<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czarny Bóg
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Z wiosną Sewer podał prośbę o uwolnienie ze służby i otrzymał je, z jeszcze jednym orderem.
Na świetnym obiedzie pożegnał swój pułk i kolegów, rozstał się oficjalnie z przeszłem życiem, stosunkami i stolicą.
Żałowano go powszechnie. On, zawsze gładki, też żal okazywał, ale wyjechać musiał dla zdrowia, dla żony, której klimat nie służył. Powodów podawał wiele, oprócz prawdziwego.
Teraz na gwałt załatwiał interesy. Majątki generała ustąpił dobrowolnie ubocznym spadkobiercom, pałac sprzedał, kapitały przenosił zagranicę. Rwał się precz z kraju, zapracowywał się, męczył, w gorączce ucieczki z miejsca, które widziało wszystkie jego hańby i bezecności. Żona go powstrzymywać musiała, krzepić, uspakajać, stroskana bardzo jego przygnębieniem moralnem, pokrytem sztucznym spokojem i swobodą.
Gdy nie miał pracy, pochłaniającej czas i myśl, zapadał w odrętwienie. Milczał, zatopiony w rozmyślaniu, ponury, z wolą osłabłą, zniechęcony. Klimat go zabijał fizycznie. Kaszlał, męczył się łatwo, nocami gorączkował. Organizm jego, nadużyciem nadwerężony, nie mógł odzyskać już młodzieńczej żywotności.
Gdy otrzymał uwolnienie ze służby, trochę się ożywił, poczuł swobodę. Tego wieczora, już po cywilnemu ubrany, uśmiechnął się do żony.
— Podałem prośbę o pasport. Przecie uwolnią nas może.
— Trzeba ci orderu do tużurka. Masz! — rzekła, wpinając mu gwoździk do klapy.
Przytulił ją do siebie i całował rozkochany.
— W maju zobaczymy już moje góry! — szepnęła radośnie.
— Pojedziemy pierwej do Wiednia! — rzekł oczy spuszczając. — Do Votivkirche! — dodał ciszej.
Zrozumiała myśl jego i tylko uścisnęła go w milczeniu, by nie urazić tego najgłębszego wstydu — zaparcia wiary.
Ale zrozumiała też, że go to nad wyraz męczy i pewnego wieczora wstąpiła do jego apartamentów, ubrana, jak do przechadzki.
— Wybrałam się na nieszpory! Chodźmy razem! — rzekła zupełnie naturalnie.
Poczerwieniał i oczy spuścił.
— Może ci czasu brak? Nie krępuj się.
— Nie, Gizi! — odparł. — Dziękuję ci, żeś to rozpoczęła tak po twojemu, delikatnie. Myślisz, że ja nie cierpię? O, nad wszelki wyraz. Ja bywam tam, jak złodziej, ukradkiem. Mnie się zdaje, że te mury mnie wyrzucają, że każdy wyrobnik, co tam się modli, może mnie oplwać. Żebym człowiekiem był, powinienem tam iść w dzień biały, wobec całego świata o przejęcie napowrót błagać, swą podłość wielkim głosem odwołać. Ale ja nędznik jestem. Boję się, że za to mnie stąd nie wypuszczą, boję się prześladowania, oporu dla wyjazdu i milczę, ohydą dla siebie samego tak przepełniony, że gdyby nie ty, gdyby nie ty...
— Sewer! — przerwała mu błagalnie.
— I ty mną pewnie pogardzasz, choć milczysz... — wybuchnął rozdrażniony, zrozpaczony.
— Ja ciebie tylko kocham, Sewer. Stokroć więcej, gdy więcej cierpisz. Rozumiem twą bojaźń, słuszna jest tutaj. Zostań, pomodlę się za nas oboje!
Nareszcie pewnego dnia paszport wydano, Sewer wpadł do żony, rozgorączkowany, szczęściem.
— Teraz chodźmy tam! — szepnął, oddychając głęboko. — Jutro wyjeżdżamy!
Poszli pieszo, przytuleni do siebie, obcy już jakoby wśród tego miasta i kraju, ledwie poznając spotykanych znajomych. Na ulicach szalała wiosenna szaruga, wiatr gęsty miażdżył lody Newy, chłód przejmował do kości.
— Ohydne miasto! — rzekł Sewer kaszląc.
