Czarny Bóg (powieść)/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny Bóg |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Czarny Bóg |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pałacu Glebowych na pozór nic się nie zmieniło. Na pozór tylko. Świetność kryła rany, zbytek brudy, spokój — może gorycz. Od pewnego czasu złe myśli znalazły dostęp nawet do tak gładkiej natury, jak Sewer.
Ocuciła go z szału ta sama hrabina Zita, która go opętała i spodliła do reszty. Pożerała mu ona miljony, zdrowie, sumienie, honor, wszystko, aż naraz przesyciła się nim i rzuciła go, otrząsając jak proch ze swych pantofelków. Znudziła ją jego miłość bezgraniczna i poświęcenie, dokuczyło jej deptać po człowieku, zachciało się nowej zdobyczy, denerwujących przeszkód, oporu, wstępów. Miała dość spokojnego stosunku.
Przez pewien czas on tego nie spostrzegł, potem temu nie wierzył, czepiając się nadziei i złudzeń, omamiony jej fałszem. Oszukiwała go i zdradzała, ale tajemnie, bojąc się scen, gwałtowności jego. Wreszcie pewnego wieczora, na balu, w ustronnym gabinecie, ujrzał ją w objęciach sławnego tenora i otrzeźwiał.
Nie zrobił sceny. Śpiewak wydał mu się nikczemnym rywalem, zohydził mu w jednej chwili kobietę. I nagle w tej chwili Sewer zastygł i dojrzał. Poczuł się dopiero w jakiejś bezdni czarnej, ohydnej, pełnej błota i zaduchu, zajrzał w siebie, wzdrygnął się i opamiętał. Opanował go wstręt, nuda i rozpacz straszna, wreszcie rozchorował się na dobre. Leżąc, miał czas rozmyślać. W dzień odwiedzali go koledzy i znajomi, ale noce bezsenne spędzał samotny. Noce chorych należą do osób kochających, do rodziny, a tych Sewer nie miał.
Ojciec spędzał je u „Kwiatka Lnu“, żona ignorowała go, sam sobie tę dolę zgotował. Gizella, zawsze o formy dbała, odwiedzała go codzień o południu, ze stereotypowem pytaniem o zdrowie i kondolencją. Gdy znalazła kogokolwiek z gości, zostawała dłużej; gdy chory był sam, nie bawiła więcej minuty. Na twarzy jej, zaostrzonej cierpieniem, nigdy nie zdradzonem, malował się chłód i sarkazm. Czuł Sewer, że plotka stołeczna doniosła jej wieść o jego porażce i że ona tryumfuje, pyszna w swej czci niepokalanej wobec niego, nędznego. To podwajało gorycz jego, napełniało względem niej głuchą wściekłością. Czuł chęć dokuczenia jej, zbrutalizowania.
Raz wybuchnął, gdy go, jak zwykle, pytała o zdrowie.
— Czuję się lepiej. Jeśli pani miała nadzieję oswobodzić się prędko ode mnie, to nadzieja jest płonna.
— Nie żywię żadnych nadziei — odparła spokojnie.
— Tylko tryumf i radość, że cierpię.
— Nie myślę nigdy o panu.
— Nie wierzę. Zanadto nienawidzi mnie pani.
— Myli się pan. Tylko pogardzam.
Rzucił się.
— Pocóż ten przymus bytności tutaj?
— Odchodzę już! — rzekła zimno.
Nie chybiła jednak nazajutrz. Znalazła kilku panów i rozmawiała swobodnie. Gdy wyszła, jeden z gości, Francuz z ambasady, zwrócił się do Sewera:
— Najpiękniejszą masz, hrabio, kobietę z całej stolicy. Co za kształty i rysy! Zazdroszczę ci.
Obecni, starzy znajomi, uśmiechali się nieznacznie z naiwności nowego przybysza. Sewer zagryzł wargi i poczerwieniał.
W parę dni potem, już wychodził i wyjeżdżał. Ale to inny był Sewer. Nie bawiło go już nic. Wewnątrz toczył go rak zniechęcenia do życia. Nurtowała w nim myśl samobójstwa. Sztuczny był jego spokój i wesołość. W duszy był niezmiernie nieszczęśliwy.
Bywał znowu w świecie i spełniał gorliwie służbę, wyczerpywało go do reszty udawanie. Gdy mógł, zamykał się w domu. Począł wspominać kijowską nędzę, żałować jej i swych złotych snów ówczesnych. Męczył go świat, a samotność była nieznośną. Parę razy odwiedził ojca. Generał prawił mu o swych sprawach, o interesach, o plotkach buduarowych. Ohydny mu się wydał.
