Czerwona rakieta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERZY BANDROWSKI
CZERWONA RAKIETA
POWIEŚĆ
WYDANIE DRUGIE
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNER >



*
DRUKARNIA KATOLICKA SP. AKC., POZNAŃ
*
PRINTED IN POLAND









Rozdział I.
OBOWIĄZEK SZCZĘŚCIA.

— Co ty tak ciągle czytasz?
Niwiński spojrzał na żonę, położył książkę na kolanach, przeciągnął się zlekka i dyskretnie ziewnął.
Hela stała za stołem, zajęta przygotowywaniem podwieczorku. Jak przez fioletową mgłę widział Niwiński jej smagłą, okrągłą, dziewczęcą twarz ze spuszczonemi oczami, wynurzającą się z poza wielkiego bukietu bzu.
— Co czytam? Dobrą książkę starego Fenimora Coopera. Opowieść o rozbitku, który, wylądowawszy na gołym, skalistym kraterze, gdzie nawet trawy nie było, zmienił go w raj.
— Znowu jakiś Robinson Cruzoe?
— Każdy jest sobie Robinsonem Cruzoe i każdy, jak on, ma koło siebie swą ukochaną papugę.
— No, no! — pogroziła mu młoda kobieta.
— Pomyśl jednak, co za niezwykła historja! Po pewnym czasie wulkan zaczyna działać, przychodzi trzęsienie, nie tyle ziemi ile morza, uważasz? I otóż z tego morza, spienionego jak woda w balji, wyłania się nowy ląd, wyspa nowa, urodzajna, żyzna. A kiedy się wszystko już uspokoiło, rozbitek pewnego pięknego, słonecznego poranku idzie obejrzeć swoje nowe królestwo, jeszcze ociekające wodą morską. Dziewiczy ląd! Ach, co za rozkosz, co za raj!
Patrzyła na niego zaniepokojonemi, podejrzliwemi oczami.
Nie zauważył tego.
— Doprawdy, chciałbym być świadkiem narodzin nowej ziemi — mówił.
Rozgłośnie „uraaaa!“, tysiącem głosów rzucone w niebo, rozsypało się migotliwym pyłem radości w powietrzu.
Młoda kobieta wzdrygnęła się.
— Czegóż się lękasz? — uspokajał Niwiński żonę, zauważywszy ten jej odruch. — To wolność śpiewa! Wyzwoleni niewolnicy wnoszą wdzięczne okrzyki na cześć życia i szczęścia. Cóż za cudne czasy! Złotemi głoskami zapisze historja wiosnę 1917-go roku...
— Mnie się zdaje, że ta wolność niekiedy trochę zanadto hałasuje...
— A no, rozumie się, wolałabyś taką grzeczną rewolucję, malutką, dobrze ubraną, z czerwoną kokardką na głowie i deklamującą z laurką w rączce słodkie wierszyki. Tak nie może być. Rewolucja ma prawo hałasować i krzyczeć i musi głośno krzyczeć... Ale to zdrowo...
— Może ona da ci sposobność oglądania „narodzin nowej ziemi?“
— „Nowe ziemi?“ Masz słuszność o tyle, że mimo wszystko, mimo, że to dotychczas tak gładko idzie, żyjemy na wulkanie, który lada dzień może wybuchnąć...
Westchnął.
— Ale żeby rewolucja mogła mi dać tę „nową ziemię“ — nie wierzę. Człowiek się powtarza — nie rodzi się nowy. „Nowa ziemia?“ A jeśli z chaosu i odmętów wyłoni się znów pogrzebana przed wiekami jakaś Atlantyda? Co ty tam właściwie robisz, Helenko?
— Truskawki dzielę — dla siebie i dla ciebie.
— Jak skrupulatnie, z jakiem skupieniem na twarzy! Żeby tylko się nie pomylić i nie dać mi o trzy więcej. Łakomczuchu obrzydliwy!
Roześmiała się.
— Dlaczegóż mam być pokrzywdzona?
Podała mu talerz wielkich, czerwonych truskawek, obsypanych cukrem i oblanych białą, gęstą śmietaną, a potem usiadła przy nim i jedząc pośpiesznie, jak chłopak, mówiła urywanemi zdaniami:
— Wojciechu... Wojtuś... nie gniewaj się.. Wiesz co?... Ja myślę... że ty masz jakieś zmartwienie...
— Zmartwienie? Nie. Nie mam żadnych zmartwień. Przeciwnie. Dobrze mi jest z tobą.
— A mnie się zdaje, że się kwasisz wciąż ze mną w tym banalnym pokoju...
— Niech Bóg broni. Pokój jest jak pokój, głupi trochę, ale mniejsza z tem, a to podwórze lubię ogromnie... Typowo kijowskie!
Podwórze było istotnie prześliczne, olbrzymie, całe otoczone drzewami. W głębi, na małem wzgórzu, rosły trzy smukłe, gęsto liśćmi pokryte, jakby kosmate kasztany, teraz, w świetle popołudnia czerwcowego, podobne do rozgorzałych kolumn malachitowych. Nieraz wołała z ich gęstwiny zielonej kukułka, a wieczorami odzywał się puszczyk. Cudne były te drzewa w dzień, cudne w ciemnym szafirze wieczoru, gdy młody księżyc się o nie ocierał, a jak Szopenowski „Nokturn” tajemnicze i żałobne w nocy, czarne i groźne na tle ścigających się, posępnych chmur. Najprzedziwniej wyglądały jednak nad ranem, zamyślone, patetyczne i smutne zarazem. Księżyc, uciekając przed dniem, chował się w ich konary, otulał liśćmi i zasypiał, przed zgaśnięciem miotając dokoła siebie pęki białych promieni tak silnych, że Niwiński, który sypiał na balkonie na łóżku połowem, budził się z załzawionemi oczami.
Helenka postawiła na stole talerz i oparłszy głowę o ramię męża przez chwilę patrzyła w złoto-zielone podwórze.
— Nie myśl, że ja znowu jestem taka głupia! — zaczęła po namyśle. — Wiem ja swoje... Cóż to są za marzenia o jakiejś wyspie dziewiczej, o raju... Rozumiem, domyślam się — że ty w ten sposób uciekasz gdzieś, gdzie jesteś sam... Od kogo możesz uciekać, od czego? Nie zdaje mi się, żebyś był stworzony do takiego wiecznego przesiadywania w pokoju... Miałeś pewne ambicje, rwałeś się do czegoś, chciałeś coś zdobywać... Nie sądź, że zapomniałam... Kiedyśmy tu jechali, byłeś taki rozpromieniony, taki pewny siebie, prawie dumny, mówiłeś mi, że „zdobędziemy wszystko” — widzisz? — pamiętam!
— O mój Boże! — westchnął młody człowiek. — Byłem dumny, szczęśliwy i promieniejący, ponieważ zdobyłem ciebie — to znaczy — cały świat. W pierwszej chwili zdawało mi się, że w posagu należy mi się jeszcze willa na jakiej gwieździe, ogród w Persji i połowa zapasu złota Rosji. Potem zrozumiałem, że to nieprawda, że w tobie jednej to wszystko jest. Nie masz pojęcia, jak cię kocham i jak mi z tobą dobrze.
— A ja mimo wszystko mam wrażenie, jak gdybyś się przeze mnie marnował, jak gdybyś przeze mnie coś stracił.
— Stałem się — jak to mówią — solidnym człowiekiem, a ty mnie takim nie widywałaś. Pamiętasz mnie człowiekiem rozbitym i przygnębionym, który z dna swej nędzy moralnej wzrokiem błagalnym przyzywał twoje serce na pomoc. Dziś, kiedy przestałem być Łazarzem duchowym, a stałem się człowiekiem szczęśliwym, nie podobam ci się. Ładna historja!
— Słuchaj, Wojtuś... A może ty tylko dla mnie, dlatego, że jestem już...
Zmieszała się.
— Rozumie się! — odpowiedział zupełnie poważnie. — A cóż ja mam świętszego i ważniejszego na świecie?
— Kiedy dla mnie nie potrzeba, ja sobie sama wystarczę.
— Gadaj zdrowa!
Objął ją wpół i przycisnął do siebie.
— Zdobywać! Zdobywać! — mówił, głaszcząc ją po twarzy. — Jak kto ma na imię Wojciech, orłem z pewnością nie będzie! Więc niema co... tam, wielkich ambicyj... Ot, trzeba żyć... A najtrudniej na świecie zdobyć sobie swego człowieka. I ten ukochany człowiek powinien to zrozumieć, cenić się. Wszak ty jesteś dziś dla mnie wszystkiem, całym światem, moją Polską. Cóż ja prócz ciebie mam? Za nic mi ciebie oddać nie wolno. Przez ciebie i tobą ja żyję, przez ciebie i dzięki tobie wszystko w życiu mojem zaczyna nabierać jakiegoś sensu.
Mówił tak, a ona, uradowana i szczęśliwa, całowała go w szyję, poniżej ucha. A naraz uczuła, że się zmieszał i że głos mu drgnął, zmienił się, zachrypł zlekka. Jedną ręką rozpiął jej szlafrok i odkrył piersi. Chciała go odsunąć od siebie — nie dał się. Widziała, jak całując ją, zamyka oczy z dziwnie bolesnym, przemęczonym wyrazem, widziała, że się w pieszczotach zapamiętuje, że pieszcząc ją coraz wyrafinowaniej, szuka silnych wstrząśnień. Zlękła się. Poznała, że on chce w niej zginąć, że chce się przed czemś za nią schować. Pełna miłości i współczucia oddała mu bez zastrzeżeń całe swoje ciało, cały wstyd... Jęcząc zcicha obejmował ją ramionami, a ona czuła, że to nie jęk bólu rozkoszy. Żałość ją wielka zdjęła i litość, więc gdy uczuła jego wargi na swych ustach, oddała mu się tak, aby mógł o całym święcie zapomnieć.
W podwórzu ognistym rytmem huczała „Marsyljanka.“
A potem rozmawiali leżąc koło siebie.
