Czarne skrzydła/Lenora/Ojciec i syn/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne skrzydła |
Część | Lenora |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część Lenora Cała powieść |
Indeks stron |
Obudził się na dworcu w Warszawie w pustym już prawie pociągu. Słychać było donośne stukanie po osiach i gdzieś na przodzie cichnący syk maszyny. Za oknem złociła się lotna słoneczna przestrzeń zamknięta ciemnymi murami.
— King of England — trysnęło w myśli Tadeusza przez olbrzymie szare ściany domów.
Fenomenalne głupstwo!
Otulił gary, zabrał walizkę i poszedł na Warszawę. Za wcześnie, by już dzwonić do izdebki z pelargonią.
Krążył po zaśmieconej Marszałkowskiej, dwie przecznice w lewo, dwie w prawo. Nareszcie otwarto jakąś knajpinę na Nowogrodzkiej. Zasiadł przy krzywonogim stoliku, podano mu cienką kawę, w której wirem czarnych fusów jakoby noc jeszcze pływała. Upiwszy nieco zaczął list do brata:
Trzeba sprawdzić, czy ma być w tytule King of England, czy też the King of England? Jak ma brzmieć w tytule? Poza tym nic się jeszcze nie stało, ale jeżeli chodzi o pewność — to pewność jest.
Co do ojca: wszystko to wie się już od dawna, a przy każdej okazji jakby się znów wszystko do początku zaczynało. Tragedia miłości rodzinnej. Ale rozmówię się stanowczo“.
Na schodach danego domu, w danej oficynie strach Tadeusza obleciał: zadawniony, kochany, wierny strach małego chłopaczka, który idzie do ojca.
Tadeusz postawił gary na podłodze sionki i trzymając w ręku zalotnie walizeczkę zadzwonił. Pod numer mieszkania siódmy, z miedzianą, błyszczącą tabliczką na drzwiach:
Po długiej chwili odezwały się kroki. Przedreptawszy w kilku kierunkach zatrzymały się u drzwi wydając dyszkantem:
— Czy to mleko?
— To ja, Tadeusz.
— Jedna chwila, bo poseł wyjechał.
Spuszczony łańcuch warknął, w uchylonych drzwiach pokazała się blada twarz kobiety. Ścięli się twardym, krótkim spojrzeniem.
Podobna była do matki Mieniewskich. Ten sam typ drobny, mały, ten sam skład postaci. Podobna, ale młodsza.
— Oczywiście — uznał trzeźwo Tadeusz — świeższy typ tej samej łącznej serii.
Panna Chylicka zakrywała się zewsząd. Nigdy nie mogła się przyzwyczaić do tych synów.
— Zapewne miód dla posła? — wskazała oczyma gary wysoko podkasane. Usta jej wykrzywił uśmiech gorzkiej uprzejmości.
Nazywało się go zawsze posłem.
— Dziesięć razy lepiej niż miód. — Tadeusz podniósł gary z ziemi.
Panna Chylicka wyciągnęła po nie ręce.
Nie oddawał przetworu, zapatrzony w sufit: przez rozchylone poły szlafroka widać było koszulę.
— Mocny Boże! — Pani domu wpuściła gościa do przedpokoju i majacząc ranną odzieżą w ciemnym korytarzu uciekła.
Tadeusz rozwalił się na staroświeckim karle, w kącie gabinetu. Izdebka, i to było może ze wszystkiego najpotworniejsze, przypominała mu zamierzchły czas rodzinny: kilka pierwszych wakacyj spędzonych u dziadka Mieniewskiego.
Szlachta, psia krew. Wymyślało się na to zawsze z wielką dumą. Tadeusz przejęty pierwszymi szczepieniami socjalizmu doradzał nawet kiedyś ojcu zmianę nazwiska: Zamiast Mieniewski — Mieniuk. Bądźmy sobie z parobków.
Szlachta z dworku. I tu dworek: takie same dziedziczne mebelki.
Portrety, zakopcone malunki. Stojaczki z laki, z wytłaczanym bukietem niezapominajek. Pamiąteczki. Wyleniałe kanapki.
