Czerwona rakieta/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwona rakieta |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sytuacja była wciąż niewyraźna.
Jedni mówili, że siły bolszewików wzrastają, że lud z nimi się łączy, że nawet kobiety stoją w szeregach i biją się, drudzy twierdzili, iż do Kijowa nadciągnęły dwa najlepsze pułki ukraińskie i że z pomocą idzie dziesięć tysięcy wojska polskiego. Opowiadano też, jakoby korpus polski zajął Orszę i Mohylew i przerwał gdzieś linję kolejową. Z powodu śmiertelnego zranienia przez bolszewików francuskiego majora Jourdan spodziewano się również interwencji wojsk czeskich.
Walki nie ustawały.
Nie było światła a nawet świec nie można było palić bez narażenia się na niebezpieczeństwo, bo do okna oświetlonego natychmiast strzelano. Nie było też wody, nad czem bolała bardzo pani Niwińska ze względu na dziecko. Na szczęście w łazience hotelowej był pełny rezerwuar, z którego klucznica, chuda Czeszka, chętnie jej wodę w tajemnicy przed gośćmi dawała. Jakiś czas jeszcze z ostatnich zapasów Czeszka, mająca naprzeciw hotelu małą jadłodajnię, gotowała obiady, które Niwiński nosił w menażkach na górę. Ale raz półtory godziny musiał czekać, zanim się mógł z obiadem przedostać z jednej strony ulicy na drugą — tak gęsto strzelano.
Zwykle rano wybiegał na miasto po żywność. Ulice pełne były ludzi tak samo, jak on, poszukujących wiktuałów. Każdy wracał obładowany i ucieszony tem, że coś dostał. Ale chleba już nie było, kupowało się szynkę, miód, sucharki. Zapasy wyczerpywały się.
Ulice wyglądały strasznie. Szyby wystrzelone salwami z pancerników, szkło zgrzytało pod nogami, dokoła drzew bruk zasypany był pościnanemi gałęźmi, druty telefoniczne zerwane, do starganych strun harf olbrzymich podobne, zwisały, zwijając się w powietrzu, nawet tramwajowe przewody elektryczne były podarte. Wszędzie widziało się gęste ślady kul.
A potem znowu zaczynała się bitwa i połączone z nią „propagandystyczne strzelanie“ bolszewików do niewinnych ludzi. Więc wszyscy umykali do domów i tak spędzali dnie w przygnębieniu, nie wiedząc właściwie co się dzieje.
Hotel wciąż rewidowano. Kto miał w mieście znajomych, przeprowadzał się do nich. Frontowe pokoje stały prawie wszystkie pustką. Opowiadano sobie, że „Praga“ jest siedzibą monarchistów i „czarnej sotni,“ że bolszewicy w danym razie zechcą hotel zniszczyć. Czy tak było, Niwiński nie wiedział, wiedział jednak, że w „Pradze“ mieszkał oficer, który komenderował pancernikami ukraińskiemi; znał go osobiście i widywał się z nim często. Był to młody człowiek, smukły, o smagłej, pociągłej twarzy, zgrabny w ciemno-granatowym mundurze. Ten szczerze i otwarcie informował ciekawych o położeniu.
Jego zdaniem Ukraińcy bili się bardzo dobrze, ale bolszewicy wciąż otrzymywali posiłki. Chociaż odepchnięto ich głęboko na Padół i zdobyto sztab z miljonem rubli, z drugiej strony bolszewicki bataljon kolejowy przy pomocy pociągu pancernego bije się o główny dworzec kolejowy.
Zapas wody w hotelu wyczerpał się. Niwiński jak szalony, rozbijał się za piwem lub za „sitro.” Żona karmiła, miała wciąż pragnienie, potrzebowała płynów. Butelkę piwa — ostatnią — i dwie butelki „sitro” dał mu poczciwy ochotnik czeski, w dodatku „bolszewik” z przekonań. Pani Niwińska zdenerwowana zaczynała tracić panowanie nad sobą. Dziecko niezdrowe skutkiem jej irytacji, płakało przez cały dzień. Pieniądze szły, jak woda, a walkom ulicznym końca nie było widać.
Coraz większa troska, coraz większe znużenie ogarniało Niwińskiego.
Raz wieczorem znajomy Czech przybiegł do niego na górę z poleceniem, aby zgasił światło, bo pancernik nieprzyjacielski przedarł się do miasta, a bolszewicy idą naprzód. Na szczęście wiadomość była fałszywa, zato pokazała się woda i światło elektryczne. Wszyscy, którzy jeszcze mieszkali w hotelu, z konewkami i dzbankami zbiegli nadół, do rezerwuarów, które otworzono.