— Nie denerwuj się — mówiła do niego łagodnie. — Ja wiem, że się niepokoisz, ale wszystko będzie dobrze. Nie trzeba się zaraz tak przejmować...
Niwiński zapalił powoli papierosa.
Namyślał się.
— Byłem dziś w pewnej naszej instytucji wojskowej — opowiadał niechętnie, opornie. — Spotkałem tam jedngo z naszych polskich jenerałów. Bardzo go cenią, bo dotychczas nikt nie wiedział, że on jest Polakiem... emeryt... Było więcej ludzi, jeden z naszych literatów, zecer w mundurze wojskowym, jakiś nieznajomy pan, jeszcze ktoś tam... Przedstawiono mnie temu panu jenerałowi. Zdzieciniały starzec, poczciwina, trapiony newralgją czy czemś tam innem, łysy staruszek o przypłaszczonej, jakby przyklepanej czaszce — „dziecina“ i „pierzyna“ zarazem. Mówi rozwlekle, bez sensu, bardzo złą polszczyzną. Widziałem też jego rękopis, a w nim słowa: „Do Polaków-żołnierzów.” Wie, że po polsku nie umie, ale — wybacza to sobie z pełnem miłości pobłażaniem. Irytował się na tego literata o to, że on mu poprawił jego fatalny styl w odezwie, którą się właśnie miało oddać do drukarni. Mimo to starowina wyciągnął z kieszeni gruby skrypt, dalszy ciąg jakichś tam „Gawęd starego żołnierza,” czy coś podobnego. „Kobyłę” tę napisał — jak mówił — dlatego, że mu newralgja spać nie dawała. Także konieczność pisania! Stary jest grafoman. Nie omieszkał też podać nam bardzo pochlebnej i wszechstronnej charakterystyki twórczości poetyckiej i rzekomo wybitnego talentu swej córki, trzynastoletniej poetki.
— Poczciwy jakiś staruszek! — łagodziła Hela.
— Takim ludziom w czasach rewolucji, w chwili tworzenia armji polskiej i szalonej kontragitacji niemieckiej i socjalistycznej powierzać — propagandę! Dziś, kiedy nie szkielety ożywiać trzeba, ale nowych ludzi tworzyć!
— Idź, wejdź między nich, mów prawdę.
— Cóż ja znaczę?
— Znajdzie się was więcej.
— Nie. Role rozdane już. Oni wszyscy wierzą, że Francja obejmie komendę nad tym frontem, a potem automatycznie przeleje wszystkich Polaków z wojsk rosyjskich do nowej armji polskiej. Jaka to ma być armja — nie myślą. Dla nich to mają być — pułki, oficerowie, jenerałowie. To już Francuzi zrobią. Kto mówi co innego — chce „zbolszewizować” wojsko, oczywiście. Niem a co!
Machnął ręką.
Milczał chwilę, zapatrzony w zielone podwórze.
— A pamiętasz wymarsz tego pułku dywizji polskiej z Kijowa? Jaki to był śliczny pułk, jakie rasowe chłopaki, jaki wytworny, sportowy styl w każdem poruszeniu! Nieśli stare bojowe sztandary...
Spojrzała na niego rozszerzonemi, pociemniałemi z niepokoju oczami.
— Co się z nimi stało? — spytała.
— Nie wiem, co się tym chłopcom stało, ale dowiedziałem się, że pono sprawdziły się pogłoski, donoszące, iż dywizja polska odmówiła posłuszeństwa i nie chciała iść na pozycję. Tłumaczono mi to tem, że w dywizji ma być do pięciu tysięcy katolików, którzy jednak nie tylko nie są Polakami, ale nawet odnoszą się wrogo do wszystkiego, co polskie. Przekonani, że pułki polskie nie pójdą na front, wstępowali do nich, żeby się „obijać!“ Prócz tego jeden z naszych własnych jenerałów miał tam nasłać oficerów - agitatorów. Po ustąpieniu tego jenerała znaleziono w jego kancelarji mnóstwo zgłoszeń do wojska nie załatwionych, a nawet nie rozpieczętowanych.
— Czemuż to?
— Bo są ludzie, którzy tu wojska polskiego sobie nie życzą.
— Dlaczego?
— Za dużoby gadać. Potem byłem w redakcji. Tam też już wiedziano o „buncie.“ Żebyś ty wiedziała, jak tam jeden z tych panów przytupywał nogami, z radością i ogniem w oczach naśladując mazurskie „Nie pójdziewa na Niemców, nie pójdziewa!“, jak zachwycał się tem, że podobno któryś Mazur zamachnął się na jenerała bagnetem! Prawdopodobnie jednak te Mazury mówiły rusko - litewskim akcentem!
— Żartował ten pan z mego starego kapelusza. Powiedziałem mu, że nie chcę niepotrzebnie wyrzucać pieniędzy na głupstwa.
— Kup sobie nowy kapelusz! — oburzyła się Hela.
Niwiński, odpowiadając przeczącym ruchem głowy, mówił dalej:
— Na to on: — Mam w domu kask pruski, mogę panu ofiarować. Odpowiedziałem, że aczkolwiek kask pruski wśród ukraińskich „żubrów“ uchodzi za coś w rodzaju konfederatki, ja nigdy nosić go nie będę.
— Doskonale! — roześmiała się Hela.
— A tymczasem zdarzył się taki fakt: Pewien pan, człowiek poważny, dostał z frontu list od swego kuzyna, oficera. Kuzyn doniósł mu, iż w tych dniach między innymi przeszło na stronę rosyjską dwuch żołnierzy niemieckich, Polaków, obu z Sosnowca, gdzie pracowali w fabryce. Dezerterzy ci zeznali, że Niemcy wzięli z Sosnowca stu młodych ludzi, których, po trzymiesięcznej mustrze we Wrocławiu, po kilku wcielili do pułków, głównie na francuskim froncie. Widzisz!
— To bardzo smutne wszystko! — zasępiła się Hela. — Ale może istotnie wojsko po tej stronie jest niepotrzebne?
— Ja wciąż mam wrażenie, że przeciwnie, właśnie tu jest potrzebne! — odpowiedział Niwiński. — Z drugiej strony jednak pewny jestem, że Polska będzie tak czy siak! Wolałbym, żebyśmy sami ją zdobyli, ale wkońcu... Cóż poradzę? A widząc, że nie poradzę nic, nie chcę się do niczego mieszać i dbam tylko o własną małą łódkę na tych wzburzonych odmętach. Myślę o tobie, o tej dziecince małej, o naszem szczęściu...
— Czy to wypada w takich czasach myśleć o własnem szczęściu?
— Będę się pytał! A kto ci powie, jak długo ono jeszcze potrwa, co potem przyjdzie? Kto zaręczy, że jutro cały Kijów nie stanie w ogniu? To wulkan przecie!...
— Jaki ty jesteś strasznie lekkomyślny! Cieszyć się szczęściem, gdy jutro może śmierć grozi!
— Ona grozi zawsze, tylko że w „normalnych“ czasach o tem się rzadko myśli. Rewolucja nauczyła mnie żyć intensywniej. Doprawdy, czuć się dziś szczęśliwym, to istotnie trochę pikantna historja. A to jest psi obowiązek człowieka.
— Obowiązek?
— Rozumie się. Bez szczęścia żyć nie można. Szczęśliwi, lub ci, którzy mogą być szczęśliwymi bodaj na mgnienie oka, niech skwapliwie korzystają ze sposobności, bo w ten sposób potwierdzają rację życia, powiększają wspólny, słoneczny skarb. Ich szczęście daje wiarę drugim...
— Ale gdy potem przyjdą szare dni...
— One i tak przyjdą, lecz dla tego, który był szczęśliwy, nie są już takie szare... Ach, „Marsyljanka!“ Szalenie lubię „Marsyljankę!“ Tylko co ci Moskale z niej robią, to coś okropnego! Jakże można! Tu fanfara rycerska, strzeliste „aux armes, citoyens!“ — a tam — wstawaj, podymajsa, raboczij naród — tyle niepotrzebnego gadania.
Zerwał się i usiadł na kanapie.
— Wiesz? Chodź, przejdziemy się trochę. Pójdziemy kupić co na kolację, wina...
— Znowu wina?
— A dlaczegoż-by nie? Znalazłem wspaniałe, kaukaskie. Dzikie trochę, ale ma taki mocny, korzenny zapach i taki ogień... Wieczór będzie piękny, siądziemy sobie na balkonie, będziemy gadali...

Westchnęła zcicha.
Rozdział II.
TAŃCZĄCY POSĄG.

Szli powoli stromym Zaułkiem Kreszczatyckim na Plac Dumski.
— O, a to co znowu? — zdziwiła się Helenka.
W mundurze wojskowym, w czapce zuchowato zsuniętej na tył głowy i w spodniach krótkich do kolan, szła, prowadzona pod rękę przez kilka dziewcząt, dziewczyna-żołnierz, nadająca sobie rubaszne ruchy starego wilka okopowego i z papierosem w ustach opowiadająca coś swym rozchichotanym przyjaciółkom. Błazeńsko odbijały od wojskowego munduru jej białe, jedwabne pończochy i półbuciki na wysokich korkach.
Przechodzący koło dziewcząt żołnierz stanął, obejrzał się za niemi, splunął i rzekł na cały głos:
— Sram! Czestnych ludiej tak pozorit!
— Co to za maszkara? — pytała Hela.
— Kobieca gwardja Kiereńskiego. To jakiś ordynarny „gruchot,“ ale naogół nie można mieć nic przeciw wojskom kobiecym. Mogą się przydać...
— Tam pewnie zgromadzenie na Dumskim placu. Tyle ludzi...
— Oczywiście mityng.
Zatrzymał ich zator ludzki, przez który żadną miarą nie można się było przebić. To śpiewali śpiewacy uliczni.
Powoli, coraz bardziej napierana przez nowych słuchaczów, młoda para przecisnęła się przez tłum i stanęła w pierwszym szeregu.
