludzie go tutaj lubią i cenią. Przejmowało to go błogim, a jednak potwornym doznaniem bezpieczeństwa.
Toczył gładkie frazesy: sympatii ludzkiej, niestety, nie odczuwa. Ponieważ od siebie nie zależy i zużył się już zapewne tutaj a na przywiązanie do miejsc czy krajów, czy nawet części świata pozwolić sobie w swym ciężkim życiu nie może, przeto chętnie, och, jakże chętnie, przeniósłby się stąd gdziekolwiek indziej.
Wewnętrzne światło zalśniło w pani Stanisławie całą pełnią wyższości. Nie wspominać tylko o skromnym ukochaniu swego kraju, podziwiać kosmopolityzm!
Rzekła więc, że doskonale rozumie wyższość ludzi o wielkich talentach organizacyjnych, którzy oczywiście, poszukiwani są na całym świecie.
— Ale też ile istnień chociażby tu zależy wyłącznie od pana, od jednego skinienia jego ręki. Bójki, przykrości, awantury, tak, tak, życie w Osadzie Górniczej dla nikogo nie jest wysłane różami!
Coeur wstał.
Postanowiła go zatrzymać.
— Serce, moje własne serce upoważnia mnie do tego, co tu panu mówię. Serce matki — spojrzała najgłębszym blaskiem swych bladych, niebieskawych oczu.
— Pani jest matką — zachrypiał Coeur niecierpliwie — lecz ja, cóż robić, prawda? Nie byłem nigdy, nie jestem, nie będę matką!
— Jestem matką, żoną... Pan nie zna, niestety, tych uczuć, chociaż należą się panu! Proste, zwykłe uczucia rodzinne, jako osłoda po ciężkiej pracy.
Czyż jako matka Zuzanny nie dość jeszcze wyraźnie przemawiała?! Porwało ją nagle najszczersze uniesienie. Jęła prawić Coeurowi o wszystkim naraz. O mężu, o córce, domu, o wielkiej odpowiedzialności Feliksa przez tyle lat ponoszonej, o jego przywiązaniu do pracy, o przywiązaniu do Towarzystwa, do kierowników!
— A jeszcze, prócz wszystkiego, jest także na świecie i istnieje we wszystkim, nawet w przemyśle, nawet chyba w przemyśle górniczym, pierwiastek przywiązania do samej istoty rzeczy!
Mówiła po francusku, potem po polsku, blada, z złotym płomieniem włosów rozsypanych nad czołem, żarliwa i prosząca.
Coeur przestał myśleć o depeszach, szyfrze i Westfalczykach. I o koncernie paryskim. Nie myślał nawet o kopalni: miejsce, które zdawało się gnić, to miejsce, które tyle razy widział między zwojami własnego mózgu, wschodnie pole, pochylnia A, na ósmym chodniku, miejsce to zabliźniło się w tej chwili. Znikło!
Opanowało Coeura uczucie znacznej ulgi. Przesuwały się przed nim tkliwe troski, obawy, których nigdy nie doznawał, które nie mogły nigdy w niego uderzyć; a jednak mógł patrzeć na nie dowoli, sycić się nimi. Paplanina tej damy o domu, mężu, córce, o życiu wysłanym różami, o przywiązaniu do pracy, zabiegliwe myśli o przyszłości wobec ostatniej depeszy Westfalczyków, wobec...
Pani Stanisława nie mogła dłużej panować nad sobą. Olśniona nadzieją, rozpłakała się przypadłszy głową ku własnym rękom złożonym na stoliku.
Płakać, płakać i płakać. W płaczu tym jakże łatwo popłynęły jej słowa o wymawianiu miejsca mężowi, o córce.
Coeur zbliżył się, zdumiony niesamowitą lekkością własnych poruszeń. Ogień płynący szumem niewstrzymanym przez opustoszałe nagle ciało! Coeur działał jak gdyby w pustce. Targnęła go z niej potworna błogość: położył pani Stanisławie ciężką rękę na karku.
Widać było ów kark ’w pobliżu lampki elektrycznej: biały, wątły z podebranymi w górę puklami złotych włosów.
Dyrektor Coeur otoczył to miejsce grubymi palcami i nacisnął. Pani Stanisława krzyknęła. Łzy wciąż jeszcze płynęły jej z oczu. Trzymał ją, wszystkimi pięciu palcami rozłożystej dłoni.
Kostryniowa wyrwała się. — Co pan robi, panie dyrektorze?!
Nie odpowiedział, lecz przyciągał ją mocniej.
Cofała się w głąb, do półek z książkami, wpatrzona w jego oczy. Źrenice dyrektora Coeura patrzyły nieruchomo.
— Ależ, panie, ja chyba mam prawo, jako matka!!
Chwytał ją za ręce wydając jęk podobny do wstrzymywanego płaczu.
Skoczyła ku drzwiom, by uciec. Zastąpił drogę. Jęła przemykać szybko między nielicznymi meblami, rzucił się, schwycił i zawlókł do ostatniego pokoju, między spiętrzone piramidy starych nieużytecznych mebli.
Pragnęła bronić się, walczyła wszystką siłą naprężonych mięśni, a zarazem bała się krzyczeć, bała się bronić do ostatka.
Upadli między zakurzone rupiecie. Łamał, ugniatał, żarł, niszczył ją, pełen płaczliwego jęku. Wgniatając ją między dźwiękliwe sprężyny kanapy powtarzał: — ma prawo jaka matka — i znów ryczał jak zwierzę.
Utrudzona potwornie, wyrywała się resztkami sił. Szczelnie zaciśnięte jej powieki raz wraz otwierał nienawistny oddech Coeura, a wtedy, na jeden błysk sekundy, ukazywało się przerażonym oczom Stanisławy sztywne, jaskrawe światło rupieciarni.
Gdy wyszedł trzaskając za sobą kolejno wszystkimi drzwiami, Stanisława przebiegła do biblioteki. Czekała drżąca, zimna, w poszarpanej sukni, jakby chciała tu przetrwać trzaskanie innych, nowych, tysiącznych drzwi...
Doprowadzić teraz wszystko do porządku... Porządek! W nowym porywie łkania wzięła się do porządków.
Wszystko na miejsce, krzesła, zydle, rupiecie. Dokonawszy tych prac usiadła w środkowym pokoju, przed stolikiem, przy zapalonej lampie, nad książką abonentów. Otwarła ową księgę i jęła czytać uważnie nazwiska poczynając od pierwszej litery — Adamowicz Bogusław, sztygar: Na kresach lasów — oddane. Pożyczone — Olbrachtowi rycerze.
Adamowicz Bogusław, Artamomski Franciszek, Ku czemu Polska szła — Borowski August
Czytała wiele razy, od Adamowicza do Źetyckiego. Tam i na powrót, coraz prędzej, a gdy poprzez nazwiska wpadać i wsączać się poczęły jakieś obrazy, myśli, wspomnienia — jęła buczeć. Tym samym monotonnym głosem. Buczeć jak huczą telegraficzne słupy.
Wróciła do domu przed kolacją i zamknęła się u siebie na klucz.
O godzinie dziesiątej czyli 22-ej wyrwał ją z odrętwienia ryk syren pobliskiego „Erazma“, dalekiej „Flory“, „Paryża“ i „Ireny“. Pani Stanisława zerwała się z łóżka, wybiegła na śro
dek pokoju. Przypomniało się jej dopiero teraz, że przecież nie poczynała żadnych zabiegów kobiecej ostrożności. Dlatego zerwała się z łóżka. Jakież to mają być owe zabiegi? Nie wiedziała nic o tym. Pamiętała tylko z rozmów z mężem, że Knote trudni się tymi sprawami i że dziewczęta kopalniane, które w porę „o tym“ nie pomyślą, mrą jak muchy.
Pani Stanisława trwała na środku sypialni szczękając z przerażenia zębami. Zdało się jej, że już czuje jak w głąb jej istnienia wkrada się nienawistne życie dyrektora Coeura. O ileż był straszniejszy od Kostrynia. Pierwszy to raz od tylu lat wspólnego pożycia myślała o Feliksie z wdzięcznością. Feliks uważny, roztropny! Biedny, zacny Feliks...
Kiedy go bili w nadkaspijskich kopalniach, była przy nim. Patrzyła przecież z okna. Ocierała mu później łzy, dodawała otuchy. Czemuż to on jej teraz otuchy nie doda, nie otrze łez? Przerażona tą myślą, że mąż mógłby się dowiedzieć o tym co zaszło, przekradła się po cichu do łazienki i tu, drzwi na klucz zamknąwszy, poddała się zimnym ablucjom. Pełna mroźnej wody, kapiąca łzami na posiniaczone piersi i uda, doszła do przekonania, że jeżeliby miała zajść w ciążę, to się raczej zabije.
Samobójstwo! Bo któż tu co poradzi?! Jej spowiednik, kanonik? Wróciwszy do sypialni długo rozmyślała o tym w łóżku. Odezwało się w pani Stanisławie pochodzenie: Prostkowscy. Z Prostkowskich Kostryniowa. Nie, nie, kanonik nigdy. Żadna z Prostkowskich nie załatwia spraw takich z Panem Bogiem za pośrednictwem obcego mężczyzny. Lepiej umrzec i na ostatnim sądzie samej wszystko powiedzieć. Pani Stanisława już jakby się widziała na tym sądzie: blada, piękna, nie darmo nawet Coeur nazywał ją zawsze medalionem, w sukni powłóczystej. Medalion, którym wszyscy w ziemskim życiu poniewierali tylko! Z myślą o samobójstwie zasnęła pani Stanisława dopiero nad ranem, a obudziło ją z ciężkiego snu stukanie masażystki Knote.
Któraż to godzina? Dziesiąta, no więc godzina masażu, (o Boże, Boże!) poczęstowała swą biedną Knocię kawą ze śmietanką i zaraz jakieś westchnienia, westchnieniowe domysły, lecz Knote nic, jak mur! Jak mur, w białym lekarskim kitlu.
O teraz, po doznaniach uczuciowych w odniesieniu do księdza Kani, zmieniła Knote swą postawę moralną. Już nie przymila się, nie łasi, nie patrzy światłem sympatii, lecz obojętnie dotyka oczyma.
Więc pani Stanisława kilka słów o pogrzebie wczorajszym nieszczęsnej portierki, jakże jej tam, no tak, Supernaczki; o awanturach na cmentarzu, z czego znowu są zabici i ranni, i tu ukazuje nagle spod kołdry ramię stłuczone i pierś z czarnym siniakiem, i śmieje się przez łzy, choć nieobecne w oczach, lecz należałoby się ich domyśleć, tak dalece mruży powieki. Śmieje się przez te łzy przypuszczalne i pomada: — Ach widzisz, Knociu, kiedy się tak dzieje na kopalni, patrz co może zrobić mąż, chociaż kocha swą żonę.
Na to Knote przy kawie pod oknem zwraca twarz ku mówiącej i nic, i patrzy na siniaki.
Słychać znowu łyżeczkę, jak stuka w filiżance.
Wówczas zaś pani Stanisława daje tajemny znak, uśmiecha się boleśnie i zagaduje — od tylu lat znamy się, jak siostry prawie, i przyzywa masażystkę, by usiadła w pobliżu.
Więc Knote siada na krawędzi łóżka, brzeg atłasowej kołdry rozważnie odsunąwszy. Wtedy zaś pani Stanisława ogarnia potłuczonym ramieniem masażystkę i szepce do ucha: — Musisz nam coś zaradzić, bo się nam przydarzył niedobry wypadek małżeński, ale nie chciałabym, by się Feliks dowiedział, żem się do ciebie zwracała.
Wtedy zaś pani Knote, i cóż ją tknęło? Przekora, czy przeczucie, czy też rutyna, że niby zawsze w takich oto wypadkach zwierzeń, od lat wypróbowana, czy też tylko pochlebstwo skoro już na to zejdzie, do każdej kobiety mężczyźni, jak do miodu, i nie jeden, ma się rozumieć, a zaraz w kilku wydzierają sobie... Więc pani Knote powiada: — A jeśli to wypadek nie małżeński?
Wtedy zaś Kostryniowa: — A jaki Knociu, jeżeli nie małżeński? — I w śmiech. I już poniekąd pewna owej pomocy, śmiechy, przekomarzanki, a Knote patrzy uważnie na wypieki pani dyrektorowej, a pani dyrektorowa dalej śmiechy i żarty, że kto? Że co?! Że — Knociu wstydu nie masz i Boga się nie boisz.
Wtedy zaś Knote tak sobie w lekkich żartach, patrząc ciągle swym nowym wzrokiem, który jakby nie widział a tylko dotykał obojętnie, powiada: — Nie pan Skierski?... Nie pan Falkiewicz, hi-hi-hi! Nie pan dyrektor Coeur —
Wtedy zaś Stanisława robi się biała, jak płótno, powstrzymać się nie może i po policzkach białych, jak płótno, spływają prędkie łzy.
Wtedy zaś w pani Knote zakręcił się huragan jakiś, a z ust idą słowa spokojne, grzeczne, na które ileż lat w swoim życiu czekała: — Jeżeli to pan Coeur, no to nic nie potrzeba, wiadomo przecież od dawna, nie od dziś, jakie przeróżne szprynce wyrabia z tym Francuzem nasza panna Zuzanna, no i nic, i po krzyku, i zawsze cicho, bez wszystkiego... żadnego.
Nie należało może wymawiać słowa ...po krzyku?“.
Pani Stanisława, jak leżała nago na pościeli, zerwała się i z krzykiem obłąkanym pędzi przed siebie, na otwarte pokoje.
Nie podobna wyrabiać takich gwałtów za dnia.
Pani Knote za panią Stanisławą z prześcieradłem rozwianym; dobrze, że pod tę porę nie było męża ani nikogo z licznej służby.
Szaleństwo istne: goniły się, z łazienki do jadalni, z jadalni do salonu, a wciąż z tym pustym, dziwnie maszynowym krzykiem pani Kostryniowej.
Dopadła ją nareszcie masażystka, w miejscu zupełnie niewłaściwym, w salonie, blisko pieca, za parawanem z pierścionków od cygar skuloną na podłodze, w kucki, na goło, szczerze piękną, tego nikt nie zaprzeczy.
Za parawanem z pierścionków od cygar.
— Nie zniosę, nie wytrzymam — buczała pani Stanisława, równym, jednostajnym tonem, niby syrena kopalniana.
Za, dużo było tego pani Knote w tym dziwnym, przykrym miejscu. Miejsce to przypomniało Knote jak niedawno, akurat sama, także w kącie podłogi, między piecem a kufrem, jakie rzeczy znosiła?!
Przepadło!
Chlastając złożonym w dwójnasób prześcieradłem przez siebie i po plecach nagich, śnieżnobiałych i po biodrach, po głowie złocistej i po tych czułych piersiach, pani Knote też krzyczeć poczęła, z oczyma, z gardłem pełnym gorących łez:

— A ileż to lat ja znoszę i wytrzymuję?! Naprzykład ja?! Ileż to lat. Ile! Ile! Ile?!!

WYBUCH
1.
MUZYKA KAMERALNA

Coeur wstał. Czterej członkowie kwartetu podnieśli się zza stołu. Wykonali ów ruch sprawnie, jednocześnie, jakby powstawali od pulpitów, by dziękować za oklaski.
Prawdziwe zadowolenie sprawiała dyrektorowi ta synchroniczność. Rozmawiał z jednym muzykiem przeświadczony, że obdzdela tym samym słowem wszystkich na raz. Uproszczenie towarzyskich zabiegów było nader wskazane: Coeur nie miał dziś. czasu na głupstwa. Nie miał dziś czasu, a jednak w każdej chwili zostawało tego czasu aż nadto. Dyrektor nie pamiętał o gościach, zapominał o wszystkim innym, myślał o czymś ważniejszym, wciąż jednak brakowało mu jakiegoś potocznego drobiazgu, którego ciągle szukał i szukał.
Szukał nieustannie dokoła siebie papierośnicy, pipetki, zapałek, scyzoryka, chustki do nosa, portfelu. Wszystko to rozmieszczone było, jak zawsze, po kieszeniach, a jednak szukał wciąż dokoła ciężkimi ze znużenia rękoma.
Po obiedzie poprosił panów, cały kwartet, na górę, na czarną kawę i cygaro.
Zbliżała się już godzina rautu, to i owo musi jeszcze służba na dole poprawić. Na górze posiedzą sobie panowie muzycy spokojnie — widok bardzo rozległy, jak w porcie, będą mogli nacieszyć oczy. Co prawda niewiele zobaczą, mrok tu zapada wcześnie. Zima polska nie może równać się z zimą na Uralu, jest jednak dosyć twarda.
Szedł pierwszy szerokimi schodami na górę, po drodze mówił niedbale, sennie, jakby już tysiąc razy w życiu prowadził takich właśnie kwartecistów na pierwsze piętro swojej (willi. Rzecz niepojęta: powtarzało się to, choć nigdy jeszcze nie zdarzyło się na jawie...
Muzycy kroczyli cicho i sprawnie, w przepisanym starszeństwie instrumentów. Pierwsze skrzypce, drugie, altówka, wiolonczela.
Na połowie piętra Coeur zatrzymał się i spojrzał poza siebie: wstępowały za nim po stopniach cztery czarne smokingi, cztery twarze wygolone, zdało mu się, podobne do siebie, identyczne. Uśmiechnął się jakby dodając im odwagi.
Odpowiedzieli, wszyscy czterej, takim samym uśmiechem. Na widok tresury tak dokładnie działającej przypomniał sobie Coeur drobną przykrość, jedyną właściwie przykrość dnia dzisiejszego: jakże się to mogło stać, że nie przysłano mu tu do willi żądanych telefonicznie Stanka i Frydrycha? Tych znakomitych drabów z drużyny ratowniczej, którzy dyżurują stale w korytarzu Zarządu kopalni.
Chciał ich dziś właśnie mieć pod ręką. Czy sztygar nie zrozumiał rozkazu? Czy też może ten głupiec Kostryń pozmieniał dyspozycje?
— Bardzo piękna willa — rzekł pan Cremoix, pierwsze skrzypce i firma kwartetu.
— Trzeba przecież jakoś mieszkać — odpowiedział dyrektor.
Czarna kawa, przygotowana w gabinecie, sprawiła sławnym muzykom wielką lecz pozorną tylko przyjemność. Obejrzeli dokładnie elektryczną maszynkę, nową, włoską, wszystkie przybory do gaszenia, podkręcania, regulowania — kawy nie pili. Żaden nie zapalił cygara.
Wszyscy czterej siedzieli nad pełnymi filiżankami, każdy ze zgasłym cygarem w cienkich palcach. Wieczorem mieli grać, nie można palić bezpośrednio przed produkcją.
Ani jeden nie wypowiedział tego głośno, Coeur jednak zauważył, iż wzajemnie powstrzymują się spojrzeniem lub krótkim gestem dłoni. Czwarty czy piąty już raz wypytywał ich, przez jakie kraje powędrują? Jaką mają umowę, jak się im taka podróż kalkuluje, kiedy wyjechali z Paryża a kiedy tam wrócą?
Odpowiedział za wszystkich cierpliwie i nader płynnie, pierwsze skrzypce, mistrz Cremoix.
Coeur słuchał z rzewną rozkoszą: oto jawił mu się, wyrażony określonymi dokładnie datami inny, obojętny czas występów i przejazdów, czas ustanowiony precyzyjnie, a w którym nic już nie da się przeinaczyć
Pan Cremoix zagłębił powolnym ruchem rękę w boczną kieszeń smokinga.
Wydało się Coeurowi, że skrzypek działa przez sen, że towarzysze jego działają również w półśnie. Wiolonczelista bowiem i drugie skrzypce sięgnęli do kieszeni.
Cremoix otworzył notesik i uprzejmie pokazał na czterech małych, zadrukowanych tygodniami stroniczkach następstwo koncertów: datom odpowiadały wciąż nowe miasta: Warszawa, Łódź, Kraków, Lwów, Czerniowce, Bukareszt. Mieli tego na dwa i pół miesiąca: Bałkany, wybrzeżem morza Śródziemnego, przez Aleksandrię, Algier, Marokko, Marsylię i z powrotem do Paryża.
Oznaczony w ten sposób, ściśle ustanowiony czas chłodził Coeurowi skronie. Pan Cremoix utknął wyślizganym od strun palcem w gwiazdkę wyrysowaną przy ostatniej dacie czterech gęstych stroniczek. Gwiazdka ta oznaczała powrót.
— Będzie to miły dla panów dzień — rzekł Coeur obojętnie.
Po pewnej przerwie kwarteciści spytali, ile lat bawi już dyrektor poza Francją? Machnął ręką niedbale. Zrozumieli to, jako ruch zniechęcenia, goryczy, tęsknoty może? Pierwsze skrzypce, Cremoix, drugie André, altówka, Rouselss i wiolonczela, Barron, jęli dyskretnie opowiadać o swej ojczyźnie.
Monotonne słowa muzyków potrącały o pewne wspomnienia dzieciństwa czy młodości. Dyrektor Coeur nie znał swego ojca, podobno Niemca, czy Szweda, czy Holendra z francuskich wysp? Matkę pamiętał jako żonę portiera, potem szynkarza, potem starą kobietę żądająca nieustannie datków.
Co się z nią w końcu stało, czy żyje, czy umarła, nie wiedział. Nigdy nie miał na to czasu. Kiedyś dawno, gdy leżał w strasznej malarii na Sumatrze, doszły go uroczyste listy od brata przyrodniego, po którym mężu matki, pierwszym, drugim, trzecim? Listy te darł ówczesny nafciarz Coeur nie poznawszy ich treści. Darł je przez całe popołudnie na drobne kawałeczki, na kosmaty proszek papierowy.
Od tego czasu zapomniał o rodzinie.
Mistrz Cremoix skarżył się na drożyznę, przez myśli Coeura przechodziły poczciwe i niewinne słowa szyfru Westfalczyków, otrzymanego łamaną drogą z Kolonii, od tamtejszego wtajemniczonego autochtona.
Niewinne słowa przeleciały nagle przez myśli dyrektora Coeura tłumem luźnych obrazów. Przypatrywał się im obojętnie: wielkie biuro paryskie i pierwsze depesze o wypadku. Śledztwo tutaj, na miejscu, w Osadzie.... Śledztwo to w żadnej mierze nie może dotyczyć obcokrajowca. Przed prawem odpowiada Kostryń.
W Paryżu: przerażona gęba jednego z głównych akcjonariuszów, gęba dyrektora Voquin.
Voquin, Voquin, nazwisko, postać i wydarzenie rozluźniły się w dymie cygara. Nie warto już pamiętać. Z przedstawicielem westfalsko-alzackiego koncernu mieli umówione spotkanie w miesiąc później, w Londynie. Oznaczony czas, hotel.
Dyrektor Coeur nie widział żadnych szczegółów tego spotkania, nie widział też żadnych szczegółów znanego sobie miasta Londynu, a tylko szereg mknących szybko, czerwonych autobusów. Postrzegał je tak wyraźnie, że aż przymykał oczy zdumiony, iż na pierwszej ławce owych autobusów siedzą kwarteciści?!... O czym mówią?
Skupił się, począł słuchać.
Pan Cremoix, lecz nie w urojonych autobusach, a tu w palarni właśnie, opowiadał zagmatwaną historię o przygodzie jakiegoś wirtuoza, z powodu kradzieży skrzypiec w wagonie sypialnym. Skrzypce nadzwyczaj rzadkie, zdrowy, niepodklejany dotąd wcale Stradivarius.
— Czyż rzeczywiście Stradivarius?i — Coeur przymknął ciężkie powieki i jął sumować w myśli rzecz prostą, znaną, matematycznie pewną! Wczoraj jeszcze przeglądał i zestawiał raporty wydobycia z „Erazma“. Z którego pola, poziomu, z których filarów i przodków, ile tonn.
Wynikało z powyższego, iż przy tym samym obłożeniu robót ludźmi, o ile nie zajdzie coś nieprzewidzianego, będzie dziś wydobycie na tych samych polach, mniej więcej takie same. Na tych samych polach, filarach, przodkach, a więc i na wschód od pochylni A, na chodniku ósmym. Ale w rzeczywistości, skoro przesunięto granicę pól ogniowych na planie, nastąpi na chodniku ósmym przebitka do starych ogni, czyli prawdopodobnie pożar...
Coeur nie dokończył tej myśli. Czy też myśl owa biegła dalej już sama, w głąb jego świadomości, siłą własnego rozpędu?!
Cztery smokingi, sztywno wyprostowane na oparciu krzeseł, czuwają.
Coeur powiedział niespodzianie, że dawno, dawno nie był już we Francji, że jednak teraz właśnie wybiera się na urlop i będzie między innymi w Paryżu. Oczywiście! Urlop sześciomiesięczny: dyrektor Coeur przypomniał sobie z niebywałą ulgą, iż rzeczywiście za parę dni wyjedzie stąd. Odczeka kilka dni, dla przyzwoitości, i wyjedzie.
Poraziła go bolesna troska: dokąd wyjechać?! Nie wiadomo dokąd? Nigdzie!?... Pot zrosił Coeurowi wypomadowane skronie: nie podobna zaiste wyjeżdżać nie zmieniając jednego miejsca pobytu na drugie?!
Żachnął się, uchylił w bok i utkwił spojrzenie za oknem, pomiędzy szeroką konstelacją świateł „Erazma“: wielka lampa łukowa nad podnośnikiem niedaleko bramy wjazdowej, druga nad szybem powietrznym, trzecia nad sortowniami, suchą i mokrą, najwyższe światło pod kołami linowymi szybu wyciągowego — wszystkie te lampy razem wyznaczały romboid, przesiany drobniejszymi światłami torów, szyn i zwałów węgla.
Czarna chmura zleciała znad kotłowni okrywając ciągliwym mrokiem pusty plac przed kopalnią. Po pierwszej chmurze druga, trzecia, czwarta. Cienie wzmacniały się, kształt murów, ścian, wagonów występował i znikał.
Motało się tu wszędzie sypkie życie zwiewnych ciemności. Wszędzie: od strony kościoła, ku cynkowniom, w stronę „Flory“ i zapewne tak samo w miejscu tyle razy oglądanym na planie. Miejscu temu, owemu trapezowi karminu, wyrysowanemu tuż przy półkolu filaru oporowego na chodniku ósmym na wschód od pochylni A, odpowiada na powierzchni budka zwrotniczych. Budki nie widać teraz.
Coeur ostatnim wysiłkiem woli podniósł do warg cygaro. Uczuł bowiem równocześnie, jak trzewia mu przenika rozdzierający niepokój.
— Tak, drożyzna jest teraz wszędzie — uśmiechnął się do kwartecistów. Przymknął powieki. Nie myślał już o muzykach, a tylko o tym starym idiocie, dyrektorze Voquin. To wszystko jego wina, tego Voquin. Powinien był domyśleć się, ile może kosztować taki Coeur.
W drzwiach gabinetu ukazał się, cofnął i znów naprzód wystąpił i już kroczył w żałosnych posuwistych podskokach geometra Falkiewicz. Falkiewicz, geometra, specjalista, wierny głupiec, oddany sługa, ciężki, otyły emeryt, czterdzieści lat „Erazma“ w jednej, zbędnej osobie.
Jedynego właśnie Falkiewicza spośród niższych władz i urzędników zaprosił na dziś dyrektor Coeur, nie pomyślał jednak, dlaczego?! Pewien egzotyzm: czterdzieści lat sumiennej, nienagannej służby. Dyrektor pragnął mieć dziś geometrę u siebie. Obecność markszajdera napełniała Coeura szyderczą przyjemnością. No naturalnie! Taki doskonały geometra. Tyle liczył, obliczał, a jednak... Widocznie nigdy nie można nic dokładnie obliczyć...
Falkiewicz zauważył natychmiast pośród czterech smokingów kwartetu najszerszy smoking pryncypała. Przyczaił się usłużnie, pomniejszył w dwójnasób i jeszcze grubszy, bardziej zwarty, ubity, upchany w samym sobie, potoczył się przed fotel dyrektora. Coeur przedstawił Falkiewicza kwartecistom. Chcąc nawiązać rozmowę, w paru słowach określił muzykom funkcję takiego podziemnego urzędnika.
Nie mogli wyjść z podziwu, iż funkcja taka istnieje, oraz że można dokładnie wymierzać pod ziemią.
— Można bardzo dokładnie — roześmiał się dyrektor Coeur.
Pan Falkiewicz, niestety, nie objaśnił należycie muzyków. Nie wytłumaczył, na czym polega istota tego rodzaju pracy. Zacierał ręce, niedyskretnie wyłamywał sobie grube, opuchłe palce, obciągał kamizelkę, jak gdyby końcami jej pragnął przykryć narośl jakąś, niespodzianie wynikłą. Mlamlał wciąż jedno i to samo. Lepiło się to w francuskiej wersji nader niezrozumiale. Jedno tylko wyraźniejsze słowo usłyszeć i zrozumieć można było jako tako: voyager.
Usiadłszy na brzegu fotela balansował markszajder opiekłym korpusem, składał głowę na własnym ramieniu, jak przechylają ją pływacy przeciw wezbranej fali i wciąż powtarzał: voyager! Changer sa place. Se deplacer. Toujours. C‘est mon reve.
Coeur nie słuchał, nie patrzył. Przepełniło go w tej chwili całkiem inne wydarzenie: na ósmym chodniku, na wschód od pochylni A.... Półmrok w Zarządzie „Erazma“, twarz owego dzielnego górnika, pochylona, blisko, połyskująca matowym krzyżem brwi i nosa, oddech tej twarzy: ludowy, czysty zapach.
I wtedy, właśnie wtedy najlepsza, bezgraniczna równowaga na myśl (nazywał się ten górnik Martyzel), na myśl, że Martyzela trzeba na chodniku ósmym zatrzymać już do końca, otóż to właśnie, zatrzymać do dzisiejszego wieczora.
W drzwiach gabinetu stanął fagas w liberii. Niemiec, chłop barczysty. W szamerowanym fraku wyglądał wspaniale. Należało zejść co prędzej do gości. Zjeżdżali się już, punktualnie.
— Poproszę panów później. — Coeur zbiegł szybko na parter. Zdziwił się obecnością tylu ludzi. Nie uważał jednak z kim się wita, komu podaje rękę, do kogo uśmiecha się. Wszystko to traciło stopniowo rację bytu. Rozpoczynał rozmowę, nie kończył, wracał, czekał, nie patrząc nawet na zegarek. Po cóż patrzeć?
W związku z katastrofą nie obmyślił ani nie przygotował żadnych dalszych zarządzeń. Żadnych. O tyle też rzecz sama wydawała się łatwiejszą. Uścisnąć nagle czyjąś rękę, westchnąć głośniej i wszystko zniknie samo: autochtoni we frakach, Francuzi, Niemcy, różnokolorowe panie.
Przyglądał się tym ludziom obojętnie, jakby wertował diariusze zajęć, kalendarze zeszłoroczne, czy też pozycje bilansów, jeszcze z czasów inflacji, nie odpowiadające dziś zgoła niczemu.
Dopiero wejście Kostryniów ożywiło Coeura.
A oto skutki czarnej kawy, cygar, i zmęczenia: gdy zobaczył panią Stanisławę, madame Kostriniou’a, doznał bólu w okolicy serca.
Uczucie bólu, oraz wizja, zaiste groteskowa: jakimże to sposobem poczuł się nie w smokingu i nie tu, u słebie, na raucie, lecz na podszybiu, w rejonie filaru oporowego? W miłym przeciągu powietrza płynącym przez ciepłe, zapocone stajnie? Ruch karku siwej przemyślnej kobyły, co potrafiła mieć pod ziemią źrebię! Dalej zaś, nieco wskos, przy samym końcu żłobu krwawe drgające futro, szpicem laski zadziobany szczur. Raczej krwawiąca plama, widoczna tu w powietrzu, między głowami gości, nieco nawskos od ślicznych skroni pani Kostryniowej.
Kosztowało to panią Stanisławą, że przyszła!! Zmrużywszy powieki posuwała się, wsparta na ramieniu męża, powoli przez tłum gości. Ostrożnie, mądrze, chytrze, każdym ruchem stroniąc od przypadkowych zetknięć z córką. Każde bowiem przypadkowe zderzenie z Zuzanną napełniało panią Kostryniową rozpaczą.
Zuza przychodzi tu przecież na schadzki!...
Gdy Zuza przechyliwszy się w bok rzekła półgłosem do rodziców: — pan Coeur przepycha się do nas z tamtego salonu — Stanisława zatrzymała się.
Coeur witał się już z nimi. Uśmiechnął się do Kostrynia — kwartet, który zagrają goście, brzmieć będzie nieco lepiej chyba, niż kwartet grany u pewnego kochanego dyrektora w sąsiedztwie huty Katarzyny. A nie wyglądają na to ci panowie, prawda?
Instrumentaliści schodzili już z pierwszego piętra w ustalonym porządku: pierwszy pan Cremoix, ostatni — wiolonczelista, pan Barron. Wszyscy czterej poważni, skupieni a zarazem jakby nieco zaspani.
Pani Stanisława oparła się o bilard. Spojrzawszy przed siebie zobaczyła się w lustrze. Uznała, że jest piękna jeszcze. Na pewno!
Ujęła się za gardło, w którym mrowiły się łzy.
Doprawdy rewelacja, coś strasznego: błoto, ściek każdy, brud całej Osady Górniczej jest rajem, szczęściem wobec tego co czuła. Ona, jak pierwsza z brzegu dziewczyna kopalniana, gorzej! Ona i córka!...
Muzycy zaczęli stroić instrumenty. Przeleciało to przez gwarną salę niby kilka cięć nagłych, płytkich, głębokich i znów powierzchownych.
Nie można już było teraz zmieniać miejsca. Stanisława zatrzymała się niedaleko okna. Tuż za nią stał mąż.
— Co się z tobą dzieje? — szepnął.
Uśmiechnęła się pokornie.
Muzycy grali już. Kostryń ruszał powiekami jak sowa. Podnosił je i spuszczał szybko. Muzyka sprawiała mu nieopisaną rozkosz.
Patrzył na twarze, na instrumenty, ach Boże, instrumenty! Trochę przesuszonego drzewa, kilka baranich kiszek, odpowiednio skręconych, i takie z tego szczęście. Istota muzyki rozrastała się w nim poniekąd samorodnie, dźwięcznymi pozycjami najwyższej czystości dyrektorskiego życia: pozycjami oszczędzonych dolarów. Rozwijały się, rosły, piętrzyły te pozycje muzyczno-dolarowe coraz pełniejsze, bogatsze, oplatając szeregami miesięcy i lat przedustawną harmonię wszystkiego, co żyje i trwa na tym świecie.
Gdy nagle, spruło się coś w czystym systemie współdźwięków. Spruło się biegiem twardych ziarnek, które raz drugi, trzeci przesypały się obok w pokoju.
Telefon
Kostryń drgnął, odwrócił się, pani Kostryniowa zasłoniła twarz dłonią. O jeden krok, z tyłu za nimi znów stał Coeur.
Brązowa twarz cudzoziemca uśmiechała się osobliwie, bezszelestnym uśmiechem, jakby na ukrytych gumach mechanicznie rozciąganym. Coeur położył nagle rękę na ramieniu Kostrynia.
Kostryń podstawił ramię usłużnie pod dłoń dyrektora administracyjnego i słuchał dalej muzyki. Dyrektor administracyjny nacisnął ramię Kostrynia mocniej, pociągnął ku sobie i czarną, kwadratową głową ukazał w stronę wyjścia.
Poszli na palcach, przez amfiladę jasno oświetlonych sal willi, do gabinetu Coeura, na drugi koniec domu. Widać stąd było jeszcze w oddali, przez wszystkie drzwi naoścież otwarte, salę główną. Muzyka dolatywała zgłuoaona, może jeszcze piękniejsza?
— Czy pan słyszał?
Kostryń spojrzał bezmyślnie na Coeura.
— Czy pan słyszał telefon?
— Tak, tak, prawda, słyszałem.
— Wyłączam, gdyż będzie teraz dzwonić co minutę. — Coeur wyłączył aparat.
— Prześlicznie grają — westchnął Kostryń — no i sam kwartet! Ten Schumann!
Francuz chwycił nagle Kostrynia za ramię, ramię to ścisnął mocno.
Gdy znaleźli się za framugą okienną, Coeur puścił dyrektora i znów rozszerzył wargi w gumowym uśmiechu.
— Widzi pan? — wskazał pogrążone w księżycowym świetle rozłogi „Erazma“. — Otóż, panie dyrektorze, ten telefon! Jest wiadomość bardzo niewesoła: mamy ogień na „Erazmie“. Przebitka. Trzeci poziom na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku. Już są wypadki z ludźmi.
Kostryń spojrzał przez okno: brylantowy romboid łukowych lamp... Poniżej światła drobniejsze, między nimi szary, pusty plac kopalni...
Nie pusty, już nie pusty!!! Latały po nim ziarniste chmury dymu. Wiatr je porywał, opuszczał, znów rozwlekał, że prężyły się, ściągały, rozszerzały, niby skrzydła olbrzymie, czarne, nieogarnięte. Spod skrzydeł tych sypało teraz szarym zmieszanym żwirem: to ludzie, ludzie biegnący na wsze strony, to górnicy!!!
Kostryń rzucił się Coeurowi na piersi. Wczepił się w Francuza całym sobą skomląc: — Nasz „Erazm“!
— Musi pan jechać. Już są wypadki z ludźmi. Pan odpowiada tu za wszystko.
Kostryń nic nie rozumiał. Trząsł się, leciał przez ręce, dygotał, połami fraka spływał aż na podłogę.
Dyrektor Coeur rozumiał doskonale, iż w momencie tym raczej już chyba kukłę niż człowieka trzyma w objęciu.
— Nasz „Erazm“, „Erazm“, „Erazm“ — kwilił Kostryń.
— Pan odpowiada tu za wszystko!! — Wypchnął Kostrynia, sprowadził ze schodów, wrzucił brutalnie do samochodu.
Wracając powoli na górę myślał Coeur po drodze: — córka, zona, nieszczęśliwy autochton, „Erazm“, czy warto jeszcze pamiętać?

Muzyka drżała w powietrzu urokiem woni, zda się chyba nadziemskiej. Coeur stanął w drzwiach rozległej amfilady: panie, panowie, fraki, smokingi, pstre jedwabie, ramiona gołe, ufryzowane głowy — wydało mu się to wszystko czymś obcym, niesamowitym, niby flora cudaczna, nie znana dotychczas, wyrastająca z połyskliwej posadzki.