Pod oknem brzuchaty sekretarzyk.
Tadeusz wstał, opukał drzewo, ze względu na Zaprawę obchodziły go wszelakie gatunki fornirów. Rzucił okiem na otwartą stronicę skryptu i zaczął czytać. Miejsca obojętne pisane były charakterem kobiecym (na pewno Chylickiej), inne, widocznie ważniejsze, szły w autografie.
Kształt liter ojcowskich, drżących już może trochę, poszczerbionych, wzruszył Tadeusza do głębi. Pamiętał przecie to pismo od iluż lat! Zrazu wydawało się trudne i nieczytelne, potem duże i wspaniałe, jakże się przygarbiło teraz!
Myślał o tym wśród posuwających się normalnie naprzód głosów poranka: z dalekiej łazienki leciała woda, słychać było szczęk gotowalnych przyborów, otwarty gaz puknął nagle na kuchence.
— Prosimy na śniadanie — zawołała Chylicka z jadalni.
Od tego „prosimy“ mogło się było w człowieku wszystko do góry nogami wywrócić. Niemniej Tadeusz uznał skrupulatną poprawność pelargonii: dwa jajka na miękko, trochę szynki, makowa bułka, masło, dwie szklanki herbaty — tak lubił ojciec i tak tu stało przygotowane dla syna.
Rozmowa nie kleiła się. Tadeusz patrzył w półotwarte drzwi, za którymi musiała być gdzieś w końcu ostatecznie małżeńska sypialnia. Panna Chylicka, przerażona olbrzymią ilością zjadanej przez chłopca szynki, czyniła w myśli jakieś trudne, nieodparte porównania między apetytem a apetytem...
— Mówiłam panu? Poseł wyjechał na objazd z wiecami. Do zagłębia węglowego. Jutro będzie w Osadzie Górniczej.
Tadeusz patrzył na nią pod światło z przedmiotowym uznaniem.
Sylwetka Chylickiej trzymała się jędrnie i świeżo. Twarz była już trochę zniszczona. Gorące, piwne oczy obracały się w powiędłej oprawie jak wystraszone. Włosy — pomahoniowane.
Woń mahoniu, mydło czy może perfuma sprawiały, że od Chylickiej pachniało gorzkimi migdałami. W przyszłym liście do brata postanowił Tadeusz określić to psychicznie: pachnie od niej bezpłodnym macierzyństwem.
— Otóż nie uprzedził mnie pan, będę musiała wyjść, dziś mamy nasze laboratorium geologiczne.
Cofnął głowę, jakby kark z jarzma wyciągał. O geologii tej pisał mu był ojciec jeszcze na początku jesieni. Że — przyjaciółka nasza, mimo dotychczasowego wykształcenia i stanowiska, zawsze garnie się do pracy i teraz naprzykład wstępuje na geologię. Wy zaś, rodzeni synowie —
Złość, niechęć, jakaś wstydliwa bezczelność, kształty panny Chylickiej osobiście wstrętne, objektywnie ponętne, biała bluzeczka, odsłaniająca pełne, gładkie ramiona, wszystko to sprawiło, że palnął nagle:
— Chcemy razem ze Stanisławem uwolnić od nas ojca. Wobec wynalazków, które się nam odkryć udało...
Wzięła Tadeusza za rękę, przeprowadziła do gabinetu. Posadziła blisko obok siebie na wyszarzałych pamiątkach dziedzicznych.
— Pragnę z panem pomówić.
— Ale mogę zapalić papierosa?
— Może pan.
Słońce lśniło na gładkich fikusach, pieścidła podręczne iskrzyły się od blasku, między palmowym zielskiem błyszczał różowy pęk rozkwitłych pelargonii, za oknem widać było czarne gałęzie grabów, przesłaniające kopułę kościoła.
— Otóż niech pan jedzie, ale nie załatwiajcie teraz tych waszych spraw rodzinnych. Poseł nie ma się dobrze. Pan wie przecież. Kamienie żółciowe.