Tenor, ślepiec, wyblakły blondyn w czarnym habigu, w ciemno-zielonej „rubaszce,“ przepasanej czarnym, jedwabnym sznurem, międlił w rękach harmonję i śpiewał pracowicie, jednym kątem wykrzywiając usta i wyginając się jak kot. „Ona,“ maleńka, brzydka, drobna kobiecina, w czarnym „szarfie” na głowie, patrzyła na ludzi żałosnym wzrokiem i z pewnem zażenowaniem. Śpiewacy to byli nieuczeni, tenorek słaby, zawodzący i sopran również słaby, lecz dość czysty i dźwięczny, a w wyższych tonach przejmująco jasnej barwy, prawie świecący. Mimo, iż słuchacze okrążyli śpiewaków kołem dość szerokiem, od oddechów zwartego tłumu szło poprostu duszne gorąco, wytwarzające podniecającą, jakby gorączkową atmosferę. Atmosfera ta, zdaje się, działała na ślepca, bo akompanjował na swej harmonji coraz karkołomniej i kunsztowniej, zmuszając swą towarzyszkę do coraz to nowych pieśni, jak gdyby zapamiętywał się w śpiewie. A w głosach tych artystów ulicznych był dziwny czar, bezpośrednia potęga poezji, zatrzymująca każdego i każąca słuchać pieśni wśród gwaru i huku wielkiego miasta.
Dokoła śpiewaków stał wielki tłum ludzki, milcząco, ze spuszczonemi głowami, z napół przymkniętemi lub zapatrzonemi gdzieś w przestrzeń oczami, zamyślony, skupiony. Oficer przy chłopie, inteligent w czapce urzędniczej i okularach przy łobuzie ulicznym, dama w jedwabiach i z brylantami w uszach przy stróżce z miotłą w ręku. Dziewczęta, zapomniawszy o chłopcach i chichotaniu, nawet o „siemiaczkach“ wziąwszy się pod ręce, stały nieruchomo i wzdychały, bosi ulicznicy, przestępując z nogi na nogę, porobili wystraszone, nabożne miny i wyciągali z tłumu głowy, zaś ten i ów, człek prostoduszny a miękkiego serca, wzdychał głośno jak spracowany koń i pociągał nosem, albo też olbrzymim, czarnym kułakiem łzę na policzku miażdżył.
A śpiewacy śpiewali dumki ukraińskie, stare pieśni, nieledwie zapomniane, rozsypane po chatach i sadach wiecznie marzącej Ukrainy. Jakie w nich bóle grały, niewiadomo, ale smutek tych pieśni słodki i upajający, zakochany był w sobie, jakby świata poza sobą nie widział. W srebrną mgłę, w pianę śpiewającą rozbijała się tu dusza ludzka i naraz, wzlatując niespodziewanie na wyżyny, jęk jak gwiazdę rzucała w powietrze.
Hela długo nie mogła oderwać się od śpiewaków, wreszcie rozczulona i wzruszona poszła za Niwińskim, który ją niecierpliwie ciągnął za rękaw.
— Ci ludzie są opętani przez szatana muzyki — rzekła, kiedy się wreszcie z tłumu wydostali. — Dumkami duszę z człowieka wywlec mogą. Nic dziwnego, że nasi poeci tak ukochali Ukrainę.
— Patrz, a tam istotnie mityng na Dumskim placu! — ciągnął ją mąż. — Dużo ten plac już widział i dużo pamięta, dużo słyszał przemówień rozmaitych i Bóg wie, co jeszcze usłyszy i zobaczy. Być może, znajdzie się na nim miejsce i na gilotynę. Wielki balkon gmachu Dumy jest dziś ludową trybuną rewolucyjną... Widzisz na nim żółto-błękitną flagę ukraińską między dwiema czerwonemi?
— Coś tu się na placu zmieniło — mówiła Hela. — Zawsze mi się zdaje, że tu czegoś brakuje, że tu było inaczej. Co znaczy ten niedokończony pomnik? Wskazała głową piedestał i cokół pomnika Stołypina.
— Niedokończony? — uśmiechnął się Niwiński. On już jest najzupełniej dokończony. To były pomnik Stołypina.
— A prawda, przypominam sobie! Cóż się z nim stało?
— Nie wiesz? Zaraz w pierwszych dniach rewolucji pomnik zwalono. Dziś jest ten cokół czemś w rodzaju loży dla żołnierzy i ciekawych, a także służy za trybunę podczas mniejszych zgromadzeń. Patrz, jak wszystkie jego stopnie gęsto oblepione są tłumem żołnierzy... Siedzą, kwadratowi i szarzy w swych szynelach, rzekłbym — granitowi i, wsparłszy brody na pięściach, milczą, wydmuchują chmury łupinek „siemiaczek“ na głowy niżej siedzących i myślą...
— To ostatnie nie jest zupełnie pewne — wtrąciła Hela.
— Nie bój się, nie bój, oni z pewnością myślą, bądź pewna, i kto wie, czy z tego nieustającego mityngu na Dumskim placu nie powstanie jaki terrorystyczny „Klub Cokołu.“
— O ile tego towarzystwa nie zamkną do jakiego kryminału, to bardzo być może...
— Stało tu dawniej napisane: — Wam nużny wielikija potrjasienja, nam wielikaja Rossija... Zobaczymy, kto miał słuszność.
— A ty jak myślisz?
— Ja nic nie myślę, ja się bawię.
— I dlaczego oni właśnie ten pomnik zdemolowali! — dziwiła się Hela.
— Bo był pod ręką. Zresztą — pomnik jak pomnik. Pomnik, który właściwie jest nagrobkiem przeszłości, a nie drogowskazem dla przyszłych pokoleń, zawsze może być zdemolowany. A przyznasz, że figura Stołypina tym drogowskazem być nie mogła.
— Co ja tam wiem o Stołypinie! Wiem, że chodził w „anglezie,“ bo był tak zrobiony na pomniku.
— Masz słuszność.
Usiedli obok siebie na ławce i w milczeniu przyglądali się tłumom, kipiącym nieustannie dokoła zdemolowanego pomnika. Było coś tragicznego w tym złomku posągowej sławy, otoczonym przez szare mnóstwo.
Hela z podziwem i lękiem przyglądała się silnym kwadratowym „towariszczom“ i ich ogorzałym, śmiałym, skupionym twarzom. Wszyscy byli do siebie podobni i Heli to zdawało się, że tego lub owego gdzieś już może widziała, mówiła z nim i poznaje go, to znów, że nie zna wśród nich nikogo. To z jednych i tych samych bark coraz to inna twarz wyskakiwała, to znowu jedna i ta sama twarz przeskakiwała z barków na barki jak ptak z krzaka na krzak.
— Doprawdy, jak gdybyś widział falowanie duszy tego tłumu, jego odpływ i przypływ — mówiła Hela.
— Lecz gdzie są pobudki, gdzie księżyc, który te fale przyciąga i odtrąca? — pytał Niwiński.
— Cóż można wiedzieć! — szczerze westchnęła młoda kobieta.
Tłum rozpadał się na grupy, drobił się na małe grupki, jak rtęć, i znowu zlewał się w morze głów, w szarą, tajemniczą przy zapadającym zmroku, ruchliwą ławicę ciał, brzęczących głosami ludzkiemi, echami śmiechów i sporów, a czasem wybuchiającą niby fosforycznym blaskiem, wielkim, rozgłośnym okrzykiem.
W tem otoczeniu tragiczny, złamany pomnik zaczynał nabierać nowych, dziwnych konturów. Cokół! na tle szarych domów, czerwony w blaskach zachodzącego słońca, wyglądał jak żywa piramida, coraz to zmieniająca kształty; to ruszały się głowy ożywionych słuchaczów, którzy jego stopnie obsiedli. I naraz zdemolowany pomnik zmienił się w coś w rodzaju piedestału zbudowanego z ludzi, a na którego szczycie cokół był niby ołtarzem, czekającym na ofiarę i ofiarnika. I w tej chwili na cokole zamajaczyła ceglasto-czerwona sylwetka żołnierza w rozwianym płaszczu, narzuconym na ramiona. Żołnierz wyciągnął rękę nad głowami tłumu i uciszywszy go tem skinieniem, zaczął mówić.
Słów jego słychać nie było. Pochłaniał je i kruszył gwar miejski.
— Chodźmy! — prosiła. Helenka, oszołomiona brutalnym zgiełkiem.
Zaś kiedy po kolacji Niwiński ustawił na balkonie swoje łóżko polowe i wyciągnął się na niem, a żona podała mu szklankę czerwonego jak knew, południowego wina, wspominał:
— Pamiętasz tego żołnierza na cokole pomnika? Ilu ja ich już tam widziałem, ile mów wysłuchałem! O czem mówią? O tem, co ich boli, słusznie lub nie, jak każdy z nich to rozumie. Mniejsza z tem. Widziałem na tym cokole „piechotyńców“ takich jak ten, który tam stał niby z kamienia wyciosany, widziałem sylwetki kozaków, lewą, ręką, wspartych na rękojeści „szaszki“ i wymachujących nahajem, trzymanym w prawej ręce, widziałem robotników i inteligentów i mówię ci, co mi na widok tego wszystkiego przyszło na myśl:
— Wyobraź sobie urzędniczynę rosyjskiego, takiego maleńkiego, cichego i zrezygnowanego, jak ów Akakij Akakijewicz Baszmakow z „Szynela“ Gogola — a jest ich dużo w rosyjskiem społeczeństwie do dziś dnia i każdy z nas ich widział i każdy z nas ich zna. Pomyśl, że człeczyna ten, zapracowany i biedny, mógł sobie pozwolić na jedną jedyną rozkosz w swem życiu, a mianowicie na parę godzin wieczornego „soziercanja,“ gapienia się na którejś z ławek na Dumskim placu. Do teatru nie chodził, bo się na tem nie znał, do szynku chodzić nie mógł, bo miał jakieś kamienie żółciowe, rodziny nie było... Więc przesiadywał na Dumskim placu. Na upartego, z wyjątkiem niewielu dni słotnych w jesieni, lub zbyt mroźnych wieczorów w zimie, mógł to uprawiać regularnie przez cały rok. Uzupełnij sobie sama charakterystykę publiczności, wyobraź sobie mijające pory roku, lata, różne sceny — tych ludzi, obsiadujących ławki uliczne i tak obserwujących miasto jak z loży — to już jest literatura, ornamentyka literacka.