— I tak zaczyna się demokratyzacja. Sami już sobie wodę nosimy! — mówił Niwiński.
— A czyż to nam nowina? — odpowiedziała żona.
A wprowadzona w dobry humor tem, że woda jest, uśmiechnęła się:
— Nie pamiętasz? Przy studni pierwszy raz mnie pocałowałeś! Bogu dzięki! Pięć dni nie było wody ani światła...
Już pięć dni? — zdziwił się Niwiński. — W takiem życiu zupełnie się traci rachubę czasu...
Zastanowił się.
Toby znaczyło jednak, moja droga, że żyjemy bardzo intensywnie...
— Daj mi spokój z tą intensywnością. Tak mnie już zmęczyła, że ledwo żywa chodzę...
— Będziesz dobrze spała.
— Tak, pójdziemy spać w nadziei, że się choć wyśpimy do jutra spokojnie. A jutro — zobaczymy!
Nadspodziewanie na drugi dzień przyszło jakieś uspokojenie.
Na mieście opowiadano sobie, iż wojska polskie zajęły dworzec. Porozlepiano też afisze, donoszące o zwycięstwach wojsk ukraińskich nad bolszewikami, ale niewiadomo gdzie.
Niwiński, jak zwykle, furażował przed południem. Kiedy wracał do hotelu, nad miastem, w okolicy „Pragi“ trzasnęły dwa szrapnele — jak gdyby wystrzelone z dworca. Ale taka jest siła wiary ludzkiej, że Niwiński, mimo ten dziwny znak, uwierzył w poprawienie się sytuacji.
Ku wielkiej radości zauważył, iż kawiarnia hotelowa była otwarta i że siedzi w niej na zwykłem swojem miejscu Szydłowski ze znajomymi nieznajomymi. Osobno, spokojny jak zwykle, siedział ów oficer, komendant pancerników.
— Co z wami słychać, Szydło? — pytał uradowany Niwiński.
— Ano nic. Dwa dni już nic właściwie nie jadłem. Żyję sucharkami, serem i herbatą. W żaden sposób nie mogę się dostać na Mikołajewską, gdzie jest pensjonat, w którym mam obiady.
— Słyszałeś pan, że podobno nasi opanowali dworzec?
— Nie wierzę. A to co, znowu pancernik?
Istotnie, w ulicy pokazał się samochód pancerny. Za nim w pewnej odległości straż przednia, potem w ogromnej, czarnej „papasze” zadzierzysto maszerujący oficer ze śniadą, mongolską twarzą, za nim z muzyką około trzystu dobrze ubranych i uzbrojonych żołnierzy w czapkach z czerwonemi i niebieskiemi fantazjami, wreszcie dwa karabiny maszynowe i dwa działa połowę z artylerzystami w wspaniałych, czarnych, kudłatych czapach.
— Dobrze wygląda to wojsko! — zdziwił się Szydłowski.
— Bojowy „Kuriń“ atamana Petlury — rzekł oficer pancerników, który również z zaciekawieniem przyglądał się wojsku. — Dobry oddział, ale cóż? To garstka.
— A jakież położenie?
— Nieważnoje. Ukraińców mało. Arsenał jeszcze nie zdobyty. Bolszewicy wciąż dostają posiłki.
— Polacy są?
— Niet.
A mimo to wierzono w zwycięstwo Ukraińców.
W nocy Niwiński, szarpany sprzecznemi uczuciami i niespokojny, otworzył okno i jakby chcąc miastu wykraść we śnie jego tajemnicę, długo zwyczajem swoim wsłuchiwał się w odgłosy nocne.
We mgle smutno płonęły latarnie elektryczne, zresztą rzadkie. Miasto było kirem zasnute. Kontury domów majaczyły ponuro. Psy ujadały niespokojnie. Daleko huczał salwami samochód pancerny, jakby kto werbel bił w bęben, w tympan. Od czasu do czasu gromowem echem grzmiały działa. W ulicach dudniało gęste echo wystrzałów karabinowych.
Następnego dnia wyszły niektóre pisma.
Podczas strzelaniny było przeszło tysiąc niewinnych ofiar!
Dalej:
— Jeśli wierzyć informacjom bolszewickim, większość miast w kraju przeszła już w ich ręce.
Znowu:
Sukcesy drużyn polskich!