Razu jednego, w wieczór, gdy był bardziej rozdenerwowany, zbolały, postanowił do żony iść, dokuczyć jej, zobaczyć, że ona też cierpi. Nie kazał się meldować, dźwięki fortepianu zaprowadziły go do gabinetu, gdzie Gizella, też samotna, grała w półcieniu. Nie usłyszała go i on minutę słuchał i patrzał. Zdradził go piesek pokojowy nieprzyjaznem warczeniem.
Gizella się obejrzała, przestała grać, lecz nie odjęła rąk z klawiszów, ani powitała. Czekała, co jej powie.
— Jesteśmy proszeni na bal na Nabiereżną — rzekł, wiedząc, że nienawidziła tego domu.
— Mam się ubierać zatem? Za godzinę będę gotową.
Wstała powolnie, rozmarzona grą, jeszcze pod wrażeniem tonów.
— Może pani jechać nie chce? — spytał.
— Nie chodzi o to, czego chcę. Mamy jechać, więc się ubieram.
— I jabym wolał pójść do baletnic, ale może spotkam na balu Olgę P.
Gizella złożyła nuty.
— Bezwarunkowo tedy być warto! — rzekła szyderczo i wyszła.
Po godzinie wsiedli razem do karety.
— Co pani uczyni z sobą, gdy mnie już nie będzie? — zagadnął nagle Sewer, po długiem milczeniu.
— Nie zastanawiałam się nigdy nad tem.
— Więc proszę się teraz zastanowić. To może przyjść prędko.
Spojrzała na niego uważnie.
— Hrabia wydaje się chory. Może lepiej wrócić do domu. Doktór stosowniejszy będzie od balu.
— Niech mi pani odpowie. Gdy mnie nie będzie, wyjedzie stąd pani?
— Tak! — odparła.
— Dlaczego?
— O hrabio, to nie potrzebuje tłumaczenia.
— I wyjdzie pani zamąż?
— Nie! — odparła lakonicznie.
— Ale pani rada będzie mnie się pozbyć?
— Nie! — powtórzyła równie krótko i stanowczo.
— Mógłbym sądzić, że pani dogadzam zatem?
— Mówiłam już, że pan dla mnie nie istniejesz. Cóż mnie obchodzi życie lub śmierć tego tam przechodnia?
— Cóż zatem i któż istnieje dla pani?
— Istnieje Bóg, wiara, rodzice, kraj, poczucie spełnionych obowiązków, nadzieja innego życia po śmierci. Istnieje wiele mocy i spokój w sobie.
Powóz stanął, rozłączył ich wnet wir ludzi.
Rozmowa ta do cierpień Sewera dodała nowe, rozbudziła wyrzuty sumienia, pojęcie całego szeregu popełnionych podłości, utrwaliła żądzę samobójstwa.
Nazajutrz po tej nocy, gdy Gregor go spotkał i słyszał rozmawiającego, świetny kirasjer stał u szczytu swego postanowienia. Gdy odbył służbę wieczorną, wrócił do domu i poszedł wprost do swej sypialni. Przechodząc, spytał o ojca, — był na mieście.
W swym gabinecie Sewer przedewszystkiem popalił listy, potem napisał dwa i położył na biurze. Następnie kazał podać wina i odprawił służbę. Wtedy paląc cygara i pijąc, raz ostatni się zastanowił: poco żyć?
Posiadał wszystko, użył do syta, nie miał pragnień, ni chęci, w nic i w nikogo nie wierzył, cierpiał nieznośnie. Nabił rewolwer, włożył lufę do ust, ale się wstrzymał.
Opadła go pijacka myśl, zastrzelenia się w pokoju żony. Ten fakt skomplikuje wypadek, zmyli ludzkie przypuszczenia, że samobójstwem kierowała rozpacz po kochance. Będą sobie głowy łamali, Gizelli ostatecznie dokuczy. Ukrył tedy broń i poszedł.
Czerwone iskry latały mu przed oczami, krew pulsowała gorączkowo, zataczał się. Zdumiona służba usuwała mu się z drogi. U drzwi sypialni żony, garderobiana, na widok jego, przeżegnała się, jak przed widmem. Otworzył te ostatnie drzwi i wszedł.
Gizella modliła się, klęcząc przed wielkim hebanowym krucyfiksem, rozebrana do snu, w dłoniach ukrywszy twarz. Zerwała się, widząc go, zbladła jak marmur. Ujrzał, że łzy miała na twarzy.
— Módl się pani dalej, nie przeszkadzam — rzekł. — Wybrałem sobie pani pokój, by spocząć. Za chwilę będzie pani wolną.
Dobył rewolwer. Zrozumiała go wtedy. Poskoczyła, przytomność tracąc.
— Sewer! — krzyknęła.
Z krzykiem tym jednocześnie padł strzał. Kula ugodziła w pierś, Sewer się zachybotał, rękami uderzył w próżnię i runął.