Lecz oto zdarza się naraz, że na placu — jak gdyby sam Bóg naszemu Akakijowi Akakijewiczowi chciał zesłać jakąś rozrywkę — zaczynają stawiać pomnik. Komu? Wszystko jedno. Czyż Akakij Akakijewicz może ocenić i zrozumieć wielkość czyjejś zasługi? Czy wogóle w jego głowie wielkość może się pomieścić? Rozumie się, że człowiek, którego całą postać odlewa się w bronzie, musi być wielki. Tak więc staje on w wyprostowanej dumnie pozie przed Akakijem Akakijewiczem, a ten czci go za to, że go postawiono na cokole, że w nim uczczono cnotę i coś, czego Akakij Akakijewicz nie zna i nie rozumie, lecz kocha go za to wszystko, jak i za to, że on w jego oczach tu wyrósł, na tym jego placu, przed jego ławką.
Tak mijają lata, szare, ciężkie, niezmienne. Aż naraz — płomień wybucha z serc ludzkich. Z trzaskiem wali się cały stary gmach życia, a ludzie nie tylko nie ratują, lecz śpieszą z siekierami i pochodniami, podpalają, tną i rąbią spróchniałe belki i cieszą się, radują. Wali się gmach, chmury pyłu wzbijają się w powietrze, otwierają się niebu i światu czarne lochy — i na plac ten śpieszą tłumy, długie szeregi, okraszone metalowemi trąbami orkiestr, okraszone płomieniami męczeńskich czerwonych sztandarów, huczące wielkim, natchnionym hymnem, wyciągające dłonie do słońca i... Akakij Akakijewicz z niewypowiedzianem przerażeniem spostrzega, iż tłumy te jego śpiżowemu bohaterowi jak psu wściekłemu zarzucają na szyję sznury i — zachęcając się okrzykami, tak, jak to czyniły ongiś, gdy przy dźwiękach muzyki windowano posąg na cokół, ściągają go teraz z niego, aż kolos zachwiał się i z głuchym jękiem padł na ziemię. Cóż nasz Akakij Akakijewicz na to?
Oczywiście, płakał rzewnemi łzami.
Rozumie się, że przez parę dni nie było go wieczorem na zwykłem miejscu — ale po jakimś czasie przyszedł i zobaczył zdemolowany pomnik takim, jakim dziś widzimy go my — obrosłym granitowemi postaciami żołnierzy, ludzi żywych, bez strachu zasiadających obok śpiżowych, czy granitowych figur alegorycznych, zdobiących piedestał posągu. Człowiek żywy ma dziś więcej treści niż alegorja. Zaś na cokół wspinali się mówcy, tacy, jak ten, któregośmy widzieli — dziś „piechotyniec“ jutro kozak, pojutrze robotnik, potem przekupka z koszem pełnym bzu, dziewczyna z głową omotaną kraśnemi wstążkami, może nasz ułan, może Sart zadumany — a każdy z nich mówił szczerze do ludzi o swych ludzkich sprawach, apelując do serca, do duszy, do wszystkiego, co człowiekowi jest drogiem. Jużci niewłaściwem wydało się to w pierwszej chwili biednemu Akakijowi Akakijewiczowi, bowiem przywykł do tego, że na tem miejscu stał wyniosły i sztywny bronz — aż naraz zrozumiał i oczy mu się roześmiały radośnie i czoło zmarszczone wypogodziło się, bo spostrzegł, iż zamiast surowego i niemego kawałka metalu, odlanego w pewną niezmienną formę, życie dało mu posąg, żywy, śpiewający wiecznie inną muzyką duszy ludzkiej, wciąż inny, jak dni nigdy nie powracające — posąg o świecących oczach, posąg tańczący...
— Tak, dobrze, rozumiem cię — rzekła Hela. — Sądzisz, iż wskutek tego posąg stał się bardziej ludzkim, a człowiek bardziej posągowym...
— Czy się istotnie stał?
— To trudno wiedzieć... Stwierdzić można tylko, że te posągi są dziś nie tyle tańczące, ile gadające...
Niwiński! uśmiechnął się.

— Moja żona zaczyna być dowcipna...
Rozdział III.
ISKRY.

Wracając nad wieczorem z miasta, Niwiński, który miał bardzo dobry wzrok, ujrzał w bramie swego domu oficera, dającego prawdopodobnie zlecenia swemu „dieńszczykowi,“ który stał przed nim w pozycji swobodnej, lecz wyprostowany.
Oficer był młody, dość wysoki, wcięty w pasie, zgrabny; u boku miał na długich rzemiennych rapciach krótki, pozłocisty sztylet, na którym często kładł lewą rękę. Na różyczce czapki, zuchowato zsuniętej na prawe ucho, coś świeciło czerwono.
— Czech! — pomyślał Niwiński.
Tem uparciej zdaleka już przyglądał się oficerowi. Miał krewnych Czechów, a prócz tego, spędziwszy kilka lat w Pradze na uniwersytecie, znał tam dużo ludzi, miewał przyjaciół, dobrze mówił po czesku i zawsze chętnie z Czechami utrzymywał stosunki.
Przyjrzawszy się lepiej młodemu człowiekowi, aż zaklął pod nosem ze zdziwienia i przyśpieszył kroku. „Dieńszczyk“ zasalutował i odszedł. Oficer stał chwilę na ulicy, jak gdyby nie wiedząc, co począć. Wahał się prawdopodobnie, czy iść do domu, czy też może ruszyć gdzie na miasto. Tak stanął przed bramą niezdecydowany, młodym, łakomym wzrokiem goniąc mijające go kobiety w jasnych, miękkich, ponętnych sukniach.
— Jak Boga kocham, to Mirosław! — zdziwił się Niwiński.
Był to jego kuzyn, chłopak żywy, inteligentny, wiecznie „cupidus rerum novarum,“ wiecznie neurastenicznie szukający nowych bogów, młodzieniec pełen temperamentu, szczery i miły. Niwiński często się z nim w Pradze spotykał i bardzo go lubił.
Zbliżywszy się do niego położył mu dłoń na ramieniu i spytał:
— Mirosław Ryszan, czy tak?
Oficer spojrzał ma niego i krzyknął:
— Żiszmarjajozef! Wojciech!
I rzucił mu się w objęcia.
— Człowieku, co tu robisz? — wołał, puściwszy go wreszcie. — Myślałem, że jesteś w legjonach u pana Piłsudskiego, po tamtej stronie...
Słowa „w legjonach, u pana Piłsudskiego“ Czech podkreślił z ironiczną emfazą.
— Jak widzisz, jestem tutaj.
— Jako jeniec?
— Nie, jako „turysta.“
— Więc nie w wojsku, ty, taki gorący Polak?
— Właśnie. Ciebie nie potrzeba pytać. Jesteś oficerem brygady czeskiej.
— Dywizji!
— Tem lepiej. A, gratuluję, masz świętego Włodzimierza z mieczami i świętego Jerzego...
Ryszan zarumienił się, jak dziewczyna.
— Cóż tak będziemy stali na ulicy! — zagadywał. — Dokąd idziesz.
— Do domu. Ja tu mieszkam.
— W tym domu? Ja też dostałem tu kwaterę. Dziś przyjechałem z frontu, jechałem cztery dni, zmęczony jestem. Właśnie posłałem Woborę po kolację i po wino. Chodź do mnie, porozmawiamy, wypijemy po szklaneczce... Wino z oficerskiego składu, znakomite, krymskie, „Udielnyje...“
— Z całą przyjemnością — zgodził się Niwiński, rad ze spotkania, a i z tego, że będzie się mógł dowiedzieć, co właściwie dzieje się na froncie. — Tylko pozwól, że skoczę na górę i dam znać żonie.
— Toś ty żonaty? — zdziwił się Ryszan. — Nic nie wiedziałem.
— Ożeniłem się przed kilku miesiącami.
— Z Rosjanką?
— Jeszcze czego! Z Polką, rozumie się.
A po chwili Niwiński już siedział w pokoju Ryszana.
— Więc tak mieszkasz! — mówił, rozglądając się po pokoiku bardzo skromnym i biednie umeblowanym. — Ha, żołnierz uczciwy jest zawsze biedny, jak poeta. Ale teraz chyba przestałeś pogardzać żołnierzami. Przypuszczam, że rozumiesz już i nasz „sen o kolorowym ułanie.“
Ale Ryszan zaprzeczył.
— Wojna to świństwo, które wszelkiemi siłami należy zwalczać.
Niwiński roześmiał się na całe gardło.
— Lubisz ty „Powiastki Małostrańskie“ — spytał naraz kuzyna.
— Jeszczeby też!
— Słuchaj-że, opowiem ci coś á propos. Jak wiesz, jako student długo mieszkałem na Małej Stronie, tuż naprzeciw Hranczan. Sąsiadowałem z książętami Szwarzenbergami, to znaczy, mieszkałem w suterenie vis-à-vis ich pałacu. Rozumie się, miałem przyjaciół i przyjaciółki.
Raz — działo się to późną nocą lipcową na ławeczce pod akacjami, na jednym z tych cichych, małostrańskich placyków, udało mi się uszczknąć od towarzyszącego mi dziewczątka dowód łaski i najwyższych względów. „Post coitum omne animal trisle est“ — ale ta dziewczyna miała więcej szczerej siły od ciebie, bo ona powiedziała: — Jest to wprawdzie świństwo, ale przyjemne!
Ryszan zmieszał się trochę. Na szczęście wszedł „dieńszczyk“ z jedzeniem i winem i młody oficer zaczął przygotowywać kolację.
Zaś Niwiński z przyjemnością patrzył na jego silnie zarysowaną krótką, kocią twarz o szerokich szczękach i wystającym podbródku.