2.
RZETELNY SYGNALISTA

Gdy sąd zjedzie, gdy porówna wszelakie dane i zeznania obecnych świadków z Urzędem Górniczym, gdy zjadą na miejsce rzeczoznawcy od opowietrzania kopalni, od materiałów wybuchowych, od regulaminów z Urzędu Pracy i wszelcy profesorzy i zapłaceni suto geolodzy, prawda wśród nich utonie’ Nie utrzyma się na takich głębinach i nikt jej nie odnajdzie.
A znów, gdyby iść zdarzenie po zdarzeniu, jak było, minuta po minucie, godzina po godzinie, nie sposób ukazać sedna!
Powiadali później zgodnie wszyscy, iż starszy górnik Martyzel, mimo że doświadczony, dobił się do „pustki11, czyli zera, czyli z filarowego przodka swego, ze ściany węgla, którą się był posuwał — wybrał już wszystko i dobił się do starych ogni.
Jakim sposobem mogło się stać, gdy na planach jest przecie wszystko dokładnie wyznaczone?
Nieszczęście wydarzyło się przy zmianie drugiej, która zjechała o godzinie czternastej. Zmiana ta pozostaje na dole od czternastej do godziny dwudziestej) drugiej. Nikt nie odważy się powiedzieć, że zachowaniem się swoim zmiana ta jakieś zbrodnicze zamiary okazała.
Cisnęli się do szybu, prawda. Lecz cisnęli się przecież nie w nadziei katastrofy, a posłuszni zasadzie przedstrejkowej na wszystkich kopalniach świata, podczas poruchów klasy robotniczej: szyb główna twierdza górnicza! Kto włada szybem w takie dnie, włada całym ruchem kopalni.
Na szybie, na nadszybiu, na obydwu poziomach nadszybia, wedle krat, wiadomo to każdemu, wedle tych krat w pobladłych słupach pary, w mdłościach spracowanego powietrza przelatuje zawsze najskuteczniej każda nowa wiadomość.
W dnie naprężenia przychodzili tu nawet różni, co nigdy na nadszybiu nie bywali. Nazwy i słowa właściwego nie ma dla nich, gdyż to są ludzie mniej znaczący, niż nic. Co tu zbierają i czego się czepiają, nie wiadomo. Kobiety i mężczyźni, stare to, słabe, przemarznięte, odziane w szmaty.
Każdy portier kopalniany wypędza tę biedotę, na kopalnię nie wpuszcza, lecz ludzie takowi nie podpadają pod punkty bezrobotnych, a są to dawni górnicy, robotnicy doszczętnie już zlikwidowani, różne Szymczyki, starość i nędza, niepotrzebna i głucha. Jeżeli w takie dnie podobni ludzie pchali się w stronę szybu jawnie, to cóż dopiero mówić o innych, na kopalni zatrudnionych prawdziwie? Dyżurny sztygar z powierzchni widział to, ale nie śmiał przeganiać nikogo.
Co tu robił naprzykład Supernak? Portierzy mają inny dzień roboczy niż górnicy. Dniówka jest dla nich dziesięć godzin, albo nawet dwanaście. Ale nie jest miejsce portiera przy szybie, lecz przy portierni.
Supernak w budzie swojej zostawił jakieś stare popychadło, a sam warował tu właśnie i myszkował. Robił robotę swoją razem z Dusiem, gdyż wespół uporczywie naciskali, by uzyskać zmianę sygnalistów z podszybia. Nadszybie było w ręku komunistów przez Dusia, a podszybia dwóch ostatnich poziomów kopalni trzymali socjaliści!
Supernak myszkował na podszybiu nietylko dla podsłuchu i różnych swoich celów ukrytych. Bał się samotności w swej budzie.
Nie wiedział jeszcze, jakie alibi ma. Chował się wciąż za plecy sygnalisty Dusia. Za owymi plecami czekał bezpiecznie ze wszystkim. Nie będą to przelewki. Mało już trzeba, by kopalnia stanęła. Komitet strejkowy kopalniany ustanowili już na,,Erazmie“. Na groźne telegramy Drążka do Warszawy ramionami wzruszali.
Supernak chował się za młode plecy Dusia i chodził za nim wszędzie między ludźmi, niby stary, zdradliwy rozum w osłonie młodej wiary.
Duś? Syczał, huczał srogą groźbą! Gdyby słowo, jak pisze w ewangelii, mogło jawić się ciałem, ze słów Dusia tryskałaby obficie krew.
Zagrzewał i buntował, tak mu się śpieszyło do strejkowego wystąpienia. Nawiązywał w swej mowie do ostatnich wypadków, jako to: jednostka proletariatu choćby niewinna kobiecina, ofiara rodzinnego obowiązku, umrzeć nawet bezkarnie nie może, lecz tylko w kleszczach policji kapitału. Mówił to nędzną postać Supernaka biorąc słowom za świadka. Duś był najszczerzej za tym, by akcją kierować żywiołowo.
Rozpocząć zaraz, od dziś, wielki strejk na „Erazmie“. Za „Erazmem“ pójdą ochotnie „Paryż“, „Irena“, „Flora“, pokłady płytkie, głębokie, wszystkie inne. Ludzie musieli hamować sygnalistę, tak bardzo widział wszystkie sprawy solidarności robotniczej na różowo.
Widział to szczerze. Duś Jan, sygnalista „Erazma“, czuł ową solidarność spojrzeniem, krwią i każdym włóknem ciała, pomimo wszystkich rozłamów, Drążków, związków i różnych innych sekretarzy! Tak się urodził i tak czuł solidarność towarzyszy stąd, aż po wszystkie krańce pracy ludzkiej na ziemi.
Dlatego też w gromadzie górników pod starą poharataną windą sejmujących, gdy go Martyzel ruchem dłoni pomiernym wstrzymał nieco w spiskującej wymowie, sygnalista zasyczał niby blacha rozparzona pod działaniem kropel wody.
Starszy górnik Martyzel wobec własnej przemowy na pogrzebie Supernaczki nie mógł znieść widoku Supernaka. Widoku Supernaka nie mógł znieść już nawet nie o żonę, nie o tę sprawę z powodu podejrzenia o prowokację, ale wiedziony przedziwnym jakimś niepokojem.
Nareszcie zjawili się sztygarzy, rozdzielili ludzi na pola, na pochylnie, stąd każdy ze swoimi w swą drogę, pod obchodem dozorców, Martyzel jako starszy górnik ze swoimi, więc w pięciu: starszy górnik, pomocnik, nazwiskiem Marzec, dwóch ładowaczy i jeden, ni to pomoc, na ładowacza jeszcze nie przyuczony, co do którego, że byli swoi ludzie, więc milczeli: syn posła i leadera... Konspiracja! Pracował za dowodem fałszywym na wymyślone nazwisko Mieniuk. Wiadomo, gębę na kłódkę i dość.
Zebrali się na trzecim poziomie. Ruszyli naprzód, wielką pochylnią A, wschodnim chodnikiem trepowym, przez trepy nadwątlone, wodą mocno ociekłe, mając po lewej stronie grubą linę pochylni, na której zjeżdżał i wyjeżdżał pomost, z desek szczerbatych żelazem lamowanych, przysposobiony na cztery wagoniki węgla czyli dwie tonny.
Przybyli na swój przodek w chodniku ósmym. Jeżeli była tu jaka nienormalność, to jedna tylko: Martyzel przez całą długą drogę z nikim słowa nie zamienił. Nikt sobie jednak rościć pretensyj nie może do częstej wymiany słów z górnikiem gdy jest w przodku, przy robocie.
Przy robocie górnik jest władza wielka i odpowiedzialność. Gdy nie mówi, to myśli. A do myślenia starczy mu materiału aż nadto: gdyż górnik tylko ma przeczucie wszystkich spraw pokładu, tąpania, rabowania się węgla, odbudowy wszelakiej i jak dziury do strzału założyć i co do puchów, gazów, smrodów. Przeczucie nieuczone, lecz długim życiem pracy wystarane.
Przyszli w łuszczącą się noc do tego przodka i potonęli w niej, normalnie.
Martyzel stanął przy wiertarce, to jest świdrze, którym obraca sprężone powietrze. Pomocnik drzewo odbudowy ociosywał — tu olunek wyrobić, tam nacechować, obciosać kapy, stemple. Ładowacze zaś bili o druty przy pochylni, wydzwaniali sygnały, że mało wagoników i nie ma w co ładować.
Teraz praca!
Już słychać głos wiertarki kamienny i żelazny, uparty, zindyczony, jak skubie, gryzie, strzępi żywą skałę. Już łopaty za głosem sprężonego powietrza drą szybko spodek czarnego filara węglowego, już wnętrze wózków oszalało, huczy swym pustym głosem, ludzie skałę zrzucają oburącz, a światło karbidówek samotne tutaj, samo jedno, jedyne, modli się swym promykiem.
Cóż jest ta praca? Sen człowieka w kamieniu. Bo jak ten utwór ziemny z życia bujnej rośliny i z czasów przedpotopu kamieniem stał się wreszcie, tak skutek ludzkiej pracy znów się kiedyś po świecie do szczętu rozwieje.
Przebić w pokładzie dziurę, wybrać wszelaki proch, pozakładać materiał wybuchowy, ubić znów dobrze glinę drewnianym kopytkiem, ludzi obesłać z hasłem, że strzał idzie. Po strzale pierwszy wyjdzie Martyzel, ostuka piętro, a nie ma na to wiedzy, oprócz wiedzy wyczucia: bez tej wiedzy zabije węgiel każdego innego.
Z sufitu, czyli piętra lecą rozpryski gradem połyskliwym, Martyzel pośród twardej, szeleszczącej nawały uczynny, gospodarny, a tu po spodku chodnika łopaty już szurają, już ów węgiel tłamszą i gromadzą do wózków.
I cóż to jest to wszystko razem?! Ten sam pochód życia ziemskiego z ubiegłych lat tysięcy w nowe szumy tysięcy obrotów, jedno, to same ciepło skamieniałe, rozwiane, znów zastygłe i znów w przeróżnych strugach wiatru przelatujące.
Praca szła wciąż normalnie. Zakładali w tym węglu dziury, strzelali, ładowali i wieźli pędem do pochylni; z dostawą wagoników żadnej przerwy nie było. Węglowy filar na chodniku ósmym trzeciego poziomu, na wschód od pochylni A, dawał dziś doskonale!
Raz wraz lecieli do pochylni z wagonami, pchający głową, ramieniem, plecyma, przez rozmaite błoto, wśród nikłych szyn, Tadeusz z czołem na wagoniku wspartym, wielce dumny!
Cóż mu zostało z podróży rozmaitych, z owej odskoczni w świat, z wszelakich planów, zabaw, włazolinów, komedyj i tych innych rozkoszy na pistacjowej kanapce niedawno wyczynianych?!
Cóż mogło tutaj znaczyć tamto wszystko? Znaczyć mogła Lenora, gdzieś trzysta metrów wyżej na powierzchni przez bono skacząca. Mogła tu znaczyć prawdą zdrętwiałych rąk, dymiących pleców, żył na skroni jak basy napiętych.
Strzelili i znów w pięciu siedzieli przy wyłomie korytarza, niedaleko pochylni A, w oczekiwaniu aż dymy po strzale rozejdą się. Tadeusz z ramionami na ramionach ładowaczy, we trzech, mokry od potu, Martyzel w głębi przy skale.
Od tej chwili wedle zeznań późniejszych przed sądem, uczuli pierwsze kroki nieszczęścia. Dymy po strzale ostatnim nie rozeszły się wcale. Czekali dziesięć minut.
Martyzel wstał, poszedł ósmym chodnikiem do przodka. Dymy w przodku wciąż stoją, gęste, siwe, jak mleko. Zawrócił i znów usiadł, przeczekać.
Starszy ładowacz Krupa powiadał o swej żonie, która leży paraliżem tknięta od lat pięciu, ale apetyt ma cholerny i jedzenie kradnie mężowi spod ręki — a kto żywi rodzinę, ja czy też jej paraliż?
Tadeusz przypomniał o wojnie światowej, gdy oto starszy górnik Martyzel zabrał głos niespodzianie, o swoim śnie dzisiejszym.
Sen znany wśród górników, niedobry: śnili się dziś Martyzelowi ojcowie. Jacy ojcowie, nie wiadomo, określić by nie umiał. Jedno pewne, ojcowie. Niby jakaś rodzina bliska, choć nieznana — ojcowie. Jak szli, siwi już, bardzo starzy, biedni, po prawdzie mówiąc, chłopi. Niosło zaś od nich rolą, ziemią, czyli też tylko przypomnieniem tych rzeczy? Pytali się przechodząc mimo: — co sprawiłeś w swym życiu?
Gdy starszy górnik wypowiedział te słowa, poczuli wszyscy pięciu — na sądzie zeznawali to zgodnie — wielką ciszę kopalni, przez wszystkie upadowe spływającą i przez pochylnie, i poprzez wszystkie pola górnicze, wschodnie i zachodnie. Jak powstrzymała owa cisza swój bieg świegotliwy. Wówczas patrzyli w głąb swego chodnika ku przodkowi.
Ujrzeli w białym mleku dymów jakby nowe bramy ciemniejsze. Zerwali się na równe nogi. Posunęli się naprzód w stronę rzeczonego przodka i weszli w głąb. Szły dymy, smrody wielkie, lecz nie były to dymy od założonych strzałów. Całkiem inne!
— Produkty dystylacji węgla — powiedział był Martyzel rozważnie.
Zabrali z sobą sprzęt górniczy w porządku. Zabrali w skrzynkę kluski miedziankitu i zeszli z przodka.
Starszy górnik meldował dozorcy, jako się stało i chyba jest przebitka już do starych ogni?! Tamę trzeba postawić na ósmym.
W załomie rozjazdu przy wymijaniu wózków dziobali w jeden i ten sam kawałek planu, starszy górnik z dozorcą, a dozorca wciąż swoje: plan opiewa odmiennie, przebitki tutaj nie ma blisko, granica jest inaczej, nie wyczyniać popłochu.
Wyjechali na powierzchnię. Jak się rozeszło, którędy i i przez kogo, że Martyzel dostał dymy w ósmym chodniku? Sztygarzy poklekotali w Zarządzie schyleni nad wielkimi planami pospołu z zawiadowcą i wyszedł rozkaz, że trzecia zmiana zjeżdża. Na ten sam wieczór wypadała kontrola szybu.
Majstrowie z kontroli obmacali już cały hałdach podwójnej windy, pokręcili sumiennie przy obchwytach, cieśle zjechali cicho, sprawdzać dębowe i kierowniki. Bezdenna japa czeluści szybowej dymiła kwaśną pustką, przy kratach japy stał Duś, spocony, ciemny, jakby z miedzi odlany.
Przerabiał też tę trzecią zmianę, wielce buntował! A ludzie, jak to ludzie, chcą pracować by jeść! Podarli się przy tej okazji, Mieniewski z sygnalistą. Gdyż jest słowo i słowo. Tadeusz nie dopuszczał do słów, z których nienawiść szła. Ze niby wieszać się, gdyż nic lepszego do zrobienia nie ma! Ze słów Dusia wionęło przekleństwo na wszystko tu obecne! aż do samego dna.
A na sądzie mówił Tadeusz o tym samym Dusiu: nie było w nikim miłości, jak właśnie w tym człowieku.
Ostatnią klatką drugiej zmiany zjechał Tadeusz na dół. Z powrotem na ów trzeci poziom. Wytłumaczenia na to nie miał żadnego, któreby ludzie pojąć mogli normalnie. Zjechał na przekór słowom Dusia, iż Zarząd ludzkim życiem ryzykuje, iż wszystko jest na pas-walat, czyli że na ryzyko poprowadzone.
Na przekór, a właściwie po starej ciekawości wojskowej: jeżeli jest niebezpieczeństwo, jakieżby było bez udziału byłego porucznika wielkiej wojny światowej?!
Nie mógłby sobie Tadeusz przypomnieć i na rozprawie sądowej nie zdołał, co robił od chwili zjazdu aż do właściwych wypadków katastrofy. Na podszybiu trzeciego poziomu dowiedział się, że ludzie z trzeciej zmiany poszli z felami, belkami, z wapnem do rapowania stawiać tamę na ósmym chodniku. Siedział w stajniach u koni i palił papierosa. Kopalnia gazów żadnych nie miała, więc wolno było palić wszędzie.
Gdzie go spotkała i kiedy ogarnęła panika, nie pamiętał. Nie na kwerszlagu. Gdzieś chyba w okolicy samej pochylni. A zatrucia nie czuł żadnego. Powietrze, jakoby bardziej gęste, czy też rzadsze, bardziej sine niż zwykle i brudne, a może i to przywidzenie? Przy trepowych chodnikach pochylni, gdzie jest piach rozsypany i ściana rozwalona, minęli się z dozorcą.
Widać stąd, zawsze z tego miejsca potężną stację pomp elektrycznych, dosadnie oświetloną. Cienie obsługi kręcą się w wyprężonej jasności. Dziś żadnych ruchów cieni, obsługa już uciekła. Jasność nad połyskliwym kadłubem pomp zupełnie martwa.
Tadeusz minął pompy, jął wznosić się trepowym ku górze, w piachu, wilgoci, naprzeciw wody ściekającej po kamykach chodnikowego spodu.
Trzymał przecie w ręku karbidówkę, więc widział: uderzyło go kontrastem barw — kolonie białych grzybków pod drewnianymi listwami pochylni i plamy czerwonego okru na płaskich, zmytych wodą kamieniach.
Zaskoczyło go, czego nawet w wielkiej wojnie światowej nigdy nie doświadczył: głos osobliwy, mamrotający w pustce, głos pochodzący nie z człowieka, wydany nie przez tarcie, rzucanie, czy posuwanie przedmiotów: kopalnia idzie dalej własnym trybem, słychać w bezmiarach podziemnych łaskotliwe łuszczenie się ściskanych bezmiernie pokładów...A zarazem sapanie bezgranicznych ciemności, zarazem też jęk ustawiczny, przewlekany na strudze powietrza z komory do komory, z filaru do filaru i z poziomu na poziom. Prócz tych zwykłych przecieków, szelestów, spływów, zgrzytów i rozgłosów wiertarek i siekier, obciosujących drzewo, wynosi się tu dziś głos inny, wyższy, sroższy, rosnący pośród pustki, odrębny, głos przecknionych podziemi?!...
Tadeusz minął chodnik piąty spokojnie, wznosząc się dalej w górę trepowym, musiałby jeszcze minąć szósty i siódmy, by dotrzeć do ósmego.
Tymczasem!... Pamiętał to, pamiętać będzie zawsze, chyba do samej śmierci: sprzed szóstego chodnika, z zakrętu podnieśli się dwaj ludzie biegnąc prosto na światło lampki.
Nie widział takich twarzy w swoim życiu. Zjawy, maszkary, sama potworność strachu w lica człowiecze przeistoczona! Dwie gęby wykrzywione, patrzące śluzem mętnym. Postacie zaś bezkształtne, świszczące sykiem szalonego pośpiechu. Lecieli w dół przez wodę, piachy, przez kamienie. Za nimi nowi czterej i znów jeszcze, i jeszcze, od pochylni. Wyglądało, jak gdyby glina z piachem zagnieciona ożyła, oszalała i żywcem toczyć się jęła w dół.
Co dalej, Tadeusz nie pamiętał. Pustka niczym nie wypełniona i nagle dygot alarmowy dzwonów, dzwonków, sygnałów wszelkich, drutów, rundajsów przy hasplach, windach, przy wszystkich kołowrotach, stacjach, pompach, poziomach, pochylniach, upadowych!!
Ryk ciemności! Ludzie przemijali w tym rozgłosie jak cienie.
Jak znalazł się Tadeusz na głównym przewozowym, pośród tłumu rozbitków, osłabłych i wyjących, zaprawdę nie pamiętał.
Czy biegli we właściwym kierunku, w stronę szybu?
Wiedział, co mówiono na wiecach wśród górników, o wadliwym opowietrzaniu kopalni. Szyb zjazdowy, zamiast tłoczyć, wyciąga powietrze: na wypadek wybuchu, pożaru, ucieczki z robót, gazy gnać będą za ludźmi i zawsze ich dogonią.
Ze słów przerywanych popłochem zrozumiał tu Tadeusz, że gazy wiecznych ogni, dzięki przebitce, odwróciły się nagle. Ludzie, co mieli stawiać tamy, nie doszli do przodka i ogarnęły ich ognie, na ósmym chodniku. Na ósmym chodniku trzeciego poziomu, na wschód od pochylni A.
Aż tu znów od pochylni B, bliższej wyjazdowego szybu, sypie się nowa gromada górników, cieśli i wszelakiej pomocy. Gmatwanina piekielna i to gdzie, na rozjeździe! Jedni wbili się pomiędzy wózki stojące w długich rzędach, drudzy wpadli w bocznicę, po kolana do błota. Wmięsili się tu, przemieszali... Którzy wpadli w błoto, wyszli obronną ręką. Tyle, że się napili i odrapali, czy potłukli na rozkręconych szynach.
Tamci zaś, którzy runęli pomiędzy wagoniki i tam się przycisnęli, niech ręka boska broni! Gdzież głowy, a gdzie nogi, kto wpadł do wózka, po tym lecieli inni, deptali przez brzuch, plecy, po głowie, czy po rękach, jak przez gnój.
Na to znów z tyłu, z innych pól kopalnianych, korytarzy i bocznic wyskoczyły konie pod swymi woźnicami. Rozegnane, gorące, szalone w tym popłochu.
Konie runęły z rozpędu na wózki i tu się zaczął koniec świata! W ciemnej odnodze rozjazdu jeden mąt, jeden zgiełk i śmierć straszna, od kopyt, gniotu, rozmachu i ciężaru.
Tu dopiero wysforował się Tadek Mieniewski: oba konie postrzelał. Jak ich dopadł, jak wskoczył szczęśliwie między uprzęże, że przy tym życia własnego nie utracił? Tymże samym browningiem tłukł zaraz ludzi po głowach, lufę pod nos podstawiał i krzyczał honorowo:
— Hańba, hańba, hańba wam, górnicy!!
Górników, trzeba mówić sprawiedliwie, było tu już niewielu. Którzy zginęli przy stawianiu tamy, w przodku pozostali, a tu się kotłowało więcej pomocy, oraz przygotowawczych fachów trzeciej zmiany.
Tadeusz wołał, wedle zeznań starego cieśli, co tam z innymi biegł i choć półślepy wszystko w te chwile widział, niczym „anioł Gabriel“.
Gdyby nie ów Mieniewski, czyli też Mieniuk, jak zeznawali później na rozprawie wszyscy wyratowani, byłaby żywa noga głównym szybem nie wyjechała na powierzchnię. Albowiem, mimo wszystko, zaraz z tego impetu zwalili się na sygnalistę, Dusia, który się zjawił na ochotnika po swej dniówce właściwej, z nadszybia.
Dlaczego z nadszybia, gdy na podszybiu pełnił tu przecie służbę inny sygnalista? Gdyż ów poprzedni sygnalista, niosło to się wśród ludzi i zaraz wiedzieli, uciekł stąd! Wydawał ludzi na powierzchnię solidnie, ale go kierownictwo zluzować nie umiało.
Należy się luzować co pięć mimit na taką pracę odpowiedzialną przy wybuchu, na podszybiu. Przy takiej wentylacji fałszywej?! Gdzie gazy ludzi gonią i prześcigają do szybu, musi być luzowanie co pięć minut!
Dyrekcja jak dyrekcja: alarmu w porę nie zarządziła, aby ludzi nie straszyć, a nuż się jakoś uda przyklajstrować? Teraz zaś nic pod ręką już nie miała: ani górników na miejscu, ani pomocy, ani sanitariuszów, a co dopiero mówić o sygnalistach?!
Ów poprzedni wydawał ludzi, póki przybywać Wreszcie zaprzestali. Skąd miał wiedzieć, czy jeszcze jacy wrócą, gdy markownia i oddawanie znaczków nie było wprowadzone przez dyrekcję przy zjeździe?!
Ów poprzedni sygnalista miał śmierci tutaj czekać? Odbił i z tymi, co jeszcze jakoś się przywlekli, wyjechał. Wtedy to zjechał z powierzchni Duś Jan, na ochotnika, i słusznie, skoro się okazało, że teraz dopiero nadbiegają, co zostali na trzecim poziomie.
Darli się między sobą spłakani, półprzytomni, aby tylko do krat szybu! Jedni zdrowi, drudzy słabnący już, że nogami tylko po ziemi turlają, a inni poranieni, cóż wiele mówić: słaniający się przez ręce ratowników, bez siły żadnej.
Jazgot, płacz, rozpacz, a do tego stuk koni. Jedne pozostały przy żłobach, drugie zaś koniuchowie rozpuścili. Latały w ciemni głównego chodnika i wybiegały stamtąd spłoszone, ogłupiałe.
Sygnalista Duś wydał stąd wszystkich ludzi na powierzchnię w trzech nawrotach. Utkało się to, pełne jęku, zgrozy i skamłania w obydwu piętrach klaty.
Szyb działał sprawnie, rzutko, od maszyny wyciągowej aż tu. Duś dostał z góry, odbił znaki z dołu i znów winda zjechała, czekać na nowych ludzi.
Nikogo.
Spod wyrazistych liter napisu na głównym przewozowym — SZCZĘŚĆ BOŻE — zionęła mętna pustka. Konie z niej wypadały przerażone, z wilgotnymi, błyszczącymi grzywami, Za tymi końmi, już nikogo a tylko zbliżająca się śmierć.
Tadeusz siedział na ławeczce przy szybie, zakrwawiony, rozbity. W czeluściach kopalni łamało się, kłębiło niezgłębione okiem ludzkim nieszczęście. Tąpania szły, szelesty, szumy, zlewy, gwałty powietrza i znów rzewliwe płacze wody, i znów cisza. Słychać w niej było z głównego chodnika przewozowego głos prosty, miły, znany na tej kopalni zawsze, a teraz dziwnie straszny: cykanie świerszczów w wielkich głębiach pokładu.
— Jedź teraz, może to już ostatnia klatka?
Doszły Mieniewskiego te słowa jakoby zza tysiąca gór...
— Jedź teraz, jedź, dwutlenek węgla, wiesz? Ostatnia klatka, jedź już!
I znów cisza głosami świerszczów szeleszcząca.
— Nie jadę — rzekł Tadeusz. — Jeżeli, to wyjedziemy razem.
Przycichli wespół, znów przeleciały z głębin huki, gruchoty, łomotania i znów jakby niedziela polna, w drobiącym głosie świerszczów.
Duś oparł się o kraty. Oczy wlepił w omdlałe ciemności. Stali w świetle elektrycznym wszystkich złocistych lampek wyraźnych, równych, trzeźwych, o trzydzieści kroków dalej ciągnęła się już noc śmiertelna.
Duś, jako sygnalista, rzeczy tutejszych nader dobrze świadomy, powtarzał szeptem: — Nie zluzują mnie zaraz, markownia znaczków wcale nie wydaje, takie to drańcie, dyrektory, urządzenia! Nie wiadomo, kto wrócił, a którzy się zostali, jedź pan, panie Mieniewski...
— Jedź ty. Bo cóż ty myślisz? Ty myślisz, że tu się może ktoś boi?
Przyskoczyli do siebie, nasunęli się przed kraty. Spojrzeli sobie w oczy, jak w zwierciadła.
— Ty myślisz — uśmiechał się Tadeusz twarzą ironiczną — ty myślisz, że to niby ja, ten taki żołnierz, co tak ma stąd ustąpić?!
Napadli znów na siebie, choć obaj sił nie mieli. Ale znów rozpoczęli tę jakąś swoją walkę nieodmienioną upartą o pierwszeństwo.
Upadli na podłogę windy, woda spływała z kamiennych ścian szybu tkliwym płaczem. Wyżej ponad zmaganiem się tych obu chłopców nad baldachem, nad stalowymi obchwytami windy, wzdłuż olbrzymiego szybu wznosił się w górę szum przestrzeni, stąd aż ku czystym gwiazdom na niedościgłym niebie.
— Ty przecież wiesz, tyś jest mój nieszczęśliwy brat — szarpał Tadeusz Dusia za ramiona — jedź ty, sam przecież wiesz...
Zapragnął rzucić Dusia na podłogę szybu, zasunąć szybko kraty i odbić sygnał. Duś nie bronił się a objął przeciwnika ramionami. Okazało się, że obaj płaczą, lecz nie łzami: jakby potokiem światła.
— Taka miłość bliźniego — wydrwiwał wciąż Tadeusz — taka miłość bliźniego!
Usta przy ustach, to samo drżenie utrudzonych piersi, jedna żałosna woła.
— Tyś jest Mieniewski, syn posła — szepnął Duś — muszą się bać o ciebie, wiesz sam, krzycz tam na górze na nich, będzie prędzej, na przodkach ludzie jeszcze zostali, krzycz żeby drużynę ratowniczą prędzej zsyłać, przez filar oporowy, chodnikiem powietrznym ogień dojdzie do szybu i cały „Erazm“ z ogniem! Tyś jest Mieniewski, syn posła, jedź, masz znaczenie, ciebie dyrekcja posłucha, jeszcze na przodkach ludzie pozostali! Pamiętaj, siostra moja, Lenorka...! Pamiętaj, ta kobieta, która nie była ze mną nigdy, Martyzelka!...
Ten oto Duś żelazny i stalowy: stopiło się w nim wszelkie żelazo. Z gardła wyleciał krzyk, oblicze zaś, oblicze świecącego miedziaka znieruchomiało.
Zahuczał sygnał, klatka drgnęła, trzymali się za ręce, opuściła się w dół. Mieniewski dostrzegł jeszcze, jak Duś Janek zsunął się wzdłuż krat na wyślizgane bono, jak padł na kamienie podszybia. Ale tu już klatka z Tadeuszem mknęła w górę. Ostatniego obrazu z wydarzeń na podszybiu, to jest samego wyjazdu w górę, Tadeusz nie pamiętał.
Zimno, pierwszy blask, cienmo-lśniącej nocy i tłum, dojmujące zimno.
Nieśli go, czy też może tylko okrywali? Wtedy dopiero wyrwał się, krzyczeć począł w tłumie, spadł ze schodów nadszybia i znów wywlókł się w górę.
Wrzeszczał: — Tam został człowiek! Sygnalista, tam został człowiek, sygnalista: ja to mówię, Mieniewski, syn posła!!! Drużynę ratowniczą wysłać!
Schwycili go ze wszystkich stron.
Ludzie w aparatach ratowniczych, niby nurkowie, mijali właśnie obok.
— Wariat, wariat — krzyknął starszy sztygar Stasiak. Odepchnął Tadeusza pod światło w stronę korytarza łączącego nadszybie z szklannym korytarzem sortowni.
Radzili, zbierali się, coś tam próbowali między nadszybiem a sortownią. Drużyna ratownicza zjechała w dół w ciężkim ekwipunku, z butlami gazowymi, z linami, piłami, kilofami. Stanka i Frydrycha nie było pośród nich. Sztygar Stasiak pilnował tego zjazdu. Radził długo ze sztygarami, miał sam też zjechać niebawem za innymi.
Któż teraz dojdzie co, jak, dlaczego? Czy to sprawka windy, czy zmyłka sygnalistów, czy jakieś wozy tam na dole przelatujące jeszcze mimo podszybia?
Zahuczał sygnał od maszyny, koła linowe przeplotły swoje cienie nad rozprażonym światłem wieży wyciągowej, szyb świsnął głośnym pędem, rozległy się mlaskoty jadącej w górę windy, już się baldach ukazał stalowy, śliski od wody, już wyłoniła się górna przegroda pusta, na dolnej górnik w łachmanach, nieruchomy.
Leżał sobie skulony, na boku, głowę trzymał potulnie, niby do snu. Gdy winda po odbitych sygnałach stanęła równo, nie podniósł się, nie ruszył. Przyskoczyli do krat, któż teraz wyrozumie, co, jak, dlaczego?
Nie mógł się ruszyć ten człowiek, skoro miał tułów wgnieciony a z onego tułowia zwieszały się ponad przepaścią szybu nadmiernie długie nogi.

Czyje?! Zmiażdżone, na sznureczkach bielizny trzymające się jeszcze nogi sygnalisty Dusia.