— No, to rypać do Truskawca!
— Kamienie żółciowe i nerwy. Zniszczyliście go, zużyli, zadręczyli.
Tadeusz odsunął się gwałtownie:— Ja?
— Wszyscy. — Głaskała go po rękach ciepłymi, giętkimi palcami, głowę w bok wdzięcznie przechyliwszy.
Patrzył na nią pełen najsprzeczniejszych uczuć: mogła śmiało jeszcze podobać się. Tak chyba właśnie nieraz przysiadała się do posła... Przemożony wstyd ogarnął Tadeusza.
— A gdzież ojciec wyjechał?
— Mówiłam już panu. Do Zagłębia, z wiecami. Przemawia codziennie po kilka razy. Jutro w Osadzie Górniczej. Ci robotnicy nie zdają sobie dziś z niczego sprawy, prą do strejku. C.K.W. jest przeciwny temu. Pan wie chyba, że przechodzimy teraz wielki kryzys węglowy? Sami robotnicy siedzieliby cicho. Przecież to w gruncie rzeczy chłopi. Ze wsi jestem, więc wiem. Ale wichrzyciele podszczuwają. Jeszcze jakieś Związki dochodzą do tego. Tamtejszy poseł to skrajny niedołęga. Partia rzuca na szalę ostatni autorytet. Więc — nasz leader. Co wieczór z śmiertelnym strachem oczekuję telefonu. Bo, panie Tadeuszu: oni go tam zabiją!!
— Kto?
— Komuniści!
— Bzdura.
— Niech pan jedzie i niech pan pilnuje ojca. Kobiece serce czuje doskonale.
Popatrzyła przed siebie w okno na uwiędłe gałęzie czarnych grabów. Z nieruchomych jej oczu popłynęły dwa rzędy świecących, drobnych łez.
Tadeusz, zawstydzony, gasił skrzętnie papierosa w popielniczce.
Panna Chylicka poprawiła na piersiach żabocik: — Parę lat, co nam zostaje, a tu masz, ciągle robotnicy i robotnicy! Dlatego zajęłam się w końcu geologią. Tam właśnie wychodzi się i poza lata, i poza czas.
Odprowadził ją do przedpokoju, jeszcze raz przysiągł, że do żadnego zamachu nie dopuści, podniósł uprzejmie teczkę, którą Chylicka upuściła na progu, i wzruszywszy ramionami wrócił do gabinetu.
Promień słońca padał prosto na biurko. Czarne pismo ojca schodziło po stronicy pamiętnika w dół. Tadeusz przeciągnął się, rozwalił na kanapie i ze słowami — dobranoc stare graty — zasnął.
Obudziło go miarowe tykanie zegara. Uzmysłowiwszy sobie gdzie jest zaśmiał się przekornie. Chyba tak samo sypia tutaj po południu ojciec, budzi się, otwiera nagle oczy i co?
Tadeusz poszedł do łazienki, umył się, mimochodem obejrzał panieńskie przybory toaletowe.
W jadalni zastał obiad, jeszcze ciepły, przykryty talerzami, i kartkę, pisaną charakterem mniej ważnych ustępów pamiętnika:
Zjadł prędko, wystawił oba garnki z przetworem do sieni, pogasił światła i już miał drzwi zatrzasnąć, gdy mu spod nóg rymnęło coś niespodzianie na podłogę.
Naturalnie rododendron, fikus, czy inne jakieś pnącze statystujące w kącie. Skorupy rozleciały się, ziemia wypadła na środek parkietu. Z sypkiego kopczyka, niby żylak włochaty, sterczał długi korzeń rośliny.
Tadeusz wahał się chwilę, wreszcie zawrócił, ukląkł, już nawet garść ziemi wziął w dłonie, by jakoś po tym wypadku posprzątać. Gdy oto uzmysłowiło mu się, że w domu, u matki, nigdy by tego nie zrobił.
Wstał z klęczek, zostawił wszystko jak było i huknąwszy drzwiami wyszedł.