<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czarny Bóg
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Świeca paliła się na oknie Maksymowa, a w mieszkaniu on dogorywał.
Zwlekała długo Sonia z tem hasłem śmiertelnem, łudziła się długo, aż wreszcie ujrzała, że niema nadziei ratunku.
W swem życiu awanturniczem przez dwa lata chodziła na kursy medyczne, znała się więc trochę na chorych. Cały dzień spędziła samotnie. Wedle rozporządzenia Gregora, nikt ze spiskowych się nie pokazał. Dziewczyna doglądała rannego, a w przerwach, gdy się uspokajał, szperała po kątach, paliła papiery, listy, przygotowana do katastrofy, spokojna, zupełnie o swój los obojętna. Lada chwila czekała wejścia policji. Wiedziała od Lanina o zdradzie.
Ale dzień minął, nie przynosząc żadnej wieści. Tylko Maksymow prędko, prędko dążył do kresu. Skaleczona ręka potwornie spuchła, zrzadka odzyskiwał przytomność, twarz miał wykrzywioną, oczy błędne. Cierpiał okropnie. W chwilach jaśniejszych, żałośnie, jak dziecko, wołał Gregora.
Dzikie serce Soni poruszyło się nawet.
— Sprowadzę ci Gregora. Nie piszcz! — rzekła.
Gdy zapaloną świecę stawiała w oknie, ręka jej więcej drżała, niż gdy w przeddzień dawała strychninę Chwastowowi. Czuła, że sprowadzając go tutaj, zgubi ukochanego. Dopaliła się świeczka do połowy, gdy wreszcie drzwi się żywo rozwarły i wpadł Zachareńko.
Wprost do sypialni podążył, na chorego spojrzał. Odrazu poznał, że tu śmierć szła wielkiemi krokami i głucho, przeciągle jęknął. Przykląkł u posłania i na łokciach wsparty, wpatrywał się w straszną tę twarz. Maksymow się przecknął, poznał go i uśmiechnął się.
— Gregor, mój Gregor! — wyszeptał. — Jabym tak chciał z tobą do Kijowa wrócić. Hm, ty znowu krew na sobie masz! Znowu! I czyja to?
— Glebowa! — odparł głucho Zachareńko.
— Och, ile krwi, ile krwi! — z jękiem rzekł kaleka. — To źle, Gregor, źle! Jam tobie tego nie mówił, ale nie wolno krwi lać! W Kijowie lepiej było.
Ból zaćmił mu przytomność.
Potem w półśnie, dysząc w cierpieniu coraz wielmożniejszem, do siebie już mówił:
— I tam, i tu — Czarny Bóg. I ci, i tamci po piersi w krwi, w gwałcie. A gdzież ten Biały, ten dobry? Czy i on zabity? Niema go! Nie słychać, nie widać!
Gregor w dłoniach ścisnął czaszkę.
— Zawołam doktorów! — szepnęła Sonia.
— Poco? — rzucił desperacko. — Dla niego dół tylko! Nóż był zakażony trupem!
— Zabiłeś Glebowa? Gdzie? — spytała z zajęciem.
— Zabiłem. Idź ty, zostaw mnie z nim. O bodaj mi dano doczekać jego końca!
— Młody Glebow się zastrzelił. Słyszałeś?
— Tak. Dosyć będzie miała ziemia ścierwa w tych dniach. Ich i naszego! Żeby tylko Achczeńko podkop skończył.
Podniósł głowę i nadsłuchiwał. Ale ciszę nocy wypełniał zwykły ruch uliczny.
— Mrowie się rusza! — rzekł Gregor zamyślony. — Mrowie znikczemniałe, podłe, niewolnicze. Już Glebowa znaleźli i moim śladem idą. O mrowie! Oplwany będę przez ciebie, opoliczkowany, skopany! A jam ci przecie służył aż do śmierci! Kiedy ty na nas plwać przestaniesz, ludzie?
— Gregor! — szepnęła Sonia prosząco — uchodź ty. Ja cię ukryję bezpiecznie. Będziesz żył jeszcze!
Wzdrygnął się, spojrzał na nią strasznie. Ale wtem Maksymow poruszył się, zajęczał:
— Pić! pić!
