Czarny tulipan (1928)/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czarny tulipan
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Tulipe noire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ROZDZIAŁ XV
DRZWICZKI

Za Gryfusem postępował, pies jego, ażeby mógł rozpoznać więźniów.
— Czy wiesz, mój ojcze — mówi Róża, — że z tej izby uciekł Grotius, sławny Grotius?
— Tak, ten łotr Grotius, przyjaciel zbrodniarza Barneveldta, którego ścięcie widziałem będąc dzieckiem; ah, to on z tej izby umknął: Ob, oh! ręczę, że już nikt z niej nie ucieknie.
I, otwierając drzwi, zaczął mówić do więźnia:
Pies, warcząc, zbliżył się do van Baerla węsząc jego nogi, jakby go chciał zapytać dlaczego nie został stracony, i przecież widział wychodzącego z więzienia w towarzystwie kata.
Piękna Róża zawołała na psa i ten cofnął się.
— Mój panie — mówi Gryfus podnosząc latarnię — jestem twym nowym dozorcą. — Nie jestem złym, lecz jestem człowiekiem ściśle przestrzegającym przepisów karności.
— Oh! pan jesteś mi znany — mówi więzień wchodząc w okrąg światła od blasku latarni pochodzącego.
— Ach to ty panie van Baerle! tak, to on!... rzecz dziwna zaiste!
— Bardzo jestem z tego zadowolony, a szczególniej, że twoja ręka jest w dobrym stanie, gdyż trzymasz w niej latarnię.
Gryfus zmarszczył brwi.
— Zaiste, mój panie, nie dziwi mnie żeś wesół, bo, mówiąc prawdę, statuder wielki błąd popełnił, pozostawiając ciebie przy życiu, ja na jego miejscu nie uczyniłbym tego.
— Z powodu?
— Ponieważ gotów jesteś na nowo knuć spiski; wy uczeni macie związki ze złym duchem.
— Jak widzę, to pan Gryfus nie jest zadowolony z mego sposobu leczenia — mówi z uśmiechem Korneljusz.
— Przeciwnie! nie mówię tego i owszem bardzo dobrze zestawiłeś mi złamaną rękę; lecz musiałeś użyć do tego czarów; w sześć tygodni nie czułem żadnego bólu. Chirurg więzienny dowiedziawszy się o tem twierdził, że powtórnie powinienem złamać rękę, i że do wyleczenia potrzeba trzech miesięcy, lecz za to wyleczy mnie podług zasad sztuki chirurgicznej.
— I czyś próbował?
— Odpowiedziałem mu, że nie chcę.
Dopóki będę mógł się przeżegnać (Gryfus był katolikiem) tą ręką, żartuję sobie ze złego ducha.
— Jeżeli tedy żartujecie, z djabła, to tembardziej powinieneś sobie żartować z uczonych.
— Oh ci uczeni! zawołał Gryfus! — wołałbym dozorować dziesięciu wojskowych, jak jednego uczonego. Wojskowi kurzą tytoń, piją, upijają się i wtedy są łagodni jak baranki. Lecz uczony to co innego, jest wstrzemięźliwym, nie traci na nic, bo chce zachować rozum, ażeby knuć spiski. Lecz uprzedzam pana, że nie będzie ci łatwo tutaj knuć spiski, a naprzód nie będziesz mieć książek, ani papieru, zapomocą książek Grotius stąd umknął.
— Miałem wprawdzie zamiar uciec, lecz teraz bądź pewny, że go zaniechałem.
— To dobrze, zresztą będę czuwał nad tobą. Z tem wszystkiem J. K. Mość popełnił wielki błąd.
— Że nie kazał mi ściąć głowy... dziękuję ci panie Gryfus.
— Bez wątpienia, czyż teraz co słychać o Wittach?
— Oh! to co mówisz jest okropne — mówi Baerle odwracając się. — Zapominasz, że jeden z nich był moim przyjacielem... a drugi moim ojcem prawie.
— Tak, lecz i to sobie przypominam, że byli zdrajcami. Zresztą jeżeli mówiłem, to powodowany ludzkością.
— W istocie nie pojmuję... wytłumacz mi jaśniej.
— Bo widzisz pan, gdybyś pozostawił twoją głowę ma rusztowaniu...
— To bym nie żył.
— Tak, przestałbyś cierpieć, bo nie ukrywam tego przed tobą, że będę ci dokuczał.
— Dziękuję za tę uprzejmą obietnicę.
I gdy więzień uśmiechał się do starego dozorcy, Róża stojąca za drzwiami przez otwór uśmiechała się do więźnia z anielską pociechą.
Gryfus zbliżył się do okna.
Jeszcze było dość widno i można było objąć wzrokiem rozległy widnokrąg gubiący się w szarawej mgle.
— Jaki stąd widok? — zapytuje dozorca.
— Bardzo piękny — odpowiada Korneljusz, patrząc na Różę.
— Tak, tak... zbyt wiele światła.
W tej chwili oba gołębie przestraszone widokiem, albo raczej głosem nieznajomego wyleciały z gniazda i znikły spłoszone w gęstwinie mgły.
— Oh! oh! a to co znowu?
— To są moje gołębie.
— Moje gołębie! zawołał Gryfus. — Alboż to może mieć więzień co swojego?
— A więc, są to gołębie zesłane mi od Boga.
— Otóż już ciebie złapałem mój panie... chowa sobie gołąbki... lecz z tego nic nie będzie, jutro będą się piekły na rożnie.
— Potrzeba wprzód, ażebyś je złapał. Jeżeli twierdzisz, że nie należą do mnie, tem mniej mogą być twojemi; przytem upewniam ciebie, że nie są mojemi.