— To jest twarz, której jednem uderzeniem pięści szczęki nie złamie! — myślał z zadowoleniem, bo jako namiętny „sportsmann“ nie lubił ludzi słabych i degeneratów.
Ale ta twarz nie była brutalna. Czoło wysokie, gładkie i jasne, oczy szaro-zielone, silne, żywe i przenikliwe, cera oliwkowa z delikatnemi, młodocianemi rumieńcami, wreszcie dłonie, muskularne lecz długie i wąskie — wszystko świadczyło o inteligencji, kulturze i rasie.
— Pisujesz jeszcze? — spytał Niwiński.
— Czasem, piosenki dla żołnierzy — uśmiechnął się Ryszan. — Zresztą, literatura przeżywa dziwne czasy... Sama czuje, że się zestarzała, nie umie żyć dzisiejszą rzeczywistością... Nie kocha jej, gardzi nią. Literaci tkwią jeszcze w przeszłości. A ty, — nie piszesz?
— Nie piszę — przyznał się Niwiński. — Nie dlatego, abym gardził dzisiejszą rzeczywistością, ale ponieważ — złapać jej nie mogę. Tak wszystko leci...
Ryszan, jak wszyscy Czesi, lubił dobrze zjeść i wypić. Apetyt miał wilczy, jadł błyskawicznie.
— Znudził mi się kocioł wojskowy — mówił, jakby tłumacząc się. — Stęskniłem się za czemś, przyzwoitszem i smaczniejszem...
— A co słychać na froncie?
— Jeśli pójdziemy naprzód, rozwalimy front austro-niemiecki. Jeśli będziemy słabi, Niemcy nie będą potrzebowali ruszyć się ani na krok — front nasz staje, jak śnieg.
— Jakże to?
Ryszan wypił duszkiem szklankę wina.
— To, widzisz, jest rewolucja, która... która wielu ludzi uszczęśliwiła! — mówił z błyszczącemi oczami. — Ja ci powiem: Chodziłem dziś po mieście, patrzyłem i nigdy jeszcze nie widziałem na ulicach tylu szczęśliwych ludzi, co teraz, od czasu wybuchu rewolucji. Zdaje się, że słońce jaśniej świeci, niż dawniej. — Pij, czemu nie pijesz. Wino dobre — a ja mam urlop.
Nalał sobie pełną szklankę i znowu wypił duszkiem.
— Lubię, wiesz, jak mną szarpnie. Lubię — pioruny. Dlatego lubię wino. Ach, jakie dobre! Otóż — okopy! Po rewolucji szczęście wielką burzliwą falą chlusnęło od ponurych okopów do wschodnich wybrzeży Azji. Kamień grobowy spadł Rosji z serca, a nam wszystkim też. Popatrz — jeden uczciwy wysiłek — i jakim ogromnym płomieniem natchnionej miłości w jednej chwili buchnęły miljony serc ludzkich. Jakże można kochać wojnę, gdy tak łatwo o szczęście, jeśli się zwrócić wprost do człowieka! A jaką potęgę ma to szczęście! Ja w dzień wybuchu rewolucji byłem na froncie i powiem ci: nasze zimne okopy stały się wówczas naraz, jakby na skinienie wróżki, wielką, od morza do morza ciągnącą się rzeką ognia najszlachetniejszego zapału. Szczęście wezbrało w nich, lawą chlusnęło przez płoty kolczaste ku okopom Niemców i przeraziło ich. Zamiast oczekiwanego złamania ducha nowy wybuch entuzjazmu! To było dla nich straszne. W tej chwili poczuliśmy się niezwyciężonymi.
— Tak, moment był wielki i piękny — zgodził się Niwiński. — Czy jednak po nim przyjdzie czyn i co z tego wszystkiego wyniknie...
— Niedowierzająco, a nawet mściwie patrzycie na rewolucję rosyjską, Polacy! — zapalał się Czech, — Przestrzegam cię przed tem! Trzeba wierzyć i pomagać, bo inaczej osłabia się rewolucję, a wraz z nią i wiarę w siebie narodu rosyjskiego. Jeśli zaś on teraz przestanie wierzyć w siebie, to nie tylko zejdzie z frontu, ale narobi takich strasznych historyj, że świat się od nich może zawalić.
— A ty wierzysz?
— Czyż inaczej mógłbym być żołnierzem czeskim? O, gdybyś ty wiedział, jak niewielu było nas, Czechów, gdyśmy postanowili tę walkę! Walkę z czem? Z przemocą niemiecką? Nie, to za mało, to słowo nie wystarcza. Myśmy zdobyli się na wypowiedzenie wojny czemuś, co wiekowemi korzeniami wrósłszy aż do jądra ziemi, właśnie dziś prze najgwałtowniej, waląc za niewidzialnemi lecz potężnemi ramionami myśli, które już mackami polipa silnie uczepiły się przyszłości i zabarwiły ją swym jadem. Nawet zwyciężywszy — w co wierzę — wyjdziemy z walki zatruci. Ile w nas złości będzie, ile zepsutej krwi, ile gniewu i wzburzenia, jaka drażliwość zazdrosna, jaka podejrzliwość i niewiara do ludzi! My nie tylko przemoc złamać musimy, lecz unicestwić trzysta lat rzeczywistości, odrobić, przebudować, inaczej ona swe ujemne rezultaty dać musi i mocą istnienia swego runąwszy na nas, zmiażdży wszystko. Karabiny nasze są celne, ale czyż można strzelać z nich do myśli, które wysoko w chmurach krążą nad nami, jak orły wiecznie drapieżne? Słuchaj, ziemia niepewna jest pod naszemi stopami i zdradza drutami telefonów polowych. Powietrze jest nam wrogie i rzucając w przestrzeń fontanny wstrząśnięć, szumi zdradą i kracze o śmierć dla nas... Wszystkie siły trzeba było wytężyć...
Przysunął się do Niwińskiego i mówił, zniżywszy głos:
— Dlaczegóż to rozsypani na małe patrole pracowaliśmy na całym froncie jako wywiadowcy? Prawda, zdarza się, że jedna jedyna nasza rota włada trzydziestu kilku językami, bo są u nas ludzie z całego świata — ale i w armji rosyjskiej ich nie brak! Widzisz, myśmy wiedzieli, co carscy jenerałowie robili z Łotyszami, jak ich wydawali Niemcom, jak ich ohydnie zdradzali. Ilu nas było? Około dwuch tysięcy na kwadrans roboty dla niemieckich karabinów maszynowych w armji takiego Everta. Dlatego woleliśmy być podzieleni na małe grupki. A teraz nas, walczących o prawo do własnej ziemi, już zaczyna się uważać za „szowinistów „nacjonalistycznych“, już „towariszczi“ mruczą na nas i dochodzi do bójek.
Nikt nas nie rozumie, nikt nas zrozumieć nie chce.
Szliśmy w bój z wielką nienawiścią, z wielką namiętnością, z tem wszystkiem, co zbrodnię wojny usprawiedliwia, czyniąc ją świętą i nieuniknioną, szliśmy po śmierć, lub swe prawo do życia. Czy tak wojował naród rosyjski? Nie. Pracowaliśmy wśród „ziemlaków“, tych szarych, dobrodusznych „mużyczków“ i widzieliśmy, że oni idą umierać nic a nic nie rozumiejąc. Czuliśmy, że nie tylko za siebie, ale i za nich podjęliśmy tę walkę. Wojowaliśmy nie tylko za królestwo z tego świata — wojowaliśmy za prawdę.
— Pięknie mówisz! — wtrącił Niwiński.
— Mówię, jak czuję! — zapalił się Ryszan. — To jest dziś wewnętrzna prawda moja. Odrzuć spekulację polityczną, odwróć ją od ludzi stojących w polu z bronią w ręku, bo to jest „boży sąd“. Ja który znam trochę Polaków, nie mówię nigdy, iż wasze wojska po obu stronach są asekuracją polityczną. Ja to nazywam jedną partją wojenną, wśród której nastąpił rozłam — wojna domowa...
— Więc mów dalej!
— No więc: Nareszcie — dzień przyszedł. Odwołano się do skrytego w duszy ludzkiej promienia słońca — i ten promień rozświetlił ciemności. Na wszystkich piersiach, na wszystkich ziemistych, gliną upapranych szynelach pojawiły się kokardy czerwone, róże wolności, serca, które radość z piersi wysadziła — i wtenczas bagnet przestał być kawałkiem stali zimnej, ale stał się jasnym promieniem, który poraża. Z morza krwi i łez, z mgieł i ciemności uciśnienia, z więzień ponurych, stepów żałosnych, z wielkich rzek, zawodzących żałobnemi pieśniami „burłaków,” wystrzelił duch, jasna kolumna ognia, w pożarach i łunach gorejąca Wolność! Z najtajniejszego łona ziemi rosyjskiej w czarne niebo łukiem strzelistym trysnęła rakieta czerwona i rozsypała się w deszcz gwiazd szkarłatnych, rozpoczynających nowy taniec w chmurach.
A tego dnia ja zrobiłem „kawał” Niemcom i zato dostałem krzyż.
Zawstydził się.
— Nie mówię tego, aby się chwalić! — tłumaczył.
— Ale chwal się, chwal!
— No, wysadziłem w powietrze „horn” niemiecki i zająłem niemieckie okopy. Powiadam ci, jakby mnie kto miodem po sercu posmarował, kiedy ziemia pod nogami Niemców zadrżała. I wówczas stało mi się też jasnem, że jeśli tego trzeba będzie, potrafimy całą Austrję wysadzić w powietrze, z korzeniem wyrwać z ziemi, wykarczować, ponieważ Austrja jest potworem moralnym, a świat właśnie przejrzał i na panowanie Minotaura nie pozwoli. Czerwona rakieta, to znak budzący śpiących z uśpienia. Nim minie noc — wszędzie na horyzoncie świata roziskrzą się czerwone rakiety i w chmurach czarnych stanie cały las czerwonych świateł. Oto widzisz, czem byliśmy my, garstka szaleńców, jak mi się czasem zdawało. Jak Łotysze, nie mając nic, szliśmy się bić o swoje, ale to nasze jest prawem wszystkich, prawem całego świata, który pojąć i zrozumieć nie chciał, że my — jak inni — musimy żyć. Dziś każdy pojąć to musi — życie samo przyznało nam słuszność — a tedy my, czołgający się na zwiadach przed okopami niemieckiemi i nocą szukający w nich miejsc słabych, szliśmy w przedniej straży wolności całego świata i ten świat zwyciężyliśmy, przełamaliśmy martwotę wieków. Nasz młot rozbił bryłę.