4.
CZARNE SKRZYDŁA

Los sprzyjał sztygarowi Stasiakowi: gdy ludzie na nadszybiu zobaczyli przeciętego trupa sygnalisty, byliby... Sztygar Stasiak miał jednak szczęście: wyjazd klaty szybowej ze zmiażdżonym Dusiem nastąpił w chwili, w której buknęła z daleka trąbka erazmowskiego auta. Sygnał ten znali wszyscy.
Światła wozu przeleciały oślepiającą jasnością po śniegach dookolnych. Fakt wiadomy niezbicie, nadjeżdża ktoś z dyrekcji!
Sypnęli się od szybu w stronę wielkich lamp acetylenu. Droga dla aut mogła być tylko jedna, główną bramą, przez zwały węgla, obok oświetlonego wyraźnie podnośnika, obok szybu powietrznego, wzdłuż gmachu łaźni a stąd prosto na plac, do Zarządu.
Lecieli z wszystkich stron przez śniegi. Widzieli jak osoba dyrekcji pochyliła się naprzód ku szoferowi.
Przepłoszyło Kostrynia nie to nawet, że od zwałów nadszybia i podnośnika pędzili za nim. Lecz że następowali drogę.
Opadli go przy bramie, z pierwszego rzutu oka poznał, co za jedni. Przestraszył się. Była to bowiem najlichsza biedota kopalniana, łazęgi i wypędki, włóczące się po urządzeniach, torach i gmachach kopalni. Byli przy bramie, za wozem, zastępowali drogę około podnośnika i przy szybie powietrznym. Szofer musiał wciąż trąbić, a tym sposobem sygnalizował przyjazd dyrektorskiego auta, gdyż sygnał znali wszyscy.
Kostryń pochylił się i zakazał idiotycznego trąbienia.
Wóz sunął naprzód wolno, ogarnięty biedotą kopalnianą i szumem jej żałosnym. Nie słychać było słów tych ludzi, lecz raczej jęk, z rzadka przerywany wyraźniejszymi zdaniami. Zdaniom tym, wszelakim wiadomościom podawanym w ciżbie Kostryń nie dowierzał. Niemniej dosłyszane cyfry poranionych, zagazowanych, odniesionych do izby zbornej, tam znów umierających, sprawiły, iż postawił futrzany kołnierz.
Dyrektor Feliks Kostryń stracił się tak zupełnie, iż nie mógł uporządkować myśli. Pamiętał doskonale słowa Coeura — trzeci poziom na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku. Wymienione przez Coeura miejsce trwało w wyobraźni Kostrynia całkiem plastycznie.
U góry planu czarnymi literami — ZROBY DAWNEJ RZĄDOWEJ KOPALNI ERAZM — poniżej szyb wentylacyjny i zamułkowy, dalej poprzez krateczkę chodników, wszystko, co w danym wypadku ze względu na przebitkę mogło tu wchodzić w grę: spadająca na dół kiszeczką chodnika powietrznego, nawskos od niego cały kompleks pochylni A, chodniki piąty, szósty, siódmy, ósmy, przecięte czarną punktacją, wpuszczoną wpoprzek rysunku, z napisem — WYCHÓD POKŁADU NADREDEN.
Przy wylocie ósmego chodnika obok karminowego trapezu starych ogni, w górę przecinka wentylacyjna, zastawiona w okolicy szybu wywozowego na planie kreseczkami głuchej tamy regulacyjnej. Z boku napisy: WYCHÓD II-GO POKŁADU NADREDEN I SZYB ERAZM.
Kostryń rozróżniał w myśli wszystkie linie planu, natomiast sensu tych linij nie rozumiał.
Wysiadł nie przed samym gmachem Zarządu, więcej na prawo: przed klombikiem ośnieżonym, nieco bliżej kotłowni.
W drzwiach Zarządu, na schodach kamiennych, porządnie ze śniegu omiecionych, stał właśnie zawiadowca „Erazma“. Kostryń nie rozróżniał postaci inżyniera, choć przecież oczy miał doskonałe. Widział tylko twarz, zupełnie białą.
Po bokach Frydrych i Stanek. Bez czapek. Nie zjechali z drużyną ratowniczą, doskonale!
Światło nad szyldem Zarządu oblewało golone przy skórze głowy obu olbrzymów, nadając im lśnienie metalowego połysku.
Idąc po schodach, było ich sześć, zauważył Kostryń, że patrzy na niego zewsząd rozległe, blade audytorium. Dyrektor pochylił się nadmiernie naprzód całą postacią. Jak małe dzieci, gdy z rozbiegu radośnie dopadają starszych. Chciał jak najprędzej dostać się do środka budynku.
Zawiadowca powstrzymał na sobie ciężar dyrektora. Stanek i Frydrych łysnąwszy kolistymi głowami poskoczyli naprzód, rozpędzać gapiów, tałałajstwo kopalniane a głównie bezrobotnych, których nawiało tu dziś nie wiadomo skąd i pchali się bezczelnie aż ku schodkom.
— Postójmy chwilę — szepnął śpiesznie zawiadowca.
Kostryń zrozumiał: lepiej było przeczekać. Żadnej paniki, spokój. Zakutany w obszerne, czarne futro, słuchał raz jeszcze wszystkiego, co wiedział już od Coeura:
Zmiana trzecia zjechała normalnie. Powietrze okazało się już zatrute. Częściowa panika ludzi z trzeciego poziomu. Dało się to jednak dobrze i szybko opanować. Nawet bez większych wypadków. Oczywiście, zatrucia. Zmieniono sygnalistę, zginął później, nazwisko jeszcze nie ustalone, mają niebawem ustalić. Zdaje się Duś Jan, sygnalista z nadszybia. Akcję ratunkową zorganizowano już. Celem zatrzymania ognia oraz wydania ludzi z pól pierwsza drużyna ratownicza —
O tym, iż zginęła na ósmym chodniku lub na drodze powrotnej zagazowana została, doniósł pan zawiadowca szeptem. Nie potrzebował wyszukiwać zbyt czułych intonacyj, gdyż obaj woźni, Stanek i Frydrych, tak odpychali i odganiali ludzi, że wszczął się znaczny hałas.
— Chorzy do izby zbornej — jest przepełniona — oczywiście aparaty ratownicze, pulmotor, inhalator. Felczerzy już na miejscu, posłano po doktor kopalni, a także i drugiego z huty „Katarzyny“. Wezwano do pomocy cały dozór kopalniany. Gzy da się zlikwidować te ognie we własnym zakresie, zdecyduje pan dyrektor sam. Na razie innych kopalń o pomoc nie alarmowano. Druga drużyna ratownicza pod sztygarem Stasiakiem — zawiadowca zmarszczył się złowrogo.
Nogi ugięły się pod Kostryniem.
— Druga drużyna ratownicza, owszem, niestety, znaczne niedokładności w aparatach. — Zawiadowca dał do zrozumienia, że o tych niedokładnościach pomówi później.
— Druga drużyna ratownicza zjechała już szybem powietrznym, dwunastu ludzi, mają z sobą wszystko. Będą próbowali stawiać tamy na ósmym, ewentualnie przy początku chodnika ósmego i na siódmym. Nie można przecież pozwolić na zagazowanie całego pola na wschód i zachód od pochylni A. Teraz idą tam dymy, daleko w głąb aż do samego głównego chodnika przewozowego. Groziło to utratą wielkiej części „Erazma“ na kilka tygodni, może nawet miesięcy?!
— Zjadę sam! — krzyknął Kostryń tak głośno, że słychać było na całym placu kopalnianym aż po wieżę wyciągową. — Zjadę sam, sam zobaczę!
Wiedział na pewno, że nie zjedzie! Główne kierownictwo kopalni w myśl wiążących przepisów w wypadkach podobnych pozostaje na powierzchni i stąd kieruje akcją.
Wykrzyknął tylko, aby zyskać na czasie i zjednać sobie ludzi. Niech gadają pomiędzy sobą, że zjeżdża sam pan dyrektor Kostryń.
— Panie Stanek, proszę ze mną! — Wskazał głową kierunek w stronę łaźni. Podał rękę zawiadowcy, powtarzając raz jeszcze, bardzo głośno: — Zobaczę sam na miejscu.
Wziął Stanka ze sobą, jako eskortę. Nic nie wiadomo z takim tłumem. W drzwiach łaźni krzyknął: — Stanek, wracać natychmiast z powrotem!
Gdy Stanek odszedł już kilkadziesiąt kroków, dyrektor Kostryń skoczył za szklanne drzwi. Nie było się gdzie schować w korytarzu, by straszliwe wrażenia odczekać! Od drugiej strony pluskającego wodą budynku podniósł się stuk i szelest. Wybiegł stamtąd pośpiesznie Supernak.
Dawno, dawno nie dostał stary portier tak mocnej wciery!
— Dlaczego łaźnia stoi otwarta, dlaczego nikt tu nie pilnuje? Wylecisz na cztery wiatry, głupie, leniwe bydlę! — Kostryń krzyczał, szarpał portiera, ciągnął boleśnie za uszy, kosmate małżowiny wykręcał, ściskał w palcach, gdy nagle stała się rzecz, zaiste nigdy chyba ściany te nie widziały rzeczy takiej!
Supernak wywinął się, odmachnął warknąwszy krótko: — Niby co?!
Stanęli naprzeciw siebie, przerażeni...
W rozumie starego portiera Supernaka pewne było jedno: za wypadki wszelkie odpowiada wyłącznie Kostryń. Kostryń o niczym nie wie, skoro się tak szarpie i hałasi. Cała ta galimatia spada dyrektorowi na głowę całkiem niespodziewanie. Nie może jednak być, by o takiej galimatii nie wiedział nic dyrektor Coeur. By prawdziwy dyrektor, Coeur, nie zamaczał w tym interesie palców... Znali go przecież łudzić a ze świata słuchy też dochodziły, a sprawa z tym pogrzebem i z Kanią, i te rozruchy chytrze podegrzane?! Więc może szykowano te wszystkie wybuchy przeciwko Kostryniowi?
— Po co bić! Bić starego portiera?! Nieszczęśliwego kalekę?! — Supernak otwarł drzwi do łazienki dyrektorskiej, wywalił z półek kopalnianą bieliznę Kostrynia, z szafy całe ubrania górnicze. Dolewając wody do wanny płakał wciąż — bić starego portiera bez ręki, kalekę?!
Kostryń zerwał się z zydla i zacisnąwszy pięście poskoczył drobnym kroczkiem do portiera krzycząc piskliwie: — Precz!!
Supernak uciekł.
Odczekać dwie minuty w cieniu, w ciemności, w ciszy... Mimo bulgotu wody we wszystkich rurach parterowego domu, słychać było przez szyby: maszyna wyciągowa nie pracowała prawie.
Aż tu donosi się stukot pulmotorów. Ratowanie nieszczęśliwych ludzi. Kochany felczer Śliwa. Pulmotor Draegera napełnia płuco ludzkie tlenem cztery razy na minutę... Kostryń jął zrywać z siebie białą krawatkę, kołnierzyk, frak, szarpał sztywny gors koszuli i wreszcie wskoczył do wanny. W gorącej wodzie skurczył się, zwinął: nic nie widzieć, odczekać, schować się!!
Zamarł w wodzie, bez ruchu: przypomniały mu się niespodzianie słowa raportu zawiadowcy o drugiej drużynie ratowniczej, która zjechała pod kierunkiem sztygara Stasiaka. Posuwając się chodnikiem powietrznym, idą w strumieniu czystego powietrza, może skręcili w prawo już na pochylnię A? Lepiej byłoby pochylnią, potem w lewo, drugą przecinką i jeszcze raz w lewo minąwszy wschodni schodowy?: Już są może na ósmym chodniku?...
Jeżeli postawią tutaj tamę, uratują całe zachodnie pole trzeciego poziomu!...
Kostryń chlusnąwszy wodą skulił się w nogach wanny — trzeba ustalić — myślał — czy zginął górnik, który dokonał przebitki do starych ogni? Jeżeli zginął, dobrze. Jeżeli żyje, kto odpowiada za błąd w planie?
Dyrektor Kostryń wyskoczył nagi na rogożę przy wannie. Podkradł się boso ku zamalowanym szybom okna, wspiął się na palcach, musiał wreszcie zobaczyć! Zobaczył i natychmiast przycupnął do podłogi.
Minęło kilka chwil, nim ośmielił się podnieść i znów patrzeć: przed izbą zborną na małych noszach górniczych, wszędzie wkoło leżeli ludzie. Pozakrywani łachmanami, trzęsący się z mrozu i zatrucia.
Felczer Śliwa stał w drzwiach otwartych i kijem wyganiał jeszcze innych, nowych. Wyganiał, cóż, po prostu bił kijem, wyrzucał na śnieg, skrzecząc:
— Pozdychacie przy piecach głupcy, marsz na śnieg!
Drugi felczer — Kostryń nie mógł sobie przypomnieć w tej chwili nazwiska — pracował właśnie na śniegu pomiędzy izbą zborną a krzywą szopą drużyny ratowniczej, przy jakimś świeżo zniesionym, oczadziałym. Błyszczącymi szczypcami wyciągał mu język, wyciągnąwszy zakładał na usta gumowy, gruby ryj, umocowany na wężowym przewodzie pulmotora.
I tu, i tam, i dalej, i wszędzie pod ścianami skurczone ciała ludzkie, falujące grupkami mięśni, niby w płochliwych łaskotkach rozedrgane.
Kostryń trząsł się, woda z niego ściekała, szczypał sobie brodawki owłosionych piersi.
Chłonął rozgłośnie powietrze i lepił co najprędzej myśl o własnym ratunku. Nie trudna, prosta, ludzka: ratować nieszczęśliwych tu, przed izbą zborną, oddać się temu całkowicie. W jednej osobie dyrektor i samarytanin...
Po placu zawinęło nowym jakimś porywem. Ludzie pędzili naprzeciw wielkich świateł samochodu, Kostryń oburącz pochwycił się za uszy — to Coeur nadjeżdżał.
Latarnie samochodu uderzyły prosto w szyby łazienki. Nie ocierając się już nawet, mokry, rozprażony i pół przytomny jął Kostryń odziewać się, ściągać na sobie sznurki gatek górniczych. Rozchełstany, w łachudrach kopalnianych, w hełmie górniczym na bakier, wyskoczył na korytarz.
Wejściowe drzwi zamknięte. Kostryń zapomniał kluczy. Zapomniał je przełożyć do fraka. Otworzył okno parterowych wychodków, wyskoczył i począł biec do Zarządu drogą okólną, tyłami wielkiej, suchej sortowni, terenem pociętym przez szyny, dalej zaś gęsto przeżyłowanym rurami. To tu, to tam kurzyły spod ziemi puszyste kity pary.
Za płuczką przydarzyła mu się rzecz może najstraszniejsza tej nocy: Wpadł do jakiegoś dołu i jak gdyby rozdeptał pęcherz, nadęty krzykiem!... Wpadł na jakiegoś śpiącego tu człowieka, ów zaś zerwawszy się chwycił Kostrynia za gardło wrzeszcząc:
— Odprawcie mnie już, odeślijcie do Miechowa!
Wariat, czy pijak?!
Szamotali się. Kostryir pluł mu w oczy, bił pięścią w nos, kopał w słabiznę. Wariat nie bronił się. Niby automat czy sobowtór straszliwy naśladował wiernie napastnika. Pluł w oczy, bił Kostrynia pięścią w nos, kopał w słabiznę.
Udało się nareszcie dyrektorowi wyrwać. Uciekał, wariat za nim, za wariatem cały ów wszędzie tu dziś obecny śmieć kopalniany, starcy śmierdzący, bezrobotni.
Gdyby nie Stanek i Frydrych, nie dostałby się dyrektor Kostryń do biur swego Zarządu. Stanek, Frydrych załatwiali takie sprawy jednym kopnięciem w brzuch.
— Odprawcie mnie, już odeślijcie do Mitchowa! — ryczał bity po pysku przez obu woźnych, opętaniec przed oknami, gdy Kostryń dopadał drugiej kancelarii Zarządu. Tyłem do map, na środku, a jednak w cieniu niskiej zielonej lampy stał tu dyrektor Coeur.
W palcach prawej ręki trzymał spalone do połowy cygaro. W smokingu, w czarnym krawacie. Na wypukłym, glansowanym gorsie ślizgało się zakosem światło placu kopalni.
Zapach cygara omal nie zwalił z nóg Kostrynia.
Pobity, roztargany stał naprzeciw Coeura, nie mogąc zdobyć się na żadne słowo.
— Czy story są spuszczone? — spytał bezmyślnie Francuza i sam spojrzał w okna.
Story lokalów Zarządu były spuszczone. Donosił się jednak i przez nie tumult kopalnianego placu, bieganina, stuk ciężkich, kutych butów, głośny, nierówny oddech skłębionej ciżby. Oddech ów zdał się Kostryniowi miłym i pięknym, w7obec twardego zgrzytu pulmotorów Draegera.
— Gdzież zawiadowca, wysłał go pan? Pana też nie ma na miejscu! Nikogo nie zastałem — skrzeczał Coeur niskim, zachrypniętym głosem. — Sztygarzy wszystkim kierują, czy jak? Wydałem w pańskim imieniu polecenie, by jak najprędzej otwarto głuchą tamę regulacyjną!
Coeur przeszedł cicho ku stołowi planów i płaskim paznokciem wskazał na niebieskiej mapie miejsce: tamę regulacyjną, która oddziela chodnik powietrzny od szybu.
— To tu. Inaczej zagazujemy całe pole zachodnie.
Kostryń zachwiał się, skręcił nagle, upadł przed Coeurem na kolana: — Tam są ludzie!!!
Otwarcie głuchej tamy regulacyjnej, łączącej dany chodnik powietrzny z głównym szybem, odprowadzało co prawda z pochylni A oraz z innych pochylni produkty destylacji węgla, odciążało nawet główny chodnik przewozowy, ratowało być może „Erazma“ od wielkich strat materialnych: lecz zamknąć mogło drużynę ratowniczą sztygara Stasiaka między chodnikiem powietrznym a innymi, bitymi ku starym ogniom. Ludzie Stasiaka mogli się znaleźć w jednym pierścieniu gazów, bez żadnego wyjścia. O ile nie zdążyli jeszcze postawić tamy na chodniku ósmym, byli zgubieni.
Coeur wydał rozkaz po prostu machinalnie. Przeciętny szablon działań domagał się w pierwszej linii odgazowania, ratowania pól kopalnianych, na których prowadzono roboty. Czy są tam ludzie, jacy, gdzie, nie pamiętał na razie tak drobnych szczegółów.
— Ludzie mają z sobą aparaty — odpowiedział nie patrząc na Kostrynia.
— Cztery z tych aparatów okazały się niezdolne do żadnego użytku. — Kostryń złożył ręce jak do modlitwy i jął piszczącym głosem wyliczać wszystkie grzechy, braki w technicznym urządzeniu i przygotowaniu kopalni: aparaty, dzwonki sygnałowe, benzynówki na dole, starego wadliwego systemu, wadliwa wentylacja kopalni, najwadliwsza ze wszystkich, liny stalowe stare, zawsze, zawsze niepewne!
— Teraz się pan o tym dowiaduje? Pierwszy dzień jesteś pan dyrektorem „Erazma“? — Coeur wzruszył ramionami.
— Tak, wiem, pokrywam to wszystko tyle lat. Dlatego, że pokrywam, mogą inni rządzić, ciągnąć zyski. Ratujże mnie pan teraz, panie Coeur. Przecież ja tu odpowiadam za wszystko!
— Cóż z tego? — Coeur machnął ręką niedbale. — Widocznie były jakieś błędy w planach.
— Nie było żadnych, sam podpisywałem, z pańską parafą przecież.
— Parafa moja nie ma żadnego oficjalnego znaczenia.
— Błędy są, nie ma, były, wszystko jedno. Parafa! Ależ Falkiewicz doskonały geometra!!?
— Widzi pan jaki doskonały!
Kostryń przyskoczył do Coeura. Blady, roztrzęsiony chwycił Francuza za ramiona. Obejmował przez piersi, zagiętymi palcami pukał pośpiesznie w biały gors, niczym w bramę zamkniętą.
— Ja odpowiadam za wszystko, oczywiście! Za to mi płaci Towarzystwo, z tego żyję! Ale słuchajcie! — Kostryń szeptał te słowa po polsku, porażony nagle błogą pewnością, iż „wy“ społeczne przekona, zmiękczy Francuza.
— Słuchajcie, tu nie o to chodzi! Trzeba po prostu, jak zawsze, robiliśmy to przecie nieraz! Skoro już wiemy wszystko, trzeba wymyśleć, stworzyć jakąś historię. Ci, co zginęli dzisiaj, świadczyć już nie będą. Można śmiało wymyśleć coś takiego, innego!... Razem we dwóch tak łatwo!
Coeur usuwał się z objęć Kostrynia coraz niecierpliwiej. Przyjechał tu przecież tylko dla alibi. Stanowczym ruchem ramion strząsnął z siebie Kostrynia mówiąc mu prosto w oczy: — Czy pan wciąż jeszcze nie rozumie, że po tym wszystkim, co się tutaj stało, pan nie istnieje już?!
Nie spodziewał się dyrektor Coeur takiego zakończenia sprawy: że marny, roztrzęsiony człeczyna, taki chudziutki Kostryń rozporządzać może taką siłą.
— Puść mnie pan, dość już tego!
— Nigdy! — Kostryń wczepił się w Coeura. Oplótł się dookoła potężnej postaci dyrektora administracyjnego, przywarł do niej, nie puszczał.
Odepchnięty od ramion, czepiał się nóg. Gdy Coeurowi udało się wyzwolić nogi, Kostryń łapał za biodra i znów za ramiona. Doszło do bójki na pięście, dla Coeura nader łatwej w pierwszych chwilach.
Kilku ciosami odsunął od siebie Kostrynia i ruszył ku drzwiom.
Jak długo mogło to było trwać? Stracili wszelką rachubę czasu. Coeur ruszył naprzód, lecz na drzwiach rozkrzyżował się Kostryń, ze słowami: — Nie puszczę!!! — Czerwone jego oczy świeciły purpurą. — Bij pan, a ja nie puszczę!
Tak czekał dyrektor odpowiedzialny „Erazma“, Feliks Kostryń, wytrzymały na wszystkie ciosy, nieustępliwy, wierny.
Coeur zmitygował się. Wdział futro, stanął naprzeciw, w cylindrze, z rękami wspartymi na biodrach, powtarzając cierpliwie: — Pan nie istnieje już, czy pan tego nie rozumie? Autochton, dziki, głupi autochton!
— Autochton?... — powtarzał Kostryń z przekornym jękiem w piersiach.
Z placu kopalnianego wzbił się krzyk tak potężny, że Kostryń odskoczył od drzwi, a Coeura poniosło aż do okna. Pod sześć okien parterowego Zarządu, od kotłowni, od strony łaźni, od naszybia, od czarnych zwałów węgla i ogrodzeń „Erazma“ pędzili ludzie po wysmolonych śniegach.
— Szyb się pali — wrzeszczeli — pali się szyb „Erazma“!!!
W kancelarii Zarządu nie było słychać słów, jeno zgłuszony łomot masy ludzkiej i świst biegu przez śniegi. Słuchy i wiadomości o wybuchu na „Erazmie“ musiały były daleko już przeniknąć po za ogrodzenie kopalni, gdyż wśród biegnących do Zarządu znalazły się kobiety.
Poznać je można było z daleka po roztrzepotanych chustkach. Od nadszybia przed Zarząd miała ta ciżba do przebiegnięcia dwieście pięćdziesiąt kroków najwyżej.
Coeur postanowił wyjść. Co prędzej! Korzystać z każdej chwili. Wiedział, że ani jednej nie ma obecnie do stracenia. Rzucili się do drzwi we dwóch, dyrektor odpowiedzialny i dyrektor właściwy.
Coeur porwał przeciwnika za piersi, grzmotnął prosto przed siebie, drzwi ustąpiły. Dyrektor Kostryń runął na korytarz. Coeur wyminął go długim skokiem, otworzył szklanne drzwi, stanął na tarasie, spokojnie zszedł po kamiennych stopniach Zarządu. Wracał wydeptaną ścieżką do swego samochodu. Już niedaleko, kroków czterdzieści, sześćdziesiąt najwyżej, potem odjazd, ostateczne odwołanie rautu, dzień, dwa, Kostryń pod śledztwem, odjazd, Westfalczycy, Londyn i odpoczynek, jeszcze najwyżej czterdzieści kroków.
Stąd jednak właśnie wysunęła się naprzeciw dyrektora Coeura owa mgła, puch, nicość i starość kopalniana, nędzny zakalec ludzki w postaci bezrobotnych, zredukowanych i starych niedołęgów.
Trudno rzec, iż mu drogę zabiegli. Nic podobnego! Rozprzędli się nad śniegiem, niby jakowaś pajęczyna brudna i szarym odmętem żałosnych postaci z powrotem na klomb przed Zarząd odrzucili.
Zderzyły się tu obie fale, tych, co pędzili od szybu, i tych oto starych niedołęgów. Gdy okazało się, że mają Francuza pośród siebie, wybuchli nowym rozpaczliwym gwałtem: — Szyb się pali, główny szyb wywozowy!!!
Rozstrzygało to o obrotach i losach kopalni na przeciąg wielu dni, może nawet tygodni, może nawet miesięcy?! Rozpacz rwała się w okrzykach ludzkich, tak żywa, wielka, iż jakby do bezmiernej miłości podobna.
Coeur odsunął ręką jednego, drugiego zamulacza, woziwodę, czy cieślę. Wiśniowe źrenice dyrektora umiały nawet w tej okropnej chwili wybierać ludzi najsłabszych.
Kroczył naprzód spokojnie, jakby myślał o czymś innym. Odsunął zamulacza, woźnicę, dwie stare, pochylone baby i już robiła się przed nim wolna przestrzeli, gdy na ścieżkę wystąpił z tłumu jęczący tobół szmat.
Palacz Szymczyk! Szedł z głową pochyloną naprzód, zjeżony, ciemny, pstre łaty kubraka marszczyły mu się na grzbiecie w czarne pręgi. Szedł, mruczał i powtarzał: — My ludzie biedni. — Huczało mu w rozdętych płucach od tych słów! Ręce szmatami owinięte trzymał przy ustach, jak gdyby te swoje szare palce agrestowe nagrzewał oddechem.
Coeur cofnął się o parę kroków, dla nabrania rozpędu. Znów ruszył naprzód, z dłonią już wyciągniętą, by odsunąć starego na bok.
My ludzie biedni — rzęził stary palacz Szymczyk, gdy oto sprawna ręka Coeura upadła mu na ramię.
Wtedy stało się, czego by nikt nigdy nie mógł przewidzieć: taki zbłocony śmieć, wiechać bezpański jak Szymczyk! Odsunął się, na rozdeptanych buciskach uskoczył w bok i runął naprzód z jednym, niebardzo nawet głośnym zawołaniem, które jednak w tym rozgardiaszu wszyscy usłyszeli:
— Do szybu z nim!!!
Palacz Szymczyk wyskoczył na ścieżkę, dostał po uchu od Coeura, raz, drugi, cóż mogło znaczyć silnemu człowiekowi powalenie niemrawego starowiny?!
Mniej niż nic.
Dostał po uchu, po głowie raz i drugi, lecz dalej pchał się naprzód. Tak się pchał, cisnął, aż się w tłumie widzów krzyczących dopchał znowu do Coeura.
Nie uderzył. Nie dosięgnął, nie trafił? Motało się to, wywijało, kręciło dziwnie, aż z rzutu jedynego rękę szmatami owiniętą, jakoby pakuł związany, wraził dyrektorowi Coeurowi do gęby. Wraził, wrzasnął straszliwie i począł machać oną ręką ugryzioną, z której bluzgała krew. Krew z końca odgryzionych przez Coeura palców.
Ludzie wszyscy skoczyli.
Byliby go tam na miejscu rozdarli tego Francuza, lecz właśnie w tym momencie znalazło się blisko postaci dyrektorskiej coś takiego strasznego, że niczym wściekły pies... Rzuciło się to tłuc łbem, bość, rozbijać dookoła, oszalałe, kwiczące, straszne — Supernak!
Nie darmo mu kapitał wszystkie kości gruchotał czterdzieści lat. I ręce poobcinał, i z nóg kikuty sprawił! Zastawiał się Supernak, piersią własną Francuza zasłaniał i pianę z pyska toczył w obronie, lecz za późno.
— Do szybu z nim, do szybu!
Oblepili go, łotrowskiego swego dyrektora, chwycili, przymusili, dobrze że tu zawczasu na śniegu żywcem ze skóry nie odarli.
Szyb huczał ku nim coraz groźniej. Z trzystumetrowej głębi wylatał słup pary i gazu, zionął rykiem prosto w rozwartą noc.
Pewnie już ogień leciał kierownikami dębowymi pod górę. Przeleciał po budowie, przez wszelkie drzewo dołu, po kapach, stemplach, chodnikach, otwartą tamą rezerwową dostał się na podszybie, stąd zapasowym wyjściem przez kierowniki i drewniane drabiny urósł słupem strasznego rozgłosu.
Słyszeli pożar ów, lecz nie widzieli jeszcze.
Nie było do widzenia nic, prócz że raz po raz, pod zgasłą lampą kół linowych, pomiędzy stalowymi belkami wieży wyciągowej, wysoko, tuż pod niebem, niby w stalowej klatce duch jakiś uwięziony, pokazywał się strzęp ogromniasty, złoto-sino-niebieski.
Przepadał, znów wykwitał, a gdy znikł, wiewały po nim długo ciężkim rozmachem czarne skrzydła dymu.

Ku źródłu tych płomieni strzępionych aż nad wieżę, ku tej mocy spod trzystu metrów podziemia buchającej zawlekli Coeura i z trzaskiem w czeluść straszliwą wrzucili.

4.
NOWY KAPITAŁ

Kostryń stał w rozwartych drzwiach zarządu „Erazma“, patrzył na wleczonego po śniegu Coeura i własnym oczom nie wierzył: drgająca postać Coeura, w czarnym futrze, wleczona przez śniegi, posuwała się ku płonącemu szybowi, niby czarna lalka olbrzymia.
Przed samymi wrotami nadszybia ugrzęźli. Uczynił się tam w cieniu wieży pakuł potężny, od którego nikt już nie mógł się oderwać. Biedota kopalniana usiłowała pakuł ów wepchać do wieży szybowej: nie dawał się, spadał z progu, toczył się w tył, zawracał i znów przetaczał się ku drzwiom.
Kostryń łapał ustami powietrze czując nieodwołalnie, że wraz z Coeurem rzucony może być do szybu, w trzystumetrową rozpłomienioną przepaść, los rodziny Kostryniów, posada, miejsce, dolary w starym pudełku po pudrze, los Zuzy, Stanisławy, wszystko!
Ratować to! Pomoc była możliwa jeszcze. Tuż obok szklannych drzwi stali obaj dyżurni woźni. Stanek, Frydrych. Chłopy jak dęby, siłacze pierwszorzędni.
Kostryń chwycił ich ręce, począł głaskać ogromne zimne pięście, chwytał ich za ramiona, pieszczotliwie pociągał za kurty. — Ratujcie pana dyrektora! — piszczał. Wzruszali ramionami sapiąc leniwie. Frydrych wyciągnął się, aż mu kości w stawach zatrzeszczały, i rzekł: — Za późno.
Było za późno: nad kratami szybu śmignęła hebanowa głowa Coeura, rozkrzyżowały się w powietrzu czarne rękawy smokinga, tłum odskoczył od krat szybowych z przerażeniem.
Byliby zaraz stąd uciekli, dalej lecieli i łamali i wywracali na swej drodze wszystko, gdyby nie głos Falkiewicza.
Nikt nie pamiętał jak i kiedy znalazł się tu Falkiewicz. Markszajder! Nikt nie mógł przypuszczać, że ów stary, tłustością zapłynięty człowiek rozporządza jeszcze tak potężnym głosem.
Falkiewicz od strony Zarządu ku wieży wyciągowej toczył się na krótkich nóżkach i ryczał, jak zarzynana świnia. Nikt jeszcze na kopalni Erazma nie widział Falkiewicza w takim stanie. Geometra rozpostarł ramiona i starając się zatrzymać wszystkich wrzeszczał wciąż jedno: — To ja! To ja! To ja!!
Gdy ludzie zatrzymali się przed nim, upadł na kolana, i tu, na śniegu, bijąc się po głowie ryczał znów — że to on, wszystko on, po czterdziestu latach pracy...
Uciekali dalej, do ważniejszych interesów tej nocy, niż jakieś tam wyznania zbłąkanego inteligenta. On zaś czołgał się za nimi po śniegu. Łapał za nogawki, ba, rozdzierał nawet, gdyż ludzie nie nikli mocnego przyodziewku. Łapał baby za spódnice, chwytał za; nogi, ręce i wrzeszczał, iż to on sam te plany wykierował.
Śmiali się, jak z wariata, na łeb mu pluli, gdyż takie przedstawienie i brewerie dawać w podobnej chwili!?!
Byłoby się skończyło z Falkiewiczem tej nory strasznej, gdyby nie władza. Dyrektor Kostryń wsłuchał się w słowa Falkiewicza, zbladł, mrozem przywarł do kamieni przedsionka i drgnąć nie śmiał.
— Po sto złotych wam daję — warknął do woźnych — sprzątnijcie mi natychmiast z placu tego wariata.
Za takie głupstwo, w czasie kryzysu, po sto złotych! Stanek, Frydrych skoczyli naprzód i bić poczęli w tłustą, zapłakaną kufę starego pracownika kopalnianej inteligencji zawodowej, aż gwizdało! Byliby go chyba na murowanych kilka miesięcy leżenia w łóżku urządzili, gdyby znowu nie pan Kapuścik.
Czas już był najistotniejszy na państwowe czynniki, chociażby nawet tylko policyjne. Działo się dotąd na „Erazmie“, jak samo chciało, ani umrzyków od zaczadziałych i zagazowanych odróżnić, ani jakiegoś ustalenia faktów, nie mówiąc o ratunku kopalni, który był prowadzony, jak się to mówi — na „alum pas“!
Przybywały nareszcie władze, z łóżek powstałe, od snu obrzękłe, z oczami zaspanymi. Pierwszy znalazł się na placu Kapuścik. Przyznać mu trzeba, od razu we wszystkich swoich srebrach i porządkach. On to dopiero wyratował i z rąk woźnych wydobył Falkiewicza, bądź co bądź prawie starca, chociaż w smokingu i usztywnionej koszuli.
Bez wszelkiej przydługiej filozofii określił pan Kapuścik położenie geometry jednym słowem: — Jesteś pan w sztok pijany, rozumiesz pan?
Falkiewicz dalej swoje i wspina się do piersi policji i znów powtarza wyjąc przy tym bezwstydnie: — Nawet tej strasznej prawdy do wiadomości swojej ode mnie nie przyjęli!!!!
Pan Kapuścik miał chyba ważniejsze zadania, niż z panem maxkszajderem? Rypnął go pięścią w piersi, że pomylony geometra stoczył się w bok, do rowu.
Zadania Kapuścika, jak oceniali to nawet po wypadkach bezstronnie wszyscy, były rzeczywiście nielada i przerastały siły policyjne Osady Górniczej. Wydzielić kogoś do pilnowania placu przed Izbą Zborną i wszędzie tam, wokoło, gdzie ludzie zatruci trzęśli się wśród śniegu na noszach, niby galareta.
Obstawić plac, obstawić szyb: przyjechali do tego strażacy. Ale w Osadzie cała straż ogniowa to dwie stare sikawki i kilka drabin.
Wyłonić czujne warty wokół całego „Erazma“. Nie chodzi teraz o pilnowanie węgla na zwałach! Wielka to komu strata tych parę korcy, gdy z ogniem idzie główny szyb wywozowy kopalni?! Niech kradną! Powyłazili wszędzie na płoty i parkany wszyscy, którzy o nieszczęściu już wiedzieli, a zwiedziało się, naturalnie, całe miasto.
Naród wisiał na palisadach, przeginał się, uciskał, straszne tumulty wyprawiał, zwłaszcza gdy się rozniosło, że stare zroby, gdzie wypadła nieszczęsna przebitka do ognia, ciągną się właśnie aż pod kościół, za robotnicze pieniądze ze składek wieloletnich zbudowany, a który teraz na znak kary Bożej, oraz z tejże ogniowej przyczyny, to jest fizycznej, wyleci może w powietrze?
Takie brednie!
Policja musi tu działać, w tejże samej minucie, albo „szabasz“ i jedno nieprzejrzane zamieszanie.
Pan Kapuścik ruszył się przede wszystkim w tamtą stronę, z okrzykiem, jaki tylko on umiał wydać w podobnej chwili: — Precz stamtąd, wszyscy precz!!!
Okrzyk ten w ustach pana Kapuścika, poparty bagnetami na karabinach, niewiele różnił się od wystrzału. Oczyściwszy takim sposobem Zarząd, posunął pan Kapuścik swych ludzi w stronę placu Izby Zbornej. Tu znów ich wstrzymał rozumnie na samych brzegach tego placu, teraz smutnego miejsca niedoli ludzkiej.
Choć władza jako i sprawiedliwość wszędzie ślepo występuje, musiał tu pan Kapuścik odczekać, aż się żywi z umarłymi poodnajdują wreszcie. Zapalił papierosa i w drugiej kancelarii Zarządu nawiązał jakie takie porozumienie z dyrektorem Kostryniem. Nie mogli jakoś skleić tego porozumienia.
Czy dlatego, że w górniczych łachudrach, bez kołnierzyka, pobity, obszarpany dyrektor nie wyglądał już na dyrektora? Czy dlatego, że Kapuścik urzędowo, w białych rękawiczkach, we wszystkim srebrze, przy szabli, przy browningu, nie mógł odnaleźć zwykłej swobody słowa? Czy dlatego, że w czarnych skrzydłach z szybu powiewających unosiła się zbrodnia nader jawna i wielka?
Po pierwszym zapytaniu Kapuścika, złożonym tylko z dwóch liter, które brzmiało — „no?“ — dyrektor Kostryń zmieszał się, uciekł za szafę, zakrył się wiszącym tam ręcznikiem i jął płakać.
— Coeur nie żyje — powtarzał odpowiedzialny dyrektor, Feliks Kostryń — nie żyje nasz dyrektor Coeur.
— No tak — siepnął się Kapuścik — aresztowałem już prowodyrów.
Kostryń płakał we framudze, z głową przykrytą brudnym, kopalnianym ręcznikiem.
Słychać było wyraźnie ten płacz i zgiełk tłumu gonionego przez policję, i dzwonienie sznurów oficerskich Kapuścika, i coś najstraszniejszego, czego kto w życiu swoim nie słyszał, nie wie, jak rozpacz ludzka beczy: jakoby rzewne cierpienie samego powietrza! Z takim właśnie rozgłosem żałosnym, mdłym, pochylały się na placu przed Izbą Zborną kobiety, żony, córki, wszelakie stare matki górników, aby rozpoznać synów swoich, braci, mężów i żywicieli.
Inne znów krewne tych, którzy nie okazali się na tym miejscu, a więc chyba zginęli pod ziemią, szukały ostrożnie rękoma pośród zgubionych rzeczy, aby jeżeli coś zostało, na przykład czapka, poznać stratę żałosną, chociażby po tej czapce.
Przesuwały się te niewiasty górnicze, jak cienie w smutnych szmatach opowite, nieśmiałe, ciągnące się potulnie za felczerem Śliwą, i za drugim felczerem, za doktorem, który brał ręce górników do swych rąk, naciskał, mierzył pulsy i puszczał, niby łodygi odcięte, i odchodził.
Pośród tych kobiet snuła się też Martyzelka z Lenorą Duś we dwie.
Obudziło dziś Martyzelkę — nie żaden człowiek ani żadna wiadomość, ani że mąż tak długo nie przybywał, cóż miała z męża?! Zbudziły Martyzelkę jej własne słowa z którymi zerwała się z pościeli wołając do swych śpiących dzieci: — Dzieci, gdzież ojciec nasz?!...
Słowa te niosła w sobie aż tu.
Na drodze przy cynkowni zdybał ją i przewąchał zaraz Buruś, za Burusiem pędziła Lenora.
Postanowiły razem dłużej na Szymczykową nie czekać, no bo i gdzież?! Biegły prosto ulicą Błotną minąwszy stawy ciemne, zmętniałe, minąwszy lasek żałosny. Z ulic, wszędzie od płotów, ode drzwi, za szybkami przerośniętymi gałązką pelargonii, od drobnych dzieci skrzeczących pośród mroku naftowej lampki, wyrywały się matki, żony, siostry, córki, tu, na Zielonem, w pobliżu cynkowni, mimo kościoła i zewsząd.
Gdy dopadły „Erazma“, bramy wjazdowej i wejść pobocznych, mniejszych, stali tu już portierzy i inni ludzie twardzi, z dozoru kopalni, i różne zaufańsze psy ludzkie kapitału, zawsze wtajemniczone, a potem znów policja granatowa, przy pasach, w karabinkach.
Cóż takie psy, i broń, i karabinki, i dozór, pięści i ciągnienie za włosy, i że stróż uderzy cię w piersi, nie wpuści, nie pozwoli?! Cóż tutaj przy wydarzeniu takiej groźnej boleści stanowić może siła?
Nic.
Pomógł biednym kobietom poseł Drążek, wraz z Kozą. Pomógł wzrostem, postawą, sumieniem mocno grzmiącym i jeszcze raz w tym życiu osadnickim — potęgą swego głosu.
Jak huknął: — Wy psie krwie, stróże sobacze, nie dość, że ludzi mordujecie, jeszcze matek i żon do rannych nie puszczacie?!
Policja zmiękła gęby pootwierawszy. Kobiety wpadły przez bramę, inne lazły płotami, Buruś sam wiedział zawczasu, gdzie, co. Sam, pierwszy biegł do Izby Zbornej.
Szukała tu Martyzelowa męża, przejęta żalem gorzkim: nie o śmierć, jeżeli będzie śmierć; i wcale nie o życie, czy też rany, jeżeli będą rany; o to, iż samą wszystko naprzód w umyśle swym przeczuła, może postanowiła?!...
Zerwała się w godzinie straszliwego wypadku — dzieci, gdzież ojciec nasz? — jakoby tajną, własną wolą sama już męża swego zasądziła?
Nie było go tu nigdzie pośród ludzi rozłożonych, zębami szczękających, wpatrzonych mętnym spojrzeniem w nocny świat, jakby go po raz pierwszy w swym życiu oglądali. Ani tu, ani nigdzie, a ci, co byli żywi, leżeli i nic nie pamiętali.
Ale Buruś! Oderwał się od kobiet, zakręcił i powrócił śpiesznie, łapkami wspiął się ku biodrom Lenory. On to właśnie, piesek górniczy, sprowadził bratu siostrą. Poprowadził Lenorka za tyły Izby Zbornej, gdzie umieszczone były nazbierane trupy.
Lenora?! Ramiona rozwarła, niby to z przywitaniem, potem zaś, jak to zawsze postrzelona i prędka, w dziwnym omocie westchnień jęła podchodzić bliżej.
Na narach leżał Duś, brat ukochany, dzielny, lecz może to nie on, gdyż nakryty raglanem Mieniewskiego?!... Czy też może to Tadek leżał pod murem, jej Tadek ukochany nad życie, a zaś brat siedział przy nim, dziwnie tylko do Tadka podobny?!
Który jest z dwóch, poznała zaraz w ramionach swego chłopca żywych: że to Tadek stróżuje, a tamten leży już cicho i na wieki.
— Toś ty mu dał ten raglan swój — szeptała, przysiadając tuż obok i gładząc umarłego brata poprzez rękaw piękny i włochaty.
Wszystko miał ów brat, Duś Jan, za swoje w swoim życiu. Patrzył przed siebie w niebo czarne te j nocy twarzą martwą, surową, nieruchomym, miedzianym obliczem pieniądza ludzi biednych.
— Toś ty mu dał ten raglan — szeptała Lenora, spłoszona, blada, z czołem wysoko lśniącym nad ciemnymi oczami.
Tadeusz okrył ją swą kapotą górniczą, tulił tkliwie i głaskał. Ona zaś, dzielna Lenorka, rozpłynęła się w tym objęciu od łez.
— Nie myśl — gniew miotał Tadeuszem — że ja to tak zostawię! Cóż mi śmierć?! Na śmierć od dawna gwiżdżę. Ale gdybyś widziała.... — Opowiadał nieskładnie, jak trwali na podszybiu, drożyli się i żaden o własnym Ocaleniu nie myślał, gdyż chodziło o ludzi, którzy jeszcze zostali. Schwycił ją za ramiona, wpatrzył się w szare, spłakane oczy, nagłym ruchem odsunął i zawołał: — Po prostu bohaterstwo!
Objęci i stuleni z sobą, wnikali poprzez słowa oderwane w uczucia, jakoby kamień w kamień, kruszec w kruszec — ta sama woda z dalekich stron przeciwnych.
Usunęli się razem z innymi, którzy tu dotąd kryjomo płakali, wystraszył wszystkich Kostryń, jawiący się na czele pachołków szpitalnych.
Pachołki szpitalne w białych kitlach, jak służba sanitarna przy srogich epidemiach, weszli pomiędzy trupy i rozłożyli ręce bezsilnie — gdzież składać tych umrzyków?! Żadna kostnica miejska nie jest na to obliczona i nie pomieści tylu trupów! Nie można ich zostawić na kopalni?! Szpitale ich nie zmieszczą.
Kostryń zbliżył się na palcach i popłakując czerwonym ciurkiem spytał: — Więc gdzie ich pomieścimy?
Starszy z obsługi wzruszył pokątnie ramionami, gdy rozległy się wszystkie buczki, wszystkie syreny wszystkich kopalń Osady Górniczej. „Erazm“ alarmował już oficjalnie o pomoc i ratunek.
Straszno to było słuchać: z oddali huczał szyb. Potworną trzystumetrową gardzielą zionął, a tu znów nad głowami ludzkimi, nad całym placem czarna sklepienie nocy jak gdyby rozdzierać się poczęło, rozpękać, łamać, kruszyć.
W huku tym zjawił się sekretarz Koza z pośpiewnym Interesem do dyrektora Kostrynia. Ten Koza już, a nie ten: biała twarz w czarne rysy, gumowy płaszcz chrzęszczący na wietrze szorstko i bez ogródek.
Koza krzyczał do ucha Kostryniowi rozkazy posła Drążka, aby uzgodnić akcję wobec tłumu, gdyż nie ma jednej chwili do stracenia, jeżeli zaś policja zacznie serio odganiać ludzi, biada!
Polecieli na miejsce we dwóch: Koza, jak anioł mściciel z włosami rozwianymi, z powichrzonym rozdziałkiem, i Kostryń bluzgający swym płaczem miłosierdzia. Pobiegli w kierunku szybu powietrznego, gdzie stał sztab najważniejszy wszystkich władz i zarządu, i nawet sam starosta.
Stamtąd pod rozkazami zawiadowcy prowadzono akcję ratowniczą.
Kostryń biegł za Kozą, wpatrzony w pomykające szybko plecy sekretarza. Gdyż za największe skarby nie spojrzałby na boki: jak okiem sięgnąć, wzdłuż ogrodzeń „Erazma“ w górę, aż za cynkownię, aż po puste rozłogi wielkich kamieniołomów, na ogrodzeniach, płotach wysokich i parkanach wisieli ludzie kupami, twarz przy twarzy, pośród nagich gałęzi drzew. Mimo dozoru kopalni, mimo wszystkich policjantów Kapuścika, niewiele brakowało, by pospólstwo spadło już na kopalnię. Kostryń z świstem dopadł wreszcie przy szybie powietrznym sztabu wszystkich, obecnych tu już władz.
Trzęsły się z zimna i wnętrznego przerażenia. Dreptały z miejsca na miejsce gęstą kupą w zażywnych futrach, grubych paltach, okrągłe, tłuste, szanownie chrząkające w pobliżu pierścienia szarej nędzy górniczej, odgrodzonego od szybu hełmami strażaków.
Kilka króciutkich spojrzeń i zadyszany Kostryń wiedział wszystko: starosta wyczekuje przezornie, inżynier z Urzędu Górniczego sroży się, jak zawsze na początku podobnych wypadków, burmistrz nic nie rozumie, doktorzy w podniesionych kołnierzach wzruszają ramionami na znak, iż nic tu dla nich nie ma do roboty, kilku sąsiednich inżynierów i dyrektorów wyczekuje dalszych wydarzeń.
Oczekiwano właściwie na wojsko, na dwie kompanie, pół batalionu, bez czego nastąpić mogą jeszcze gorsze rzeczy?! Starosta wszystkich zapewniał, że wojsko wyjechało z koszar, że podesłano im tam nawet samochodowe lory.
Władze dreptały trwożnie, czekając kiedy powietrznym szybem wyjadą pierwsze ofiary? Starosta sam zatrzymał to „wydobycie”, gdyż bez asysty wojska? Lepiej nie drażnić tłumu.
Inną decyzję przepychał poseł Drążek: dla porządku, spokojnie, łagodnie wyciągać trupy na wierzch, ludzi wojskiem nie drażnić.
Przemawiał w duchu powyższym pośród stada władz. Nikt nie zaprzeczy: całą inicjatywę duchową tej chwili ujął w swoje ręce. Do Kostrynia wyrzucił słowa: — Pan odpowie przed sądem!
Słowa nic nie znaczące — wszystkim ulgę przyniosły. Szło posłowi to wszystko jakby na zamówienie. Przed kordon strażaków wyrwał się znów ten jakiś wariat opłakany z okrzykiem: — Odeślijcie mnie już do Miechowa!
Tego wariata na śniegu zaraz przy szybie powietrznym w obliczu wszystkich władz przerażonych przytulił poseł Drążek do szerokiej piersi i dał za wzór słabości umysłowej, wyniesionej ze strasznych wypadków. Trzymając wariata pod rękę, ruszył przed tłum spłakanych rodzin, szarzejący poza połyskiem strażackich hełmów.
Uderzał tutaj poseł Drążek w surmę bezwzględnej prawdy, której trzeba spozierać do dna — co jednak w dzisiejszym świecie spełniać może wyłącznie klasa robotnicza.
Poseł Drążek wypowiadał kazanie żałobne, w imię honoru klasy robotniczej domagając się nie sprowadzania wojska. Kończył okrzykiem: — Życie wam zabierają, a sercom nie ufają!!
Przy wjazdowej bramie odciągnął na stronę sekretarza Kozę. Rzekł mu: — Nauczyłeś się już chyba ode mnie, gadaj dalej. — Popchnął go pięścią, a sam z dwoma przybocznymi towarzyszami powrócił znów do sztabu szanownych władz. Stanął w pośrodku, ruchem sobie właściwym założył rękę za guzik skórzanej kurty budowlanej i krzyknął: — Czemuż nie ruszają się ci ludzie, panie inżynierze?
Zeszli więc powoli ciągnąć owo wydobycie śmiertelne. Patrzyły na to sztywne światła elektryczne wielkiego podnośnika. Drążek czekał najbliżej szybu, pan całej sytuacji.
Gdy zaczynali na dobre już majstrować przy szybie powietrznym, Drążek podsunął się zręcznie do Kostrynia i cap za rękaw. Trzymał dyrektora przy sobie, na chwilę nie popuszczał i sączył w uszy szeptem, od którego martwiało w dyrektorze.
— Naliczysz, mój kochany, samych już tylko trupów ze czterdzieści, jak obszył... Dodaj do tego rannych, zagazowanych, policz też sobie wszystkich potłuczonych. Dodaj do tego takich, co jeszcze zemrą jutro, albo pojutrze...
Pan poseł tykał teraz dyrektora, może wobec wypadków takich miał mówić: — panie hrabio?!
— Ubranie dla tych trupów pośmiertne musi mi być porządne! Nie masz ich gdzie pomieścić, no, bo gdzie?! Pomyć ich trzeba! Podwójną dniówkę za to mycie zapłacisz. Nie będziesz zwoził takich utapranych! Poszkodowane rodziny tych ludzi, co?! Kobiety! Przez miasto nie przejdziesz swobodnie, stary hyclu, kobiety nie przepuszczą.
Tak mówił poseł Drążek szeptem, bynajmniej nie żądając odpowiedzi. Trzymał sobie Kostrynia za ramię, ciepło, blisko, sypał mu takie prawdy kostropate, nie patrząc nawet w oczy, jakby mówił w powietrze, tak sobie do nikogo.
Gdy oto z czarnych kręgów szybu powietrznego zaczęli już wyjeżdżać... Z tamtej strony Głównego Zjazdowego wiewały im na powitanie wciąż nowe, od nocy nawet czarniejsze, skrzydła wiecznych ogni.
Tu z szybu powietrznego ukazała się drabinka w wielkim kiblu na materiały sztorcem postawiona, światło ciche spływało po jej szczeblach.
— Ciągnijcież ludzie wyżej! Do drabiny z obu stron tyłem do siebie uwiązani — dwaj. Pierwszy przyjemnie uśmiechnięty, jak żywy, z ręką za pas wetkniętą sztygar Stasiak.
Gdy kibel w chybotach przy wyjeździe okręcił się, drugą stronę okazał: tu Stasiak, sztygar wesoło uśmiechnięty, plecyma zaś do niego, pierwszy pomocnik górnika, mąż żony paraliżem od pięciu lat tkniętej — górnikiem miał pozostać na świętą Barbarę, czyli czwartego grudnia, Marzec Adolf, ogromnie straszny. Ręce rozkrzyżowane, białka całe na wierzchu, konwulsyjnie do wszystkich widzów wyszczerzony.
Przez tłum poleciał jęk, jakby kobietom w piersiach struny jakieś pękały.
Wybierali ich z owego kibla, biedaków tych i na bok odkładali i dalej wieźli, rodziny rwały naprzód, policja nie dawała, interweniował znowu Drążek, a tak grzmiał swym stentorem, że wszyscy cichli.
Płomienne gniewy proletariackie szalały w słowach i wypowiedziach posła! — Cześć poległemu oddajcie, a nie tu wadzić się! — wołał podniośle i robiło się zaraz coś takiego-jakiegoś, podobnego do mszy. Ludziska odkrywali głowy, opiekły sztab spasionych władz uchylał kapeluszy. Wydawała ta ziemia marne ofiary w kiblu. Wyjeżdżali przez pierwsze siwe blaski dnia do drabiny uwiązani sztygar Stasiak, Marzec, Dudało, Heniek Niestój, Sikora, co był jeszcze niedawno delegatem w Radzie Kopalń i Hut, aż znowu wyrwał się skądziś z boku Falkiewicz w smokingu, postać żałosna, wyjąca głosem takiej dzikiej spowiedzi, że sam głos taki wszystkich ludzi obrażał.
Jedni wrzeszczeli z tłumił: — Niech gada! — inni znów: — Precz z nim! — on zaś już wysforował się przed szyb powietrzny.
A tu pan poseł Drążek ze swą inicjatywą! — Nie hańbić tego miejsca, obrzydliwy pijaku — krzyknął i zaraz zdzielił geometrę między oczy, tak zdzielił, iż ów inteligencki pracownik kopalniany krwią się doszczętnie zalał.
Wtajemniczeni zwolennicy Drążka, prawdę mówiąc bojowcy, na rozkaz posła do geometry chyżo doskoczyli i sprzątnęli tę posłać rozgrajdaną sprzed wszystkich ludzkich oczu. Dobrze, iż uwinęli się szybko z incydentem, gdyż w tejże samej chwili wyjeżdżał z dołu nowy kibel.
Znów światło elektryczne cichym spływem potoczyło się szczeblami drabiny, jakoby duch oświetlający tę sprawę swym lśnieniem wiekuistym. A tu już głowa, a tu już stoi cały człowiek w kiblu, górnik, z jedną ręką wzdłuż postaci puszczoną — druga ku sztabowi władz dobrotliwie wyciągnięta, palcem wyprostowanym dokładnie wskazująca: starszy górnik Martyzel!!...
Towarzysze, którzy zawsze niemałe mieli zaufanie do wąskiej smugi światła na wywyższonym przez rozmaitą wiedzę czole górnika Martyzela, ujrzeli dziś o świcie smugę takową po raz ostatni.
Martyzelka? Stała bez ruchu na brzegach tłumu, siłą strasznego podziwu obezwładniona.
Podniósł się zewsząd jęk, gdy zobaczyli filozofa swego i krzewiciela różnych mądrości, jak od drabiny śmiertelnej wyciąga rękę nieżywą i palcem ukazuje. Mogło dojść do nadmiernych ekscesów, gdyby znowuż nie Drążek! Ten zaś parlamentarnym stentorem, jak nie huknie wszem obec: — Oddajcie cześć zmarłemu bohaterowi pracy!
Wtedy to tknęło znienacka Martyzelkę, że się wyrwała przed tłum ku Drążkowi, aby tutaj przemówić. Krzyknęła dzikim głosem: — Panie Pośle!!! — I wtedy też na szczęście skoczyły po nią Lenora z innymi kobietami i otoczyły ją, i skryły, i wtedy to Lenorka, zawstydzona ogromnie, jak nie wybuchnie płaczem.
Tadeusz ugłaskał ją i odprowadzał dalej, chociaż zwisała mu przez ręce jakby kości nie miała i samym! tylko wiotkim ciepłem trzymała się w sobie.
Odeszli stąd, i poszli w zimno wstającego poranka.
Przez te łzy nagły okrzyk Lenory: — Oddałeś raglan, Tadek, lecz raglan pójdzie w ziemię, a czymże się okryjesz?
Tadeusz na to objął dziewczynę przez pół i jeszcze silniej, wyżej uniósł ku sobie, i tak szli, osłabieni przedziwnie, czarną ścieżką, wydeptaną wśród kopalnianych śniegów. Nie widzący przed sobą żadnego już kierunku. Byle dalej od ludzi, ku jakiejś osobności, jeżeli nie jest wszędzie na świecie dla uczestników takiej nocy dozgonnie już stracona.
Co prowadziło ich tą drogą nijaką? Nic, prócz wspomnienia. Szli we dwoje, poza gmachy Zarządu, za czarne żebra wielkiej, ciemnej sortowni, sinym torem kolejki zaśnieżonej. Szli sobie owym torem i znów do małej budki opuszczonej, zza której ukazały się kiedyś Mieniewskiemu rozdroża stromych kamieniołomów. Ku owej budzie, zza której ukazały się ongiś wózki, przy nich dziewczęta pod skałą i Marian Kurek ze swoją złotą trąbką.
Na przeciwko rysował się kościół w niebieskosinych rozbiegach poranka, dalej cynkownia krwawymi żebrami jady ostre zionąca, stare hałdy i usypisko, z którego ongiś gwizdnął woźnica poganiający starego perszerona.
Gwizdnął, że na kopalni kochać się nie wolno.
Tu kiedyś, w słońcu ostatnich, ciepłych dni jesieni dojrzał Duś czułą parę, Tadeusza z Lenorą, przy ujściu wiecznych ogni.
Lenora zatrzymała się tutaj.
— Widzisz, Stasiak, ten uśmiechnięty, sztygar z ręką za pasem — rzekła wstrząśnięta okropnym pożądaniem wypowiedzenia najzupełniejszej prawdy: — Widzisz taki Martyzel mądry, wszystko, ma się rozumieć, wiedział... No i nie ma ich już na świecie.
Szli dalej, we dwoje, pod górę, ku ciemnym zwałom węgla, przez nikogo teraz nie strzeżonym.
Lenora znów zacichła i tak przybyli na zwał, wysoko, między węgiel, skąd rozciągał się widok na ulicę Sienkiewicza biegnącą pod parkanami „Erazma“ i dalej na przygarbione dachy, kryte śniegiem, roztoczone stąd prosto, pokornie aż pod zastawę pięciu kominów huty „Katarzyny“.
Dopiero tu w tym węglu, gdy zasiedli, wybuchła Lenora! Iż życie wobec śmierci tej jest już chyba skończone?! Stasiak?! Cóż to znaczy, tyle samo, co nic. Bo cóż marna dziewczyna znaczy, o której zawsze powiedzieć można wszystko?
Zeznała tu Tadeuszowi, do złomów węgla strachliwie przytulona, najgorszą swoją rzecz: iż go zdradziła, tak sobie, byle jak, z takim oto sztygarem Stasiakiem, który już dziś nie żyje. W niedzielę, na sortowni — potem ci list od ojca twego pod domem Kostryniów oddałam.
Jakim człowiek jest podły! Jakim jest nieszczęśliwy!
Zdawało się Lenorce, że Tadeusz oszalał.
— Ach, Lenora — zakrzyknął Tadek.
Przyciągnął ją ku sobie, wpatrzył się w twarz zbolałą, niby nad kartą księgi pokiwał smutnie głową, a potem głaszcząc czule co ruch jeden wykona, to z oczu łzy.
Objęli się pośród szeleszczących złomów.
— Powiedz, powiedz, Lenorka — wołał Tadek — nikt się nie dowie, gdy te kawały węgla do pieca wrzucać będzie, jakie tu smutki, jakie tu prawdy toczyły się wśród tego węgla. Powiedz tylko, Lenorka!
Zaczem znów on, jej Tadek, wydał wszystko 0 pannie Kostryniównie.
Lenora ręce do nieba wzniosła i na kolana Tadka głową smutną upadła, struta bólem, znów podniesiona boleścią tak wielką, że drżeniem ciała jej trącony węgiel sypał się i szeleścił niby potok czarnej rozpaczy spod stóp wypływający.
Męczyli się, cierpieli i ręce sobie podawali, i znów na nowo życie swe budowali najprostszym, byle najgłupszym, tyle tylko, że ogromnie poruszonym słowem.
— Opieka, która z wypadków tych wyrasta, moja będzie nad tobą za brata. — Tadeusz wyrzekł to szczerze, do dna żołnierskich trybów swojej duszy, iż nagle bryznął łzami.
Płakali więc, radzili, ręce przez ręce, nogi przez nogi przeplecione. Błogosławili, cały świat kołysali w ramionach krzywdy swojej. Gdy nagle turkot zawarkotał od bramy, od strony wejścia na „Erazm“ z boków cynkowni. Któż teraz może jechać i skąd wraca?
Ustąpili się, ukryli głębiej pośród zwału i stąd Wszystko dokładnie uważali. Jechała obszarpana dorożka i właśnie tu stanęła. Woźnica w grubym kożuchu zeskoczywszy z kozła jął wracać na piechotę po przejechanej drodze. Szukał czegoś na bruku, pośród błota.
— Widać zgubił biczysko — szepnął Tadeusz. — Albo może podkowę?
Słychać było podkówki dorożkarza na bruku, rozgwar wciąż jeszcze na „Erazmie“ a dalej szczelną ciszę zimowego poranka. Rozległy się w tej ciszy grube, oporne słowa:
— Ty, głupi ośle, Koza!
Lenorka z Tadeuszem widzieli wszystko jak na dłoni: na skórzanych miejscach dorożki siedział pan poseł Drążek, obejmujący grubym ramieniem swego wilczego kubraka opiekłą postać markszejdera Falkiewicza. Przed nimi na podnoszonym siedzonku tejże dorożki kulił się Koza w gumowej paltocinie i jeszcze jakby górnik, czy robotnik rozchybotany sennie.
Poseł Drążek rozwalił się donośnie na sprężynach roztrzęsionej dorożki.
— Halo, sekretarz Koza! Nie spać mi do cholery! Ucz się, draniu, od starszych! Czterdzieści jeden trupów, rozumiesz, bracie?... I my nareszcie mamy jakiś kapitał!.... Czterdzieści jeden trupów. To już, Koza, kapitał spory!
Rzekłszy to Drążek poprawił się, potężną dłonią uderzył Falkiewicza w czoło, zgrabnie przychwycił za kołnierz, by geometra nie wypadł z pojazdu, do Kozy wrzasnął znowu: — Trzymaj tam swego wariata, by ci pod Miechów nie drapnął — gdy zaś woźnica z biczyskiem wygramolił się na kozioł, z szerokiej piersi posła Drążka huknęły jeszcze następujące słowa w skromną ciszę poranka:

— Cztery nasze osoby za dużo dla tej szkapy. To nic, jedź bracie po kawalersku. Już dzień, dostaniesz nocny kurs. Pan poseł Drążek płaci!

TWOJA CÓRKA
1.
ZA DRZWIAMI GABINETU

Drążek zamykał jedną rękę drzwi swego gabinetu na klucz, w drugiej trzymał mokry jeszcze arkusz zeznań markszajdera Falkiewicza.
Zamknąwszy drzwi wpuścił pan poseł klucz do kieszeni wilczo-budowlanej kurty i zapatrzywszy się w szary półmrok salonu machał cierpliwie arkuszem.
Świtało już.
Drążek machał arkuszem, uśmiechał się i dech w piersiach wstrzymywał. W szeleście bowiem napisanych zeznań starego służbisty kapitału, przedstawiciela bezpartyjnej inteligencji kopalnianej Falkiewicza, murowały się niejako same wszystkie piętra Domu Ludowego, aż do końca! Zaprowadzało się, niejako samo przez się, centralne ogrzewanie, kanalizacja, ba! wykończenie każdej najdrobniejszej „szczegóły“, wyasfaltowanie całego podwórza, wyzłocenie słupów z dorytu i wszystko!
Cóż pan na to, panie leaderze Mieniewski?!...
Poseł Drążek, zasłuchany w swe szczęście, w prosty, — a niechta, niechta gadają, — chamski rozum, wahał się: czy iść przez pokój stołowy, budzić żonę? Powiedzieć jak się stało? Jak z tego wypadku, wynika — słyszysz, żono, asekuracja całego życia naszego?! Tyś sobie zaraz tu obok najspokojniej spała i nic nie wiesz, a ja zaraz przez ścianę wycyckałem wszystko z geometry?!... Takie oto zeznanie na piśmie, że teraz całą Radę Kopalń i Hut mamy prawie w kieszeni!
Poseł uznał ogromną wdzięczność dla samego siebie: tam świat się wali, kopalnia płonie, miliony złotych lecą z wiatrem w powietrze, opodal żona z dziećmi śpi zdrowotnym snem rodzinnym, a tu takie zeznanie.
Poseł Drążek raz jeszcze odczytał owo wyznanie, wiarogodne, podpisane przez geometrę imieniem i nazwiskiem, jako to, że: granica starych ogni została przesunięta przez dyrekcję na nowych planach. Omawiane to było w dyskusji z dyrektorem Coeurem — data, godzina, miejsce — w willi tegoż dyrektora Coeura, dziś już nie żyjącego. Wspomniany geometra w poczuciu rzeczywistej swej odpowiedzialności udał się do odpowiedzialnego dyrektora Feliksa Kostrynia i tam sprawę wyraźnie poruszył, używając nawet słów tak dosadnych jak określenie: świnie. Sprawa ta nie znalazła jednak żadnego oddźwięku.
Podpisane:
Bronisław Falkiewicz, Sprzysięgły geometra, po 40 latach nienagannej pracy w kopalni „Erazm“, Towarzystwa paryskiego „Feniks“ w Osadzie Górniczej.
Poseł Drążek zamyślił się raz jeszcze nad całą sprawą: ba, Kostryń widział przecie, jak Koza taszczył z towarzyszami do poselskiej dorożki Falkiewicza. Kostryń słyszał, tak samo, jak inni, najbliżsi, co Falkiewicz wykrzykiwał przy szybie powietrznym?! Kostryń dobrze chyba rozumiał, że pięść poselska, zamykająca w danej chwili gębę geometry, ratowała dyrektorskie życie?!....
Żono, żono!!! — zachciało się posłowi Drążkowi wrzasnąć na całe mieszkanie. Pomitygował się. Nie trzeba krzyczeć. Cicho. Rzecz przeprowadzić w dyskrecji, zbędną reklamą takiej sprawy nie rozdymać.
Napisał kartę następującą:
W moim gabinecie śpi poszkodowany przy wypadku. Nie budzić. Zamknąłem na klucz, gdyż ma nerwowe wstrząsy.
Złożywszy kartkę w sypialni żony na szklance z wodą, ruszył poseł do przedpokoju, zamknął ostrożnie drzwi i w sieni dopiero westchnął głośno. Mimo, że na duchowe oprawiny po spisaniu zeznania wypili z rozklejonym Falkiewiczem całą butelkę wódki, Drążek czuł się przytomnie. Klatka — schodowa wirowała mu nieco w oczach, ale to detal: wiadomym było mimo wszystko, co dalej czynić.
Urzędować, psiakrew!!! Urzędować nieubłagane do samego końca!
Wraz z klatką schodową wirowały już w marzeniu posła różne przedmioty żałobne, wszelkie ozdoby pogrzebowe, ceremonia nie byle jaka, która musi być wyciągnięta wspaniale, na ostatni guzik, żeby wszystkim w Zagłębiu górniczym oko zbielało.
Poseł skoczył na górę do sekretariatu Związku, na trzecie piętro, gdzie zostawił był Kozę i czekać kazał w sprawie dalszych rozkazów. Koza miał przez ten czas umieścić na dole w magazynku niedoszłej kooperatywy spożywczej owego wariata, gwałtem chcącego wracać do Miechowa.
— Po co wieziemy z sobą tę ofiarę? — pytał niezdarny Koza, gdy przyjechali z „Erazma44 do Domu Ludowego.
— Po to — odpowiedział był wówczas łagodnie poseł Drążek — by się głupi mieli o co pytać.
Nie spodziewał się jednak nigdy poseł Drążek, iż sekretarz Koza jest głupi tak do gruntu, jak się to okazało. Cóż robił ów sekretarz, taki rzekomo chytry w normalnym czasie pertraktacyj, cóż robił teraz w decydującej chwili!?...
Czy przygotował na przykład jakowyś plan działania? Czy mimo woli bodaj, jak on, Drążek, chapsnął już z biur Zarządu tych kilka choćby próbek na czapki, na ubrania jakie tam w biurach przechowują „na wypadek wypadku“ katastrofy, żeby dla ofiar zaraz do trumny zamówić?! Czy obmyślił coś właściwego ze względu na ustosunkowanie się masy robotniczej do wypadku? Czy pomyślał o korzyściach które by teraz właśnie powinna wydębić klasa robotnicza ze zbrodniczego kapitału?! Nic podobnego.
Gdy poseł Drążek otwarł zwycięsko drzwi sekretariatu Związków, Koza płakał. Siedział za biurkiem na swym żółtym krążku gumowym, czy tam podściółce wojłokowej i w mglistym brzasku dnia liryczni płakał.
— Co beczysz, durniu? — huknął Drążek.
— Tyle ludzi znajomych, tyle dobrych górników zginęło przez jedną noc, na rany boskie — ślimaczył się sekretarz.
— Ideały uderzyły ci do nosa — zawołał poseł Drążek swym stentorem. — Wiercą ci w nosie, ciemięgo, jak woda sodowa. Nie na to chyba trzymam cię tu za sekretarza!
Koza podniósł się z krzesła.
— Po cóż ty mi tu, Koza — huczał poseł Drążek — bibułę tę zalewasz?! Lejesz a nic nie widzisz. Tak rozumiesz obecnie swoją pracę biurową, czy co?
W kurcie budowlanej, srogi, dyszący wódką, szeroki i barczysty, stał poseł Drążek oko w oko z swoim sekretarzem.
— Praca biurowa jest wedle mego zdania, myśleć, przewidywać! Słyszysz!? Cóżeś mi tu przewidział, gamoniu?! Patrzcie go?! Jeszcze, głupia cholera, telefon mi wyłącza dla żałoby! Włącz mi zaraz telefon... No, tu masz w ścianie pępek. Dalej, co? Jaka teraz rzecz pierwsza? Jaka?!
Koza patrzył na Drążka z podziwem przerażenia.
— Jaka teraz rzecz pierwsza? Pierwsza będzie żałoba, idioto!! Dowiedziałeś się przynajmniej, jak ich do trumien ubiorą? Jak zawsze?! Jakie zawsze?! Ma być wielka parada. Masz z sobą próbki tych tam trepów trumiennych czy portek, jakie kopalnia da? Ja już mam. Żałoba wszędzie extra musi tutaj być! Więc chorągiew krepowa, żeby na dom zawiesić. Nie ma takiej chorągwi na strychu. Zamówiłeś? Pobudzić wszystkie sklepy, żałoba robotnicza, niech szykują chorągiew extra dla Domu Ludowego, niech dranie wiedzą, że dbamy o to, że już zamówiliśmy o świcie! Pomyślałeś przynajmniej o tym? Nie! Telefonuj mi na „Erazma“ w sprawie akcji ratowniczej. Ilu ludzi zostało pod ziemią? To jest, myślę, oczywiście trupów. Jak zamułka pójdzie, to ludzi tych zamulić muszą, nie wydobędą zamulonych umarlaków wcześniej, niż za parę miesięcy, albo też może później?! Tu Głos Osady, ciemięgo! Dodatek nadzwyczajny bić mi zaraz w żałobnych obwódkach o wszystkim! I podciągaj w opinii tych zamulonych! To cała nowa hipoteka, ci zamuleni! Dwa:
— Tytuł dodatku największym szryftem: NASZ POSEŁ DRĄŻEK USPOKAJA ROZDRAŻNIONE TŁUMY! Słowo ROZDRAŻNIONE zastąpić naturalnie jakimś innym o wiele lepszym. Dodatek Głosu Osady napiszesz mi dziś siarką i fosforem! Coś dalej jeszcze wymyślił o pogrzebie? Ty jesteś ścierwo, nie sekretarz, rozumiesz? Czterdzieści jeden trupów, no, gdzie ich kto tu złoży na przechowanie? Muszą przecież gdzieś swoje odleżeć?! No, gdzie?! W szpitalu, nie! Więc gdzie?!!
— O to nie ma kłopotu — krzyknął płaczliwie Koza — my biednych naszych bohaterów7 i towarzyszy, takie tragiczne ofiary kapitału, pomieścimy w Domu Ludowym, tu, w naszym własnym domu!!! Przybierze się sośniną salę, gdzie teraz nocują murarze —
Poseł Drążek położył olbrzymią dłoń na głowie sekretarza i rzekł poważnie: — A tak na przykład w mordę nie łaska? Czyś pan z byka spadł, panie Koza?! Wariat, jesteś pan wariat z mokrą głową!
Koza drżał z przerażenia, gdyż wszystkie te wyzwiska leciały dziś posłowi z ust, jak nigdy dotąd.
— Nie wykończony Dom Ludowy będę trupami zapeszał od początku?! Tak? Żebyście potem wszyscy bali się tego Domu? Nie, głupi Kozo! Ta śmierć czterdziestu jeden towarzyszy będzie bezdomna! Rozumiesz to? Czy nie rozumiesz?... Rozumiesz ty, odrodku. A co to jest dla nas za kapitał? Śmierć naszych towarzyszy będzie bezdomna, póki za odpowiednie ustępstwa wszelkich Kostryniów nie wynajdziemy dla niej schronienia, jakie sami uznamy!
Koza kropił łzami, głęboko przerażony nową straszliwą prawdą takiej pracy biurowej.
— Teraz rozumiem, towarzyszu pośle — powtarzał jąkając się, choć na ogół nigdy się nie jąkał. — Macie rację, biedny człowiek nie może sobie pozwalać na cukierki sentymentu. Wy, towarzyszu pośle, postanawiacie obecnie śmierć naszych bohaterskich towarzyszów puścić w ruch!?!
— A tyś myślał, że co? — mówił Drążek mierzwiąc sekretarzowi dobrotliwie czuprynę. — Będą nam teraz płacili za wszystko, psiakrew, rozumiesz tę naukę? My teraz siądziem spokojnie i tylko te odsetki, > bracie, odcinać teraz, ciach, a ciach! Nigdy nie spodziewałby się Koza po sobie tego, co nastąpi!
Zmiękł, załamał się w sobie, ręce wyrzucił w powietrze, oblał się cały wstydem purpuro wy i i przylgnął głową do szerokiej budowlanej piersi posła powtarzając raz po raz ze łzami w głosie: — Ja za murami partii, towarzyszu pośle, pozostanę do śmierci, na życie własne przysięgam wam solennie!
Po przemowie tego rodzaju, praca!
Pan poseł Drążek przekonał się nareszcie, że Koza chwyta naukę i kroczy odpowiednią drogą. Wszystko trzymał w pamięci teraz Koza, wychodziło jak z płatka. Tu chorągiew kirowa, telefon na miasto, telefon do „Erazma11, pełnym głosem nienawiści klasowej: — Hal-l-l-lo! Tu mówi Dom Ludowy!!!
Odpowiedział i zdał sprawę Domowi Ludowemu zawiadowca kopalni. Cztery trupy zostały zamulone, identyczność nie ustalona jeszcze. Dalej telefon Kozy do starostwa o tych czterech z uważnym ostrzeżeniem. Gdyż jeżeli ci czterej zostają zamuleni, to czterdziestu jeden spoczywa już i tak w Izbie Zbornej i nie ma ich gdzie złożyć na terenie Osady Górniczej. Niech to cokolwiek dłużej potrwa, Dom Ludowy nie weźmie żadnej odpowiedzialności za postawę klasy robotniczej! Ze starostwa, buch, telefonem do samego wojewody — wszystko odrabiał Koza.
Drążek siedział tylko na wyprzałej sofie sekretariatu, grzebał w kieszonkach ciepłej kamizelki, furt jeno przypominał, gdzie dzwonić i do kogo. Sekretarzyna dzwonił, bębnił, szturgał i straszył, a gdy już złapał wreszcie połączenie, to je znów sam przerywał, dla większego znaczenia całej sprawy.
Dzień już był, około ósmej rano. Na ulicach już ruch codzienny. Z okna widać między drzewami podwórka gimnazjalnego stare kuchty. Zamiotły podwórko do połowy.
Drążek patrzył na scenę ową, dłubał zapałką w zębach i cieszył się, że Kostryń jest nieuchwytny w telefonie. Nie-do-zastania. — Boi się stary drań — mówił poseł do Kozy — to jeszcze lepiej!
Skutek wszystkich wysiłków taki: w podwórzu Domu Ludowego zbierają się pierwsze, nieśmiałe grupki bezrobotnych. Wiedzą, że coś się kroi, i czekają...
Dwa: z domu od żony, wciąż jeszcze ani słychu, czyli rodzina śpi, o niczym nie wie, niech se ta śpi.
Trzy: Dodatek Głosu Osady w pierwszej szczotkowej odbitce — jedyne słabe miejsce posła Drążka: nie dał po sobie poznać, ale jak tylko z wydarzeń życiowych przenosić trzeba coś do druku, zatracał głowę. Tak źle i tak niedobrze: sam wypadek opisany przez Kozę sprawiedliwie. Ale nagłówek, tytuł?
POSEŁ DRĄŻEK USPOKAJA ROZGORYCZONE TŁUMY!!!
Ani nie „uspokaja“ — po cóż takie wstecznicze określenia — ani „rozgoryczone“.
— Musisz tu znaleźć, Koza, o wiele lepsze wyrażenia.
Jakie?
I Zapadła długa cisza namysłu. W ciszy tej skrzypnęły drzwi, posunęły się naprzód, wstrzymały i znów naprzód leciutko wionęły, w drzwiach ukazał się Kostryń.
Chwila ta była ostatnią próbą wytrzymałości dla sekretarza Kozy. Ukłonić się, czy choćby szurnąć nogą?!... W takich krajach, jak Osada Górnicza, ludzie z mlekiem matki wyssali, co się zawsze dyrektorom należy pod względami szacunku.
Co prawda Kostryń wyglądał jak swoja własna śmierć. Twarz miał zastygłą, martwą, a tylko w oczodołach poruszały się czerwone źrenice. Ubrany w łachudrach kopalnianych, posiniaczony, zwywożony, na to zaś pyszne futro dyrektorskie!
Widok takiego stanu mocodawcy kapitału wytrzymał Koza w linii swojego zachowania aż do ostatnich granic. Prawda! Żałosne jakieś perfumy przeleciały przez myśl, coś jak spojrzenie Zuzy, pełne niebiańskich czarów. Lecz zgasło to od razu: Koza dalej robił korektę Nadzwyczajnego Dodatku, jakby był sam w pokoju. Jakby tu nikt nie wchodził. Jakby nikt w drzwiach nie czekał z kłapiącą cicho gębą.
Poseł Drążek inaczej: przekręcił się na sofie wygodniej, wcale jednak nie powstał. Rzucił ogarek papierosa pod nogi Kostryniowi i rzekł wesoło:
— A cóż to, dyrektorze, piechotką? Macie takie obłocone buciska...
Dyrektor Kostryń skierował kroki ku Drążkowi, podał rękę, musiał chwilę zaczekać na rękę gospodarza. Z tą samą kwestą poszedł później do Kozy, po czym w ciszy okrążył pokój. Okrążywszy siadł obok posła Drążka na kanapie.
Milczeli.
Aż tu wybucha Drążek: — Towarzyszu Koza, sprowadźcie kawę od Cieplika i zostawcie nas samych.
Nim zjawiła się kawa milczeli, bardzo uciążliwie. Drążek jakby w sen zapadł. Zwalista kupa mięsa, ani drgnął. Sapał tylko pomiernie.
Kostryń czuwał: przerzucał w sobie tysiączne sposoby. Zaczynały się wszystkie od rzeczy bardzo prostej. Już chciał ją wypowiedzieć, lecz nie mógł ust otworzyć. Durzyło go potworne ciepło postaci Drążka, coś niby zapach jatki. Wspomnienia strasznej nocy krzyżowały wszelki porządek sposobu wyjścia z sytuacji.
Drążek wciąż nic. Sapał cierpliwie.
Gdy oto nagle, gdzieś z parterowych okien, wyrwał się krzyk nieprzytomny: — Odeślijcie mnie stąd do Miechowa!!!
Kostryń skulił się.
Wtedy to poseł Drążek z rozgłośnym chrzęstem sprężyn przechylił się znienacka na kanapie, wielkim grubym ciężarem ciała zwalił się na Kostrynia i tłamsząc dyrektora powtarzał z głośnym śmiechem, prosto w ucho: — To dopiero historia!! — Wrzasnął tak mocno, że Kostryniowi zadzwoniło w uszach.
Służący przyniósł kawę, poseł zręcznie odskoczył.
— Wypijemy przy oknie?
Pili w milczeniu. Kostryń łykał z trudnością. Słuchał, jak Drążek żre, jak żłopie, syrpie owe kawsko, jak ciamka miętosząc kosmatymi szczękami świeże kęsy bułki. Mdlało wszystko w dyrektorze ze wstrętu, gdy właśnie, grube, twarde, wyliczające paluchy posła znalazły się przed nosem dyrektora.
— Raz: żadnego przenoszenia podatków! Dwa: nie przeszkadzać mi przy budowie Domu Ludowego w województwie. Trzy: wynająć tu lokale, które wskażę, nie zajmować jednak takowych, wystawiwszy odpowiednie weksle gwarancyjne. Raz, dwa, trzy, a teraz idzie cztery: po uspokojeniu się opinii podjąć z powrotem rokowania ze strony Rady Kopalń i Hut. Które to rokowania zakończymy ostatecznie dziesięcioprocentową zwyżką wszystkich stawek robotniczych. Zgoda?! Ja nie jestem idealista, romantyk, lecz realista i lojalista, wiem, czego żądać mogę!! Zgoda?
Drążek śmiał się szeroko, dobrodusznie, Kostryniowi wydzierało się z zaciśniętych ust żałosne skomlenie.
Dyrektor opanował się i rzekł: — Jesteśmy chyba obaj chrześcijanami! „Grzebcie wasze umarłe“. Zacznijmy więc po ludzku, od pogrzebu.
Drążek rozwalił się z powrotem na kanapie.
Kostryń począł wyliczać koszty, straty, olbrzymie straty na kopalni, wielkie koszta pogrzebu, ewentualne koszta doraźnego zaopatrzenia rodzin.
Drążek zaś wciąż to samo słowo z kanapy: — Tere fere!
— Od omówienia szczegółów, panie pośle, przyszlibyśmy później może do spraw zasadniczych...
— Tere fere! — wrzasnął Drążek potężnie.
Kostryń strzyknął łezkami. Zdjęty strachem, opuszczony przez Coeura, zagrożony nieuchronnym dochodzeniem sądowym, nie mógł, pomimo wszystko, zaniechać rozumnego targu. Nie mógł, nie wypadało, nie trzeba, przyzwyczajenie, dobra, stara metoda! W kwestii przeniesienia podatków do Warszawy, co do punktu intryg w województwie, nawet w materii podnajęcia lokalów w Domu Ludowym i weksli gwarancyjnych. Co do dziesięcioprocentowej podwyżki stawek górniczych: wszystko tak nagle, prędko...
Kostryń ustępował zwolna, nie od razu.
Gdy mu Drążek cisnął pod nogi próbkę trzewików papierowych — wstrętny demagog — gdy szmyrnął dyrektorowi pod nogi te „parszywe“ perkale jakie kopalnia zamawia dla umrzyków, oraz próbkę tekturowych napisów, pod jakimi, z łaski kopalni, spoczywać mają bohaterowie pracy — odpowiedział Kostryń, iż nie rozumie właściwie, o co chodzi?...
— Chodzi o to — ryczał Drążek — że jeżeli całe życie dreptali, dzięki wam, w podartych butach, to niechże przynajmniej na wieczną drogę mają buty porządne, a nie znów oszukane, papierowe, o to chodzi!
Od słowa, do słowa, a tu wciąż telefony z województwa, co się dzieje z trupami?
— O żywych nie dbali, trupy im zawadzają, cóż ma z sobą poczynać robotnik?! — ryczy Drążek.
W nawiasach tej rozmowy i kłótni o komplety trumienne doszli do gwarancyjnych weksli za lokale w Domu Ludowym, po czym znów przerwa nastąpiła, ogromnie nieprzyjemna.
Drążek przemówił własnym a nie wiecowym głosem: — Siadaj pan teraz i czekaj, dyrektorze.
Co rzekłszy chwyta za telefon: z „Erazma“ do centrali miejskiej, Z centrali do Warszawy, rozmowa jest służbowa, psiakrew! W Warszawie, Ministerstwo Ochrony Pracy. Nie ma pana ministra?! Jak to nie ma? Musi być, tu czterdzieści jeden trupów górniczych na ulicy?! — Przepraszam, moje uszanowanie, sługa pana ministra! Tak jest, panie ministrze! Tu poseł na Sejm, Drążek. Panie ministrze, nie mamy dla nich pomieszczenia. Kopalnia? Nie! Nic podobnego, kopalnia nie chce, nie może, ludzie gotowi rozbić wszystko! Jakiś lokal właściwy, tak, powaga państwowa, chyba Szkoła Sztygarów, panie ministrze? Do Ministerstwa Oświaty? Tak, tak, panie ministrze, tu czekam odpowiedzi!!
Drążek odjął od ucha słuchawkę, psyknął ostro na Kostrynia, podchodzącego chwycił za kamizelkę i warknął: — Wiesz, com dla ciebie zrobił, czy wciąż jeszcze nie wiesz?!
Czekali odpowiedzi.
Drążek ze słuchawką przy uchu wymagał teraz nieustannej obsługi. A to papierośnicę mu otwórz, a to znów papierosa do ust wetknij, a to mu teraz zapal. Buchnął nagle Kostrynia olbrzymią pięścią w piersi, z okrzykiem do słuchawki telefonu: — Słucham pana ministra! A więc, Szkoła Sztygarów?! Tak jest, panie ministrze, dziękuję, naturalnie! Tak, tak, dla uniknięcia, ma się rozumieć, lokal państwowy, otóż to! Moje uszanowanie panu ministrowi, czołem! Dają Szkołę Sztygarów!!
Dyrektor uśmiechnął się dziękczynnie, Drążek przerwał:
— Co się zaś tyczy dziesięciu procent w umowie, wiesz? Ja jestem realista a zarazem także i lojalista! Ja rzeczy niemożliwych bynajmniej nie wymagam. Powąchaj to! — Pokazał dyrektorowi z kieszeni swej budowlanej kurty wydobyte zeznanie Falkiewicza. — Powąchaj to i melduj się u mnie około ósmej wieczór. Masz czas do pomyślenia, prawda?...
Poseł Drążek wyszedł. Nie obejrzał się, nie splunął nawet poza siebie. Można było dobijać tego targu na miejscu, po co? Niech się Kostryń pomęczy, niech posmakuje trochę.
Normalnie sprawy biorąc mogła kopalnia nic nie płacić, funkcjonują od tego wszelkie kasy społeczne. Nie należało zatem terroru przeciągać zbyt usilnie. Trzeba dać odpoczynek umysłom, tym bardziej, że nad wieczorem przewożono zmarłych, wszystkich czterdziestu „jeden“ z „Erazma“ do Szkoły Sztygarów.
Ceremonię tę powierzył poseł Drążek Kozie: — Masz, rób i pokaż się, i niech cię widzą, zapamiętają, zaskarbisz sobie ludzi jak nigdy, zobaczysz!
Koza załatwiał ceremonię lokalną, Drążek zaś wszystko, co się tyczy z władzami, oraz wszelakie kondolencje, oraz co się już tyczy wielkiej ceremonii pogrzebu.
Wariat wykrzykujący na dole, iż chce się dostać do Miechowa, okazał się zbyteczny. Wspaniały obrót katastrofy przybrał tak wielki rozmach pośród ludności, że nie potrzeba było innej propagandy.
Poseł Drążek zlikwidował szaleńca przekazując go co rychlej magistratowi. W izdebce po wariacie założył biuro informacyjne dla rozmaitych delegacyj przybywających względem pogrzebu.
Jak się odbędzie wszystko, kiedy, w jakiej porze, czy w odpowiednim porządku?! Informował, uspokajał, oświecał, dał się męczyć do woli, ale w pewnym momencie przerwał to wszystko i skoczył do mieszkania.
Na głowach tam już chodzili ze strachu z powodu nieszczęsnego Falkiewicza, który jak się okazało przez dziurkę od klucza, spał snem kamiennym. Dzieci z kuchtą nie opuszczały drzwi, za którym spał Falkiewicz.
A żona? W kuchni.
— Żono!!!
Pani Drążkowa wciskała właśnie gorset. Jęła się wtłaczać obcesem w tę gumową maszynę podczas gdy poseł sypał jak z rękawa:
— Nie muruj się, nie buduj, nie sztafirkuj, głupia. Bierz z sobą dzieci, auto na ciebie czeka! Na dole. Oraz słuchaj, czego od ciebie wymagam obecnie: żadnego kosmetyku, żadnych zakręcań włosów. Pojedziesz tak, jak jesteś, samochodem. Zabierz tam, co jest w domu gdzie z jakiej starej zimowej bielizn dziecinnej czy dorosłej. Pojedziesz na ulicę Błotną. Poodwiedzasz mi kobiety, rodziny, które postradały w wybuchu. Zorganizujesz mi je, spiszesz na arkuszu.
Mówił, żona trzaskała szufladami.
— Niech widzą, że ich wciągasz na papier, zapisujesz i ilość dzieci, i miejsce urodzenia, nawet nazwiska rodziców nieżyjących, aby to wyglądało prawnie!
Wydawszy te rozkazy poleciał poseł Drążek do sekretariatu. Na biurku kupa depesz! W przedpokoju kupa delegatów, różnych, przeróżnych ideowców nawet z sąsiednich kopalń. Po prostu, imieniny — diabli wiedzą!
Drążek wyjrzał przez okno: rany boskie!! Podwórze Domu Ludowego zapchane ludźmi. Ulica Przemysłowa między Radą Kopalń i Hut a Domem Ludowym w górę aż po Szkołę Sztygarów wybrukowana była głowami.
A tu wychodzą od erazmowskiego żeberka, wpłynęli już w ulicę Przemysłową, cały kondukt. Biała linia, czterdzieści jeden trumien, oświecona płonącymi pochodniami.
Tłum cały zacichł i zaniemówił w milczeniu. Słychać było skrzyp wozów, krok ludzi, nawet syki płonącego łuczywa.
Rodzin nie dopuszczono do poszczególnych trumien, gdyż identyczność ofiar nie dała się ustalić jeszcze ostatecznie. Rodziny wszystkie postępowały w jednej łącznej gromadzie, a byli też i tacy, co tu kroczyli nie wiedząc jeszcze, czy mają zaginionych, zamulonych, czy poległych w wypadku?...
Tę uroczystą chwilę przerwała znów posłowi delegacja.
— Czego?! Czego chcecie konkretnie?!
Zapchali postaciami swymi pół sekretariatu a w sieni też mrowiło się nie lada! Nie potrzebowali wcale zabierać głosu, poseł nie dopuścił do tego. Machnął ręką, wszelkie wstępy uciął krótko, jak nożem.
— No i cóż, towarzysze — rzekł — wiem wszystko, co powiecie. Wam też wiadomo chyba, co się dzieje w mym sercu?! Com tylko mógł, tom już wyjednał. I cóż myślicie, że śmierć górnicza jest znów tak bardzo droga? I wiele wartająca?
Przemówiwszy w te słowa dla wstępu dał im Czego pragnęli: gęste łzy i płacz męski. Zapłakali z nim razem, z czego będzie rezerwa spokoju, myślał poseł, śpiesząc bocznymi drogami do Szkoły Sztygarów. Za najważniejsze uważał, by w spokoju przetrwali przez wszystkie pogrzebowe ceremonie.
W Szkole Sztygarów pedagogowie czynili różne wstręty, że im młodzież odstręczać będzie wspomnienie poległych. Poseł Drążek nie spojrzał nawet w stronę pedagogów, ale Koza?!
Sekretarz znowu znalazł się jakoby na granicy rozklejenia. Stało się to na widok trupów. Widok czterdziestu jeden trumien ustawionych w wielkim przedsionku gmachu był zaiste ponury. A gdy na pierwszym piętrze rozmieszczać jęli kozły i stojaki, w trzech salach, jakoby stół biesiadny pod owe biedne mięso górnicze...
Poseł Drążek przychwycił swego sekretarza i do muru ukradkiem docisnął ze słowami: — Słuchaj mnie, Koza, ślimaku ty płaksiwy! Nasz Dom Ludowy, gdzie ty jesteś niemrawym sekretarzem, teraz dopiero stanie na kościach tych biedaków. Czy chcesz być sekretarzem, czy nie możesz?
Koza bełkotać począł bez związku.
— Jak się należy wszystko, tak ma tu być! — huknął poseł i skacząc prawie poprzez żałobne wezgłowia wrócił do Ludowego Domu.
Była akurat ósma.
Nie zdążył zrzucić swej wilczo-budowlanej kurty w przedpokoju, gdy znów telefon w gabinecie. Żony w domu nie ma, więc wszędzie ciemno. Wywracając po drodze meble dopadł poseł słuchawki...
Kostryń!
Kostryń telefonował z domu, czy może przyjść? Czy przedostanie się przez tłum?
— Naturalnie, teraz najlepiej, wszyscy stoją przed Szkołą Sztygarów. Tu jest obecnie pusto.
Dyrektor Kostryń stał już u siebie w gabinecie, we futrze, gotów do wyjścia. Włosy kołnierza futrzanego właziły do słuchawki, nieznośnie łaskotały w ucho. Ale cóż łaskotanie wobec wrzaskliwych słów Drążka. Polewając te słowa ciurkiem drobnych, czerwonych łez dawał dyrektor znaki córce, by mu nie przeszkadzała.
Weszła tu bez pytania. I że weszła, i że tu była, i że słuchała telefonicznej rozmowy sprawiało Kostryniowi ulgę. By jednak nie dać tego poznać po sobie, wolną od słuchawki ręką wciąż pokazywał Zuzannie drzwi.
Podeszła ku nim i wracając powiedziała: — Czego chcesz, są zamknięte.
Wtedy, akurat, ukończywszy rozmowę z Drążkiem odłożył słuchawkę, zapiął raz jeszcze futro i nagle przestraszył się raz jeszcze, ach, Boże, któryż to raz tego dnia przestraszył się panicznie?! Podszedł do Zuzy na palcach — wiesz wszystko? — spytał.
— Wszyscy przecież już wiedzą. — Powiedziała to spokojnie, wyraźnie, z widocznym odcieniem nudy. Bo przecież nie z zabawy czy z ciekawości ludzie ziewają, lecz gdy się nudzą. Zuza ziewała wyciągając się przy tym nieznacznie. Nie raczyła sobie nawet w tej chwili zasłonić ust. W jasnym świetle gabinetu mógł Kostryń dojrzeć jej zęby, równiutkie, białe, ciągnące się półkręgiem aż do końca różowej jamy ustnej.
— Pomyśleć, tylu ludzi! — westchnął Kostryń. — Pomyśl tylko, sam Coeur!
Zuza zamknęła właśnie usta. W jej oczach błysnęły łzy.
Przejęty nieokreślonym przeczuciem udarł się Kostryń nagłe na całe gardło: — Ty płaczesz? Ty?!! — Skulony uciekł za firankę.
Doszły go tu spokojne słowa córki: — To łzy z ziewania.
— Wszystko mi jedno — skuczał Kostryń, nie opuszczając miejsca za firanką. — Tyle lat wspólnej pracy. Nie wiadomo nawet teraz, jak chować tego Coeura: istny rostbef w smokingu. Straszne!!!
Zamknął z przerażeniem oczy, otworzył je jednak niebawem słysząc szum jedwabnej materii. Ujrzał przed sobą w otoce ciemnej firanki jakby tylko twarz Zuzy. Tak to widział: nie całą postać, lecz tyłki twarz spokojną, niby wykutą z kamienia, która mówiła:
— Nie mam nic przeciwko rostbefowi. — Patrząc ojcu głęboko w oczy dodała: — Podobno zginą, tam też na ósmym chodniku młody Mieniewski? — Wypowiedziawszy te słowa Zuza zdziwiła się jej brzmieniu. Uniosła brwi, oczy jej trwały nieruchome przepełnione westchnieniem piersi uniosły się wysoko. I stała tak przed ojcem, jakby wołając milczeniem. Istne szaleństwo.
Kostryń zaprzeczał.
Wówczas Zuza krzyknęła donośnie: — Więc nie zginął?!!
— Jeżeli zginął Mieniewski — mlamlał Kostryń kiwając głową — to jesteśmy już ze wszystkich stron otoczeni. Ze wszystkich stron. To chyba niemożliwe!
— To chyba niemożliwe, niemożliwe, sam widzisz — podjęła Zuza.
Teraz dopiero zrozumiał Kostryń, jakie to dobrodziejstwo mieć córkę. Wzięła go za zmarznięte ręce, jak spłoszone zabłąkane stworzenie wyprowadziła dobrotliwie zza firanki, poprawiła kołnierz futrzany, dobrze, ciepło związała szal na szyi i tak jakoś prowadząc, kierując, popychając ku wyjściu mówiła:
— Jeżeli to ma być takie ważne, musisz dokładnie stwierdzić, co się dzieje z Mieniewskim, musisz się dowiedzieć na pewno, przecież to nic trudnego. No, a poza tym wiesz, że teraz jesteś sam, że już nie masz pomocnika, czy tam jak? Że Coeur już dziś rządzić za ciebie nie będzie i nie może. — Otoczyła ojca serdecznie ramionami przez szyję: — Radź chociażby ze mną, ja ci doskonale potrafię Coeura zastąpić, podpatrzyłam go dobrze. A cóż myślisz? Ho, ho!...
Dyrektor Kostryń uścisnął córkę, zbiegł cicho po czerwonym dywanie, wymknął się z drzwi, po czym biegł pod murami, ukradkiem do Domu Ludowego z jednym postanowieniem, zgody.
Czemuż nie otwierali? Rozległy się nakoniec kroki, ciężkie, wstrętne, jakby ktoś wodę z wiadra wychlustywał na ziemię.
W uchylonych drzwiach ukazała się kamienna gęba posła Drążka i łapy! Wielkie, czerwone łapy schwyciły dyrektora, wciągnęły do środka w półmrok przedpokoju, stąd dalej, przez pokoje.
— Gadaj, stary trutniu, puszczaj tu zaraz farbę, albo jutro jestem w sądzie z materiałami, które wycyckałem z Falkiewicza.
Kostryń wykręcał się, aż przyduszony do oparcia kanapy wyjąkał wszystko...
Cały swój plan kłamliwy:
Przebitka, rzecz normalna. Pożar właściwy powstał tylko z tego powodu, że pierwsza drużyna, która zginęła cała na ósmym chodniku, lała wodę na ogień, dzięki temu zaś para wodna, oczywiście, zwiększyła proces spalania się węgla. Oto właściwa przyczyna ognia, zwykła nieumiejętność, poza tym nader późno przedsięwzięte środki ratownicze przez zawiadowcę... Wszystko razem nie ma nic wspólnego z planami kopalni...
Potężne łapy posła Drążka nie wypuściły jeszcze karku dyrektora.
— Zgadzam się — jęknął wreszcie dyrektor — na dziesięcioprocentową zwyżkę stawek. Przeprowadzimy...
Drążek puścił Kostrynia, wskazał mu boczne drzwi i rzekł: — Możesz iść teraz do Falkiewicza.
Gdy Kostryń wszedł do geometry, Drążek przyskoczył do dziurki od klucza.
To co zobaczył, choć się chwalił nerwami jak postronki, nawet na owych postronkach ważyło!...
Geometra spoczywał na kanapie. Kostryń, pochylony nad markszejderem, sączył mu w ucho obrzydłą jakąś treść. W miarę owego sączenia geometra się skręcał, kurczył, sztywniał. Po czym znów się rozkręcał. Na koniec począł płakać swą starą, tłustą gębą.
Kostryń głaskał go cierpliwie po opiekłych plecach, ukazywał na serce, zapewniał o czymś. Ze łzami w oczach padli sobie na koniec w objęcia, geometra Falkiewicz zsunął się na kolana, Kostryń rozgrzeszał go, żałośnie uśmiechnięty.
— A to cholera, ścierwo — mruczał Drążek przy drzwiach.
Kostryń złożył Falkiewicza na kanapie i wyszedł.