— Jak to 21-go stycznia raportowano Centralnej Radzie, polskie drużyny bojowe stanęły w walce z bolszewikami po stronie ukraińskiej. Drużyny polskie wraz z Ukraińcami czuwają nad porządkiem w mieście i pomagają w oczyszczaniu miasta od oddziałów bolszewickich.
Według otrzymanych wczoraj w Kijowie wiadomości wojska polskie zajęły stację Żłobin. Z tegoż źródła donoszą, iż przy zdobywaniu Orszy Polakom wpadło w ręce trzysta dział bolszewickich.
Wojskom polskim, bijącym się z bolszewikami, przyszła z pomocą w rejonie Rohaczewa druga dywizja, znajdująca się dotychczas w twerskiej gubernji.
Z Witebska telegrafują, iż znajdujące się tam eszelony polskie wystąpiły przeciw bolszewikom i ruszyły na mińską gubernię.
Jak donoszą z wiarygodnego źródła, Polacy wystawili przeciw bolszewikom dużą, karną armję.
— I cóż pan na to, Szydło? — pytał z niedowierzaniem Niwiński.
— Niby na co? — sarknął Szydłowski.
— Na to, co panu przeczytałem. Bo tu istotnie drużyna polska jest, liczy paręset ludzi. Tylko, że my dotychczas z przyczyn politycznych nie mogliśmy jej poprzeć...
— A te przyczyny polityczne nie zmieniły się. Rząd ukraiński chce zupełnie znieść nasz stan posiadania. Z jakiej racji mielibyśmy mu pomagać?
— No, a bolszewicy naszego stanu posiadania nie zniosą?
— E, co pan wiesz o bolszewikach! Widziałeś ich pan kiedy?
Mimo zwycięstw bolszewickich wciąż strzelano z dział, a popołudniu zrobił się taki rumor, że Niwiński, który nic podobnego w życiu swem nie słyszał, uciekł do niedalekiej redakcji czeskiej, aby się trochę rozerwać.
Siedzieli i palili papierosy.
— Sakra! — zaklął jeden z dziennikarzy czeskich. — Mam ideę! Możebyśmy założyli coś w rodzaju wszechsłowiańskiej Armji Zbawienia, któraby przeciwdziałała rozwijającym się krwiożerczym instynktom i zdziczeniu Słowiańszczyzny...
— Jaka tu Słowiańszczyzna! — roześmiał się Niwiński. — To przecież Tatrzy i Finowie biją się z Chazarami i Peczeniegami... Różnica w tem, że jedni i drudzy mówią ruskiem narzeczem... Ale wojna jest mongolska...
Zaczął się tak straszny ogień działowy, że nawet Czechom, którzy niejedno na froncie widzieli, zrobiło się nieswojo.
— Trommelfeuer! — mruknął jeden z nich.
Niwiński wrócił do hotelu, zaniepokojony o żonę, która ujrzawszy go, krzyknęła na niego. Ale już nie reagował na to, nie dziwił się.
Nad wieczorem ogień trochę ścichł. Niwińskiego zawołano na posiedzenie komitetu domowego.
Kawiarnię w mig zmieniono w salę obrad. Kolumnami ustawiono krzesła, dla prezydjum znalazł się stół, przykryty zielonem suknem, dwie szklanki wody. Zeszli się mieszkańcy hotelu, zaś przy stole prezydjalnym zasiadł między innymi przedstawiciel służby — lokaj w ciemnym sweatrze, z równiusieńkim przedziałem na głowie, z miną krytyczną, nieufną i nadętą, jak gdyby już naprzód pokrzywdzony.
Przewodniczył jakiś adwokat, człowiek z suchym, drewnianym głosem, który natychmiast rozpoczął kłótliwą polemikę z dyrektorem hotelu: o wodę, o chleb, o dyżury nocne, o obsługę.
— Tak być nie może. Jeśli „służaszczyje“ chcą strajkować, niech strajkują, ale to jest gorzej — bo nie strajkują, nic nie robią, a procenty biorą.
Wstał przedstawiciel służby i kiwając się automatycznie, z miną uciśnionego patetycznym głosem zaczął dochodzić krzywd, jakich służba w hotelu doznaje.
— Płacą nam wszystkiego sześć do siedmiu rubli dziennie w dzisiejszych czasach — wołał.
— Nieprawda! — krzyczał dyrektor. — Książkami dowiodę, że każdy z nich za sześć miesięcy zarobił dwa tysiące trzysta rubli!