— Co się odwlecze — nie uciecze — mruknął dozorca — i jutro najdalej ukręcę im szyje.
I to mówiąc Gryfus wychylił się przez okno dla zobaczenia gniazda, Korneljusz pobiegł tymczasem do drzwi uścisnąć rączkę Róży, która powiedziała mu:
— Dziś o dziewiątej.
Gryfus zajęty żądzą pochwycenia gołębi, nic nie dostrzegł ani dosłyszał, zamknąwszy okno wziął córkę za rękę i wyszedł, zamknął drzwi na klucz i zaryglował, poczem udał się do innych więźniów z podobnemi obietnicami.
Korneljusz przysłuchiwał się pode drzwiami oddalającym się krokom dozorcy, pobiegł do okna i zniszczył gniazdo gołębi, wołał bowiem wygnać je, jak narażać na śmierć posłańca, któremu był winien obecność Róży.
Odwiedziny i grubjański sposób obejścia Gryfusa, nie zmieszały bynajmniej Korneljusza, upojonego radością z odzyskania Róży.
Oczekiwał z niecierpliwością dziewiątej godziny.
Jeszcze ostatnie uderzenie dzwonu wieżowego odbijało się w powietrzu, gdy Korneljusz posłyszał na schodach lekki krok i szelest sukni pięknej fryzonki, wkrótce potem krata drzwiczek została oświetlona.
— Otóż jestem — mówi Róża dysząc wskutek szybkiego biegu po schodach.
— Oh! dobrze Różo!
— Więc jesteś pan zadowolony, że mnie widzisz?
— Możeszże pytać o to! Lecz jakim sposobem mogłaś tu przyjść?
— Mój ojciec zwykł drzemać po wieczerzy, wtedy prowadzę go do łóżka, gdyż bywa czasem podchmielony; tak więc będę mogła codzień rozmawiać z panem przez godzinę.
— Nieskończenie będę ci obowiązany Różo, droga Różo.
I to mówiąc Korneljusz przysunął swoją twarz do otworu tak blisko, że Róża cofnęła się.
— Przyniosłam panu nasienniki — mówi.
Serce Kornelljusza zadrżało. Nie śmiał dotąd zapytać Róży co zrobiła ze skarbem jej powierzonym.
— Zachowałaś je więc.
— Czy nie mówiłeś mi, iż były dla ciebie drogiemi.
— Tak, teraz zaś są one twoją własnością.
— To jest, stałyby się moją własnością po twojej śmierci, lecz dzięki Bogu żyjesz i winnam ci je zwrócić. Takie było moje postanowienie, skoro dowiedziałam się o ułaskawieniu statudera. Jakże go błogosławiłam... Oh! jeżeli Bóg wysłucha modlitw moich, wtedy Wilhelm będzie najszczęśliwszym z ludzi. Otóż jak wspomniałam, pragnęłam zachować biblję twego ojca chrzestnego przy sobie na pamiątkę, tobie zaś zwrócić drogie nasienniki, lecz nie wiedziałam jak postąpić. Nakoniec namyśliłam się podać prośbę do statudera, ażeby ojca mego przeniósł na posadę dozorcy więzienia w Löwenstein. To mnie utwierdziło w powziętym zamiarze. Nie tracąc czasu pojechałem do Lejdy, resztę wiesz.
— Jakto droga Różo, więc myślałaś o mnie przed odebraniem listu... i pragnęłaś być przy mnie?
— Czy myślałam!... odpowiada Róża głosem miłości zwyciężającym wstydliwość dziewiczą — o tem tylko myślałam.
I w tej chwili Róża była tak piękna, że Korneljusz powtórnie dotknął czołem i ustami kratę drzwiczek, zapewnie dla podziękowania dziewicy.
Róża znów się cofnęła.
— W istocie, mówi z zalotnością właściwą każdej młodej dziewczynie — bardzo często żałowałam, iż nie umiem czytać, lecz nigdy nie uczułam tego dotkliwiej, jak gdy mi twoja mamka twój list przyniosła; trzymałam w ręku pismo mówiące do innych, gdy dla mnie biednej, głupiej było niemem.
— Dlaczego żałowałaś, że nie umiesz czytać?
— Dlatego, że mogłabym czytać listy — odpowiada z uśmiechem.
— Odbierałaś listy, Różo?
— Kopami.
— Któż pisywał do ciebie?
— Kto! otóż naprzód studenci, potem oficerowie, kupcy, którzy mnie widywali w oknie mego mieszkania.
— I co robiłaś z tymi listami?
— Dawniej, dawałam je do przeczytania moim przyjaciółkom i to mnie bardzo zajmowało; lecz od niejakiego czasu uważam to głupstwem marnować czas na słuchanie.
— Od niejakiego czasu — powtórzył Korneljusz spoglądając na Różę z radością i uwielbieniem.
Róża spuściła oczy, zarumieniwszy się.
I tym razem nie widziała zbliżających się ust Korneljusza do kratki drzwiczek, i gdyby nie ta przeszkoda, byłby może złożył namiętny pocałunek na świeżych jagodach dziewicy.
Płomień tego pocałunku musiał jednakże być gwałtowny, gdyż Róża zbladła bardziej może, jak w dniu, w którym prowadzono Korneljusza na śmierć. Poczem westchnęła żałośnie, zmrużyła swe piękne oczy i uciekła z bijącem sercem, uciekła tak pospiesznie, że zapomniała oddać Korneljuszowi nasienniki wielkiego czarnego tulipanu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.