Nie zamienili z Drążkiem jednego słowa; dopiero w przedpokoju. Schwyciwszy dyrektora za ramię rzekł poseł: — Ale ci aktu zeznania Falkiewicza, draniu, nie oddam, póki zwyżki nie podpiszecie formalnie w Radzie Kopalń i Hut. Teraz ja mam kapitał!...

2.
SERCA UCZESTNIKÓW

Zamknąwszy drzwi za dyrektorem huknął Drążek rozgłośnie: — Żono!!
Nie powróciła jeszcze starościńskim samochochodem z ulicy Błotnej. Poszedł do Falkiewicza, czy aby nie potrzebuje czegoś jeszcze?
— Nie? No, to wynosić mi się, żadna gościna nie może trwać wiecznie!
Wylawszy Falkiewicza oddał się poseł Drążek całkowicie sprawom uroczystości. Dwa razy był jeszcze w nocy u umrzyków, w Szkole Sztygarów. Czy kozły pod nimi dobrze są rozstawione, czy nie okradli zwłok jacyś łobuzi?
Takie to rzeczy, oraz takim podobne. Leciał z nóg, lecz pracował mając teraz prawdziwą wyrękę w Kozie. Po przełomach z ostatnich godzin nazbierało się w sekretarzu odpowiedniej godności, szacunku i wszystkiego! Czy to przy delegacjach, które przez cały dzień następny od rana przybywały, czy przy rozpoznawaniu zaczadzonych i innych rozmiażdżonych Koza stał rzeczywiście na właściwej wysokości.
Rozpoznawanie ofiar było obrzędem strasznym. Trzeba tu nerwów nie lada! Ci ludzie, na przykład, co ich konie podczas popłochu pokopały i zmiażdżyły, pozmieniani byli do niepoznaki! Kobiety mdlały w wielkich salach szkoły sztygarskiej, od jednego wezgłowia biegły do drugiego, że to ten, znów nie ten, albo znów może ten?!?
Mdlały w ramionach Kozy. On je cucił, on do rozumu z powrotem przyprowadzał, dzieciom cukierki do ust wtykał, starszych zaś napominał: — Nie traćcież ducha, rozpoznajcie, może po ręce, a może jaką bliznę pamiętacie, czy jaki inny znak?
Mieli z tym okropnego mętu na pół dnia, nim wreszcie wszystkie tabliczki do trumien przybili. A tu znów delegacje partyjne, niepartyjne! Rozdęła się ta uroczystość, nie spodziewali się takich rozmiarów.
U Cieplika tłum nieustanny. Żadnych rozmów, polityk, a tylko o pogrzebie. Gdy Koza z Drążkiem weszli do restauracji, milczenie poleciało przez stoliki, jakby dyrektor generalny wielkiego Towarzystwa wstąpił do knajpy.
To samo na ulicy: ukłony! Nawet samemu Kozie, bez posła Drążka, też ukłony!
Sekretarz zbierał wciąż telegramy i ogłaszał liczbę delegacyj — nie mówiąc już o tym, że kiru w całej Osadzie zabrakło, tyle spotrzebowali. Delegacje przeliczał Koza stawiając kreski na boczku arkusza, potem rękawy musiał po prostu zakasać, włożył czarne ochraniacze pracy biurowej na ręce i liczył na liczydle.
— Bo to widzicie, towarzyszu — mówił świeżo przybyłym z Katowic — jest zjazd, jutro będzie chyba z dwadzieścia tysięcy ludzi na pogrzebie.
Liczył ich jak pieniądze, czy co? I co raz kartkę z wynikami posyłał za Drążkiem, na miasto, czy też do magistratu, czy na inne posiedzenie. Potem znów trzeba było ceremoniał uzgadniać z władzami. Czyli z panem Kapuścikiem. No bo z kim?
Pan Kapuścik szacunku nabrał dla władzy związkowej! Co dwa słowa powtarza: — Tak jest, panie sekretarzu. — Albo też nawet: — Tak jest, panie kolego.
Wobec powagi chwili, jakże przeczyć? Kolega, w żałobie ogólno-ludzkiej, wszyscy porobili się kolegami i z tej, i z tamtej strony barykady.
Do tego dodać wypada sprawy ceremoniału i jeszcze sprawy z klerem!
Dom ludowy pieniędzy dać na kler, ani dość miał, ani się zbytnio do tego rwał. Poszły więc pertraktacje z kapitałem, który sypnął tak szczodrze, że miało być księży zatrzęsienie z najstarszym kanonikiem Osady Górniczej, Wyrobkiem, na czele.
Wieść o Wyrobku wstrząsnęła bezrobotnych, Kanonik znany był przecie szeroko jako burbon i piłat, a tu ma taki kondukt poprowadzić?!
Wszyscy drżeli na koniec, czy pogoda dopisze? Sprzyjająca pogoda do uroku obrzędów przyczynia się niemało.
Koza uprosił posła Drążka pod koniec nocy, w samą wigilię pogrzebu, by już dłużej na pogodę nie czekał i by się zechciał przespać.
— Ze wschodu słońca nic jeszcze nie poznacie, pośle. Przyłóżcie choć na trochę głowę do poduszki. — Sam pozostał na dole, w izdebce po wariacie, czyli w magazynie zbankrutowanej kooperatywy, i tu sam dyżurował. Było czego pilnować: pogody, oraz dzwonili ze Starostwa i z miasta w sprawie mostku. Na tym mostku wisiała teraz cała kwestia pogrzebu i w dziurach tego mostku mało nie potonęła.
Jest ten most przy kopalni „Flora“, gdy się schodzi z głównej ulicy na bok, w stronę cmentarza. Poharatany, dawno zgniły, nie wiadomo też, komu właściwie podległy i kto ma reperować?
Takich spraw rozmaitych bez liku ciągle, a tu już świt. Spośród mgieł spadających podnosi się strzelista ściana Szkoły Sztygarów, lecz wszędzie jeszcze cisza... Któraż godzina? Piąta czterdzieści. Obok stukają jeszcze towarzyszki przy sztandarach, przybijają czarne flagi do drzewców.
Koza pochylił głowę, spocone czoło oparł o brzeg kałamarza: w nocnej cichości przychodzą myśli, jakieby nigdy za dnia jawić się nie śmiały. Już po raz trzeci zaczęła plątać się pod piórem sekretarza panna Zuzanna Kostryń. Jakoby w nocnych jedwabiach, czy kaszmirach szła z tacą w ręku, na tacy kieliszki z szampanem. Jęczał pod tym urokiem Koza, tym bardziej, że w obliczu kapitału drogę odwrotu wszelkiego na zawsze sobie przeciął duchowo.
Zapalił papierosa, splunął na znak, iż uważał wizję za rozproszoną, i znów pisał artykuł do prasy partyjnej. Rył przez kalkę ołówkiem, u góry stronicy nęciło wzrok grubymi literami wypisane:
ALOJZY KOZA: PO KATASTROFIE NA KOPALNI ERAZM.
Która to godzina? Utkwił wzrok w zakratowanym okienku, gdy nagle ryk straszliwy rozdarł powietrze.
Ryk potężny, przemożny, jakby się całe niebo waliło na kawały: wszystkie buczki, wszystkie syreny, wszystkich hut, wszystkich kopalń całego okręgu węglowego Osady Górniczej dawały światu znak, iż rozpoczyna się dzień pogrzebu ofiar erazmowskiej katastrofy.
Koza zerwał się na równe nogi, krzesło pod nim upadło, jął krzyczeć, płakać, a w tym płaczu powtarzał samemu sobie nieprzytomnie:
— Ja za murami partii! Ja za murami partii! — aż chrypł tak wrzeszczał.
Po czym, niby po jakimś morderstwie, runął na rozścieloną bibułę biurka i tak, siedząco, ze łzami w oczach usnął. Przebudziło go słońce i kołatanie do drzwi, i stukotanie w szyby. Jakże, ósma godzina!
Słońce wielkim promieniem przecinało wskroś pokój, za oknem mnóstwo ludzi i rąk wyciągniętych. Koza otworzył delegatom, po swojemu wyrzucił opaski milicjantów, po swojemu nakrzyczał. Przy obecnych umył się swobodnie do pasa — widzicie tu przynajmniej na naocznym przykładzie, towarzysze, co to znaczy praca redakcyjna. — Mył się w pośpiechu, lecz zarazem z niewysłowioną rozkoszą, że nawet jego, małego człowieczynę tak czasy naciskają, iż prawie na podobieństwo samego leadera myje się i obrządza przy asyście towarzyszy.
Wyszedł z Domu Ludowego nie w takim towarzystwie, lecz jeszcze lepszym! Jako sekretarz ze starszyzną partyjną, z posłami na Sejm i do Senatu. Zjechało ich! Na nocleg narzekali, na brak hotelu, czy też stosownego pomieszczenia.
Ruszyli przez szpalery milicji i policji, i różnych straży ogniowych, i rozmaitych organizacyj do Szkoły Sztygarów.
Strażacy plac przed Szkołą zdobili jaśniejącymi w słońcu szeregami metalowych hełmów. Dalej, według programu, przeróżne szkoły. Niech młodzież wie, niech widzi! Dalej fachy górnickie z czarnymi sztandarami.
Orkiestr i muzyk rozmaitych! I trąb wielkich, błyszczących, poprostu jerychońskich. Jak Osada Górnicza Osadą, nigdy tylu na jednym miejscu naraz — ludzie nie widzieli.
A narodu! Z góry na dół, od szkoły aż za erazmowskie tory kolejowe, aż poza hutę „Katarzynę“ i za cynkownię jedną, drugą, morze szare, rozlane nisko aż po krańce widoku i chyba nawet dalej.
Na najwyższym wzniesieniu, przed oknami podległych całe klomby sztandarów. Górniczych — czarne, strażackich — rozmaite, z Florianem świętym, lub Józefem, i tych socjalistycznych, czerwonych co niemiara!
O godzinie dziewiątej minut czterdzieści pięć rozległy się po raz wtóry na znak uroczystości wszystkie buczki Osady.
Po tych buczkach przyszła kolej na sekretarza Kozę. Na kamiennej terasie szkoły sztygarskiej wyliczał teraz kolejno rodziny, aby wychodziły z tłumu, stawać przy „swoich“ zwłokach i już ich nie opuszczać, kroczyć we właściwym porządku.
Rodzina taka a taka, poległego na polu pracy górnika Sikory, czy Dudały, czy Zbrożka, czy też Hebdy!
Najprzód sztygarska, potem starszych górników, potem pomocy, każda szła za porządkiem. Gdy występować poczęli i iść schodami ku szklannym wrotom szkoły, w płaczu, w boleści swojej, z dziećmi drobnymi, z trojgiem, czworgiem, siedmiorgiem, pouginały się serca uczestników pogrzebu.
Idzie żona Dudały z dzieciną przy piersi, i pani Stasiakowa z czworgiem, i sina w swej rozpaczy Martyzelka ze synkiem i córeczką. Tak też znikła we drzwiach Lenora Duś, we dwoje z Tadeuszem, lecz skąd miał badać ogół w takiej chwili, że to syn Mieniewskiego?
Znikali w rozłożystych wrotach gmachu Szkoły, jakoby z tego życia i z tej ziemi szli już sami za wrota łączyć się z śmiercią swoją i zatratą.
A na to kler dopiero, jak znów rozpocznie swoje! Przeliczyć, było ich tu chyba z kilkudziesięciu, kanonik zaś na czele. Kanonik tu sam właśnie, Wyrobek, we fioletach, opuchły, wielki, ślepiami ciskający. Przeszedł sale, zatrzymał się przy pierwszej trumnie, ludzie go obstąpili.
Obstąpili, kornie schylili głowy, że niby zaraz spadną na nieboszczyków krople wody święconej. Ale kanonik nic. Zakręcił brzuchem, zatrząsnął policzkami, ręce tłuste złożył na hafcie komży, nic nie mówi i czeka. Nie czeka, już zawraca!
Rzecz działa się w otwartych wrotach Szkoły Sztygarskiej, cały lud widział wszystka, cóż dziwnego, że ten lud dech swój w piersiach zatrzymał?! Sprawa była widoczna dla każdego, skoro kanonik Wyrobek ryknął coś ciężkim głosem ukazując zarazem na czerwone sztandary socjalistów...
Rozmowy nie słyszeli z daleka, lecz słowo jedno — precz! — poleciało dokoła placu, krótko, ostro, jak z bata.
Gdy kanonik zawołał „precz“, zerwali się komitetowi różni, pomniejsze jednak rybki, coś niby jak zastępcy, Koza, sekretarze czy delegaci — nie tym płotkom porać się z kanonikiem. Przybiegli, lecz od razu odbili się od duchownego brzucha.
Kanonik został sam, stoi, patrzy i nabiega czerwienią. Czyli, innymi słowy, wszystko wisi ną włosku „księżego oburzenia“. Widzą to wszyscy, ale znów odetchnęli, gdy spostrzegli, że poseł Drążek, jak dzik, chociaż w odświętnym, nie budowniczym palcie, roztrącił swym rozmachem poważną grupę posłów i pruje się przez tłum do góry, już schody przeskakuje, po dwa, po trzy!
Mordobicie, czy co?! — w Kozie zemdlałe serce, lecz w pośle Drążku, który od rana pojadł był zasadniczo, serce bije spokojnie. Podchodzi poseł do księdza kanonika i powiada: — Że co?
Na to kanonik: — Co znaczą te czerwone sztandary?
Drążek popatrzył, cuknął się W samym sobie i mówi: — Sztandary robotnicze. — I tu od razu poczuł swoją przegraną. Parło go złością w kiszki, w pęcherz, w żołądek i pot spływał ze skroni, a w dłoni aż paliło, aby się porachować. Jednakże myśl o kapitale, ta myśl zdrowa, rzeczowa, nakazała cofnąć się przezornie. Gdy ich kapitał jest z dwóch tysięcy lat, z jakimi procentami za te lata, to ten niedawny, własny, czterdzieści jeden trupów, to cóż to jest wielkiego?
Skłonił się poseł Drążek i tak zażywa z mańki: — Jak nie chcecie, księże kanoniku, prowadzić konduktu z powodu obecności czerwonych sztandarów, zmienimy porządek pochodu, postawimy na czele strażackie?! Macie tylu Świętych na strażackich sztandarach. A cóż ci Święci, fałszywi są, czy jak? Nie wystarczą? Wystarczą. — Tak to chciał poseł Drążek kanonikowi zręcznie podebrać miód. — Będzie krzyż, potem będą strażackie sztandary ze Świętymi, potem pójdą górnicze, czarne, a potem w końcu nasze.
Ksiądz kanonik Wyrobek obu rękami przekreślił posła Drążka, za posłem całe słoneczne powietrze i poszedł już napowrót. Już w bramę Szkoły zmierzał, obwieszczając dokoła: — Precz! Precz z czerwonymi sztandarami, inaczej nie pójdziemy za pogrzebem!!
Gdy oto nagle kanonik przestał machać rękami, inni ku niemu zbiegli, ze wszystkich stron, przeróżni księża i klerycy: w olbrzymią postać dostojnika duchownego jakoby piorun trzasnął, tak stężała straszliwie.
Naprzeciw kanonika ośmielił się pojawić ksiądz Kania. W sutannie kroju rzymskiego, czarnej, po kostki, w białej komży po wierzchu, lecz z szarfami > dziwną przyozdobą, biało-amarantową, tego jakiegoś swego, narodowego obrządku. Blady był jak śmierć.
Gdy zjawił się, po tłumach przeleciało zadziwienie, aż śpiewne, tak wezbrane.
Zaczął mówić! Ręce w stronę ludu rozpostarł, znów wyrzucił w powietrze i głosił, co słyszeli od niego tyle razy. O swym Chrystusie pracy! O krzyżu, który jest niczym innym, jak wyobrażeniem słonecznej drogi świata. A znów ten lud roboczy, który jest właśnie figurą, podobizną, postacią jedynej prawdy Boga, Boga-Prawdy w cierpieniu, czyli Chrystusa, czyli syna Bożego.
Po tych słowach ujrzeli zaraz rzecz niebywałą:
Tu rwie się z rąk asysty księżej dziki, straszny kanonik, rozwiewają się na nim sutanny w szumie jedwabistym, przerywa Kani, ryczy, Kania się modli do nieszczęsnego ludu, tu nadbiega Kapuścik, wywraca się znienacka, zaraz na pierwszym schodzie, o swą szablę.
Kanonik wyrwał się, suknią machnął, już doskoczył do Kani, dał mu w twarz, aż plasnęło.
Plasło przez cały plac okropnym echem!
Ksiądz Kania nie oddaje, nie broni się i dalej mowę głosi, a tamten raz i raz, po twarzy głośno, i między oczy, głośno —
Kani łzy z oczu lecą, łzy męczennika ludu. Lecz wciąż stoi na miejscu, w pokorze, a tamten bac go jeszcze w zęby i krzyczy: — Duchowieństwo, odchodzić stąd, precz od sztandarów diabła, nie idziemy w kondukcie!
Na to zaś, jakby warem poleciało po ziemi: zmieszały się połyski hełmów, skłębiła się milicja, rozprysło w wszystkie kąty ciemne bractwo dostojnych posłów Sejmu i Senatu, sztandary przynikły i już rozfuknąć miały w rozsypkę, gdy właśnie Knote!!...
Biała na twarzy, w niebieskim kapeluszu z złotymi guziczkami, oczy jej płoną, z policzków omal że tryska krew, przedarła się przez księży Knote, głosem wcale nie ludzkim i niekobiecym woła:
— My biedni, podli, których poniewierają! Których biją i kopią! My biedni, podli, sami poniesiemy nasz krzyż!
Zwyczajna masażystka z tymi słowy wydarła kościelnemu złocisty krzyż, ruszyła naprzód pierwsza, za nią lasy sztandarów, czerwonych, czarnych i z świętymi strażackie, za nią czterdzieści jeden trumien, przy każdej drobna, smutna gromadka, czyli rodzina poszczególnej ofiary.
Pan poseł Drążek zrozumiał teraz wszystko: jeżeli nie zagłuszyć awantury z kanonikiem i z Knote jakimś czymś nowym, odpowiedzialnie hucznym, jakimś specjalnym bałaganem, to znów będą protesty i sprawa religijna. Tego już nie chciał za nic. Co robić? Poniosło go, rozpędził się, za czym biegł sam nie wiedział, ale roztrącał, spychał ludzi, bobrował pośród nich, przewracał i dopiero w tym przewracaniu dognał swą myśl przy orkiestrze górniczej.
— Grać, psia krew, do cholery — huknął i pędził dalej i to samo przykazał drugiej napotkanej orkiestrze, i trzeciej, czwartej, aż się wszystkie rozdarły wielkim spiżowym głosem.
Pan poseł Drążek rozkazał grać orkiestrom.
Huknęło z wszystkich trąb, zapiszczało we wszystkich dudkach.
Gdy z placu w skręt ulicy Przemysłowej spływał ów szereg trumien, Koza w budce specjalnie wzniesionej powtarzał jeszcze raz nazwiska przechodzących rodzin.
Wykrzykiwał je głosem wspaniałym a tak zaszczytnie, że gdyby nie to, iż śmierć jest sprawą bezpowrotną, ten i ów chętnie by poddał się śmierci, aby dostąpić tak wielkiego zaszczytu.
Zaszczyt ów sprawiał, że rodzinom poległych niebardzo też starczyło miejsca i czasu na rozpacze. Trzeba się było trzymać tutaj w obliczu tylu świadków, trza było się pokazać nie lada!
Towarzysze i wszyscy poszczególni komitetowi, i sam ścisły komitet ceremonii bardzo byli zadowoleni z postawy osierociałych rodzin. Tak wdów, jako też dzieci. U niektórych wdów do tego nawet dochodziło, iż poprawność żałobna graniczyła jakby z obojętnością.
— Nie jest to obojętność, towarzyszu senatorze — tłumaczył Drążek senatorom partyjnym z Warszawy — lecz taka właśnie zakamieniałość bólu.
Jako wzór takiej właśnie głębokiej, ale w środku kipiącej łzami zakamieniałości, pokazywał Drążek Martyzelową. Wdowę po starszym górniku Martyzelu. — Słyszeliście zapewne, to taki nasz uczony filozof robotniczy.
Martyzelowa szła jakby się wszystko działo w pustce, poza nawiasem obecnego świata. Tu muzyka wybucha, trąby grają rozgłośnie, tu ktoś środkiem ulicy przebiega, to znów się zatrzymuje nagle cały kondukt i oto biedna wdowa utyka twarzą na pół łokcia od blaszanej tablicy, w nogi trumny z napisem:


MARTYZEL JÓZEF

STARSZY GÓRNIK

Martyzelka szła cicho, równo, albowiem zgodzić się w niej nie mogły myśli i rozdzierały ją boleśnie w ten dzień straszliwy jakowąś radość na dnie okazując!!!
Tyle przeróżnych faktów strasznych. Tyle przeróżnych wspomnień na zawsze bezpowrotnych.
A tu znów dzieci kroczą, dziś już wieczne sieroty! A tu jak księdza Kanię kanonik bił po twarzy...
Lecz nie i nie: ta radość straszna, że pospadały z niej więzy mężowskie! Jak gdyby innym rachunkiem pełniło się, że Martyzel nie żyje, a znów innym, że ona tędy kroczy i jest na świecie wolna.
Gdy z wielkiej drogi skręcili na prawo, wzdłuż zabudowań „Flory“, prosto ku cmentarzowi, przejęło Martyzelkę coś takiego, od czego zemdleć można z rozpaczy i ze wstydu, ze szczęścia i z podłości.
Gdyż uśmiech na nią zleciał, tak odczuła, tak było. Dla kogo uśmiech ów, wiedziała od początku dla poniżenia księdza Kani, dla tego poniżenia strasznego, któremu trza okazać tyle dobrej pociechy.
Martyzelowa słuchała wszystkich mów, było ich zaś bez końca na cmentarzu. Dzielnie żył mąż i zginął, więc już wcale nie cierpiał. Pozostawił sieroty, lecz wszyscy ludzie z sierot tu wyrastają, nigdy nie jest inaczej.
Pożegnała się z trumną mężowską rozważnie, z cmentarza zeszła i do domu wróciła spokojnie.
Dom jak dom. Żaden to przecież dom. Tyle, że dzieciom oszczędzili pierwszych chwil zmartwienia i z cukierkami je oddali na noc do Szymczykowej. Co miała stara Szymczykowa teraz innego na głowie, skoro palacza Kapuścik już zamknął, do sprawy z Coeurem zatrzymają nieboraka w więzieniu.
Rozsiedli się w tym osieroconym domu za stołem Lenora i Tadeusz, Karolcia Domagało i najbliżsi sąsiedzi z ulicy Błotnej i Supernak.
Wypili!
Lenorka z Tadeuszem — nie. Ach tak, wolała przecież Lenorka ze swoim Tadkiem po tamtej stronie przepierzenia, w dawnej izbie Dusia, przy oknie, posiedzieć i tu we dwoje patrzeć na rozmiękłe podwórze, w stronę płotu, oraz na ośnieżony, pusty już gołębnik, na to miejsce ukochane niedawno, gdyż tu witali się owego szczęśliwego ranka, gdy się w swym życiu codziennym połączyli.
Gołębnik był już pusty, Martyzelka na pierwsze koszta i aby jakoś przetrwać pierwsze ciężkie godziny posprzedawała sąsiadom gołębie. Na książki po ś. p. mężu amatora nie było. Koza tylko obiecał mimochodem, że książki wszystkie nabędzie Dom Ludowy do swojej biblioteki.
Tu gołębie, tam książki, Supernak znów przymawiał się o paradne ubranie. Rzecz prosta za pieniądze!
Za pieniądze portiera Supernaka szedł także ten właśnie poczęstunek. Jako zaliczka: kapelusz, spodnie, buty i piękny czarny surdut, po górniku starczy na znacznie więcej.
Było wiele gadania o tym, o lampce po górniku, o sprzedaży, mieszkaniu, na pokój Dusia kroił teraz Tadeusz, lecz gdy się rozkonspirował podczas awantur na „Erazmie“, czekali, że go policja weźmie.
Czy też ojciec zabierze do Warszawy.
Czym będzie płacił Tadeusz Mieniewski za mieszkanie po Dusiu? Główną swą rzecz, ów raglan, oddał przecie sygnaliście do grobu i nic już nie miał.
Po Dusiu nic nie było do sprzedania, zegarek, co go nosił zawsze przy sobie jako sygnalista, ukradli mu tam zaraz w izbie zbornej. Bardzo gęsta szła rozmowa o tym, ile nakradli z trupów i z zaczadzonych. Z zaczadzonych przeszli znów wszyscy obecni na temat „Erazma“.
„Erazm“, tajemniczy biesiadnik wszystkich rozmów na Błotnej, na Zielonej, na Przemysłowej i na Trzeciego Maja, i wszędzie w okolicy. Gość dziwny, rzeczywistym swym ciałem skąpo tu obecny, a w słowach ludzkich zawsze boleśnie przytomny.
Jeszcze tam nie dogasło chyba na podszybiu, jeszcze zamulać chyba nie skończyli na ósmym i na trzecim poziomie. A tu rachował każdy, niby o wielkim szczęściu, pilnie wyglądanym: jakiego ześle teraz Towarzystwo nowego dyrektora, Francuza, jak proces poprowadzi od siebie Urząd Górniczy, jaką teraz okaże znów postawę Kostryń?...
Portier Supernak — że teraz „Erazm“ stanie na miesiące, nie jeden i nie dwa, czyli, że bezrobocie powiększy się i nic tu nie pomogą komitety pod wodzą pani dyrektorowej Kostryń, wobec czego należy ogon podwinąć pod siebie z wszystkimi żądaniami klasy robotniczej. Powiedział i jak wszystko, co tu dziś mówił przed tym, skierowane było do Martyzelki. Niby, że nic, a przecie wszystko. Od przełykania śliny, od tego swego trzasku suchego w grdyce do każdego spojrzenia wszystko ku świeżej wdowie obrócone.
Martyzelowa miała już dawno dosyć wszystkich rozmów. Wyszła z izby, spojrzała oknem do własnego mieszkania, jak tam gęsto i gwarno, i dymno, jak tam wrzeszczą! Takie to jest mieszkanie jej: gromada obcych ludzi, którzy tam przepijają za obce pieniądze.
Nogi ją same niosły przed się, gdyż myślami była już tam od dawna na upragnionym miejscu.
Zaczęła biec. Z ulicy Błotnej wypadła między popielate śniegi, na torach za stacją. Stąd przez wał kolejowy i znów polami a potem będą hałdy, potem zaś małe, czworogranne okna izby pod Opatrznością.
Po dniu suchym, słonecznym, przez otchłanie mglistego wieczora ścigał się wiatr, piszczał w rudawym gąszczu i przepadał aż hen, wysoko, pod szczerbionym księżycem. Nisko zaś ten sam wiatr w szczelinach zmarzniętych syczał sucho i twardo.
Sycz sobie! Martyzelowa zatrzymała się nagle w ciszy, wielce straszliwej, w której wypoczywało wszelkie powietrze i wszelki śmieć tych kątów. Na znak żałoby bowiem stały dziś jeszcze bezczynnie wszystkie huty, kopalnie i cynkownie, i prace, i zawody. Blask ślizgał się po śniegach, cieniem spadał pod chaty dalekie.
— Ty wiesz, mężu — rzekła Martyzelka — dokąd ja idę teraz! Rady twojej nie pytam. — Tak powiedziała nie w umyśle, ale słowami mówionymi, żeby nie tylko cień zmarłego, żeby je słyszał świat.
Słowa umknęły z wiatrem, poderwała się za nimi Martyzelka, mimo kontyny starej, ku zagrodzie księdza Kani.
Podchodzi tu cierpliwie, ale z jakim marzeniem, z jakimże spodziewaniem! Od którego mdleje jej ciało i rozpływa się serce. Tak tu podchodzi skrycie a zarazem jakoby z nabożeństwem całego swego życia. Ale nastawia uszy, ponieważ zza oświetlonych okien słychać dwa głosy: i męski, i kobiecy. I słychać jakby tarcie, skrobanie? To nie skrobanie, to smażenie na kuchni.
Martyzelka przycupła do ziemi, nie śmiąc wejrzeć do środka. Aż oto popatrzyła przez drobne szybki. Człowiek wytrzyma wszystko. Kobieta zaś, gdy kocha, gotowa dopomóc własnej śmierci. Tak Martyzelka! Patrzy, jak w śmierć, i jeszcze przytakuje...
W izbie ksiądz Kania siedzi pod ścianą, pod portretami rodziców. Patrzy w przestrzeń oczyma szeroko rozwartymi, nogi przed się wyciągnął. Takie się widzą duże te nogi teraz; rozzute już, w białych, grubych skarpetkach, ręce trzyma położone na biodrach i tak trwa zagapiony, jak drwal po ciężkiej pracy.
Na kuchni coś się smaży, ogień spod blachy przemienia swe poblaski z światłem naftowej lampy a tymczasem znów Knote, która tu jest! Która tu jest, jakby mieszkała w tej izbie od Bóg wie kiedy, powiada, co całkiem dobrze słychać przez skwarczenie na blasze: — Mnie całe życie biją, a ja im służę i nogi im rozcieram, i jeszcze za to na coraz mniej litości u Boga zasługuję. — Powiada to, a równocześnie księdzu papucie na nogi zakłada i nakrywa do stołu, i wyrzuca z patelni na talerz jajecznicę na szynce.
Martyzelowa płacze za oknem z niespodzianą łatwością, jakby łez miała w sobie bez końca i nie czuje ich wcale. Płyną a równocześnie aż wstyd Martyzelowej, aż się litować nie chce ani nad nim, ani nad sobą, ani nad nikim, podczas gdy Knote zasiada naprzeciwko Kani i smaruje mu pajdy chleba, a tamten je, nożem znów przykrawując. Jedzą i spozierają na siebie, mówią coś i znów jedzą.
Buchnęło w Martyzelce pustym głupstwem, że tam we dworze, w młodości kiedyś była inaczej całkiem jeść przyuczona i dopiero od tego głupstwa złapał ją żal inny, niż wszystko dotąd, gdyż zupełnie obmierzły.
Odchodziła sprzed okna cicho, poprzez zmarznięte krzewy, rozeznać się nie mogąc ani w sobie, ani już w niczym. Czy to dlatego Knote znalazła się u Kani, że Martyzel nie żyje już, dlatego też ksiądz jajecznicę spożywa, a ona, wdowa po górniku, odchodzi stąd zbrzydzona, zamiast o chrzcie rozmyślać? Czy też Martyzel sobie, Duś sobie, inni sobie, żywi z żywymi, umarli z umarłymi, mróz dla siebie, lato dla siebie, ziemia dołem, którędy indziej niebo, wszystko wszędzie samotne a najwięcej sam — człowiek!
Kiedy nie sam! Zastępują jej drogę zaraz przy bramie księżowskiego obejścia obaj uczniowie, Pstrokoński, Machnik, znani w Osadzie przecież, łobuz i drań. Nastawiła się Martyzelka, że bić ją będą, albo też obrabują. Nic podobnego! Obaj palili papierosy, ogieniek wiatr przerywał, ale tyle oświetlał ich twarze, że żadnego zamiaru złego wyczytać nie zdołała.
Stanęli razem, lecz nie za blisko, ale niby to razem, jak to w Zagłębiu ludzie: zawsze niepewni i siebie, i spotkania.
— No co? — Powiada Machnik.
— A bo co? — Odrzecze Martyzelka.
— No, niby względem tego, co się wie? — Powiada znów Pstrokoński.
— To jest czego? — pyta Martyzelowa.
— Bo już mi czećka nadojadło — zachrypiał znów Pstrokońki i łysnął szklannym okiem, któż jednak odczyta co z szklannego oka.
— Na co czekać? — Odcina Martyzelka i już odchodzi swoją drogą, to jest ku czarnym hałdom, byle prędzej z powrotem.
Oni za nią zmarznięci, a gdy się porównali, powiada Machnik: — Wiadomo, każdy ksiądz na gospodyni skończy. Tylko, że się nam czekać na to odechciało pod oknem.
A Martyzelka na to stała się jakby z lodu. I słyszy, i nie czuje. I milczeć chce, i nic nie wiedzieć, i jeszcze sama podsyca tę rozmowę. Gdyż powiada: — Dlaczego to ma być ważne i naprzykład dla kogo?
Dla nich obu, to jest dla Pstrokońskiego i Machnika. Bo ich ksiądz gania za nadto i z tą gazetką swoją, z kolportażem i ze swymi lekami. Gospodyni go stępi. Osadzi. Omota i obabi. Więc już nie będzie takiego poganiania i lepsza kuchnia będzie, to znaczy wikt. Ba — myśleli — ha, ha, że z nią, że z Martyzelką ułoży się ich ksiądz, tak się coś zanosiło, ale wyjdzie inaczej.
— Głupstwa tylko gadacie, panowie. — Powiedziała „panowie“ — do nich przez które to słowo, wyrzeczone do takich łobuzów, odczuła się jakoby na końcu świata.
Oni zaś prychają śmiechem i dalej swoje plotą, już niedaleko ulicy Błotnej, już między światełkami Osady, a co powiedzą, to w każde słowo Martyzelka wpada, jak w dół. Żegnać się chcą przed szynkiem, a tu Martyzelowa mówi: — Żeście odprowadzili, to wstąpmy na jednego.
Wstąpili między siwe od wilgoci przemokłe ściany szynku, w którym jest jak to wszędzie: kiełbasa, śledź, korniszon, kiszka, nad stolikami pochyłe bary, pod sufitem jedyna lampa, ostra, aż oczy rżnie.
Pierwszy kieliszek, drugi, niech będzie trzeci, czwarty. Piją, rozpływa się już izba, górni czka płaci z torebki akuratnie, piją jeszcze, opowiadają, aż Martyzelkę podrzuca, kto? Kania, czy mąż umarły?! Nieprawda: śledź.

To jedno pamiętała na końcu, że już wychodząc w rozchwierutanych drzwiach ugrzęzła i zawołała do tych dwóch oczajduszów, to jest Machnika i Pstrokoóskiego: — Taki to jest mój chrzest!