Weszli do świątyni, dość pustej o tej porze. Przy jednym z bocznych ołtarzy, Sewer na kolana się osunął, drżąc wielkiem wrażeniem. Tłum napłynął na nieszpory, ozwały się organy, łaciński śpiew, woń kadzideł. Sewer, z czołem u ziemi, z wielką powagą odrodzenia w duszy, przypominał swe pacierze, dawno nie mówione, wciąż drżeniem przejęty.
Wtem obok siebie płacz usłyszał, płacz głęboki, rozpaczny, przerywany jękiem głuchym. Mimowoli się obejrzał. Tuż za nim klęczała kobieta, biednie odziana. Ujrzał wyraźnie jej twarz w świetle lampy, przed ołtarzem gorejącej, i coś mu mignęło w pamięci, że twarz tę kiedyś już widział. Łkanie wstrząsało nią całą, rozpacz, ból bezpamiętny wyzierał z oczu wpadłych. Chwilami, jak łoza pod wichrem, kurczyła się do samej ziemi, to znów coś ją podrywało ku górze. Jęk rozdzierał duszę.
Sewer, wzruszony do głębi, pochylił się ku niej.
— Co wam, kobieto?
Spojrzała nań przerażona, nieprzytomna. Wpatrzyła się, zamilkła i wreszcie szepnęła:
— Pan mnie poznał?
— Jak gdybym was widział już. Nie pamiętam dobrze.
— Znał mnie pan. Ja żona Nikity Siemionowa z Kijowa.
Przypomniał ją sobie teraz zupełnie.
— Ach, tak. Już wiem. Gdzież mąż wasz?
— W katorżnych robotach... Myślałam, że go zobaczę. Uciekł był, ale go znów pojmali, sto pletni wziął, może umarł od nich, czy ja wiem!
Skurczyła się od bólu i rozpaczy, ale już nie płakała, mówiła twardo, dziko:
— Co było w życiu męki, tom przeszła. Onegdaj mi synek umarł. Nie stało Gregora opiekuna... nędza nas zżarła. Myślałam do Nikity iść, teraz nie pójdę, on mnie zabije, żem chłopca nie uchowała, nie daruje, nie uwierzy! Teraz nie potrzebuję żyć!
Nabożeństwo się kończyło.
Sewer, litością zdjęty, pochylił się ku nieszczęśliwej.
— Gdzie mieszkacie? Przyjdę was odwiedzić! — rzekł.
Chwyciła jego rękę i poniosła do ust.
— Dziękuję, ale ja od wczoraj nigdzie nie mieszkam... Poco mnie mieszkanie, bez dziecka?
— To chodźcie ze mną.
Kobieta dźwignęła się automatycznie, on żonie ramię podał i w kilku słowach opowiedział zdarzenie.
W tłumie stracili z oczu nieszczęśliwą. Na ulicy zatrzymali się, wyglądając jej, — nadeszła. Sewer ją zawołał, ale zdawała się nie rozumieć. Minęła ich obojętnie i szła, do siebie gadając:
— Kosti zimno, zaniosę mu chleba i pójdziemy do taty. Pójdziemy, synku, pójdziemy!
— Obłąkana! — szepnął Sewer ze zgrozą.
Kobieta zmieszała się z tłumem i szła coraz prędzej, prędzej, słaniając się na nogach. W jednej chwili znikła im z oczu, przysłonięta mgłą wieczorną i oddaleniem.
— Co za ruina! Co za otchłań nędzy! Uchodźmy stąd! — rzekł Sewer, wzdrygając się.
Kijowskie czasy stanęły mu żywo w oczach. Sylwetki kolegów, rojenia ówczesne, nędza i nad siły praca. Z owej garści młodzieży on jeden ocalał — tamtych pożarło życie — wszystkich. Więc owo życie było oprawcą, więc owa praca zgubą, więc ci ludzie mierzwą starej władzy i nic tu wzlatać nie miało prawa, nic myśleć, nic jednostki podnosić. Zostawał taki, co pełzał, co wyzyskiwał, lub szalał bezmyślnie, — więcej nikt, nikt!
Sewera czoło rumieniec wstydu pokrył.
— O jedno cię prosić będę — rzekł do żony, gdy z okien pociągu patrzyli na niknące miasto — o jedno prosić. Nie przypomnisz mi nigdy pochodzenia, zapomnisz, jak ja zapomnę, że to moja ojczyzna! To srom!
Potrząsnęła głową.
— Będzie inaczej, gdy na nich kolej przyjdzie: na tych wielkich, tych rządzących, tych sądzących — kolej Bożej myśli — Bożego cudu! Z chaosu światy powstają — gdy przyjdzie — dzień!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.