— Bryła trzymała się już tylko błotem — odezwał się Niwiński — i rozleciała się sama. Myśmy w nią kuli przeszło sto trzydzieści lat. Gdzie obalano trony tyranów, lub sadzono drzewa wolności, wszędzie byli nasi żołnierze, podczas gdy wy służyliście wiernie Habsburgom, lub witaliście owacyjnie Suworowa, ciągnącego przez Pragę.
— Wojciechu, poco mamy wypominać sobie stare grzechy? Narody nasze szły odmiennemi drogami. Mamże mówić o tem, że kiedy podczas powstania węgierskiego Słowacy ze Szturem rzucili się na Węgrów, Bem bił się po stronie węgierskiej?
— Przeciw Austrji i tyranji!
— Lub że Mickiewicz, ten wielki prorok Słowiańszczyzny, sztyftował wojska polskie przeciw Bułgarji i Serbji po stronie Turcji?
— Przeciw tyranji rosyjskiej!
— Przeciwko Słowiańszczyźnie!
— Ta Słowiańszczyzna wówczas utożsamiała się z tyranją, caryzmem i najczarniejszą reakcją! — wybuchnął Niwiński. — Ta Słowiańszczyzna w milczeniu zgadzała się na śmierć Polski i lizała carskie buty! Słowiańszczyzny zjednoczonej w takim kulcie my nie uznajemy, my, którzyśmy kiedyś właśnie byli jednem z największych państw słowiańskich, dających równość i równouprawnienie wszystkim obywatelom.
— Nie, tak byśmy się dogadać nie mogli.
— I tak się nigdy nie dogadamy, żebyś wiedział. Ty, będziesz mnie opowiadał o Słowiańszczyźnie, ale psychologja waszych rządzących ludzi jest zupełnie inna. Że chcecie istnieć, to rozumiem, ale słabymi będąc, nie mając wiary w odporność ducha, materjalistycznie na świat patrzący kacerze, nie wierzycie, że będziecie się mogli utrzymać sami i dlatego chcielibyście oprzeć się na Rosji. To nazywacie panslawizmem. Rozumie się, że wrogiem tej Słowiańszczyzny jest każdy, kto się na Rosję porywa choćby w obronie swych najświętszych praw. Ale ja się obawiam, że jak ta Rosja runie, to wy się oprzecie na Niemcach.
— Nigdy! — przerwał mu Ryszan.
— A upozorujecie to wówczas ideą braterstwa międzynarodowego, internacjonalizmem, który wśród was jest jeszcze silniejszy, niż panslawizm. Może nie?
Ryszan chciał coś powiedzieć, ale pomyślał chwilę, a potem roześmiał się głośno i rzekł:
— A wiesz, że to może być! Bądź co bądź polityka nie zna żadnych sentymentów, ani zasad niezłomnych, prócz korzyści.
Niwiński milczał.
— Ostatecznie sądzisz, że duch na froncie jest dobry, co?
— Z tymi ludźmi dziś wszystko możnaby zrobić. Rewolucja zasiała w nich ziarno entuzjazmu — Kiereński je rozdmuchuje. Nigdy jeszcze nie było na froncie tyle armat, broni, amunicji, ludzi. Jeśli kto pchnie naprzód tę lawinę, to ona pójdzie i zmiecie wszystko z drogi. Niemcy i Austrjacy są na tym froncie słabi. Ale to trzebaby iść naprzód i iść, bo lada zatrzymanie grozi nieobliczalnemi następstwami.
— Dlaczego?
— Nie masz pojęcia, jaki to ciemny żywioł i jaka jest wśród niego straszna agitacja bolszewicka. Te bałwany istotnie wyobrażają sobie, że konstytucja to jest nowa carowa, a „respublikę“ tłumaczą jako „rież publikę.“ Przykro opowiadać, bo to wszystko wchodzi w zakres nieprawdopodobnych, niewiarygodnych anegdot. Wszystko huczy tylko „bez aneksji kontrybucji!“ — „precz z tajnemi pertraktacjami!“ — „precz z wojną!“
— Wszystko?
— Wszystko. Dziś tak, jutro inaczej. Dziś to nie jest niebezpieczne, bo odblask entuzjazmu rewolucyjnego w duszach został... Jedno zwycięstwo da tej armji wiarę w siebie i dowródzców i ochotę do czynów. Ale bez tego...
Dopił wina i silnie szklankę postawił na stole.
— Wszystko się rozlezie! Takiego bydła w życiu swojem nie widziałem! — dodał z pasją.

Niwiński uśmiechnął się.
Rozdział IV.
DRGNIENIA.

Choć niby pogodny wobec żony i niefrasobliwy, Niwiński trosk miał niemało. Utrzymywał się z pośrednictwa handlowego, a mianowicie dostarczał prowjantów różnym konsumom, co się czasem nawet nieźle opłacało, naogół jednak handlowych zdolności nie mając, nie mógł się pochwalić jakiemiś szczególniejszemi zarobkami. Ot, utrzymywał siebie i żonę i z trwogą myślał o nieuniknionych, a wciąż rosnących wydatkach.
Wogóle — był pełen niepokoju i obaw. Bał się o żonę, bał się, że w spodziewanej prędzej czy później burzy, zginą oboje. Nie miał na to, aby ją wywieźć do Szwecji czy do Francji i przerażała go myśl, że jest przykuty do Rosji i będzie musiał przeżywać wszystkie fazy jej rewolucji, a obawiał się, że one mogą być bardzo nieprzyjemne. Nie wierzył, aby naród, zerwawszy się z obroży, nie zechciał po swojemu użyć wolności. I oto była przyczyna, dla której coraz żywiej — wbrew temu, co mówił żonie — zajmował się wojną, rewolucją i zagadnieniami politycznemi. Teraz, kiedy mu przyszło myśleć co najmniej na miesiące naprzód, kiedy oprócz siebie i swego kuferka czuł na swych barkach brzemię odpowiedzialności za szczęście i życie ukochanej kobiety, zrozumiał, że wszystkie te sprawy nie są czemś teoretycznem i oderwanem, ale na każdym kroku wiążą się z życiem i stanowią o niem.
Rewolucja rosyjska, jak dotychczas, wyglądała dość niewinnie i ozdobnie. Na każdym kroku stawiała „tańczące i gadające” posągi. Niwiński jednak tym pozorom nie wierzył. Ani chwili nie wątpił, że prędzej czy później musi tu dojść do strasznych jatek, że musi wybuchnąć tu krwawa zawierucha, która może zmieść wszystko. A jemu właśnie bardzo a bardzo zależało na uratowaniu swoich i siebie z pogromu. Nie chciał ginąć w Rosji.
— Taką awanturę przeżyć i wyjść z niej cało, to sztuka nielada! — myślał nieraz.
Zpoczątku wierzył w możliwość natychmiastowej, druzgocącej ofensywy rosyjskiej, — ofensywy rewolucyjnej, niosącej istotnie zwycięstwo i wolność całemu światu. W tych cudnych czasach można było łudzić się tak pięknie. Zwycięskie rewolucyjne wojska rosyjskie niosące wolność Polsce — to tylko zupełnie logiczna satysfakcja dziejowa, ostateczne spełnienie wszystkich proroctw panslawistycznych. Rozumie się, że wówczas, w cieniu czy blasku tych zwycięskich a rewolucyjnych sztandarów staje olbrzymia armja polska — i wszystko jest, jak może być najlepiej.
Oczekiwania te zawiodły. O ofensywie dużo mówiono, ale jakoś wciąż jej jeszcze nie było, o wielkiej armji polskiej nikt poważnie nie myślał. Rosjanie kręcili Polacy albo przeszkadzali sobie wzajemnie, albo niezbyt w możliwość stworzenia armji polskiej wierzyli.
Co będzie dalej?
Zaczną się rozmaite wojny domowe, potworzą się prywatne republiki, rozpocznie się rżnięcie żydów, różne strzelaniny, a wkońcu na to wszystko wlezą Niemcy! Tu jeszcze po staremu Turcy i Tatarzy zaczną urządzać najazdy, a kto wie, może Połowcy i Pieczeniegi zmartwychwstaną! Co począć?
Niwiński wstawał przeważnie bardzo wcześnie, nieledwie o świcie już jeździł na drugi brzeg Dniepru, na Słobódkę, gdzie robił przeróżne zakupy i załatwiał interesy. Potem miał zwykle parę godzin wolnego czasu, który spędzał na werandzie kawiarni Udziałowej na czytaniu dzienników, plotkach i rozmowie ze znajomymi sobie nieznajomymi.
Siedział tak raz, czekając na Ryszana. Jeden ze znajomych nieznajomych, wychylony przez żelazne sztachety, kupował papierosy od ulicznego przekupnia.
— Macie papierosy „Ekstra“? — pytał.
— Nie budiet! — kiwał „sprzedawczyk” przecząco głową.
— No, to już dajcie jakie macie! — zniecierpliwił się kupujący.
„Sprzedawczyk” pogmerał w skrzynce i podał mu pudełko papierosów „Ekstra.”
— Patrzcie, co za naród! — oburzył się „znajomy nieznajomy.” — Im się nawet sprzedawać już nie chce.
— Przyjmij pan raczej, że ten handlowiec nie umie czytać, więc nie wiedział, że ma „Ekstra.”
— Może to być w tym wypadku — odezwał się drugi „znajomy nieznajomy,” — naogół jednak oni już nie chcą pracować. Naprzykład, brałem stale w jednym sklepie pewien gatunek papierosów. W tych dniach przychodzę — niema papierosów. Czemu? Nikt robić nie chce — powiada mi kupiec.