3.
MAŁE BUCIKI DZIECINNE

Cóż znaczy kobieta z Zagłębiu, skoro ją mąż odumarł? Tyle co pies bezpański. Dadzą rentę, więcej żebyś umarła, za mało, aby żyć. I przepychaj się sama. Obliczyć? Wypada z takiej renty pomieszkanie i przeżycie ośmiu dni z każdego miesiąca z dziećmi, a potem choć się powieś.
Martyzelowa dokładnie spakowała rzeczy wszystkie po mężu. Książki mogą zaczekać na półce. Fotografie wszelakie, zjazdowe czy z kongresów, ułożyła do swego kuferka, żeby było dla syna. Niech ma taką pamiątkę po ojcu. W czasie porządków tych poczęła tłuc głową o ścianę.
O co!? O nic już teraz. Że nic. Że już wszędzie teraz przed nią jest takie nic.
Ile z książek dostanie od Kozy, ile za rzeczy męża nazbiera, ile wyniesie renta, w jak wysokim procencie od pobieranej przez nieboszczyka płacy?
A tu znów dzieci: buty, szkoła, ubranie, a tu bielizna! Węgla wcale nie dali, kartofle nie spłacone...
Usiadła w oknie z myślą, że się odwraca karta i to jest biedne życie wdowy, czyli głód omaszczony poniewierką.
Napić się wódki, której zostało od wczoraj, i iść za swoim. Napiła się tej wódki i ogarnąwszy się, w żakiecie szarym wyszła po dzieci, na Zielone do starej Szymczykowej. Sprowadzić je do domu wreszcie, po tych strasznych wypadkach. Przybyła do Szymczyków mroczna, ciemna z namysłu.
Supernak czekał w odświętnym surducie. Napalone miał w obu izbach, aż ha!
— A gdzie dzieci? A gdzie Szymczyki?
— Szymczyk w więzieniu przecież, za to, że mu nieboszczyk Coeur palce poobgryzał, tego nawet nie wiecie, kobieto?
Wiedziała, ale jakoś w tej chwili zapomniała.
A Szymczykową i dzieci Martyzelki wyprawił był Supernak do swych znajomych, tam zjedzą obiad, potem pójdą do kina miejskiego. Dał im bilety bezpłatne, bo po wypadku na „Erazmie“ z różnej dobroczynności pospadały te różne okruchy na biedotę, pośród okruchów tych także bilety.
— Dbają widać burżuje, by się naród rozerwał choćby trochę. Rozerwać się, rozerwać. — Szemrał Supernak, przy czym zamykał drzwi wejściowe i oświecał swój muzej.
Więc lampę z baletnicą i wszystkie kandelabry, i lichtarze. Zwijał się koło tego z cichym, skromnym pomrukiem, a na gościa, to jest na Martyzelkę, żadnej jeszcze uwagi nie zwracał, jakby miał przygotowane do mówienia rzeczy ważne i długie, których od raził i tak nie wytłumaczyć!
Martyzelowa stała pobok, pogrążona w bolesnej rozwadze o tym czasie, jak mija, samego siebie zastępuje, wciąż inny, wciąż ten sam.
Nad głową zaraz, w tej oto kuchni sprężyny przechodzą, druty aparatów radiowych księdza Kani. Poodal łóżko, na którym Supernaczka konała, posiniaczona do krwi przez tego to człowieka. Parę dni temu, jak układały chrzest narodowy, i wszystko, z czego mgła nie została nawet, wszystko rozproszone jest we wszystkie strony.
Supernak chodził po muzeju, coś niby sprzątał, poprawiał, prostował, znów krążył wśród mebli i lgnął do mebli tych, i znowu się odczepiał jakby nie mogąc dać rady z samym sobą. Cisza trwała dokoła wszędzie, bo nikt z tutejszych ludzi ruchu maszyn, wyciągów, czy kolib rozpędzonych daleko do głosu nie zalicza, jako, że to trwa zawsze, jak niebo czy powietrze. Cisza więc może głośna, lecz tu za ciszę podawana, wśród której słychać łażenie Supernaka i osiadły byt mebli: jedno skrzeknie, zadźwięczy, albo tylko zaskrzypi samo w sobie.
Chodził Supernak, niby za poczęstunkiem, do kredensu, lecz odszedł od kredensu tego, bielonego lakierem popękanym, zatrzymał się przed Martyzelką, spojrzał i cóż? Przestraszył się, przeraził? Odskoczył.
Zamachał nagle ręką, głowę ukrył w łopatkach, zacisnąwszy powieki krzyknął:
— To wszystko twoje!
Siedziała na krzesełku, wpatrzona w Supernaka a jakby Wcale nie widząca. Zacukał się, zawstydził bardzo. Tak dalece, że mu się krzyże wygięło, jak kotu, gdy go do brudu wloką, którego sam narobił. Nikt nie wlókł Supernaka za kark i nikt nie popychał. On sam się zmagał, aż się nareszcie przemógł i zjeżony, trzęsący się, podszedł do Martyzelki, aby powiedzieć: — Ty możesz wszystko ze mną, od dawna wiesz, że możesz.
Poczęła mówić, przed siebie w oświetloną głębię muzeju, jakby z kulek błyszczących na meblach, z blasku i politury zgadywała swą prawdę:
— Jesteś kłamca, morderca, złodziej i szpion do tego. Czegóż od ciebie czekać?!
Pochylił się, wydobył portfel i liczyć z niego zaczął, po każdym papiereczku przestając i spozierając badawczo ku Martezelce: dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto.
— Bez świadków to dajecie? — spytała Martyzelka.
— Bez.
Wzięła papierki, rozważnie przeliczyła, schowała do woreczka i nic. I siedzi jak siedziała.
— Tu wszystko twoje — powiada znów Supernak.
— No, to już chodźmy stąd. — Powstała.
— A dokąd?
— No, do szynku, pogadamy obszerniej.
Tyle mu powiedziała, pomimo stu złotych, i takie było jej zachowanie za tej bytności, a już od tego samego portier Supernak drżał jak liść osiki. Nie mógł uwierzyć, że już ją ma. Lecz ma, skoro pieniądze wzięła. Lecz nie ma, gdy bez świadków. Ze świadkami, bez świadków, tak, czy siak, starał się z całej mocy. Taka okazja! Martyzel już nie żyje, Dusia nie ma, Kania się nie odezwał widać.
— To idziemy do szyku. — Pozamykał i poszli obok tych samych stawków, w których go głupi Martyzel topić chciał, ale przy których zadał mu portier elegancko jak mu to żona z wiadomymi sprawkami do Knote się udaje. Portier wiedział, że to nie prawda. Ale teraz, po śmierci Martyzela, już Supernaka zazdrość chwyciła, jak o własną kobietę.
Jeśliby była prawda, zapłacisz ty — tak myślał gdy szedł za nią patrząc jak idzie ta kobieta dworskim krokiem, od którego, ba, od jednego poruszenia trzewika, żyły na skroniach tężeją z upragnienia.
Przyszli do szynku. Aż dziwno Martyzelce, że tyle nagle knajpy ma teraz w swoim życiu. Siedzą i jedzą. Nie żadne zimne, ale dania gorące. Cielęcina z marchewką tłustą. Marchewka i buraczki, i niech będzie ogórek. Do tego piwo, ma się rozumieć.
Supernak patrzy jak Martyzelka je. Nie miał kobiety, żeby takim sposobem jadła. Nie widać i nie słychać, jakoś samo z talerza ubywa. Po całym ciele Supernaka rozpływa się ten sposób łaskoczącym szacunkiem. I znowu przepijają. Aż tu nagle z tego szacunku ogromny strach, że sto złotych zabrała, teraz zaś zje i pójdzie, co kto z tego ma?
Więc Supernak powiada:
— A względem nas? — A względem nas? — powtarza Martyzelka. I śmieje się. Ale się śmieje jakoś takoś spokojnie, takoś jakoś Uważnie a zarazem drobniutko, że Supernak mróz w kościach czuje.
Więc żeby to zagadać, odzywa się znów portier: — Nerka dobra, bo tłusta.
Martyzelka jakby na to czekała. Mówi: — Nie chce mi się tej nerki już. Zjadłabym coś słodkiego.
Supernak nie fundował nikomu od kiedy? Już od lat. Żeby zaś ludzie, czy na przykład kobieta, za którą się uganiasz, słodkie jeść miała, nie uznawał od lat dziesiątków ani w ogóle nigdy.
— Cóż tu macie słodkiego — mówi Supernak do oberwańca, który w tym szynku podaje jako kelner. — Nic? A jabłka w cieście z cynamonem?
— Niech będą jabłka w cieście — uśmiecha się ospale Martyzelka.
Przynieśli jabłka, Martyzelka widelec w nich pogrąża, w tym chrupkim cieście jakimś i znowu je nieznacznie i powiada: — Niby że względem nas? Albo ci gębę zbiję, oczy wydrapię, albo jeżeli będziesz płacił, nie! — powiada. — Nie to. Muszę cię najprzód poznać.
Gdy mu to powiedziała, jakby sam w sobie na kolana padł przed nią. Bo znali się od dawna społecznie, więc że go> teraz poznać chce inaczej: na męża, na kochanka.
Je ona jabłko z cynamonowym ciastem, a Supernak nic nie je, tylko ją skromnie głaszcze po rękach. Ogromną rozkosz czuje z tego nudnego czekania, którego mu zadała, na ile znowu dni?!
Gdy Martyzelka skończyła piwo, mówi:
— Idziemy.
Supernak płaci, widzą to Wszyscy goście, Martyzelka się śmieje, już mieli wyjść, gdy jeszcze ona: — Gdy mam cię poznać a wracamy do domu, czemu nie pomyślisz o dzieciach?
Zgłupiał.
— O dzieciach moich, które wrócą do domu i pewno będą głodne.
Pozakupił wędliny, patrzyła ile płaci, dodała jeszcze ciastek, aby te same były, jakie jadła, bo dobre, te właśnie z cynamonem. Teraz poszli we dwoje: Supernak wystraszony w spodziewanym szczęściu a Martyzelka, chociaż pojadła tyle, pusta, bo co już teraz? Teraz już wszędzie przed nią jest tylko takie nic.
Powracają do domu, a tu widać z daleka, jeszcze spomiędzy drzewek, jakoby się tam stało coś, tak wielki natłok, że podwórze zapchane ludźmi! Z ulicy Błotnej, sąsiadki nie sąsiadki, różne wdowy, sieroty, sami poszkodowani!
Pomieszkanki ulicy Błotnej zwiedziały się, że młodzian z Lenorką, co się tu ma wprowadzić, jest prawowiernym synem ojca, leadera, pana posła Mieniewskiego. Do kogo ze swą krzywdą, jeżeli nie do możnych?
Tadeusz stał pod ścianą, w pierwszej izbie. Patrzył przed się, palił ubocznie papierosa, zaciągał się rzadziutkim dymem i tylko, gdy przegarniał uczesanie, ręce mu drżały lekko.
Lenora zaś świadczyła stronom. Dosyć się nasiedziała już nad grobem brata. Świadczyła cicho, uprzejmie, ogromnie ważna, dumna, przytwierdzając skinieniem w obliczu Tadka swego, jak przed władzą. Skinieniem ręki, ruchem głowy, to znów czułym okrzykiem, naprzykład:
— Znają was przecie, moja pani Wiórowa, w jakim jesteście stanie!
Na to Wiórowa w płacz, gdyż stała pierwsza, wydęta, już trzy pary bliźniaków rodziła, teraz znów była w ciąży i znów pewno bliźniaki. Wiórowa w płacz, Lenora zaś niby ku zaufanej władzy patrzy na swego Tadka.
Po Wiórowej zaczęły inne śmielej spowiadać swoje żale. Stało tych wdów tu w izbie chyba że ze trzydzieści. Każda z licznym maleństwem. Każda chce mówić, każda musi powiedzieć, a jakże dojść do słowa?
A to, że w Komitecie dla Pomocy Ofiarom niektórzy kupcy — Komitet teraz właśnie ma swe zebranie w magistracie — zdeklarowali pokaźne ilości! Dwadzieścia cztery pary bucików dziecinnych i ubranka tam są, i ciepłą bieliznę przewozili dorożką. Niestojowa widziała na własne oczy. Pieniądze są zdeklarowane także z różnych stron, w gazetach wciąż podają telegramy o tych pieniądzach dla nas, a cóż tam o nas wiedzą w Komitecie. Wcale nic nie pytają! Pozdychamy, nim co udzielą, dzieci boso biegają po śniegu! Inne matki, żywiej usposobione, w obliczu syna poselskiego wypchnęły naprzód swe maleństwa, niech ta świadczą golizną. Uwił się z tego jeden rozgłos mętny, gdy nagle przycichł.
Tadeusz zbladł. Stały przed nim kobiety drżące, z rękami na głowach dzieci położonymi, przerażone, spłakane, blaskiem naftowej lampy na ukos oświetlone.
— Rzecz jest niezmiernie prosta — powiedział to jakby zasięgiem głosu ojca, jakby już zaraz szerokim chwytem oratorskim. — Musimy pójść, nie czekać wcale, musimy sobie pójść do magistratu. Nie czekać tylko, moi ludzie, aż inni wszystko organizować zaczną! Nic wtedy nie dostaniesz jedna z drugą! Dostanie sztygar, dozorca, no, może starszy górnik, wy nic!
Wsparty o ścianę uśmiechał się wypróbowaną zgromadzeniową uprzejmością ojca.
— Musimy — wzdychał — iść stąd do magistratu, musimy się pokazać. Pokazać się minutę, dwie, trzy, no! Trzy pożyteczne minuty. Rozumiecie: tak wyglądamy i tacy tu jesteśmy. Inaczej zaś przepadnie wszystko. No, więc chodźcie! Nie bójcie się!
Aż się Mieniewskiemu głupio, aż nawet mdło zrobiło, gdy ujrzał jak wyruszają w pochód. Łapanie, nawoływanie dzieci, matek, czy ciotek, idą już, znów wracają, a coś tam znowu jeszcze na nowo zapomnieli, a tamci jeszcze wątpią, znowu się przekonują.
— Lenora! — krzyknął Mieniewski utraciwszy ją z oczu. Wołał, chociaż nie o niej myślał. W tym tumulcie, garusie przypomniał sobie ta przypomnienie owo, dlatego może także, że wyruszali z izby podobnej do wiejskich kwater wojennych, jak to na wielkiej wojnie obrządzał swą baterię, alarmował. Z jakimże mu tu wojskiem przyszło działać na koniec!
Szli w głąb ulicy Błotnej, przez twardą grudę, matki otoczone dziećmi. Lenora dreptała za swym Tadkiem, dumna, że doradziła wszystkim. I aż jej wstyd, że w tych nieszczęściach ludzkich tyle znalazła szczęścia.
Kobiety młodsze wciąż tylko o bogactwach gadały, co je Komitet ma, lecz nie udziela. Starsze zaś przezorniejsze zaraz pieśń intonują. „Kto się w opiekę“: z czystości serca i przez rozum, bo niech będzie policja, niech nie zechcą przepuścić, procesję zawsze puszczą. Ale cóż tam Lenorze to wszystko przy boku Tadka.
Od rogu Błotnej ulicy, gdy mijali pod wielkim światłem Urzędu Górniczego, doliczyć się już wszystkich uczestników nie mogli. Przybrało się też sporo mężczyzn i biedy z wszelkich kątów miasta natrzęsionej.
Magistrat położony był na ulicy Przemysłowej. Pierwszy jest Dom Ludowy, naprzeciw Rada, potem idzie Magistrat. Wszystkich pięć okien magistratu na pierwszym piętrze w pełnym elektrycznym świetle...
Teraz się tłum dostaje pod promienie tych okien, jakby z nocy w dzień rozjaśniony wypływali i znów w nocy ginęli. Teraz drzwi. Przed drzwiami się wstrzymali, bo drzwi jak drzwi, rzecz zwykła, ale zarazem obca, wymaga już śmiałości. Co znaczy trochę śmiałości dla syna leadera Mieniewskiego?!
Za drzwiami sień obszerna, nie ma chyba człowieka w Osadzie, by w swym życiu nie biegał ową; sienią po nędzne „zaspomogi“.
Jakby wiatr nagle począł tu wpychać ludzi. A znów dzieci, którędy?! A tu znów ci co szli poodal kobiet, mężczyźni. Przed innymi, że więksi i silniejsi.
Szum z tego powstał, łomotanie i zgiełk, tymczasem już zbiegają pachołcy magistraccy. Nie mówią nic, tylko zaraz do pięści Powiedziano ze strony delegacji, jako iż wdowy chcą mówić z Komitetem dla ofiar katastrofy na „Erazmie“! Czterech było woźnych, ludzie tutejsi, znani w Osadzie każdemu. Ale gdy znany prywatnie człowiek zostanie woźnym?! Zostanie taką władzą?! Kto rządzi, ten zawsze chętnie bije!
Cały przedsionek magistratu zapiszczał wielkim gwałtem. Nie był to męski krzyk, lecz jakby kto wiklinę targał, krzaki jakieś przegarniał: szum wysoki, piskliwy. Ogólne zawołanie wszystkich kobiet: — Niech matki idą pierwsze!!!
Chciały się piąć po schodach, lecz woźni nie dawali. U szczytu schodów widać olejne drzwi. Dostać się do tych drzwi!
Otwarły się znienacka, tłum kobiet jakby osiadł na dole w pobielanym przedsionku.
Tam wysoko, w olejnych drzwiach stała panna Zuzanna Kostryniówna, zaczesana, błyszcząca, wystrojona, jak z igły. Włosy nad czołem śklące, usta wymalowane tworzą serduszko istne. W sukience czarnej, pończoszki jedwabiste, pantofeleczki czarne z iskierkami na szpicach. Mrużyła oczy spozierając ku sieni.
Kobiety, które były najbliżej, z rozpaczy, czy też jeszcze w postawę klasy robotniczej nie wciągnięte, czy może z troski samej, ujrzawszy tę osobę tak mocno wtartą w sprawy „Erazma“, jęły z pierwszego rzutu wyciągać ramiona, z prośbą o zmiłowanie: że tu je woźni rozbijają, że z dziećmi przybyły, które są głodne, bose.
Woźny stojący blisko przed ciżbą, znali go wszyscy, na imię było mu Piotr, nazwiskiem Derka, ugiął się nagle... Odrzuciło go i już przez niego naprzód, po schodach rozeschniętych skakał, po trzy, po cztery Tadeusz. Przed nim Buruś, skąd się tu wziął ten pies? Brudny, kudłaty Buruś.
Tadeusz pędził w górę z wyciągniętymi naprzód rękoma.
Co mu tam teraz dawne kanapkowe faramuszki? Stała przecież na górze ona właśnie, Zuzanna, łatwiej się porozumieć z nią, niż z magistracką, czy dyrektorską hołotą. Ba, kiedy gnał po schodach i to się jeszcze przymieszało pomocnie do wszystkiego, że byli kiedyś razem, że się raz pokochali.
Gdy go Zuza ujrzała, złapała się za serce, jak aktorka na scenie. Nie miała czasu pomyśleć, że ten gest właśnie wyraził wszystko, co czuła w owej chwili. Gdy przebiegłszy już schody znalazł się był Tadeusz przed białymi drzwiami magistrackiej sali obrad, przemówił zadyszanym szeptem, lecz nie na „ty“, broń Boże, ale grzecznie na „wy“:
— Rzecz jest prosta — chwycił Kostryniównę za ręce — decydują sekundy. Kobiety, górniczki, chcą tu wejść do was, poskarżyć się, coś dostać. Gadajcie z nimi, rozdajcie im, co macie.
— Co to znaczy rozdajcie?
— No rozdajcie! — krzyknął Tadeusz — przecież zdychają z głodu.
Mrużyła oczy, niepewna odpowiedzi, zaskoczona spotkaniem, prawie radosna a zarazem zgnębiona, nic nagle o sobie nie wiedząca.
Tadeusz zaś, w porywie, czy z pośpiechu, czy też w poczuciu wspólnej poufałości, chwycił Zuzannę oburącz za ramiona. Wydało się to jej bezwstydnym, niemożliwym, ach, jakby ruchem tym zwierzał Tadeusz publicznie, co przeżyli we dwoje. Odwrócił się ku schodom, by uciszyć rosnący zgiełk, gdy spostrzegł, że mu się Kostryniówna wyrwała i że woła:
— Woźni zostać na dole, nie wpuszczać!!! Komitet dziś nikogo nie przyjmuje! Zuza znikła, drzwi zawarły się z głuchym poszumem, Buruś odskoczył w tył, wielce przestraszony, w sieni zakotłowało. Kiedy woźnych odepchnięto, że cały tłum jedynym susem poskoczył już na górę, nie wiadomo.
Tadeusz pierwszy! Pachołki magistrackie za nim, uwiesili się we dwóch, dwa ciężkie, karmne woły, nie wiedział nawet kiedy ich poroztrącał, tylko mu guzik z suknem granatowym został w skrwawionej pięści.
Kobiety nie patrzące na nic, szturchane przez oprychów magistrackich, spocone, poobwieszane dziećmi, stugłowa zmora jęku, dostały się na górę. Pod haporem tej zmory drzwi sali magistrackich obrad rozpękły naścieżaj.
Gdy później, ach, o wiele później, na sądzie stawał i sprawę z tego zdawał, jeszcze nawet i wtedy nie mógł Tadeusz inaczej tego obrazu odtworzyć: zmora dysząca jękiem.
Wstrzymała je posadzka sali. Kobiety bały się na nią wejść, nie śmiały stąpać. Naprzeciw pod oknami stół długi, zielonym suknem obciągnięty, dzwonek i co tam jeszcze? Ołówek i papiery. Za stołem ośmnaście, dwadzieścia, jak z lakierowanej blachy gięte, panie komitetowe.
Na widok wdów, dziadówek wtargających do sali, zapiszczały te panie! Byli tu i panowie. Był też Kostryń. Wyskoczył naprzód z krzykiem: — Precz! Nic nie dostaniecie!!
Prowokacji nie było żadnej, to nieprawda. Wiórowa, wszystkie inne, Niestojowa, Dudało, Martyzelka, wszystkie kobiety zaczęły się w głos skarżyć. Na to, co było prawdą: same z głodu zdychają a dzieci marzną.
Cóż takiego?! To przecież była prawda.
Ze skargami sunęły w stronę stołu, pod wielkie okna sali. Po lewej stronie, między ścianą a stołem, leżały owe rzeczy, zebrane dary Komitetu. Było tego nic prawie i jeśli się choć trochę zna potrzeby ludzkie, to to, co tam leżało, nie obdzieliłoby dwudziestu rodzin. Poszkodowane wszystkie ciągnęły w ową stronę, ku tym ciepłym ubrankom, bucikom, czapkom wełnianym, rękawiczkom.
Lenora pierwsza pochyliwszy się nieco uniosła parę żółtych bucików i z radosnym okrzykiem zawołała:
— Pani Wiórowa, cztery pareczki takie, jakby w sam raz dla pani!
— Jakby w sam raz dla pani, moja pani Wiórowa. — A tak, bo dla Lenory wszystko, co się tu działo i co1 tu zdobyć mogły, to było samo szczęście. Gdyż wszystko z rozumu i ze śmiałości Tadka!
Komitetowe damy stropiły się. Wtedy kobiety z Błotnej poczęły zaraz chwytać poszczególne przedmioty, ta to, a tamta owo, a już trzecia ubranko, a tamta znów śniegowce maluteczkie.
Panna Zuzanna Kostryń nie pozwala.
Panna Zuzanna Kostryń podeszła szybkim krojem do Niestojowej i mówi: — Połóżcie to, kobieto, rozdane będzie później. — A zaraz potem zwraca się córka dyrektorska do wdowy Dudało, która już bierze swetry. I zaraz rozkazuje: — Macie zostawić swetry.
Inne kobiety ciągną znów co innego, Kostryniówna z wypiekami na twarzy: — Czyście powariowały?!
Już szum, już zgiełk powszędy, łomot i zamieszanie, i przeciąg coraz większy od otwartych drzwi sali. A tu zza tamtej strony zielonego stołu obrad magistrackich woła znowu Wiórowa: — Lenorka? Masz buciki?!! Te buciki, dla dzieci?!
Panna Zuzanna Kostryń pobielała na twarzy, jak wtedy, gdy powracała z Tadeuszem z domu do biblioteki, w ulewie, pośród pędzonych krów. Zawsze, gdy z nim, to zgiełk, trzask, łomotanie i bicie. Panna Zuzanna Kostryń nie pozwalała rozgrabiać. Już wydarła buciki z ręki Leonory. Już wydarła i niespodzianym szaleństwem oślepiona, woła:
— Wracaj do swych murarzy. Ty! Wracaj do Swych murarzy, prostytutko!!!
Lenora Duś zakryła sobie twarz owymi dziecinnymi trzewikami, wydawszy przy tym okrzyk żałosny: — Nie jestem prostytutką, wcale!!
Skoczyły inne kobiety, a już od tyłu z bocznego wejścia wchodzili policjanci.
Przez całą salę rozruch leciał, to też, gdy o tym później na sądzie wspominali, zdania się podzieliły. Jedni, że było tak, drudzy, że było owak.
Gdy inne robotnice przyskoczyły do Kostryniównej a Lenora pozostawała jeszcze z twarzą bucikami dziecinnymi przesłoniętą, śmiertelnie zawstydzona, wtedy to padł strzał pierwszy.
Strzelała Kostryniówna, zasobna córka Kapitału, widzieli ją, tę damę piękną, prawdziwy szatan żeński, widzieli, jak wyciągnęła rękę, widzieli błysk ognisty z niklowego browninga u końca zaciśniętej dłoni.
Zachwiała się Lenora wystrzałem ugodzona. Wtedy zaś drugi strzał nastąpił.
Strzelać w ciasnocie, pośród tylorga dzieci, więc jakże strzelał Mieniewski, skoro broni do oka nie przykładał? Z kieszeni strzelał przez sukno, czy też jak?!
Strzelił do Kostryniównej, poskoczył do Lenory i objął ją ramieniem krzycząc jedno: — Lenora, ach, Lenora!
Tak przeraźliwie krzyknął, że gdy to ludzie później wspominali, zawsze płakali. Dusiówna zwisła na ręku Tadeusza, pochylił się, cały się nad nią sklepił, niby jedyne dla niej na świecie podtrzymanie.
Panna Zuzanna Kostryń złapała się za nogę, z bólu. Przenieśli ją na krzesło a stąd co prędzej dalej i, i precz z magistratu.
A tymczasem policja!
Dzieci zmykały pierwsze. Za nimi łącząc się w jeden wiąz chust i szmat — wszystkie kobiety, na które spadał pościg policjantów. Prowadził ich Kapuścik, wyznawał się tu świetnie. Szli teraz prosto na przełaj, do Mieniewskiego, który składał Lenorę na ziemię.
Właśnie szeptał do ucha, przez rozwiane jej włosy:
— Oprzyj się trochę, Lenorka, czekaj, zaczekaj chwilę!
— Po com ci Tadek, po co, taka biedna dziewczyna...
Ranną w pośpiechu złożywszy byle jak: — Nie bijcie ludzi — wrzeszczał Mieniewski, łzami zalany a zarazem straszliwy, w dzikim jakimś szaleństwie.
Szamotali się policjanci pod ścianą i na ziemi, w pięciu zwalili się na Mieniewskiego, wywlekli stąd na tylne schody a tam już pod pięściami stracił w rychle przytomność.
Pan Kapuścik zarządzał szybko i energicznie. Przykazał zgasić wielkie światło na sali a zostawił poboczne. Po cóż ma być to widać wszystko z ulicy? I tak już kamieniami powybijali szyby.
Wiatr teraz ciągnął przez okna i śnieg prószył do środka. W przeciągu dmącym z otwartych okien mógł sobie pan Kapuścik przestudzić nieco głowę. Była gorąca i miała chyba z czego rozpalić się do bólu. Tyle spraw, tyle wątków drażliwych, aż za dużo na tak małą miejscowość. Kapitał, praca, sejm! Kostryniówna, Mieniewski, lud górniczy wzburzony po pogrzebie i tylu niewinnych ofiar. Żadnych instrukcyj, nie wiadomo po której stronie znajdą się te instrukcje...
Gdybyż to móc odgadnąć! Kapuścik za wiele miał praktyki, by tajemnicę ewentualnej stronniczości władzy chciał odgadywać rozumem. Praktyka ukazywała w splocie zagęszczonych wypadków jedno całkiem niezbicie: urzędować! To pewne. Niech każdą chwilę wypadków wypełni aż po brzegi urzędowanie. Co z tego wyniknie, to się później okaże, zawsze jednak okaże się, że władza urzędowała czujnie.
Czujnie! — Kapuścik rozejrzał się po sali. Była pusta.. Ciemne, dymne powietrze wpadało przez wybite okna, po podłodze walały się swetry, trzewiki, metalowe puszki konserw. W jednym kącie zwłoki kobiety. Jak padła, tak leżała z parą bucików dziecinnych w ręku. A może żywa? Nie leżałaby przecież tak długo bez ruchu.
Należy stwierdzić zgon.
Kapuścik zerwał się, przebiegł salę i wychylił się z okna. Ulica Przemysłowa była już uprzątnięta. Wszystkie dojścia do magistratu na odległość kilkuset metrów zamknięte przez policję.
Pod podjazdem magistratu stała karetka więzienna. Znane Kapuścikowi konie, bułanki, machały złotymi ogonami przez śnieg. Nie widać było znad podjazdu kogo żołnierze policyjni ładują do wozu. Kapuścik rozpoznawał wedle słuchu. Ładowali normalnie.
Powrócił na swe miejsce, musiał przeczekać, aż trupa tej dziewczyny zabitej odpowiednio zapiszą i sprzątną. Siedział na kupce ciepłej bielizny dziecięcej i rozmyślał obracając w ręku znalezione przy Mieniewskim papiery na nazwisko Mieniuk.
Stanisław Mieniuk. Poniżej rysopis: twarz owalna i inne policyjne dokładności.
No, teraz przez parę dni nie będzie owalna! To już trudno!
Należało telefonować do starostwa, ba, co telefonować i jak? Wyjść z założenia, że pierwszy wystrzelił Mieniewski. Panna Zuzanna Kostryń strzeliła jedynie w obronie swego życia... Znaleziono przy Mieniewskim fałszywe papiery, podrobiony paszport, okoliczność nader obciążająca. Rzecz cała oprze się w końcu na zeznaniach świadków. Ustalić, które kobiety były przy zajściu, zająć się nimi bliżej, są już chyba w więzieniu.
Ustalić trzeba także nazwisko zabitej. Leżała twarzą do sufitu, jakoby z bezgranicznym zdumieniem wpatrzona w banalny deseń malunku na powale. Mały błahy profilek kreślił się cieniem wyraźnym po posadzce. Blade pół-rozchylone usta zastygły, jakby w połowie wymawianego słowa.
— Ładna dziewczyna — strzepnął palcami Kapuścik.
Nadbiegł kapral policji, odstukał ukłon obcasami i ukazując na zwłoki Lenory meldował, kto zacz była: dość znana tu i ówdzie: wołali ją Lenora Duś, takie nazwisko, niejeden z chłopców Osady przydusił ją i nieraz!
Kapuścik zerwał się, wydał odnośną instrukcję swemu zastępcy i magistracką bryczką w jednego konia kazał się wieźć co prędzej do więzienia. Ba, musiał wiedzieć, czy odwieźli tam „szczęśliwie“ Mieniewskiego oraz jakie kobiety są zatrzymane. Czy będzie można liczyć na ten materiał?
Więzienie leżało za miastem, niezbyt daleko za torem kolejowym, po stronie sławnego dziś Zielonego, pochodzi stamtąd Kania i Szymczyk, stamtąd ów Duś i większość poległych na „Erazmie“.
Dojazd tu był fatalny z przyczyny wód zalewających miejscowość ustawicznie. Huta „Katarzyna“ wylewała te wody i nie było na to rady.
Z naczelnikiem więzienia przywitali się w kancelarii więziennej, pod pięknym zielonym abażurem.
— Za dużo mi roboty dajecie! — krzyczał ów wierny, praworządny pijak — ja już pękam!
Kapuścik machnął ręką. Palce mu drżały ze zdenerwowania.
Zadrzeć z starym leaderem, to być zmiecionym z powierzchni Zagłębia węglowego, w najlepszym razie przeniesienie na kresy. Mołodeczno, Wilejka, maksymum jedna, dwie prostytutki w mieście, gdy tu o pół godziny Katowice!
Z drugiej strony, cóż może ofiarować taki Kostryń, bez Coeura?! Jakie poparcie?! Żadne!
Kapuścik wiedział jednak śpiesząc do rozmównicy telefonicznej, iż meldunkowi swemu do starostwa nada właśnie kierunek, powzięty podczas akcji w magistracie: Przeciw Mieniewskim, pro Kostrynie! Tak już chyba wisiało w powietrzu Osady, iż władza musi zawsze pokrywać się dyrekcją. Wróciwszy z rozmównicy do kancelarii naczelnika więzienia przejrzał part Kapuścik pośpiesznie listę „nowych gości“.
Przeszkadzał mu w tym zajęciu nieszczęsny naczelnik zgłaszając wiecznie tę samą pretensję o wychodki. Więzienie pękało od ludzi, ludzi tych trudno chyba korkami zakorkować, wywózka ekskrementów nie kalkuluje się, gdyż są rozmyte wodą z huty, nie ma na takie ekskrementy kupców — więzienie tonie w gnoju.
— Przyjdzie czas i na gnój — krzyknął Kapuścik — — na razie jednak chyba ważniejsi są ludzie! — Obiecał wrócić w nocy i co prędzej odjechał. Zgłosił się do Kostrynia incognito. Otworzył mu dyrektor własnoręcznie.
Stanęli w przedpokoju. Kostryń uniósł ręce do góry, jakby miał niebywałe nowiny do zwierzenia. Po czym palce na ustach położył. Przeszli cicho do gabinetu, oświetlonego rzęsiście.
Kapuścik wsparł się na szabli i rzekł nagle, odepchnąwszy od siebie Kostrynia: — Umarła.
— Kto?! — Kostryń domyślił się i uciekł za firankę.
Kapuścik podszedł bliżej i przez firankę ujął ramię dyrektora.
— Ta wasza robotnica — rzekł głośno — już nie żyje. Elonora Duś, o ile ustaliłem na miejscu. Zabita. Mówiąc ściślej, zastrzelona. No więc, mamy zabójstwo!
Kostryń wyskoczył zza firanki i rzucił się ku drzwiom gabinetu. Zaniknął je na klucz.
— Proszę pana, panie poruczniku! Nie, tak nie można przecież! Siądźmy. Usiedli na kanapie, pod ścianą.
— Pan — zaczął Kostryń — jako człowiek młody, pan wie oczywiście!... — Kostryń zerwał się znowu, zakręcił elektryczne kontakty. Zostali przy jednej lampce znad biurka.
— Moja nieboszczka matka — uśmiechnął się dyrektor — zawsze lubiła szarówkę.
Kapuścik nic nie odpowiedział. Minęła długa chwila. Nagle zaczął Kostryń opowiadać szczegółowo o ranie Zuzy. Ciężki postrzał w kolano.
— To pan Mieniewski uraczył nas, za wszystko dobre, czego od nas doświadczył. — Kostryń wyciągnął z kieszeni portfel i wydobył ostrożnie ze skórzanej przegródki dość „dziwny dokumencik“.
— Ten oto kwitek na sto dolarów. Widzi pan: data, podpis, wszystko w doskonałym porządku. Chciałem panu posłowi Mieniewskiemu ratować syna. A że syn przeznaczył te pieniądze na wywrotową działalność wśród robotników... — Kostryń westchnął 1 schowawszy kwit zaczął pośpiesznie, cicho mówić o córce.
— Wedle diagnozy doktorów, było ich tu już trzech, nie będzie żadnego śladu po ranie.
Co potem nastąpiło, jak dyrektor Kostryń wybrnął z dalszej rozmowy, nie pamiętał. Pamiętał doskonale, lecz nie chciał o tym wiedzieć! Gdy później przypominały mu się owe chwile, skuczał ze wstydu.
Rozmowa obracała się koło dwóch „punktów“. Niech sobie potem już sama Zuza odrabia to jakoś... Teraz — ratować córkę, przede wszystkim ratować. Ratować córkę, dom, nazwisko, pozycję.
Pierwszy punkt: kto strzelał pierwszy, nie mówmy, Bóg jeden o tym wie.
Punkt drugi, skoro mowa o Bogu, a więc do pewnego stopnia o przeznaczeniu: jaki cel mamy w życiu?
Kostryń wstał i ucałowawszy się gorąco z Kapuścikiem zdradził mu — „tajemnicę rodzinną“. To jest posagu Zuzy.
— Dlaczego? Dlatego, że musimy przede wszystkim następcom naszym ułatwić to, czego poprzednicy nasi tam nie ułatwili. Ułatwić start.
Trzy razy ze łzami w oczach powtórzył Kostryń krótkie, twarde słowo: start. Powtórzywszy pokazał Kapuścikowi obie tekturowe tubki po pudrze. Wzniósł je w górę i wymienił cyfrę o parę tysięcy dolarów większą od istotnej.
I dodał szeptem: — Posag Zuzy.
Mówił szeptem do końca. O morzu, o potrzebie morza w każdym zdrowym narodzie, o niepożytej przestrzeni jodo-bromu, o stacji węglowej na brzegu tych przestrzeni, o korzyściach jakie daje zmiana środowiska, wreszcie wyrzucił z siebie:
— Myślałem o tym, żebyście się pobrali, Zuza i pan.
Na Kapuściku zadzwoniły od tych słów wszystkie brzękadła munduru.
Pot zlewał Kostryniowi skronie, w ustach wciąż zasychało. Musiał prowadzić językiem po wierzchu warg. Zabronił odpowiadać.
— Broń Boże! Rozumiem, młodość ma swoje prawa, rzeczy serca wymagają pomyślenia, rozwagi i refleksji!
Głaskał Kapuścika po naszywce rękawa, przesuwał i oddalał.
Kapuścik wywinął się, tknął palcem w klapę dyrektorskiego kaftana: — Ja nic nie mówię, panie dyrektorze, wszystko spada tak nagle!
Zaśmiali się dyskretnie, nie patrząc sobie w oczy.
— Ja nic nie mówię w sprawie serca. Ale w tej? To jest co do zabitej robotnicy. Ustalone nazwisko nawet: Eleonora Duś.
Kostryń zatkał sobie uszy, zamknął oczy.
Kapuścik ręce te dobrotliwie od uszu odsunął mówiąc: — W sprawie zabójstwa, musimy mieć pokrycie, nadzwyczajnie solidne, panie dyrektorze. Skoro pan dawał pieniądze synowi, czy nie znalazłoby to pokrycia w osobie pana posła Mieniewskiego?
Kostryń skulił się, Kapuścik mówił dalej.
— Trzeba telegrafować, sprowadzić pana posła i sprawę całą ustalić prywatnie. Niechby Mieniewski wpłynął z swojej strony na syna w duchu pojednawczym, co do samej kolejności strzałów. To przecie prawie drobiazg. Rzecz właściwa pozostanie ta sama, syna i tak uwolnią. Były żołnierz. Bohater, nic dziwnego, gdy się okaże, że to on strzelił pierwszy. Inne atuty? Ma pan je w ręku: nie tylko ten kwitek na sto dolarów. Ów nieszczęśliwy projekt wynalazków można uznać za świadomie wymyślony pozór, znaleźć można komunizm: rzecz dla naszego leadera bardzo przykra. Dodajmy jeszcze fałszywy paszport — wcale niezłe dossier.
Stanęło na tym, że Kostryń zaraz zatelegrafuje.
Na korytarzu przypomniał jeszcze raz dyrektor 0 tamtej sprawie, serca. Kapuścik w odpowiedzi westchnął: — życie...
Rozstali się w milczeniu.
Zamknąwszy drzwi wejściowe uciekł Kostryń co prędzej do gabinetu, by odczekać. Po cóż, ach po cóż przypomniał Kapuścikowi to małżeństwo? Aby wpłynąć na śledztwo, aby ratować Zuzę. Takie trudne sprawy, zawiłe komplikacje...
Owładnął nagle Kostryniem niespodziewany żal z powodu śmierci Coeura. Gdy Coeur tu rządził, nie miało się właściwie kłopotów. I gdyby na koniec Coeur miał się ożenić z Zuzą? No, to był przecież dyrektor potężnego Towarzystwa, który nawet w centrali robił wszystko, co chciał. Nie ma Coeura i oto, co dzieje się.
Sprawa „Erazma“! Bardzo trudne do przeprowadzenia kombinacje bez Coeura. W Radzie Kopalń i Hut uzyskać dziesięcioprocentową podwyżkę, której żąda dla górników Drążek. Bardzo trudne! Trzeba koniecznie wydobyć pisemne zeznania tego starego bydlęcia, Falkiewicza, od Drążka. I żeby rozpijaczonemu geometrze znów jakiś napad szczerości nie przy szedł do głowy! Sprawa Zuzy! Jeżeli noga po operacji okaże się krótsza? Czekać teraz na przyjazd posła Mieniewskiego. Jeden ciąg nieustannych udręczeń.
Kostryń zapadł w półsen. Sprawy, kwestie, koncepty przesuwały się bez najmniejszego związku. Zerwał się wreszcie. Która godzina? Jedenasta. Poszedł cicho do pokoju Zuzy. Siedziała tu przy chorej Stanisława.
W gabinecie unosił się zapach apteki.
Kostryń pragnął pocieszyć córkę. Powiedzieć coś takiego, co mówi się w chwilach najcięższych. Zbliżył się do łóżka, ostrożnie dotknął brzegów kołdry i rzekł nagle:
— No więc, tak, no więc ta dziewczyna, tam w magistracie...
Aż się zadziwił Kostryń w pierwszej chwili. Zuza bowiem, jakby tylko nieznacznie drgnęła na łóżku. A potem patrząc na ojca z roztargnieniem: — W magistracie? Co w magistracie?? Jaka dziewczyna?
Pani Stanisława podniosła się z taburetu dając mężowi porozumiewawczy znak ręką. Któż odgadnie z pompatycznego ruchu ręki pani Stanisławy, czy to zachęta, zaprzeczenie, czy potwierdzenie? Kostryń sam wiedział chyba, co robił!
— Ta dziewczyna — rzekł — która...
To także! Poddać, poddać! Zuza będzie mogła argumentować, że działała w obronie własnego życia!
— Ta dziewczyna, zresztą zapewne pijana, która rzuciła się na ciebie w magistracie, no, a ty chcąc się obronić... Jeżeli nie miałaś pozwolenia na broń, będziemy mieli kłopot, to inna rzecz. Otóż ustalili już nazwisko.
— Jak to ustalili?...
— No, moje dziecko, ustalili, bo jej już nie ma.
Pani Kostryniowa stanąwszy za łóżkiem dawała wciąż mężowi znaki. Ale jakie?! Jakieś niezrozumiałe, podniosłe znaki medalionu.
A Zuza: — Jak to nie ma?!
— No nic. No, nie ma — musiał się przecież podzielić tym ciężarem, uprzedzić wszystkich innych, porozumieć z rodziną. — No, nie ma, bo umarła. Ustalili nazwisko, znana szelma, latawiec. Jakaś Duś. — Kostryń chciał dodać imię, lecz umilkł.
Zuzanna wzniosła ręce, całą sobą usiłowała posunąć się na łóżku ku poduszkom, lecz jeszcze niżej opadła. Spojrzała na rodziców, ale już jakby przestała ich widzieć. Jej twarz, i tak już drobna, zmierzchła. Blade, nieznaczne rysy, a wśród nich słowa płynące z jękiem: — Och! To już będzie na całe życie!
Pani Stanisława chwyciła się za głowę. Kostryń upadł na kolana obok łóżka. Szczękał zębami, tulił twarz do atłasu kołdry i powtarzał, czego nie mówił nigdy od czasu pobojów w nadkaspijskiej kopalni: — Przecież to wszystko dla ciebie, dziecko, tylko dla ciebie, kochane nasze dziecko.
Zuza upadła na poduszki. Po długiej dopiero chwili zwróciła się ku rodzicom, straszna, zmarszczona, z wyszczerzonymi zębami. Drobne, równe, błyszczące, jakby zaraz gryźć miały.
— Jestem sama — krzyknęła nieludzkim głosem — na całym świecie sama!!!
Kostryniowie wybiegli z pokoju córki wystraszeni. Zderzyli się ze sobą w przedpokoju, uciekali dalej przez pokój stołowy, pani Stanisława pierwsza, za nią Kostryń zatykając sobie uszy dłońmi. Po drodze mało się nie wywróciła wadząc stopą o dywan.
Pani Stanisława zatrzasła drzwi do salonu. Otwarłszy je znalazł się Kostryń na środku bawialni, ale Stanisławy tam nie było. Była, była w swym ulubionym miejscu przed kominkiem, za parawanem z pierścionków od cygar. Kostryń dostrzegł żonę przez szpary pomiędzy dwoma plastronami parawanu.
Okrążywszy etażerkę i jakieś pufy, stanął przed kominkiem. Spojrzeli na siebie jak obcy ludzie. Trudno by w tej chwili powiedzieć, że pani Stanisława patrzyła na męża. Oglądała go, jak kogoś nieznanego, jak jakąś rzecz.
Dyrektor bryznął czerwonymi łezkami: — Co to ma znaczyć?! Co? Co?!
— Zuza zabiła?... — Pani Stanisława zakryła twarz dłońmi.
Odetchnął z wielkim trudem: — Nic nie zabiła, nikogo nie zabiła. —
Stanisława zawezwała męża bliżej ku sobie, małym, żałośnie poufnym ruchem ręki. Ruch ten był tak prosty, szczery, iż dyrektor przybliżał się na palcach.
— Co robić? Co robić, co robić, mężu — użyła tego uroczystego słowa — to przecież nasza córka.
Nie mogąc znieść tego spłoszonego szeptu, warknął Kostryń: — Chyba nie ulega żadnej wątpliwości, że nasza!
— Co robić, nie można dopuścić, żeby ją sądzili, żeby ją wlekli po więzieniach, nie można w ogóle dopuścić, żeby takie rzeczy o niej mówili!
Wówczas Kostryń, bo nie mógł już wytrzymać tego sam na sam, pragnął też innej jeszcze podpory, rzekł nagle: — Poślij po Knote! Niech tu będzie ktoś obcy — dodał pośpiesznie — bo inaczej zwariuję.
— A cóż Knote?! — Pani Stanisława załamała ręce. — W końcu masz rację, niech przyjdzie, niech tu będzie z tobą, ze mną. — Po czym dodając: — Naszego domu i tak już nie ma — usiadła i ze łzami w oczach napisała krótkie, serdeczne wezwanie do Knote.
„Naszego domu i tak już nie ma“. Idiotyzm. Kostryń nie cierpiał takich „proroctw“. Nie ma domu! W oczekiwaniu masażystki, przemierzył całe mieszkanie wzdłuż i wszerz, cierpliwymi krokami, ileż razy. Nie ma tego domu, pełnego mebli, pamiątek, zaasekurowanego wysoko od ognia, od kradzieży, tego domu ma nie być?!
Pani Stanisława dała znać przez siostrę miłosierdzia córce, że niebawem przyjdzie pani Knote. Potem czuwała w salonie. Potem telefonowała raz jeszcze do chirurga. Potem do pewnej znajomej, która złamała dwa lata temu nogę na nartach także pono w kolanie. Kostryń chodził po mieszkaniu, słuchał telefonów, czekał na Knote, na próżno. Nie przychodziła, posłaniec nie mógł jej odnaleźć.
— Idź spać — radził dyrektor żonie, około godziny drugiej w nocy.
Wolała drzemać w fotelu za parawanem, w salonie.
Siostra miłosierdzia, wysoka, chuda gidia, przy szła oznajmić, że panienka zasnęła, przedtem jednak pytała parę razy o panią Knote. I że jak pani Knote przyjdzie, żeby zaraz przyszła do panienki.
Wiedział Kostryń, że Stanisława zacznie dłuższą rozmowę z tą siostrą. I zaczęła, zaczęła. Zdaje się jej, że czuwa, że niby męczy się, a znowu nic nie robi — pomyślał Kostryń. Tak go to wściekło, że doskonale zasnął u siebie w gabinecie.
A może taki wyborny sen wróżył jak najgorzej? Dyrektor czytał w Gazecie Policyjnej nie raz przecież opisy zachowania się więźniów skazanych na rozstrzelanie. W przedśmiertną noc śpią zazwyczaj wybornie.
Koło ósmej rano zbudzono dyrektora wiadomością, że przyszła pani masażystka.
— Kawa w salonie i podajcie ciasto, jeżeli macie świeżo upieczone — powiedział Kostryń nie patrząc na służącego. Knote przepadała za świeżym ciastem. Dyrektor wierzył, że masażystka jak nikt inny poradzi w sprawie śmierci Eleonory Duś. Mało to miała do roboty ciągle z tymi dziewuchami, przestrzykami, mało to przepuszczała tego przez ręce. Ma przecież i drogi wydeptane, i chwyty wyrobione, ma praktykę w tej branży.
Wszedł do salonu ze słowami: — Ta historia wczoraj w magistracie! Poturbowali parę kobiet, potrącił1 dwoje, czy troje dzieci, fakty przykre. Ale, powiedzmy sobie: takie jest właśnie życie Osady Górniczej. — Urwał spojrzawszy na masażystkę.
Nie powstała na przywitanie dyrektora, uniosła ( się zaledwie na krzesełku. Pani Stanisława w wiśniowym rannym „sorti“ łóżkowym częstowała uprzejmie kawą, bułeczkami, ciastem, miodem. Nie. Nic z tego. Knote wypiła pół filiżanki czarnej kawy, ale jeść? Za nic w świecie! Kostryń zwrócił uwagę na ciasto.
Też nie. Za nic w świecie.
Dyrektor a także pani Stanisława osądzili, że prawdopodobnie Knote nie chce jeść z wrażenia. Tak ją wzburzył, czyż nie była najserdeczniejszą ich przyjaciółką od tylu lat, cały wypadek. Oczekuje od nich obojga jakichś nowych szczegółów.
Jedząc tedy śniadanie, zresztą bez żadnego apetytu, opowiadali, jak się to tu odbyło w domu. Czego się spodziewają po Knote. Zwłaszcza, że Zuza sama o nią się dopomina. Oczywiście, nie będą wytrawnej przyjaciółki ani narażali, ani wciągali w te rzeczy. Stało się, co się stało, nie o to chodzi. To znaczy chodzi i o to, ale z innej strony. Kostryń znowu umilkł, spojrzawszy na Knote.
Nie mógł zrozumieć, co się z nią dzieje? Mieli przecież ustaloną pomiędzy sobą od dawna własną wymianę z obopólnego porozumienia: drobne zmrużenie powieki, jakiś gest, czy przelotne dotknięcie. Kostryń wprowadzał teraz w ruch tę wymianę, lecz Knote zdawała się nie spostrzegać znaków od dawna ustalonych. Siedziała sztywno, słuchała uprzejmie, jak urzędniczka.
Jak sądowa urzędniczka. Jak urzędniczka z urzędu śledczego!
Odpowiadała półsłówkami, patrzyła na nich surowo, a myślała... Czy warto było jeszcze myśleć o takich ludziach? Myślała o nich, jakby powinien myśleć mieszkaniec Sodomy i Gomory, któremu udało się uciec z zatrutego miasta do kolonii sprawiedliwych. Bo to byli mieszkańcy Sodomy, a pani Knote całą noc spędziła już na kolonii sprawiedliwego, zmieniając księdzu Kani kompresy.
Czuwała tam nad swoim obowiązkiem. Ten obowiązek był jej szczęściem. Obowiązek czuwania nad zdrowiem i spokojem anioła. Tak myślała o księdzu Kani. Tyle tylko pozwalała sobie względem niego: anioł. Od tego słowa nie schodziły z jej policzków rumieńce a z piersi nie ustępowała błoga lekkość oddechu. Dziwna szczęśliwa lekkość, o której wspominają zawsze ludzie opowiadając o górskich wycieczkach.
Knote jęła słuchać uważniej dopiero wtedy, gdy Stanisława wyznała, co się wczoraj wydarzyło z Zuzą: że oni, rodzice, nie mają do córki dostępu. Boją się tam iść po prostu. Taka rzecz!
Knote wstała nie czekając końca przemowy. Zaraz spróbuje porozumieć się. Spojrzała na Kostryniów surowo. Pani Stanisława pragnęła dowiedzieć się, jakiego Knote użyje sposobu?
Masażystka odrzekła twardo: — Nie wiem jakiego, ale czuję, że należy się rozmówić. — Czuła, że to sam los zsyła jej tę okazję. Że wróci od córki z jakimiś nowymi nieszczęściami dla rodziców. Za tyle Sodomy i Gomory nie pożałuje im na pewno!
— Jesteś nareszcie — westchnęła Zuza. — Zamykaj dobrze drzwi.
Knote zamknęła drzwi, podniosła storę i usiadła obok łóżka, wpatrzona we frędzle pistajcowej kanapki.
— Więc to jest tak, to wszystko?...
— Naturalnie, że tak — odpowiedziała Knote po dłuższej chwili.
Zuza uśmiechnęła się, jakby dziękując za to oschłe potwierdzenie. Knote uważała pilnie, jak Kostryniówna zbiera się w sobie, jak przelatuje przez jej twarz niepokój, zamęt i coś takiego, między płaczem a gniewem, ani w jedną ani w drugą stronę, tylko się tak męczy i męczy, i przerabia na miejscu. Nagle z tego wielkiego zamieszania słyszy Knote następujące słowa:
— Żebyśmy sobie porozmawiały po prostu, jak dwie kobiety. Wszystko przecież wiedziałam. Czy kiedykolwiek, gdy chodziło o ciebie i mego ojca, zrobiłam ci przykrość? Przykrość albo świństwo? Chyba nie. Więc teraz chciałabym, żebyś ty mi pomogła. — Zuza wsparła się na łokciach. — Co się dzieje z Tadeuszem Mieniewskim?!
Knote wzruszyła ramionami: — Aresztowany jest i pewno obili go tam mocno. U nas, w Osadzie, jak nie wiedzą co, komu, kto, to nie żartują.
— Tak jest, tak jest — podchwyciła Zuzanna, jakby ucieszona, że nie żartują. Przetarłszy dłonią czoło powierzyła masażystce dwie sprawy. Pierwsze, to żeby ojciec nic nie kręcił. Bo przecież będzie śledztwo, sprawa. — Musisz powiedzieć mojemu ojcu, ty to możesz, nikt inny, żeby mnie nie ratował kosztem Mieniewskiego. Musisz mu to powiedzieć tak, aby rzeczywiście zrozumiał. To jedno. A teraz drugie.
Zuzanna opuściła ręce na kołdrę i jakby z nieopisanym wysiłkiem zgarniać jęła z atłasu tę drugą sprawę. — Postaraj się, to jest to drugie, postaraj się uzyskać widzenie, dotrzeć do pana Mieniewskiego. Pisać nie trzeba, bo to jest zaraz jakiś dowód. Ale zobaczyć się. Żebyś mu mogła powiedzieć ode mnie, zapamiętaj jak mówię, zależy mi na każdym słowie: że szczęśliwa jestem, że strzelał do mnie, i że żałuję, że mnie nie zabił.
Knote wstała: — Nie jestem, panno Zuzanno — rzekła stanowczo — już więcej tą kobietą, co dawniej. Nie chcę znać więcej pani ojca, skoro pani uważa, że go znałam, tak, jak to pani uważa... Wpływu na niego żadnego już nie szukam. — Pochyliła się nad poduszkami i wpatrzona w zdumione oczy Kostryniównej: — A za tamtego, dyrektora, Francuza, pomodliłaś się aby?! Za tamtego zgorzelca? Za trupa?!!
Tak, tak, tak! Na Gomorę jest kara nawet w Osadzie Górniczej. Jest kara, jest! Nie oglądając się za siebie masażystka wyszła stąd prosto do salonu. Czekali tam na nią oboje małżonkowie. Podbiegli, jak do lekarza, który wraca od łoża ciężko chorej, by ogłosić diagnozę.
Knote nic nie ogłosiła. Spojrzała miłosiernie na panią Stanisławę i rzekła wymijająco: — Panna Zuzanna zwierzyła mi swą sprawę, ale zobowiązała mnie, że mogę tę sprawę powiedzieć tylko panu dyrektorowi.
Nic dziwnego, że Stanisława usłyszawszy te słowa rzuciła się naprzód wołając: — Chyba ja, jako matka!
Nic w tym nie ma dziwnego, jak nic dziwnego nie było, że Knote w tymże samym salonie marzyła ongiś zostać duchową siostrą żony męża, czyli Kostrynia. Ale czasy zmieniają się z nieubłaganą siłą. To, jedno chyba może się tu wydawać dziwnym.
— Zobowiązałam się do takiego załatwienia sprawy — potwierdziła Knote na widok wydzierającej się ku mężowi pani Stanisławy.
Dyrektor Kostryń rozciął nareszcie wszystko od razu. Rzekł do Knote popatrzywszy karcąco na żonę: — Proszę panią ze mną do gabinetu.
Człowiekowi, który z Sodomy i Gomory wydostał się do kolonii sprawiedliwych, nie może już zależeć na żadnym zdawkowym triumfie. Gdyby zależało jednak, pani Knote mogłaby chwalić się tryumfem, jaki odnosiła. Oto ona, ona, biedna masażystka, niedoszła siostra żony męża przechodziła teraz obok właściwej żony jak obok istoty drugorzędnej, nie należącej do najważniejszych spraw własnej rodziny.
W gabinecie obskoczył ją dyrektor.
— Moja Knociu! — I skakał, i podtykał eukaliptusowe swoje cukiereczki.
Knote milczała groźnie, wsparta o biurko.
Uśmiechał się spłoszony, smutny, chwytał złote guziczki na bluzce masażystki i wciąż nastawał na ów sekret Zuzanny — gdyż to jest pewno sekret — wasze babskie sekrety — Knote nie powinna mieć sekretów przed swoim dyrektorem.
Jął głaskać ją, jak dawniej, po policzkach, dobrotliwie, ze śmiechem pokornym; nigdy jeszcze nie śmiał się do niej tak cicho i potulnie.
— Uderz mnie w twarz — rzekła nagle.
Spłoszony cofnął ręce.
— Uderz mnie, dyrektorze, uderz tę biedną Knote.
Uderzył lekko, stropiony, zawstydzony.
— Biłeś, gdy ci mówiłam prawdę, bij jeszcze, dyrektorze, sama proszę. Wszystkich tu biją u nas. Bij, Feliksie — śmiała się załzawionym spojrzeniem.
Uderzył mocniej.
— Feliksie bij, ach mocno, po twojemu!
Uderzał coraz mocniej, końcami palców.
— Za te razy i uderzenia, Knote najszczerzej wdzięczna, mówi ci smutną prawdę. Feliksie, opamiętaj się, może to jeszcze czas! Cóż ci z sekretów córki, masz pełen dom sekretów!... Nawet nie wiesz, że w swoim własnym domu masz dwie wdowy po dyrektorze Coeurze! Twoja żona i córka... Twoja córka także się boi, czy nie zaszła w ciążę!...
Knote padła na kolana: — Słuchaj nas, których biją, których poniewierają!!
Kostryń zwalił się na nią, dusił, dławił, potem podniósł, chwiejącą się z bezmiernym trudem postawił na podłodze.
— To nieprawda, cofnij, coś powiedziała, to nieprawda!
Stała bez ruchu, wpatrzona, jakby przez ściany tego domu na przestrzał w jakoweś święte litery obowiązku.
Kostryń uciekł za firankę.
Odczekać, ach, odczekać! Słyszał jak Knote wyszła.
Skulił się, klęknął, tarł głową o podłogę, bił w posadzkę pięściami. W ruchu tym szklanny, pięknie wyrobiony papierosik wypadł dyrektorowi z kamizelki i roztłukł się. Za szcząteczkami tego papierosika wypełzł Kostryń z kąta pokoju. Posuwał się niezdarnie na czworakach, macał przed sobą po posadzce, ślepy od łez, zbrzęknięty, siny.
A właściwie po cóż szukać tych szkiełek? Kostryń trwając wciąż jeszcze na czworakach zamyślił się. Po cóż szukać? Ktoś to rozdepcze w końcu. Ale skaleczy się! Kto? Zuza nie. A wszyscy inni? Kto? Stanisława? Ktoś ze służby? Niech się kaleczą. Nie ma już tego domu!
Nie ma już tego domu! Oto co w suchym trzasku kolan przypomniało się dyrektorowi, gdy się podnosił z klęczek. Nie ma już tego domu. Tyle pracy, tyle zabiegów! Każdy sprzęt, każda rzecz, każdy sufit, każde miejsce posadzki. Nie myślał o żonie, ani o nikim innym, ani o niczym innym, prócz domu.
Nie ma już tego domu? Kostryń obszedł dookoła cichymi krokami swój gabinet. Dotykał sprzętów po drodze. Ot, tak sobie. Są, trwają spokojnie i poważnie, jak zawsze. Otworzył główną szufladę biurka. Tak sobie, niczego specjalnie nie miał zamiaru szukać. Wszystko na swoim miejscu: pudełeczko po pudrze dziecinnym, pełne dolarowych papierków, polisa, dyplomy, świadectwa, metryki.
To, co jest, może być tylko wtedy naprawdę, gdy zostanie stwierdzone, podpisane jak w tych dowodach i aktach. Dom jest. Dyrektor odsapnął z ulgą, zamknął starannie szuflady i poszedł do córki. Użył niemałego wysiłku, by mijając salon nie popatrzeć na żonę. Dostrzegł kątem źrenicy, że w tym samym „sorti“ wiśniowym Stanisława czeka przed kominem w pobliżu parawanu z pierścionków od cygar. Czeka na sekret, tajemnicę zwierzoną przez Knote. Niech czeka.
Stanąwszy w drzwiach pokoju córki, rzekł Kostryń: — Choruj sobie spokojnie, moje dziecko, wszystko będzie dobrze. — Tyle tylko. A jednak już za drzwiami buduaru poczuł się zupełnie złamanym. Wszystko razem nad ludzkie siły.
Gdy usiadł naprzeciw żony przy kominku, zapomniał, że Stanisława czeka na wiadomość, sekret, tajemnicę. Wydało się Kostryniowi tu właśnie teraz, w biały dzień, przed południem, że nie jest sobą, ale Coeurem. Rzeczywisty Coeur nie żyje, wiadomo, ale to nic. On, Feliks Kostryń, jest zamiast Coeura i siedzi w mieszkaniu Kostrynia i rozmyśla o przebiegu wypadków.
Kostryń usłyszał w sobie śmiech Coeura: jak Coeur wyśmiewa się z Kostrynia. Doznanie graniczyło z tak wnikliwą, potworną przyjemnością, że Kostryń przestraszył się samego siebie. Trzeba coś zrobić, zarządzić, działać, realnie być!
— Daj mi papierosa — rzekł do żony.
— Wiesz, że ci palić nie wolno.
Uśmiechnął się: — Ale zbiłem tamtego szklanego. Muszę zapalić.
Wstała, by przynieść papierosy. Oglądał ją, gdy szła, lecz znów nie własnym, ale cudzym, spojrzeniem: zamiast Coeura. Oczywiście! Komuś obcemu mogła się podobać, ależ tak! Struchlał: z oceną żony zmieszały się myśli o córce. Tego już Kostryń nie mógł wytrzymać. Paląc papierosa rzekł do Stanisławy:
— Chcesz się dowiedzieć, o czym „mówiłem z Knote? Później ci powiem, bo muszę to przetrawić. Odniosłem jednak wrażenie, że Knote dostała lekkiego pomieszania zmysłów.
Knote mogła była ostatecznie dostać przelotnego fioła?... Należy — ustalił Kostryń w samym sobie — zaskoczyć żonę, dowiedzieć się wszystkiego nagle, wyrwać to niepodzianie.
— Ma swoich przejść nie mało — rzekła pani Stanisława. Po dłuższej pauzie: — Więc o czym mówiliście? Dość mam waszych tajemnic. Jako matka mam chyba prawo...
Jako kto? Nie przypuszczał nigdy Kostryń, że tu właśnie w swoim własnym domu, jego własna żona, matka jego własnej córki użyciem zwyczajnego słowa „matka“ sprawi, że to będzie nie do zniesienia. Że... wstał, wymówił się telefonami, zasiadł na dłużej u siebie w gabinecie. Przewracał papiery, zjadł z żoną obiad, obficiej niż zazwyczaj bryzgając łezkami, wrócił do swego pokoju i tu już nic nie robił.
Czekał. Wiedział, że żona musi przyjść, nie wytrzyma przecież. Od Zuzy nie dowie się niczego. Przyjdzie tu sama, musi przyjść, dowiedzieć się o swoją córkę, o swoje dziecko. A wtedy on... Nie wiedział jak, ale ufał sobie, że ją zadręczy.
Ziewał i liczył kwadranse. Potem podzielił już sobie czekanie na pięciominutowe okresy... Potem liczył poszczególne minuty. Aż nareszcie usłyszał kroki żonine w korytarzu. Ledwie zdążył wyrwać kontakt telefoniczny ze ściany, by nie przerwano im rozmowy. Wraz z naciśniętą przez panią Stanisławę klamką puścił pełne światło w pokoju.
Pani Stanisława, gniewna, wzburzona, niespokojna, mówiła z ferworem, ale Kostryń nie słyszał słów a tylko huk krwi własnej w uszach. Odwrócił się ku oknu. Żona zabiegła mu drogę od tej strony. Zobaczył Stanisławę oko w oko. Bardzo piękną: medalion. Wypowiedział to słowo głośno.
— Medalion.
— Czy oszalałeś?!
— Nie, nie. Mówię wyraźnie: medalion.
— Jak śmiesz ukrywać przede mną —
Uspokoiło dyrektora słowo „ukrywać“. Jakby czekał na nie od wieków. Usiadł za biurkiem, po prostu rozgościł się przed zieloną bibułą tego biurka i odetchnął. Gdy Stanisława skończyła przemowę, rzekł: — Chciałbym tylko wiedzieć, czy równocześnie wiedziałaś i pamiętałaś o Zuzie?
Stanisława nie zrozumiała pytania.
Powtórzył: — Chciałbym tylko wiedzieć, czy równocześnie wiedziałeś i pamiętałaś o Zuzie?! Chciałbym tylko wiedzieć — ryknął nagle Kostryń dzikim gardłowym głosem — czy łajdacząc się z Coeurem pamiętałaś i wiedziałaś o Zuzie!?
Pani Stanisława zachwiała się a potem nagle kołacząc wysokimi obcasami (do śmierci chyba będzie pamiętał ten odgłos) przebiegła mimo biurka i w rozwiewie wiśniowego sorti dopadła okna. Z niepojętą łatwością stanąwszy na parapecie jęła otwierać, rozbiła głową pierwszą długą szybę.
W dźwięku łamiącego się szkła Kostryń poskoczył, ściągnął żonę za wiśniowe poły. Upadła na śliski parkiet. Krew cienką strugą spływała jej ze skroni wzdłuż policzka, poniżej brody, przez szyję.
— Trzeba opatrzeć — szeptał Kostryń — trzeba opatrzeć, a potem będziemy rozmawiali, a potem będziemy rozmawiali, a potem będziemy rozmawiali. — Szepcząc przyłożył do skroni Stanisławy własną chustką i lekkim ruchem tamponował skaleczone miejsce. Drugą zaś ręką jął bić żonę w obojczyk mocno, prędko, coraz mocniej i prędzej, jakby rąbał kantem dłoni, w miarę uderzeń tryskając z nieruchomych źrenic czerwonymi łezkami.
Zadzwoniono u wejścia.
Kostryń wyskoczył z kancelarii.
Służący już otwierał. Kłaniał się nisko.