— Czort waźmi — zaklął któryś z oficerów. — Ja nie jestem służącym, tylko oficerem a zarabiam wszystkiego sto pięćdziesiąt rubli miesięcznie! Dawolno naszej krowuszki pili!
— Od trzech dni obiadu nie jadłem! — krzyczał przedstawiciel służby.
— Bo nigdzie obiadu nie było z waszej winy! — odpowiedziały mu okrzyki. — Kto z nas jadł obiad? Mierzawcy! Głodzą nas a potem mówią, że to my ich głodzimy!
Wreszcie komendantem hotelu obrano rotmistrza Obuchowa — zachrypłego pijaczynę, olbrzyma, który mimo swego narodowego nałogu, miał dużo spokoju, rozwagi i taktu. Zastępcą jego został jakiś Polak, również energiczny i stanowczy człowiek, choć bardziej nerwowy. Mieszkańcy hotelu ustanowili kolej dyżurów nocnych; te ich tylko obowiązywały. Zato służba miała dać dyżurnych do łapania wody, która wyłącznie w nocy się pokazywała. Przedstawiciel służby teoretycznie zgodził się na ten dyżur, zażądał jednak za te świadczenia osobnej dopłaty dla służby.
— Przecież my bierzemy na siebie obowiązek czuwania nad waszem bezpieczeństwem! — wołali „burżuje.“ — A wy za to nie chcecie dbać o wodę, która jest tak samo potrzebna wam, jak i nam?
— Więc nie czuwajcie nad naszem bezpieczeństwem! — odezwał się przedstawiciel służby. — My się rabunku nie boimy.
— Bo jesteście z rabusiami w zmowie!
— Być może. Zaś bez dopłaty dyżurować nie będziemy.
Skorzystał ze sposobności przewodniczący i w złośliwej mowie potępił dyrektora hotelu za to, że nie umiał utrzymać dobrych stosunków ze służbą.
— Szanowni państwo! — wołał dyrektor z goryczą. — Rzecz w tem, że gdybym ja każdemu z nich dał i pół miljona miesięcznie, oni i tak zadowoleni nie będą. Oni chcą rządzić, chcą być czemś!
— Zupełnie słusznie! — oświadczył przedstawiciel służby. — Tak jest, my chcemy być czemś, chcemy rządzić.
— To trzeba umieć!
— A naszem zdaniem — nie potrzeba. Tak głupio rządzić, jak rządziła burżuazja, my też potrafimy. A dlaczegóż my nie mamy rządzić, skoro mamy po temu siłę? A czyż nie siłą wy doszliście do rządów?
Z wielkiem i szczerem zajęciem przysłuchiwał się tej dyskusji Niwiński. Rozumie się, źle rządzić potrafi każdy, więc czemuż miałby z całą świadomością nie rządzić źle, skoro znajdzie siłę, aby rządzić? Czy którykolwiek z Romanowów, Hohenzollernów lub Habsburgów nad tem się kiedy zastanawiał? Czy zastanawiał się nad tem ambitny głupiec lub pyszałek, któremu środki i stosunki pozwalały na to, aby był posłem, prezesem czegoś lub ministrem? Czy on sam, Niwiński, ludzi takich mało znał? Wieczorem niespodziewanie w pokoju Niwińskich zjawił się Ryszan z bochenkiem chleba i porządnym kręgiem małorosyjskiej kiełbasy.
— Gdzieżeś ty się, chłopie, podziewał! — wołał uradowany Niwiński. — Kilka dni cię nie widziałem.
— Wysłano mnie z instrukcjami do Darnicy, do rezerwowego bataljonu naszego, który tam stoi. Tysiąc dwieście „kluków...“ Straciliśmy z nimi kontakt i baliśmy się, żeby jakiego głupstwa nie zrobili, tem bardziej, że... że ta swołocz nam na Słobódce kilkunastu chłopów haniebnie zamordowała i trupy zbeszcześciła. — O, tego nie darujemy, za to nam Murawiew musi dać zadośćuczynienie.
— Jaki Murawiew?
— Bolszewicki głównodowodzący. Przecie to on ostrzeliwuje Kijów. Stoi już na Peczersku z całą dywizją piechoty i z artylerją, a na dworcu, raczej koło mostu kolejowego są dwa bolszewickie pociągi pancerne. — Dostałem się do Darnicy łatwo, ale przez trzy dni wędrowałem zpowrotem...
— Cóżeś widział?