— Im się zupełnie w głowach poprzewracało rzekł trzeci. — Idę rano, widzę, zapałek nie mam. Naprzeciw mnie szedł właśnie inwalida jakiś z zapałkami. Wszyscy przekupnie uliczni z zarobkiem sprzedają pudełko zapałek po siedem kop, ten zażądał ode mnie dziesięć. — Dlaczego? — pytam go się. — Ja jestem inwalida — powiada — muszę zarobić! Uważacie panowie, on to nazywa zarobkiem!
— A jakże! Żebranina to dziś najintratniejsze rzemiosło! Znacie panowie tę sparaliżowaną żebraczkę, walającą się stale na ziemi, na „Kreszczu.“ Na własne oczy kiedyś tu widziałem: Przechodził koło niej Chińczyk z papierowemi wachlarzykami — baba uznała za stosowne kupić od niego wachlarzyk za pół rubla i tak wachlowała się, leżąc w łachmanach na bruku i żebrząc.
— Bardzo mądra inwestycja kapitału!
— Panowie, cóż dziś znaczy pół rubla! Drożyzna z każdym dniem większa — a jeść trzeba. Przynajmniej ja zjeść muszę, niedużo bo niedużo, ot tę kawę, tę bułkę z masłem, cobądź, ale muszę zjeść — a to kosztuje straszne pieniądze.
— Zwłaszcza, że kradną. Przed półgodziną złapałem garsona — fałszywie rachuje. Uważacie, panowie, obywatele napiwków nie biorą, bo im to ubliża, tylko procenty — ale kradną po staremu i to im nie ubliża! Oto — rewolucja!
— A cóż pan myśli? Na tem cała ich rewolucja polega! Na froncie kradną jak kruki! I to chce robić ofensywę na Niemców!
— A niech robią, prędzej w skórę dostaną i raz wreszcie się ta komedja skończy!
— E, tak się to mówi! A ilu naszych w ich wojsku służy!
— Co? To nic nie znaczy. Ja synowi swemu powiedziałem wyraźnie: Hańbą się okryjesz, jeśli zabijesz choć jednego Niemca!
— No to jakże pan sobie wyobraża sprawę polską?
— E, moi panowie, co tu dużo gadać! Choćby nam nawet dali Galicję, Królestwo Polskie, a bodaj i Poznańskie, zawsze będziemy między dwoma olbrzymiemi kamieniami młyńskiemi, między Rosją a Niemcami.
— To już najlepiej chyba byłoby powiesić się! — warknął ktoś.
— Nie. Iść do Austrji.
Przyszedł Ryszan, dumny, promieniejący.
— Wojciechu, mamy już na froncie własny odcinek! Jest czeski front!
— Gdzie?
— Koło Zborowa, w Galicji. Cała dywizja jest na froncie, pierwszy i trzeci pułk w okopach, drugi w rezerwie.
— Dywizja mocna? Ile ma ludzi?
Ryszan zawahał się.
— Nie powiesz nikomu?
— Słowo honoru!
Młody człowiek pochylił się ku Niwińskiemu.
— Niewiele więcej ponad cztery tysiące bagnetów.
— Mało. A co nowego w polityce?
— Masaryk przyjeżdża do Kijowa. Znasz go?
— Pamiętam z uniwersytetu.
— Podobno istotnie mamy się przenieść na front francuski.
— To fatalnie! — zląkł się Niwiński. — To by znaczyło, że on już w Rosję nie wierzy, czyli — że tu nic nie da się zrobić, że on przewiduje awanturę. A co? Nie mówiłem ci? Jak tylko w „matuszce Rossiji“ zaczyna śmierdzieć — koniec słowiańskiemu braterstwu i jazda do Francji! Rozumie się!
— Wojciechu, dywizja jest na froncie!
— Ach, czyż ja wam to biorę za złe! — podrażnionym tonem mówił Niwiński. — Zazdroszczę wam tylko, że tak łatwo was wszystkich przenieść z jednego końca Europy na drugi. Z nami trochę trudniej. Nas jakby kto chciał stąd przenieść, toby i szmat Ukrainy z ziemi wyrwać musiał! Nie to mnie zajmuje, ale to, że jeśli Masaryk chce was stąd przenieść, to znaczy, że istotnie niema tu już nic do roboty!
Wracając koło południa do domu ujrzał Niwiński jakiś ogromny pochód, który, zatrzymany prawdopodobnie Niagarą wymowy koło byłego pomnika Stołypina, tkwił na środku Kreszczatyku. Niwiński, zły i podrażniony, przez długi czas przyglądał się ludziom, niosącym mnóstwo czerwonych chorągwi. Orkiestry wojskowe grały niemieckie marsze i Marsyljankę, nad głowami ludzkiemi łopotały czerwone chorągwie ze złotemi napisami. Co krok uderzało słowo „mir“ (pokój), „Precz z wojną,“ „Bez aneksji i kontrybucji,“ „Dość krwi, dajcie chleba“ i inne humanitarne hasła. Śpiewano pieśni rewolucyjne, „Dubinuszkę,“ „Marsyljankę.“ Szli robotnicy, żołnierze, rzemieślnicy, różne organizacje, inwalidzi, mnóstwo stowarzyszeń kobiecych, nawet szkoły. Nad głowami tłumu kołysały się tablice z różnemi napisami, gęsto żydowskiemi, a żydzi szli zwartą masą, energicznie, z wielkim gwałtem i ożywieniem niezgodnemi głosami i rękami śpiewając swój „majufes“ i niosąc trzy sztandary, jeden czarny z białym hebrajskim napisem, a dwa biało-błękitne ze srebrnemi gwiazdami sjońskiemi.
— Demonstracja przeciw ofensywie — rzekł do Niwińskiego Ryszan, który go odprowadzał.
— A przypatrz-że się temu! To ci jest przecie rzecz, którejby najgenjalniejszy satyryk nie wymyślił! Szła szkoła jakaś, kilkadziesiąt małych dziewczynek, nabożnie śpiewających „Dubinuszkę.“ Przodem odwrócony do dzieci, w orzechowym paltocie — bo dzień był wietrzny choć pogodny — prowadził je wysoki, chudy i przygarbiony nauczyciel, z tępo-fanatyczną, gliniano-żółtą twarzą, na której ponuro błyszczały czarne okulary — zaś takt swym wychowankom dawał tęgą szpicrutą, z zawiązaną na końcu czerwoną kokardką.
— Czy można lepiej przedstawić rewolucję? Tłum — i harap fanatycznego doktrynera z czerwoną kokardką. Przyznam ci się, że mnie ten widok napawa wielkim niepokojem. O, a to co znowu?
Niesiono wielki sztandar amarantowy z napisem P. P. S. Za sztandarem szła garstka ludzi, śpiewających „Czerwony Sztandar.“ Kiedy mijali Niwińskiego, słychać było, jak fałszywie, ochrypłemi głosami wywodzili: „Sędziami wówczas będziem my!“
— No, ładnyby to był trybunał! — mruknął Niwiński, patrząc na pospolite, mało inteligentne twarze. — Więc i ci mają już „dość wojny...“
— Nie truj się tem! — pocieszał go Ryszan. — Wśród nas jest też dość takich „pacyfistów,“ płatnych przez „bolszewików,“ lub przez Niemców, co zresztą podobno na jedno wychodzi. Ale nic sobie z tego nie rób. Ofensywa i tak będzie!


Rozdział V.
W PUSZCZY.

Zwykle nad wieczorem, kiedy się już robiło chłodniej, Niwiński wychodził z Helą na miasto, przyjrzeć się trochę życiu i ludziom.
Choć bywała najwyżej godzina szósta i dzień jeszcze jasny, śpiesznie zamykano wszystkie sklepy, prócz spożywczych. Zamierał wieczorny ruch handlowy w sklepach, których okna wystawowe, dawniej jaskrawo oświetlone i pełne towarów, teraz ślepły i powlekały się szarem bielmem blaszanych rolet.
Widok tych sklepów, w biały dzień zamkniętych, nadawał ulicy wygląd jakby świąteczny, martwotą swą odbijający dziwnie od żywego ruchu ulicznego, a zwłaszcza od rozpierającego się wszędzie ulicznego handlu i żebractwa. Na źle zamiecionych brukach, zaśmieconych proklamacjami, niedopałkami z papierosów i „siemiaczkami,“ na rogach ulic i pod ścianami domów, przekupki i przekupnie uliczni porozkładali swe towary — kosze pełne owoców, czerwonych raków, kwiatów, całe kramy przenośne z koronkami, guziczkami i rożnem innem „dobrem,“ i opluwając się łupinkami „siemiaczek,“ żartowali i „piererugiwaliś“ wzajemnie, lub z klientami, doprowadzonymi do rozpaczy przez bezczelne podnoszenie cen.
Na stopniach domów, zdala od innych przekupniów, siedzieli w zmroku milczący i zadumani Japończycy, w niezgrabnych, ale nowych ubraniach europejskich, w twardych, czarnych kapeluszach i z martwemi uśmiechami na żółtych twarzach. Koło nich leżało trochę towaru galanteryjnego, który uprzejmie pozwalali brać do rąk i oglądać, opędzając się tylko mężnie bosonogim malcom, z miną znawców pragnącym sprawdzić firmę japońskich, lub angielskich perfum, by zniknąć z niemi w tłumie.
— Wiesz? — przyznała się mężowi Hela. — Chciałam raz kupić od takiego Japończyka flakonik perfum. Myślałam, że będą tańsze, niż w sklepach galanteryjnych, bo zawsze to przecie handlarz uliczny...
— No?
— Wcale nie tańsze. Znacznie droższe. Ciekawa jestem, jakie oni mają obliczenie?
— Tacy to i kupcy! — odpowiedział Niwiński. — Popatrz, wszyscy mają zupełnie takie same kuferki, takiego samego kształtu, wielkości, koloru. Jak gdyby je dla nich „en masse“ kupiono od jakiejś fabryki i rozdano im je...