Uchwyciła go i razem z nim osunęła się na kolana.
— Doktora! — zawołała, oburącz krew tamując.
Garderobiana z krzykiem pobiegła po ratunek. W tej chwili generał wracał od „Kwiatka Lnu“, trafił na zamęt i lament służby.
Wieść straszna uderzyła go jak piorun. Biegł i on przerażony na miejsce katastrofy. Zastał Gizellę wciąż klęczącą, z głową Sewera bezwładną na piersi, obryzganą krwią, bladą, bez tchu i mowy.
— Nie żyje? — spytał, osuwając się na ziemię.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Zerwał się ożywiony nadzieją.
— Doktora! Doktora! — krzyknął.
Doktór już wchodził.
Dźwignięto Sewera na łóżko żony, przystąpiono do opatrunku.
Była to ciężka noc. Generał, znękany, spędził ją w fotelu. Gizella u nóg łóżka. Zeszło się więcej doktorów, dobyto kulę, która minęła serce, przeszła płuca, kierowana gorączkową ręką. Sewer żył, ale stan ogólny był fatalny, krew mu się rzucała ustami, mdlał bezustannie, nad ranem rozwinęła się okropna gorączka.
Stary Glebow odszedł, wezwany swemi obowiązkami. O dziesięć lat zestarzał się przez te kilka godzin.
Złożył raport o wypadku, zwalając winę na nieostrożność z bronią, pojechał nawet o porze zwykłej do swego biura.
Tam, na wstępie, spotkała go znowu zła wieść: raport z więzienia o nagłej śmierci ujętego wczoraj socjalisty. Lanin był zmieszany, ale generał zbyt swą troską zajęty, aby wysnuwać wnioski, podejrzenie powziąć, lub zająć się czemkolwiek. Stosy raportów odsunął od siebie, niezdolny myśleć i decydować.
— Do jutra! — rzekł do sekretarza.
Tak chciał los. W raportach tych były wyznania Chwastowa, donos o podkopie, rysopis Jegora i Gregora.
Socjaliści zyskali dobę czasu.
Generał wrócił do domu. Sewer pasował się ze śmiercią, pałac był ponury, jak grób. Przy chorym czuwała żona.
— Co to było? Co mu się stało? — spytał jej Glebow, palce wyłamując ze stawów.
— Zabiło go takie życie — odparła ponuro. — Nadużycie, przesyt, hrabina Zita!
— Nie może być. Każdy podobnie żyje, ja — tyle lat!
Spojrzała na niego z pogardą.
— Widocznie on pana nie dorósł!
— Nieprawda! To coś innego. Nie wiedziałem, że on bywał u pani. Co między wami zaszło?
Gizella pod wzrokiem tego szpiega i policjanta, zbladła ze wstrętu i oburzenia.
— Pan mnie o co posądza? Jeśli ma być indagacja, nie tutaj i nie teraz.
Pochyliła się nad Sewerem, podała lekarstwo a potem spoczęła obok posłania, nie racząc uważać na generała.
Zmierzchało, gdy do komnaty, krokiem kota, wsunął się Agafon. Pochylił się do ucha swego pana.
— Marja Wasiljewna przysłała bilet, posłaniec czeka na odpowiedź — wyszeptał.
Generał ciężko wstał.
Bilecik był krótki. „Kwiatek Lnu“ wzywał go do siebie. Staremu sybarycie pochlebiało to. Czuł, że tam najłacniej zagłuszy zgryzotę, kazał więc zaprząc sanki i ruszył, jak zwykle incognito, z nieodstępnym tylko Agafonem.
Noc była ponura, padał śnieg z wichrem, niebo zaciągnęło się chmurami.
Piękna kobieta przyjęła swego opiekuna radośnie, jednym tchem recytując plotki o zamachu Sewera, anegdotę najświeższą, jakiś skandal półświatka. Szczebiot jej rozchmurzył generała, widok jej podniecał i drażnił. Śliczna bo była w oprawie zbytku mieszkania, zapachu, ciepła, ciszy tego magnackiego gniazdeczka.
Wreszcie opowiedziała mu swój kłopot. Służba jej, to jest kucharka i garderobiana, kędyś po południu zbiegły. Była skłopotana, jak go przyjmie i ugości.
— Nic to! — rzekł. — Jest przecie Agafon. Jutro rano służbę odnajdą.
Lokaja zawołano z przedpokoju. Cicho, ze zwinnością małpy, jak cień, bez szelestu, zapalił światło, rozłożył ogień na kominie, nakrył stół do kolacji. Dopiero wtedy ośmielił się przerwać sam na sam czułej pary.
— Przyniosę kolację z restauracji — oznajmił.