Gregor wskazał drzwi dziewczynie. Schyliła głowę pod jego wzrokiem i wyszła. On się zajął chorym. Ręka, co bez drżenia mordowała, teraz stała się lekką i pieszczotliwą. Przesuwała się delikatnie po zjeżonych, potem okrytych, włosach, poprawiła poduszki, podawała lekarstwo.
Maksymow nie spał, nie majaczył. Leżał zmęczony, przymkniętemi oczyma wpatrując się w przyjaciela. Piękna twarz Gregora zmieniła się bardzo. Zaostrzone były rysy, zacięte usta, oczy zaognione i dzikie. Nie zdradzał wrażenia żadnego, tylko niekiedy szczęki mu drżały, a źrenice zwężały się i ciemniały.
— Czy już późno? — spytał Maksymow.
— Druga po północy.
— Czy mnie jeszcze długo... tak?
— Nie wiem! — odparł twardo.
— Ty wiesz. Powiedz, żałujesz mnie?
Gregor głową skinął.
— Naprawdę?... — Maksymow począł się uśmiechać. — Bo ja ciebie bardzo kochałem, bardzo! Żebyśmy mogli do Kijowa znowu wrócić. O Kijów! Szedłem z tobą w tym długim boju strasznym. Mnie kres, ty może wielki dzień ujrzysz! A po owym dniu, kiedyś, na Askolda mogile, twój pomnik stanie. Z tej góry królować będziesz. Pod tobą Dniepr wolny, przed tobą Ruś swobodna. O Gregor! Mnie ta myśl roiła się zawsze, zawsze!
Po ustach Zachareńki przemknął szyderczy uśmiech. Gorzkiem, brutalnem słowem chciał to rojenie przeciąć, a Maksymow to zrozumiał, zadrżał, przerażony.
— Nie mów nic, nic! — zawołał. — Ja umieram już! Mnie już wolno śnić!
— Śnij więc! — rzekł Gregor, dłoń mu na czole kładąc.
I tak pozostał. Nie zmienił swej odzieży, krwią zbryzganej, zmiętej, nie uchodził. Doczekał rana, aż zwalczony przewielmożnem zmęczeniem, usnął u tego łoża śmierci.
Tak go zaszło południe. Zbudził szelest otwieranych drzwi, brzęk ostróg i szabel. Wstał gwałtownie, wyprostował się, do drzwi rzucił, chcąc, by go nie tutaj wzięto, by Maksymow tego nie widział. Ale w progu natknął się na mur piersi, na ręce zbrojne i cofnął się z ohydą przed tą tłuszczą swych katów.
I Maksymow się ocknął, spojrzał, zrozumiał i ostatnim wysiłkiem na posłaniu poderwał.
— To ja! — krzyknął, rękę okaleczałą podnosząc — bierzcie... ja... bóbr!
To go dobiło. Zachwiał się i upadł napowrót z jękiem długim, ostatnim.
Policja napełniła pokój.
Gregor oblicze umarłego ucałował i okrył, potem ręce skrzyżował i czekał.
Żandarmi, przygotowani do walki upartej, mimowoli poczuli dlań szacunek.
— Ruszaj z nami! — któryś starszy rzekł.
Postąpił naprzód spokojny.
Przed kamienicą tłum gawiedzi się zebrał. Gdy go ujrzano, rozległo się wycie, pisk, klątwy, tumult.
— Zbójca, łotr, potwór!
Gruda zmarzłej ziemi uderzyła go w czoło, inna w ramię. Spojrzał na twarze te namiętne, rozjuszone i zachwiał się.
Tłum łamał szyk policji, wyciągały się ramiona, pięści.
— Nam go dajcie, nam! — wołano — my jego prędzej sprawimy! Obcasami go zdeptać! Dawajcie szelmę, nihilistę! Dawajcie!
Policja dobyła szabel i rewolwerów. Zaledwie zdołano wsadzić Gregora do oczekujących sanek, wyrwać się z pośród tłuszczy. Ruszyli cwałem, bo wszędy tłum się zbierał, żądny kary i pomsty.
Gregor patrzał, słuchał; strasznym, ponurym ogniem gorzały mu oczy, wreszcie zaśmiał się i plunął.
Wziął od ludu swoją nagrodę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.