— Niema co gadać. Bolszewicy — maładcy! Widziałem, jak „następowali” na jednym placu. W mig ich padło ze dwudziestu ludzi, a wciąż szli naprzód... Ludność przedmiejska pomaga im. Kobiety, dzieci w ogniu zbierają rannych, przynoszą wodę, jedzenie... Tam entuzjazm... Tu grupki tchórzów lękliwie wyglądają z za rogów ulic... Ale biją się jedni i drudzy — strasznie. Na Szczekawińskim cmentarzu strzelcy ukraińscy poszli na bolszewików na bagnety i do trzystu ludzi zakłuli. W jednem miejscu pod jakąś cerkwią sześć godzin stałem i nie mogłem przejść na drugą stronę ulicy, tak do siebie walili z karabinów maszynowych... i to kulami „dum-dum...” Wszystko dokoła ciebie w powietrzu trzaska, w górze, po lewej stronie, po prawej. — W pewnej chwili w tem piekle pojawił się roznosiciel gazet... Miał pisma moskiewskie i piotrogrodzkie i ta rosyjska publika taka ciekawa, że wprost pod ogniem karabinów maszynowych wydzierała chłopcu gazety z rąk... Ciekawa historja! Przez cały czas bitwy u wrót cerkwi siedział ten ślepy w brunatnym płaszczu, co to z wielkiej książki dla niewidomych odczytuje modlitwy. Cerkiew była pod ogniem pancernika ukraińskiego. „Samowar“ wystrzeliwał całe „wstęgi,“ salwy trwały czasami nieprzerwanie po kilka minut... A ten nic, tylko nieprzerwanie klepał swoje „Sachrani od smuty, od krowopralitija... Wadwari Boże mir na Ukrajnie...“ Dopiero kiedy pancernik się cofnął i ogień ustał, żebrak wstał, zwinął wojłok, na którym siedział i odszedł... Ja w niektórych miejscach przekradałem się na czworakach... Straszne rzeczy, mówię państwu... Bolszewicy powypuszczali z więzień skazańców, wszędzie w „uczastkach“ niszczą archiwa...
— Oczywiście, najważniejsza rzecz...
— Tu, u nas, wśród zabitych w hotelu — odezwała się pani Niwińska — znaleziono przy jednym z zabitych cały pęk wytrychów...
— Ale, co ty mówisz?
— A drugi, ten rzekomy Orłów, kozak, co to padł na schodach, był hersztem bandy rabusiów... Ten, co dostał kulą w czoło...
Niwiński zmartwił się.
— Taak... Wszystko to jest bardzo zajmujące, ale mało pocieszające... To niby perspektywa miła — obstrzał z ciężkich dział, taki solidny, regularny obstrzał...
Następnego dnia ogień działowy wzmógł się jeszcze bardziej. Ukraińcy ustawili dwa działa na placu św. Zofji, a dwa działa na placu Teatralnym, skutkiem czego cały znajdujący się między temi placami odcinek Włodzimierskiej i widny na nim zdaleka wysoki gmach hotelowy znalazł się w ogniu dział bolszewickich, bijących ze wzgórza Batu-chana. Grzmot był taki, że pani Niwińska zupełnie już panować nad sobą nie mogła i bała się wyjść na środek pokoju.
Popołudniu Niwiński od kogoś przypadkiem się dowiedział, iż w jednym z pobliskich sklepów mają sprzedawać chleb. Dostał był wprawdzie bochenek chleba od Ryszana, ponieważ jednak nikt nie mógł wiedzieć, jak długo jeszcze ta cała historja potrwa, należało korzystać ze sposobności. Nauczony doświadczeniem nie zraził się odmową, lecz warując na ulicy, czekał na chleb, co do którego wiedział, iż go przywiozą niezawodnie.
Nad wieczorem na Proreznej ulicy pokazała się jakaś jazda, za nią bataljony piechoty ukraińskiej, na końcu każdej „roty“ siostry „Czerwonego Krzyża“ w białych „kosynkach,“ szynelach sołdackich i w butach z cholewami. Wojsko najwyraźniej szło na pozycję.
Niwiński długo chodził po ulicy, czekając na chleb. Pewien znajomy spotkawszy go, opowiedział mu, iż właśnie przed paru godzinami przybył do Kijowa przebrany za prostego żołnierza lekarz z Odesy, który był świadkiem zdobycia tego miasta przez bolszewików. Podobno bolszewicy rozstrzelali dwustu siedemdziesięciu oficerów, a hajdamaków odeskich wieszali na latarniach. Wzamian za tę przyjemną wiadomość Niwiński poinformował go o przybyciu pułkownika Murawiewa, jego ciężkich dział i o jego wobec Kijowa zamiarach. Spłoszony znajomy natychmiast pobiegł do hotelu.