— Dobrze. Weź sanki dla pospiechu! — odparł Glebow. — Mieszkanie tymczasem zamknij, żeby tu kto nie wlazł niepotrzebny. Pamiętaj, żeby szampan był różowy.
Agafon wyszedł, drzwi zostawiając otwarte.
W buduarze Glebow, rozparty w fotelu, pieścił siedzącą na kolanach kobietę. Rozplótł jej włosy złote i podniecał się, grubemi palcami plącząc tę falę wonnych splotów. Lampa przyćmiona była i ogień na kominie ledwie się żarzył. Kąty w pokoju tonęły w cieniu.
I oto w kącie poruszyła się firanka od sypialni. W szczelinie stanął człowiek. Dywany wyściełały komnatę, on się po nich, jak widmo, naprzód posunął. Miał na sobie półszubek wyrobnika, rozpięty na czerwonej koszuli, głowę odkrytą. Stał o kroków pięć od grupy, gdy go kobieta pierwsza spostrzegła.
— Ach, kto to! — krzyknęła, kurczowo obejmując ramię generała.
Ten się obejrzał. Zadygotało w nim, ale nadrabiając grozą, spytał ostro:
— Ty kto? Poco tutaj? Won do kuchni, kanaljo!
Wtem kobieta zatrzęsła się, oczy jej rozwarły się strasznie.
— Hospodi Boże! — wrzasnęła przeraźliwie. — To on! Zabije mnie!
Generał się zerwał, odtrącając ją. Ona na ziemię padła i zemdlała: Glebow dobył z kieszeni nieodstępny rewolwer i o nic więcej nie pytając, strzelił. Sprężyna wydała suchy trzask, lecz kula nie poszła. Człowiek począł mówić:
— Ja, Gregor Zachareńko, syn pobitych przez ciebie, po twoje życie teraz przyszedłem. Jak smok ty leżał na drodze swobody ludu i dobra Rosji, jak smok pił i chłeptał gorącą, młodą krew. Zabrał ty mi ojca i matkę, kolegów i druhów, nazwisko i duszę, tę kobietę wreszcie. Przyszedłem po ciebie!
Glebow rzucił się do okna, chciał wołać... Potknął się o leżącą kobietę, socjalista padającego za ramię porwał, z błyskawiczną szybkością, siłą i wprawą, sztylet w pierś wbił, aż po rękojeść i odskoczył, jakby się bał, że go krew obluzga.
Glebow zaryczał jak zwierz, za sztylet chwycił, chciał wyrwać to żądło śmiertelne, i zwalił się z łoskotem okropnym, łamiąc swym ciężarem krzesło, obryzgując sprzęty krwią. Miotał się, wił, charczał, źle trafiony.
Gregor ujrzał to, sięgnął po żelazny pogrzebacz, leżący u komina, zamachnął się nim i w czaszkę dwa razy uderzył.
Generał nogami jeszcze parę razy poruszył i znieruchomiał w kałuży krwi czarnej, z głową potwornie pobitą.
Gregor żelazo rzucił i chwilę patrzał na swą ofiarę. Nie kwapił się z ucieczką. Powoli oczy z trupa przeniósł na omdlałą kobietę, postąpił krok i nogą ją potrącił.
W tej chwili zgrzytnął klucz w drzwiach od sieni. Agafon wracał, niósł różowy szampan, delikatesy, zwierzynę, likiery...
Postawił kosz w przedpokoju i zajrzał.
Szpetna jego twarz zzieleniała, oczy przymknęły się ze zgrozy.
— Już! — wyszemrał.
Gregor spojrzał na niego.
— Gotowe! — rzekł.
— I ona też!
— Omdlała! Wołaj policję! Co stoisz?
— Uchodź ty, panie! — wyjąkał lokaj.
— Mniejsza. Zwiąż mnie. Niech zaraz biorą.
— Nie, nie! Uchodź! Widziałem, jadąc, świecę w oknie Maksymowa.
Gregor się zawrócił żywo. Jednym skokiem był w kuchni, na schodach, w bramie. Potrącił stróża, wypadł na ulicę i zniknął w tumanach śniegu.
Tymczasem na górze Agafon sekundę myślał.
— I ona niepotrzebna. Będzie gadała!
Babski język splącze śledztwo! Myśl i postanowienie błyskawicą było. Przysiadł nad omdlałą, palce jak szpony wpił w gardło i począł dusić.
Kobieta się ocknęła w spazmie konania. Chrapała coraz słabiej, wreszcie zsiniała.
Wtedy Agafon do drzwi się rzucił, zamek w kuchni, poprzednio popsuty, do reszty połamał i biegł na dół, krzykiem, płaczem, złorzeczeniami alarmując dom cały.
Grał do końca po mistrzowsku rolę wiernego sługi, a świadczyć przeciw niemu mógł tylko trup!...