W drzwiach w czarnym ośnieżonym futrze stał leader Mieniewski.

4.
W PIERSI MEJ GŁOS PIEŚNI TEJ

— Pan poseł!
— Dobry wieczór, panie dyrektorze.
— Wielki to dla nas zaszczyt!
— Niechże pan nie przeszkadza, dyrektorze. — Mieniewski dawał się służącemu rozbierać z futra, z śniegowców, z szala, jak człowiek, któremu zawsze pomagają przy podobnych zachodach, tu też pomagać muszą.
— Na prawo, czy na lewo? — spytał leader wskazując przeciwległe drzwi korytarza.
Służący kręcił się w salonie, Kostryń otworzył drzwi do gabinetu.
— To huta? — spytał Mieniewski nasłuchując uważnie ciężkich odgłosów żelalstwa.
— To huta nasza, „Katarzyna“ — podchwycił Kostryń.
— Bardzo pięknie wygląda stąd — westchnął pan Mieniewski i usiadł swobodnie na kanapie.
— Ostatnie wypadki w Osadzie Górniczej dają istotnie bardzo wiele do myślenia — rzekł poseł Mieniewski.
Porozumienie osobiste konieczne inaczej Tadeusz zgubiony — ratować — czekam przyjazdu — Kostryń.
Depeszę Kostrynia trzymał leader w bocznej kieszeni spodni. Wymięła się, zmacerowała na bibułkę. Siedząc teraz z nogą na nogę założoną dotykał ręką tego świstka.
— Cały kraj — mówił poseł — wstrząśnięty jest sprawą waszej katastrofy. Co za szalony pomysł!
Kostryń skurczył się na dźwięk tego słowa. Jak gdyby rzecz podobną można było wymyśleć?! Zatrzepotał rękami i pisnął: — Bóg daje i Bóg bierze. Prawda?
— Jeżeli się wierzy w Boga — podchwycił uprzejmie poseł.
— A co robić, co robić? — Kostryń wlepił zdumione spojrzenie w leadera. Czemuż nie pyta o syna?! Stalowe nerwy... Czy komediant?!... Znali się od młodości. Zawsze był komediantem. Wszystko sztuczne, wydmuchane, na pokaz. Lis! Dyrektor zbliżył się na palcach do leadera.
Dlaczegóż pochodził do dawnego kolegi na palcach, niczym do Coeura? Dlatego, że wielka maszyna parlamentarna tak samo przestraszyć może zwykłego człowieka jak wielka maszyna przemysłowa. Nigdy nie wiadomo, czego, ile i jak zemleć potrafi. Chodziło Kostryniowi o wrażenie w stolicy. Co mówią? Jak tam komentują katastrofę?
Leader trzymał przecież rękę na wszystkich pulsach. Już wie, już na pewno mógłby powiedzieć, czy będą z katastrofy erazmowskiej robili w stolicy aferę polityczną? Czy partie mają w tym swoje interesy, czy uderzą w obcy kapitał zasadniczo, czy też ograniczą się skromnie do „najmitów“ obcego kapitału, sprzedawczyków“ vide Kostrynie i consortes.
— Czy da pan wiarę?. — uśmiechnął się Mieniewski. — Stolica, jak stolica. — I dalejże rozpowiadać o Warszawie. Tylko leader mógł był tak znacząco i ciekawie mówić o niczym. Słuchało się tego, pomimo zmartwień, przejść, katastrof, jak pięknego śpiewu. Wiedzą na co od lat dziesiątków opłacają składki, pomyślał Kostryń o zorganizowanych wyznawcach Mieniewskiego.
— Jaśnie pani prosi na herbatę i — oznajmił w drzwiach służący.
— Pan poseł z pewnością zmarzł? — zatroskał się Kostryń.
— Ależ nic podobnego. W wagonach palą doskonale. Po cóż herbata, mieliśmy przecież wagon restauracyjny.
W wagonie restauracyjnym zrobiło się panu posłowi niedobrze! Po deserze ogarnął tam leadera niesamowity lęk, że Tadeusz ucierpiał przy erazmowskim wypadku. Jeżeli jednak Kostryń prowadzi spokojnie rozmowę — nie, to nie jest nieszczęśliwy wypadek. Wypadek tego rodzaju ogłosiłyby natychmiast gazety...
— Nie pogardzi pan jednak skromną herbatką, panie pośle? Przeszli do salonu. Na głównej ścianie głowa samy. Pięknie utrzymaną, — Ha? A cóż to znów takiego, panie dyrektorze? Parawan z pierścionków od cygar? Ciekawy wyrób, bardzo ciekawy.
Kostryń nie mógł oderwać gościa od tego niezwykłego parawanu.
— Dobre marki, ależ doskonałe marki palił pan, panie dyrektorze! Tak, świetny pomysł, jakże by tu powiedzieć? — Mieniewski szukał określenia — rodzaj pamiętnika w dziedzinie uciech, płynących z nikotyny. Pamiętnik przyjemności.
Weszła pani Stanisława, za nią służący z herbatą.
Kostryń patrzył na żonę, ze zdziwieniem. Spostrzegł powyżej czoła wśród skrętów fryzury wąskie pasmo zmoczonych włosów. No tak, po tej szybie w gabinecie. Tak, tak, małżonka chciała wyskoczyć oknem.
Rozmawiała teraz z Mieniewskim o trudach drogi.
Kostryń podawał cukiernicę. Mało jej z rąk nie upuścił: przypomniała mu się w tej chwili rzecz błaha zapewne w porównaniu z innymi a jednak osobliwie wstydliwa: czy Coeur „będąc“ ze Stanisławą spostrzegł i zauważył ową niebieską żyłkę, występującą na nodze spod kolana, do połowy uda?
Kostryń pochylił się, rzekomo by podnieść łyżeczkę. Zdało mu się przez chwilę, że nie potrafi wyprostować grzbietu. Usiadł jednak na koniec, przełamał w palcach kilka herbatników.
Poseł Mieniewski wciąż jeszcze rozmawiał z Stanisławą o trudach podróży. Tak, bardzo wygodne połączenie z Warszawą. Jeszcze rok temu ta sama droga trwała nie sześć, lecz siedem godzin z minutami.
— Czyż siedem godzin z minutami? — Kostryń powiedział i zamilkł.
Nie, Knote nie kłamała. Knote ma może obłęd religijny, lecz nie kłamała, niestety! Kostryń przebiegał myślą wszystkie rodziny dyrektorskie, ich stosunki, koneksje: jedyne wyjście i jedyna pociecha chyba, że wszędzie dzieje się to samo. Jeden dom publiczny! Robotnicy pod płotem, panie dyrektorówe w bibliotekach Staszica....
— W epoce pary, elektryczności panuje demokratyzm. — Dyrektor Kostryń wypowiedziawszy to zdanie uśmiechnął się. — Demokratyzm, sprowadzający się do jak największego skracania drogi we wszystkim. Skracania drogi, o!
Pan poseł Mieniewski odłożył łyżeczkę na brzeg spodeczka i spytał: — No, a śmierć tego dyrektora na „Erazmie“, jakże się nazywał ten wasz Francuz, Coeur, zdaje się? Jakież tu sprawiła wrażenie?
— Olbrzymie — zaśmiał się cichutko Kostryń. Ja, moja żona. —
— Tak, panie pośle. — — Stanisława osunęła się na oparcie kanapy.
— W ostatnich dniach nie możemy się tu w Osadzie Górniczej uskarżać na brak wrażeń. — Kostryń wypowiedział to znacząco w stronę pana Mieniewskiego.
Leader jednak trzymał się równo, nie pytał o nic.
Zapadło znów milczenie. Kostryń powstał pierwszy. Przeszli do kancelarii. Tu dopiero utracił pan Mieniewski swą linię. Szli razem, we dwóch, ku kanapie. Potężna dłoń leadera spoczęła na ramieniu Kostrynia.
— Cóż to wszystko znaczy? — zawołał pan Mieniewski.
Kostryń uskoczył na środek gabinetu i bryznąwszy łezkami szepnął: — Musimy ratować nasze dzieci.
— Ratować?!
— Pański syn żyje. Żyć, żyje. Lecz może umrzeć, moralnie! Wszystko zależy od pana, panie pośle.
Otucha napełniła leadera. Rozsiadł się na kanapie, podwinął nogi pod siebie i zapalił papierosa. Palił mocno, wielkimi kłębami dymu wciąganymi głęboko do płuc. Wraz z dymem przenikały posła szybkie postanowienia: — załatwić tu dziś wszystko, wracać nocnym pociągiem, oczywiście, telegrafować do Anny, Tadeusza zabierać stąd natychmiast.
Ściągnął do siebie Kostrynia na kanapę, poklepał po ramieniu i kazał „całą rzecz“ dokładnie opowiedzieć.
Dyrektor przede wszystkim wydobył z portfelu ów karteluszek, kwit, „kwicik“, na sto dolarów. Sto dolarów na pewne wynalazki. Osobiście, nie zależało Kostryniowi na tych wynalazkach, pragnął jedynie wspomóc syna swego dawnego kolegi. Rozumiecie mnie chyba?! Przeszedł na dawne koleżeńskie „wy“.
— Wspólna młodość, wspólne studia i praca, i nawet wspólne awantury młodości!
Kwitek na sto dolarów. Mało tego! Fatalne towarzystwo: Tadeusz jawnie z komunistami przeciw ojcu: czy to jednak nie za wiele? Tak dalece z komunistami, że dziewczynę tam miał, co do której wystarczy spytać kogo bądź z „Erazma“, by wiedzieć, co za jedna. Po prostu dziewczyna uliczna.
Kwitek na sto dolarów, akcja z komunistami, wynalazki, dziewczyna uliczna, ta niby jakaś przyjaciółka waszego Tadeusza — co mu nie przeszkadzało kręcić się koło mojej córki, Zuzy.
— Gdzie jest mój syn? — Leader powstał.
— Wasz syn, panie pośle, znajduje się w więzieniu. — Kostryń wydobył z kieszeni użyczony mu na parę godzin przez Kapuścika fałszywy paszport Tadeusza.
Stanisław Mieniuk...
Leader czytał, obracał stronice dokumentu, ważył w palcach cieniutki kwit na sto dolarów, a równocześnie słuchał zawiłej historii Kostrynia, pełen gorzkiego żalu.
Wedle dyrektora chodziło teraz o głupstwo. O ustanowienie kolejności wystrzałów. Trzeba, by Tadeusz zgodził się na śledztwie, że to on pierwszy wystrzelił w magistracie; w szlachetnym oburzeniu, widząc, iż panie komitetowe wydzierają robotnicom buciki. Może istotnie jeden z policjantów stojących najbliżej uderzył tę Dusiównę?
— Dusiówna już nie żyje. To wiecie, pośle, z gazet. Wtedy zaś córka moja, obskoczona w obronie własnego życia, cóż tu się dziwić? I W takiej chwili, a jeszcze po tylu przejściach... Syn pański przestrzelił mojej córce kolano.
Kostryń upadł na piersi Mieniewskiego.
— Wasz syn Tadeusz przestrzelił mojej małej kolano! Nie mamy drugiego dziecka, mój drogi, mój kochany!
Kostryń puścił Mieniewskiego, stoczył się na podłogę i klęcząc przed kanapą, z czołem wspartym o ciemny welwet pokrycia, płakał gorzkimi łzami nie zwracając uwagi na swego gościa.
Leaderowi żal się zrobiło: dawny kolega z politechniki, Felek Kostryń, głupawy Felek, dziś starzec, trzęsący się wśród łkań.
— Słuchajcie — leader pochylił się pragnąc podnieść dyrektora z podłogi. W tym właśnie ruchu załamał się nagle pan Mieniewski. Owładnęło nim nieoczekiwane wzruszenie.
Kostryń uniósł twarz z oparcia i mlamlał ku pochylonemu nad sobą posłowi: — Gdy twój chłopak przyzna się, że pierwszy strzelił, rzecz sama przez się od razu upadnie. Patrzysz na mnie surowo, może nawet ze wstrętem? Patrzysz na mnie z żałością, a jakże sam wyglądasz? Gdzież ten dawny Mieniewski? Wyglądasz tak samo jak ja. Nie śmiałeś popatrzeć mi w oczy, póki nie dowiedziałeś się, czy żyje ten twój chłopak. Mój drogi: obaj już jesteśmy starzy. Nic już więcej nie mamy do zrobienia. Myślisz teraz, patrząc na mnie — sługa kapitału! Mogę ci więcej powiedzieć: człowiek nieszczęśliwy. Ale to już teraz dla nas obu wszystko jedno. Jesteś tak samo stary już, jak ja.
Leader uśmiechnął się żałośnie. Przyszło mu na myśl, że od chwili, gdy otrzymał depeszę Kostrynia — zapomniał o wielkim wydarzeniu na „Erazmie“, przez cały czas w pociągu mimowolnie nawet nie pomyślał o ofiarach wybuchu, pośród których znajdowało się tylu znajomych. Martyzel, Duś, Marzec, Dudało, Sikora, Zbrożek, Niestój.
— Bądź sobie zacny, wielki, mnie już o nic nie chodzi. Tylko o dzieci. Obaj przecież mamy dzieci! Nie widzę już nic więcej! — Zapłakał nagle. — Nasze porachunki, pamiętasz?! Pieśń w piersi, czy pierś w pieśni?... To już dziś wszystko jedno!
Leader wstał i rzekł: — Przestań. Rozumiem. Wszystko zobaczę. Pomówię z synem. Pomówię z tym jakimś waszym Kapuścikiem. Natomiast jak to byłeś łaskaw ująć? Twierdzisz, że czujesz się starym? — Leader popatrzył na kolegę z tryumfem: — Otóż to jest li tylko kwestią odczucia. Nie czuję się młodzikiem — zaintonował pan Mieniewski wyniośle — ale starym wcale się jeszcze nie czuję. Wybacz, mój drogi, ale nie.
Leader uchodził z domu Kostryniów, zniechęcony. Dążył przed siebie, pod ciemnymi ścianami małych, pochyłych domków, dalej, wzdłuż wysokiego muru huty „Katarzyny”, dalej, przez błoto rozkopanej ulicy, w stronę czarnych rozłogów „Erazma“, głuchych, pustych, tu i ówdzie rozwidnionych światłem łukowej lampy.
Za żeberkiem kolejowym wiatr wzmagał się. Dął tędy z ukosa, czarną smugą węglową, wysnutą z pięciu kominów huty, przez odkrywki i place, w nieprzeniknioną ciemność.
Pan Mieniewski dążył śpiesznie ku tej ciemności.
Wstydził się dziś samego siebie, choć w głębi ducha rozgrzeszał się. Czyż można było w ogóle postąpić inaczej?! Jakże zapobiec tym wszystkim kompromisom, które wcześniej czy później zasklepią się nad erazmowską katastrofą? Czyż on sam, znany w całym kraju leader i koryfeusz demokratycznej myśli, nie zawarł przed chwilą kompromisu? Wszakże pomówi jutro w cztery oczy z tym jakimś panem aspirantem, czy porucznikiem, czy jak się tam nazywa ten błazen, Kapuścik?
Rozmowa będzie godna, rozumna, całkiem spokojna. Ale sens takiej konwersacji? Odpowiedni kierunek śledztwa, i same przez się, odpadają zarzuty, o paszporcie fałszywym, o komunistach... Robotnica, nazwiskiem Duś, panna Lenora Duś, i tak nie żyje. Ci, co zginęli podczas wybuchu, już nie wskrzesną.
Poseł rozpytał się, jak iść na Zielone. Pragnął raz bodaj przerobić piechotą drogę syna.
Zielone to gniazdo komunizmu. Trzeba było nie tylko nogi rozprostować po pobycie w wagonie, ale też przejąć się nieco atmosferą syna. Pobieżny widok środowiska da więcej, niż wszystkie gadania starych niedołęgów à la Kostryń, czy takich Drążków, czy jak im tam jeszcze wszystkim.
Szedł wśród czarnego błota, wzdłuż tam, i dalej nad stawami w stronę małego lasku szumiącego żałośnie. Ze wszystkich stron mrowiły się wielkie światła hut.
Tędy chodziłeś, mój chłopcze, z tą dziewczyną. Gdzieś tam po takich chatach spiskowałeś zażarcie przeciw ojcu. Ojciec twój w twoim wieku marzył o tym i walczył o to, przeciwko czemu ty właśnie spiskowałeś.
Jakże smutne przemiany?! Pan Mieniewski oparł się o kładeczkę i wsłuchał w rytm tutejszego świata: ów świat tutejszy, czarny, dzwoniący żelastwem, poszarpany, zmącony chorą wodą, rozburzony kilofem, łatany ciągle stalą... Leader pomylił drogę, wszedł na jakieś wertepy, znów brnął przez błota.
Okazało się, że wraca do miasta drogą okrężną, obok więzienia. Poznać można było budynek ów od razu: blok gruby, ciężki, trzypiętrowy, otoczony dookoła murem, okna przesłonięte kratą obite z zewnątrz wachlarzami z blachy. Przy bramie, ponad budką wartownika, chude, jałowe światło lampki. Blask jej spieczony i jak gdyby wyprzały przenikał koleiny gościńca.
Pan Mieniewski zatrzymał się. Ach — tak ściśle, nieustępliwie objęła go ta chwila!
Tu oto stoi ojciec: całe życie upartej ciężkiej pracy, całe życie organizacji, sprawiedliwości, dobra. Jakże się stało, że w tej organizacji i pośród tylu zasług ojca dostałeś się, ty właśnie dziecko, do więzienia?!
Pan Mieniewski trzepnął laską po grudzie, niejako w poprzek myśli własnej, przejęty tkliwym uczuciem ojcostwa: wszystko, co widział teraz, po drodze, i wszystko w własnej duszy, sercu, sumieniu, zdało mu się potocznym, nieistotnym, wobec prostego faktu, iż ów człowiek, tam za kratami, to ten sam właśnie, nad którego kołyską stało się wieczorami, którego nosiło się na rękach, dla którego po ciężkim wiecu lat najburzliwszych biegało się ze śmiechem na czworakach!
Roztkliwił się i nagle zgarbił. Szedł teraz ulicą Przemysłową. Prawda, w Osadzie Górniczej nie ma wcale hotelu! Trzeba gdzieś przenocować. Może w Domu Ludowym? Wypadnie znów mieć do czynienia z Drążkiem.
Brama Domu Ludowego, mimo spóźnionej pory, była jeszcze otwarta. Okazało się w klatce schodowej, że leader pobłądził. Pomylił drzwi i ganki i już znów stąpał pośród rumowisk, mostków, sal pustych krytych dachem lub otwartych, że widać było w górze czarne niebo gwiaździste i przelot rzadkich chmur w siwym blasku księżyca.
Rzecz zaiste szczególna! Leader Mieniewski słuchał tej chwili, chłonął ją i spożywał, niby wątku budującej przypowieści: tak kiedyś, zawsze, na ostatek swych dni przyjść musi człowiek, między czarne, nie wykończone zawsze ściany budowli swego życia...
Czekał tu nasłuchując. Papierzyska jakoweś, śmieci szemrały z mroźnym wiatrem w korytarzach. Nie dać żeru atakom prasowym! Pokryć te przykre sprawy, (paszport, pieniądze od Kostrynia, komuniści), po cóż to ludzie mają wiedzieć?!
— Nie możesz się ode mnie odrywać synu, nigdy na to nie pozwolę! — zakończył leader luźny szereg myśli.
Wycofał się ostrożnie, świecąc zapałkami. Spocony, zgrzany, zadzwonił z pobłażliwym uśmiechem do drzwi lakierowanych, na których, w błysku zapałki, złociła się miedziana blaszka:

ANTONI DRĄŻEK
poseł na sejm
Przywitaniem nie było końca. Leader uśmierzał je jak mógł.

Poseł Drążek w zielonym fartuchu, jakiego używają pomocnicy handlowi w zakładach gastronomicznych przy wyszynku piwa, zbudził cały dom, „zmobilizował“ żonę, skrzyczał kuchtę, chciał budzić dzieci, rozpoczął wielkie uprzątanie ze stołu, zastawionego gąsiorami nalewek.
Z wielkim trudem opanował leader nareszcie jako tako sytuację.
Pani Drążkowa odeszła: długo jeszcze, dla większej puszystości, waliła dłońmi poduszki, obok w sąsiednim pokoju.
Drążek otrzymał od leadera formalny rozkaz dalszego przelewania wódek.
— Nie pali się, kochany towarzyszu — mówił leader — możemy sobie rozmawiać i może pan doskonale przy tym filtrować te napoje.
Oto, co znaczy leader: ni z tego ni z owego użyje nagle słowa „napoje“ i czujesz się od razu odsądzonym, na dystans diabli wiedzą jaki.
Poseł Drążek, choć za pomocą jednego słowa odsądzony na dystans, nie czuł już jednak tak pobożnego strachu przed posłem Mieniewskim jak dawniej.
Składało się na to dużo realnych powodów: sprawa syna! Niech sobie ludzie mówią, co chcą — różne tam były cierpienia różnych ofiarników za klasę robotniczą — więzienie jednak zawsze pozostanie więzieniem. Porządni ludzie nie zwykli w nim siadywać, sprawa wyraźna nie jest i zawsze cień zostawia na człowieku.
Dwa: Drążek miał teraz Dom Ludowy niejako w kieszeni. Przelewał wódeczkę przez lejek szklanny wyłożony watą, w opowiadaniu srożył się na ostatnie erazmowskie wypadki, lecz najważniejsze uczucie, w odnośnym czasie najprostszymi słowami wyrażone do Kozy, przemilczał. Uczucie posiadania ze strony klasy robotniczej obecnie własnego kapitału w postaci ofiar poległych.
Przelewał sobie Drążek wódeczki, pomarańczówkę, wiśniówkę i śliwówkę. Spirytus ciurkał równomiernie w gąsiory różnobarwną kroplą i jeżeli poseł Drążek nie wypowiedział swej myśli głośno, to jedynie dzięki wyćwiczeniu w dyscyplinach partyjnych.
Myśl zaś była następująca: — Ty sobie gadaj ile wlezie, o budowie wśród mroku, tymczasem ja ci tu wśród tego mroku pod dach już swoją budę wyciągnąłem i wybuduję pięknie, że ci oko zbieleje, kiedy znów tu przyjedziesz i zobaczysz.
Drążek roztoczył leaderowi właściwy obraz erazmowskiej katastrofy, na mocy wszystkich zeznań odtworzony. Wynikła z obrazu tego wielka krzywda klasy robotniczej. — Pomimo że niestety! — Poseł Drążek jakoby musiał samemu sobie przerwać opowiadanie. — Że z owych pifli, to jest jak gdyby, dajmy na to, gumowych szlauchów, ta właśnie zmiana, która tam na chodniku ósmym wyginęła, wodę na ogień lała. No!! Więc zaraz para wodna! Prawda? H₂ O. Czyli większe wzmożenie pożaru. Winien sztygar, może starsi górnicy, od tego będzie sąd, niech się tam sądzą...
Leader zasmucił się opowiadaniem tym, ba, nawet ziewnął głośno. Spytał jeszcze, gdy leżał już w czyściutkim łóżku — dali mu całkiem świeżą bieliznę, tę spod Falkiewicza przy okazji do brudów wyrzucili — gdzie zastanie telefonem na przykład jutro rano, tego tam, jakże mu, śmieszne nazwisko, policjant, no? Kapuścik!
O synu słowa jednego, czemu Drążek nadziwić się nie mógł, ani dostatecznie nachwalić przed małżonką.
— Głowy sobie tym za nadto nabijać nie potrzebujesz — mówił żonie obtykając ją starannie kołdrą — ale podaję ci rzecz taką do zrozumienia, jacy są ludzie w partii naszej i jaka tam dyplomacja idzie i jak daleko naprzykład tobie do tych rzeczy!
Po tym wszystkim żona zaspała i Drążek sam musiał ładzić śniadanie dla zaszczytnego gościa.
Zładził je jeszcze przed powstaniem leadera i nawet jeszcze zdążył pchnąć Kozę w stronę Kapuścika: — Powiedz mu, że władza parlamentarna zjechała, stary Mieniewski bawi tu incognito, coś bardzo węszy w koło. Jedno. Dwa: Powiesz Kapuścikowi, że tak wielka uprzejmość z mojej strony, że zawiadamiam o poufnym przyjeździe partyjnej władzy, jest bardzo wielką łaską. Żeby to sobie zapamiętał. Dwa. Trzy: ty osobiście wobec leadera stawaj dęba, bez mydła, głupcze, nie pchaj się, gdzie nie trzeba, bo wiedz, że młodzi towarzysze wobec takich świeczników muszą zawsze okazywać proletariacką nieulękłość. Ma to być ciągle widać, żeś jest materiałem wybuchowym i bojowym.
Kosztowało to Kozę, nad siły prawie! Jakże tu nie wstać na widok wchodzącego leadera? Gdy sam chrzęst tej postaci odznacza się przedziwnym czarem?!
Jakże tu nie podlecieć do telefonu, gdy w przedpołudniowej godzinie leader ów raczył szukać telefonu. Koza podniósł się, burknął coś, ale telefonu nie wskazał. Wytrzyma za murami partii i to nie tylko partii, za murami okręgu! Koza trząsł się, gdy pan towarzysz leader we własnej swej osobie tracił telefoniczne połączenia. Gdy tenże leader wyrzucił ostatecznie z parlamentarnej piersi piękną, zgrymaszoną przyśpiewką:
— Pan porucznik Kapuścik?
Sekretarz Koza trząsł się febrycznie! Listy mu szeleściły w bocznej kieszeni marynarki. Biedne listy, pisane znów od wczoraj, nie prawda! Od przedwczoraj — na wieść o postrzale panny Zuzanny Kostryń, pisane do niej właśnie!
Szeleściły przy każdym pochyleniu się nad biurkiem, tworzone prozą, wierszem a podpisane niezmiennie: Biedne zwierzę domowe.
Nie będą już wysłane, tu pozostaną, za murami tej partii. Na dowód tego dokonał Koza rzeczy rozpaczliwej w pewnym sensie nadludzkiej: gdy poseł Mieniewski powstał od telefonu, by wyruszyć na miasto, Koza głowy nie podniósł nawet znad papierów.
Wyszli we dwóch, poseł Mieniewski i Drążek. Pogoda była zła. Suchy wiatr, tnący kurzem, żwirem, miałem węglowym prosto w oczy. Na szczęście, niedaleko. Sąd Pokoju mieści się też na Przemysłowej w jednopiętrowym, niepokaźnym domu.
Leader odprawił posła Drążka w drzwiach sieni.
Podziękował za wszystko — wyborny nocleg, doskonałe śniadanie. Obiecał jeszcze przyjść, pożegnać się.
Na górze w Sądzie Pokoju musiał był chyba czekać już pan Kapuścik, gdyż po ulicy przeprowadzali konia osiodłanego w służbowe siodło.
Pana Kapuścika ogarniała panika. Mówić z starostą, wojewodą a mówić z takim posłem? Siedzi sobie tu taki leader w szarej sali sądowej, dziś właśnie wolnej, taki pan siwy, bez żadnych odznak a tymczasem ileż to głosów obywateli skrapla w sobie zawsze.
Rozmowa? Mówi taki leader gładko, prawniczo, dostojnie, ileż jednak nawiasów ciągle w tym mówieniu? Każdy nawias — pułapka i niebezpieczeństwo.
Poseł mówi, a tu widać wyraźnie podłogę. Podłoga, deski wydreptane, białe główki gwoździków i ciemne kręgi sęków... Poseł mówi, aż tu nagle nie ma wcale podłogi, tylko gorący dym — i własne słowa odpowiedzi.
Pchało coś pana Kapuścika (bezprzykładna fatalność), by mówić prawdę! Doświadczenie służbowe, życiowe powstrzymało go jednak w porę. Radziło świadczyć, mimo wszystko, na stronę Kostrynia.
Stanęło więc na punktach następujących: Policja w tych wypadkach bije, bo cóż ma robić? Nikt syna pana posła nie bił, albowiem dowód tożsamości osoby czyli paszport, znaleziony przy aresztowanym, okazał się fałszywym, i sądzono, że ma się do czynienia z Stanisławem Mieniukiem. Konfrontacja syna z panem posłem zawsze bardzo wskazana. Aby oszczędzić trudu, sprowadzimy tu syna. Dziś o godzinie czwartej. Tak jest.
Poseł chodził po sali miejscowego Sądu Pokoju tam i z powrotem, między ławkami, po gradusie katedry, za i przed sztachetkami, rozdzielającymi salę na dwie części.
Leader Mieniewski wiedział już wszystko naprzód w sprawie syna: śledztwo, kaucja. Zmiana warunków, inne wpływy? Dużo przebywać razem. Może podróż? Dokąd? Zmiana warunków. Jakaś idea. Wpływ potężnej idei! Jakiej?
Poseł Mieniewski krążył po sali Sądu Pokoju, tam i napowrót, niestrudzenie szukając zbawczej idei. W miarę szukania owego otwierały się coraz głębsze, dalsze perspektywy pustki.
— Cóż to znaczy?! — wykrzyknął przerażony.
W sieni dudniły kroki. Otwarto drzwi.
Leader odskoczył w tył. Wszedł Tadeusz, ociężałym krokiem wzdłuż ławek zbliżał się do ojca. Poseł Mieniewski zamarł w bezruchu.
Nie jego syn! Jak gdyby obcy człowiek: w starym, podartym palcie. Za krótkim. Z rozwichrzoną czupryną. Twarz?! Leader doznał bolesnego wrażenia: spośród podbitych oczu, spuchniętych policzków Tadeusza wysterczało coś na kształt ryja. Nie były to zaiste usta! Spuchnięte bardzo wargi składały się w okrągły, krwawy ryj.
— Jak się masz, ojcze?
Podali sobie ręce.
Pan Mieniewski cofnął się jeszcze dalej, w głąb sali, w cień, pod katedrę sędziego. Na Boga, Tadeusz seplenił! Słowo „ojcze“ wypadło mu z ust z wilgotnym poświstem.
Tadeusz nie miał przednich zębów. Gdy wymówiwszy — jak się masz ojcze — rozszerzył usta w uśmiechu powitania, ukazała się między krwawymi wargami ciemna, głęboka czeluść.
— Przyjechałem tu — poseł Mieniewski podał synowi papierośnicę. Drżała leaderowi w rękach i nie mógł jej otworzyć. — Wszystko wiem! — krzyknął nagle pan Mieniewski.
Krzyknął tak przeraźliwie głośno, jakby stał na wielotysięcznym wiecu i miał wzburzone tłumy opanować głosem. Tłumy owe w postaci syna przekreślił uniesioną ręką. Siwą głowę w dół pochyliwszy, jął mówić o swym życiu. O życiu pracy, trudnych uczynków i przedsięwzięć. Dokładnie. Szczegółowo.
— Dla mego życia, dla jego prawdy, dla jego przyszłości w życiu; idei musisz mnie posłuchać!!
Leader wołał, krzyczał, zdawało mu się chwilami, że całe jego życie trudów, prac i poczynań jest tu właśnie na nowo obecne. Jedna wielka arena, utkana tłumem od dołu do góry. Lecz oto pośród tłumów areny tej, gdzieś daleko, na wysokich galeriach trwała właśnie ta twarz, spuchnięta o rozkrwawionych ustach. Twarz własnego dziecka a zarazem jakoby nieznanego...
Leader stracił się. Wyliczał wszystkie winy synowskie od początku do końca. — Twoje bezczelne, idiotyczne sto dolarów, i fałszywy twój paszport, i konszachty z dziewczyną kopalnianą, i komuniści!!
Tadeusz krzyknął: — Nie mów!!!
Zdało się panu Mieniewskiemu, że to właśnie jak gdyby na wiecu, podczas przemówienia, ów obcy a zarazem ukochany człowiek niespodzianie wyrywa się z galerii i krzyczy — nie mów!
— Nie mów! Nic nie rozumiesz! — Tadeusz zamachnął się i z rękoma wzniesionymi do ciosu sunął prosto ku ojcu.
Leader czekał, blady, iskrami sinych źrenic świecący przez mrok izby.
— Nie mów — krzyczał Tadeusz, pochylony nad ojcem. — Czym mnie straszysz? Za ciebie, za was wszystkich jestem tu w więzieniu! Nie staraj się niczego urządzać. Nie organizuj już raz wreszcie! Powiem na sądzie wszystko dokładnie, jak było. Będziecie mi dziękować, żem strzelił tam. Wielkie rzeczy: sąd, organizacja, norma! Strzeliłem w to bezprawie, które ty wciąż przekładasz w normach paragrafów! Jak chcesz: ja jestem Mieniuk a ty jesteś Mieniewski. Jeżeli chcesz, i owszem. Nie strasz mnie niczym. Cóż mnie obchodzą twoje linie partyjne? Chciałem ci powiedzieć, że jest jakaś podłość olbrzymia w tym, co robisz!
Tadeusz mówił z trudnością, skrwawione wargi pękały mu na nowo, słowa leciały z świstem przez opuchnięte dziąsła.
— Pamiętaj: komunista Duś już w grobie gnije, pochowany w raglanie, którym od ciebie dostał, gdym przeszedł do cywila, po zawieszeniu broni. Ten płaszcz, co mam na sobie, to właśnie po Dusiu Twój syn wariat i oszust? Nie prawda. Ja jeden, nie ty, nie ty, żaden z twoich towarzyszy partyjnych, ja jeden żyłem tu uczciwie.
Poseł Mieniewski przypadłszy do stopni katedry, zaprzeczał poruchem dużych, białych dłoni.
— I co ci jeszcze powiedzieli? — krzyczał Tadeusz. — Że załoga ósmego chodnika wodę na ogień lała? Może nawet i to?! Oni tu wszyscy co dzień, te twoje Drążki, leją wodę na każdy ogień, Drążki i inne dranie. Gadałeś tu do Drążka kiedyś bardzo zgrabnie, że niby próby przedmiotu nie umieją wytrzymać. Wytrzymują tę próbę razem z tobą, tylko tej innej próby, próby człowieka... Próby duszy człowieka, gdzie to masz? Gdzie to widzisz?
Tadeusz przypadł do ojca, otoczył siwą głowę ramionami, pan poseł twarz nasrożył, a syn krzyczał wciąż głośno:
— Zabili ją! Rozumiesz?! Zabili ją, tę kopalnianą dziwkę! Tatu!!...
Używszy tego słowa pierwszych czasów dzieciństwa, młody Mieniewski rozpłakał się jak dziecko. — Tatu, zabili ją, Lenorę! Lenora Duś na fleku, na biednej deszczułce wypisana. Wedle tego, cośmy przeżyli razem oboje... Uważaj ją za moją żonę! Twoja synowa, tatu, twoja córka!
Złożył głowę na piersi ojca i płakał straszliwie.
Pan Mieniewski przemówił również. Lecz już się to nie ułożyło, wstyd poplątał mu słowa, niewczesna litość porozwłóczyła zdania i tak się odwróciło w tej rozmowie, że ojciec radził się syna, prosił, nie wiedział o co, wyczekiwał, nadzieję chciał zachować...

— Ja nic nie zmienię, jedź. Jedno cię tylko proszę — nastawał wciąż Tadeusz. — Gdy już wyjdę z więzienia, rozumiesz? Na cmentarzu, w Osadzie Górniczej, chcę zastać napis na grobie Lenory Duś. Pod nazwiskiem każesz wyryć:
PRZYJDZIESZ DO MNIE

Ja jej to zawsze mówiłem: Przyjdziesz do mnie druga. Ja jej to tyle razy powtarzałem!
Siedzieli w pół objęci, poseł Mieniewski płakał już też, jakby się z własnym życiem żegnał. Głaskał syna po głowie, kołysali się na stopniach katedry, gdy oto ktoś poskrobał we drzwi?
Raz, drugi, wreszcie uderzył mocno w klamkę.
Tadeusz podniósł się otworzył — do pokoju pomiędzy ławki wpadł Buruś. Rzucił się na piersi Tadeusza, szarpał go za rękawy, grzał oddechem, składał głowę na piersi, obłocony, zmarznięty, cały drżący z radości.
— Zabierz go z sobą, tego psa — szeptał Tadeusz ojcu tajemniczo — weź go z sobą do Warszawy, to był przyjaciel nasz, jedyny nasz przyjaciel, Buruś, wierny towarzysz Lenory!
W sieni dał się słyszeć dźwięk ostróg. Pan Kapuścik uchylił drzwi. Leader podniósł się ze stopni, wspaniały, uroczysty: — Proszę pana — rzekł — skończyliśmy właśnie. Żadnych zleceń dla pana nie mam, panie poruczniku.
Wyszli razem. Leader polecił stróżowi nie wypuszczać psa aż do swego powrotu. Samochód charknął głośno przed bramą, Tadeusz wsiadł do wozu pierwszy, pan Mieniewski zoczywszy rękę syna machającą z okna, zatoczył się pod mur. Potem już ruszył pieszo, znowu w stronę więzienia.
Zgarbiony, cichy, całkowicie bezradny. Powrócił za godzinę dorożką. Wszedł na górę, wziął Burusia na nową czarną smyczę i odjechali na dworzec.
Przechadzali się tu po peronie, piesek zrywał się, skuczał, skomlił. Mieniewski zawrócił do bufetu, nakarmił kundla kaszą.
Nadjechał wreszcie nocny kurier.
Pan Mieniewski wsiadł do wagonu, zdjął futro. Buruś wyskoczył na siedzenie przy oknie. Wsparł się na przednich łapach i patrzył kiwając śpiesznie łbem w miarę znikających widoków.
Łomotały jeszcze w przelocie wagonów jakieś parkany, rude budynki stacyjne, niebawem zniknął z oczu rząd wielkich pięciu kominów huty „Katarzyny“ kurzącej wiecznym dymem. Stare, pochyłe dachy, a oto niby jama z pośrodka nich wyrwana, wielkie czarne rozłogi „Erazma“. A oto jeszcze dalej, pośród zamętu dymów, śniegów i mgieł rozwarte ślepia elektryczne płuczek, hut, podnośników, sortowni. Bez końca, aż do ciemnej granicy zmierzchłego horyzontu.
Pod bokiem jednej z kopalń, już za miastem, jakoby usta blade nadmiernie rozwarte: biała brama cmentarna i w świetle elektrycznym kopalni pochyłe nędzne krzyże, czarny cień rzucające na śnieg.
Pan Mieniewski przymrużył oczy, gdy mijali to miejsce. Tam chyba właśnie leży ta jego Lenora.
— Tatu, to twoja córka!...
Leader opuścił głowę, zakrył oczy rękoma a jednak widział jeszcze wciąż przed sobą owrą ziemię Zagłębia, wdrążoną, niską, bogatą, gorzką, rozpaloną światłami, dla ludzi swych tak wiecznie ciemną. Jako by amfiteatr bezmierny, nabity aż po brzegi ludem robotniczym, na galerii zaś, w głębi, pośród zziajanego tłumu, syn z twarzą w ryj obrzękły wyciągnioną...
Leader padł na poduszki, gdy oto bystre ciepło tchnęło mu w twarz.
To Buruś!
Pan Mieniewski przyciągnął psa, przyłożył utrudzoną głowę do brudnej sierści kundla i płacząc cierpkim płaczem starości powtarzał prosto między ciekawe, bystre ślepia drżącego zwierzęcia:
— Uczyć się nam od ciebie, Buruś... Buruś!...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.