Zmierzchało się już, kiedy Niwiński usłyszał w ulicy turkot, wesołe śmiechy i krzyki. Oto dwuch małych chłopaczków ciągnęło wózek ręczny, pełen rumianych bochenków chleba, a takie było dziwne to rewolucyjne miasto, że choć głód nie na żarty już dokuczał, nie znalazł się nikt, ktoby śmiał sięgnąć choćby po jeden bochenek. Na pustych ulicach milicji nie było, zaś wózek, pełen skarbów nieocenionych, pełen chleba, był pod opieką dwuch małych chłopców.
Wyrwawszy swój bochenek chleba, Niwiński wrócił do hotelu. Tam mieszkańcy hotelu na wieść o grożącem bombardowaniu miasta, z wielkiem zainteresowaniem oglądali leżące w suterenach sale bilardowe.
Prócz tego jednak czekał na niego jeszcze ktoś, zupełnie niespodziewany. Był to niejaki Lewitner, oficer czeski, żyd.
O tym Lewitnerze, którego często w kawiarni widywał, zdarzało się Niwińskiemu słyszeć różne, niebardzo pochlebne rzeczy: że jest szpiegiem, że, jako oficer, zajmuje się handlem, że sprzedaje wino, kradzione z piwnic cesarskich, co wszystko, ostatecznie, mogło być prawdą. Tenże człowiek przyszedł teraz do Niwińskiego i zrobił mu taką propozycję:
— Hotel „Praga” nie jest bezpiecznem pomieszczeniem dla wielu przyczyn, a przedewszystkiem dla wielkiej wysokości gmachu, który znakomicie może służyć za „pricieł.” Państwo mieszkacie dość wysoko, huk tam musi być straszny, nieprzyjemnie, zwłaszcza dla pani, którą to z pewnością bardzo denerwuje. Ja mam pokój „opancerzony,” od podwórza dość ciasnego, a bardzo wysokiemi murami okolonego, na pierwszem piętrze, tuż naprzeciw „Pragi.” Ma się rozpocząć obstrzał miasta z sześciocalowych dział... To już dość dużo. Niechże pan pamięta, gdyby państwu tam na górze było już nieprzyjemnie, macie państwo do rozporządzenia mój pokój... Jest łóżko, na którem pani może spać, i duża, długa skrzynia, na której może spać pan...
— A gdzież pan będzie spał?
Wszystko jedno. Znajdę miejsce. Choćby na płaszczu w przedpokoju. Niech pan nie robi ceremonji, niech pan nie krępuje się głupstwami, to nie jest odpowiednia chwila. O życie idzie. Ja mogę spać na ziemi. Na tem nic nie zależy. Mnie to zupełnie wszystko jedno.
Niwiński zmieszał się.
Ale skądże ja... Nie, bo pan nie rozumie... Ja już dawno o tem myślałem, wielu znajomych prosiłem, aby bodaj żonę z dzieckiem na ten czas przyjęli... Nikt nie znalazł miejsca... A pan przychodzi i oddaje mi pan jedyny pokój, jakim pan rozporządza...
Ależ pomyślcie sobie, panie Niwiński, że ja poprostu ten wasz kłopot odgadłem. Boże mój! Przecież jestem inteligentnym człowiekiem!
— Dziękuję wam! — rzekł poprostu Niwiński, podając mu rękę. — Jeśli zajdzie potrzeba, skorzystam z waszej propozycji.
— A nie krępujcie się. Pokój gotów jest każdej chwili.
Kiedy, ujęty dobrym postępkiem obcego człowieka, przyszedł do domu, lampa paliła się, ale żona drzemała. Czując potrzebę podzielenia się z kimś swem wzruszeniem, Niwiński pochylił się nad kołyską. Córuchna nie spała. Leżała cicho, a spojrzawszy nań swemi ufnemi, poczciwemi oczętami, uśmiechnęła się do ojca, jako do najweselszej, zawsze ją bawiącej figury.
— A ty, złodzieju jeden, ty córuś! — szeptał pochylony nad nią Niwiński. — Jakiż to ty kawał „staremu“ zrobiłaś, że się tak śmiejesz, ty, czarownico, ty, córuchno tatusiowa! A kto będzie aj-luli, pies czy kot?
I usiadłszy przy kołysce, długo opowiadał coś dziecince w dziwnym futurystycznym dialekcie.