— A któżby to mógł zrobić?
— Ten, kto ich tu wysłał.
— Co tam za zgromadzenie na środku chodnika?
— To „indywiduum w mundurze wojskowym“ — jak delikatnie pisze się o bandytach - żołnierzach — zgromadziło dokoła siebie tłum amatorów okazyjnego kupna. Co za kieszenie musi mieć ten człowiek! Patrz, ile on z nich wyciąga rewolwerów, zegarków i lornetek!
Dalej znów młodzi obywatele sprzedawali pieśni rewolucyjne i podobizny Szewczenki i Kiereńskiego, podczas gdy kobiety wiejskie przemykały się wśród publiczności z wielkiemi koszami „bublików“ i białego chleba, chroniąc go bacznie przed okiem dość sparaliżowanej władzy, reprezentowanej przez niepewnych siebie milicjantów.
Tu i owdzie jakiś śmielszy stróż porządku i bezpieczeństwa puszczał się w pogoń za babą, lub próbował usunąć z bruku przekupki, zbyt hałaśliwie i bezwzględnie sadowiące się w najmniej odpowiednich miejscach, w tej chwili jednak otaczał go gęsty tłum, przypominający mu w sposób bardzo stanowczy że „tiepier swoboda“ i grożący samosądem. Milicjant zmykał, a baby, triumfalnie umacniając się na zdobytych stanowiskach, przez długi jeszcze czas sypały w stronę milicjanta salwy mocnych wyzwisk, co wyglądało, jak gdyby lżyły przechodzącą koło nich wyparadowaną i uśmiechniętą publiczność. Czasami jednak zdarzało się, iż ktoś kłótliwszy, słysząc „silne słowa,“ a nie widząc adresata, brał je do siebie i rozpoczynał z babami szermierkę słowną, mogącą w osłupienie wprowadzić bohaterów Homera.
Wśród tłumu krążyły małe Chinki w granatowych bluzach, błękitnych szarawarach i w czarnych pantofelkach na maleńkich nóżkach i krzywiąc kwaśno swe cytrynowe twarze o czarnych, robaczywych zębach, podsuwały kosze, pełne subtelnych fraszek z bibułki, podobnych do nigdy nie widzianych kwiatów fantastycznych, w bladych, pięknie i wykwintnie tonowanych barwach.
— Popatrz, jaki dziś nieporządek na ulicach — narzekała Helenka.
— O, wielkie rzeczy! — wzruszył Niwiński ramionami. — Straciło moc parę przepisów, które miały, na względzie wyłącznie wygodę, tak zwanej „czystej publiczności.“ To jeszcze nie jest żadna klęska. Za to o ile tu teraz żywiej, weselej! Przyjrzyj się tym żebrakom — co to za typy!
Usadowili się oni na widocznych miejscach, lecz zdala od przekupniów. Więc w jednem miejscu pod wysoką bramą wielkiego domu z szarego granitu stał jakiś ślepiec wysoki, w długim, zapiętym surducie czarnym, z przedziwnie uśmiechniętą, bladą, woskową twarzą, okoloną białą brodą. Milcząc i jakby zgięty w lekkim, wyczekującym półukłonie salonowym, starzec stał nieruchomo, dłoń wyciągniętą po datek trzymając na wysokości serca. Gdy jaki przechodzień wsunął mu w rękę papierową markę, starzec pół-ciałem pochylał się jeszcze bardziej, szybkim ruchem wkładał w zanadrze otrzymaną jałmużnę i powracał znowu do swego martwego półukłonu. Wyglądał istotnie poważnie i godnie.
— To musi być Polak — rzekła Hela, przyjrzawszy się mu.
— To jest żyd — odpowiedział Niwiński. — Ale wygląda stylowo i imponująco. Ja go przezwałem hrabią Respektem. Tak wyglądałby hrabia Respekt, gdyby poszedł z harfą w ręce na dziady...
Trochę dalej siedział w kuczki na ziemi ślepiec, ospowaty, z ogoloną głową, otulony żółtym „armiakiem,“ który rozkładał się dokoła niego, jak płaszcz tybetańskiego mnicha. Na kolanach miał rozłożoną wielką księgę, której wypukłe litery czytał palcami, w głos odmawiając modlitwy. Otaczało go i szczerze podziwiało wielu, kręcących głowami nad tem, że ślepiec czyta, gdy oni, bystroocy, sztuki tej posiąść nie zdołali. A dalej gąsienicowym ruchem czołgał się po bruku kaleka bez rąk i nóg, jeszcze inny tarzał się, podcinając sobą nogi nieuważnym przechodniom, podczas gdy jakaś dziewczynka z uschłemi nogami, do kłębka łachmanów i śmieci podobna, staczała się z chodnika do rynsztoku i znowu wędrowała zpowrotem, piszcząc żałosnym głosem i kłócąc się z ulicznikami, którzy jej dokuczali. To znów na środku chodnika klęczał niewidomy wyrostek, z dziadowskim patosem wykrzykujący wielkiem tragicznem „tremolando“:
— Gaas-pa-da-lubiez-nyje, paa-mi-łujtie kaleku niewidiaszczawo!
— To przecież jest wstrętne, chyba nie zaprzeczysz, ty, któremu się wszystko podoba — skrzywiła się młoda kobieta.
— Tak. Widok niezaprzeczenie żałosny.
— Ale? Bo ty zawsze musisz mieć jakieś „ale...“
— Na dworach monarchów bizantyjskich był zwyczaj, że pobitym i wziętym do niewoli królom obcinano uszy, ręce i nogi, oślepiano ich i tak oni podczas wielkich przyjęć dworskich, lub w cyrku wili się, robactwu ziemnemu podobni, pod stopami cesarza w szkarłacie i złocie. Otóż tu widzę tych zeszpeconych królów w prochu, u stóp tronu...
— A cesarz w purpurze i złocie gdzie?
— Życie! Spójrz w ulicę! Nie świeci szkarłatem i złotem.
Istotnie, w zachodzącem słońcu gęste okna domów lśniły jak złote łuski pancerza.
Wtem Hela szarpnęła się wbok.
— Co się dzieje? — spytał Niwiński.
— Patrz, co on robi! Warjat jakiś!
— Nie warjat, nie bój się! — roześmiał się Niwiński. — Nie uciekaj.
Żołnierz z czerwoną, jedwabną przepaską na ramieniu — prawdopodobnie deputowany pułkowy, — ujrzawszy niewidomego stanął, rozpiął spodnie i wsadził w nie głęboko rękę; pogrzebawszy, wyjął z nich wielką, srebrną papierośnicę, nabitą zmiętemi banknotami, z których jeden wetknął w łapę ślepcowi.
— Dobry człowiek, widzisz — śmiał się Niwiński. — A ty zaraz: Co on robi! Warjat jakiś! — Pieniędzy szukał.
— Także schowek! — dąsała się Hela.
— Delikatny! — przyznał mąż.
Co rusz to napotykało się nieskończenie długie — „ogonki,“ to u przystanków tramwajowych, to przed kinematografami, piekarniami lub sklepami z tytoniem. Na rogach ulic niezmiernie długie „chwosty“ ścierały się, sczepiały, krzyżowały niejednokrotnie. Ludzie stojący w nich rozmawiali lub czytali gazety, nierzadko książki. Największe zatory handlu ulicznego i żebraków tworzyły się, oczywiście, w przejściach i na rogach ulic, gdzie tłok panował taki, iż trudno się było przez gęstwę ludzką przecisnąć. Koło kiosków z „kwasami“ owocowemi tłoczyły się gromady ludzi, zmęczonych i znudzonych długiem czekaniem i grymaśnie żądających różnych napoi, a przedewszystkiem tych, których nie było.
— A cóż to znowu za aptekarz! — zwróciła Hela uwagę mężowi, naciskając mu ramię.
Na brzegu trotuaru, snać czekając na kogoś, stał młody żołnierz z wyszytą na lewem ramieniu w błękitnej tarczy trupią czaszką wśród skrzyżowanych piszczeli.
— To „udarnik“ Korniłowa — objaśnił Niwiński.
— Wygląda jak butelka z trucizną na szczury — śmiała się Hela. — A jaką minę ma przerażoną.
— Patrz, jest dla nas miejsce na ławce — proponował Niwiński. — Może siądziemy na chwilę. Strasznie lubię tę ulicę i ten ruch...
Usiedli.
— Co za bajeczny kinematograf! — mówił, zapalając papierosa. — Przyjrzyj się temu widowisku dobrze, bo to nie tylko zabawne i zajmujące — to zginie!
— Jakto — zginie? Cóż się stanie z tymi ludźmi?
— Widzisz — moment jest przejściowy i minie. Ci ludzie się rozejdą, rozlecą, przyjdą nowi, inni... kto wie, jacy... To jest Kijów w początkach rewolucji...
Szedł Ukrainiec w papasze z białego baranka, w koszuli sutej, białej, bogato haftowanej, w szarawarach błękitnych, przepasanych czerwonym, lub zielonym pasem z pozłocistemi frendzlami, a na pół metra szerokim, w skrzypiących, wysokich butach lakierowanych. Wyglądałby jak żywcem wycięty z noweli Gogola, gdyby nie twarz bezwąsa, po aktorsku wygolona, fajka angielska w zębach plombowanych złotem i pince-nez w czarnej oprawie na nosie. Za nim wyprostowany dumnie sunął biurokrata rosyjski w wiśniowej, jedwabnej rubaszce, w czapce płaskiej z urzędniczą kokardą i z „hemoroidalnym wyrazem twarzy“ oliwkowej, nadętej, a sennej. Za nimi kilku posępnych Tatarów w czarnych, długich surdutach i w czarnych, wysokich skopkach na głowach. Tuż ogorzali kozacy dońscy z bujnemi złotemi „oseledcami,” wyglądającemi z pod furażek. Idą, niezgrabnie zginając w kolanach nogi przywykłe do siodła, długie szabliska otłukują im łydki, a u ramion latają żółte, lub czerwone „baszłyki.” A dalej śniady, czarnooki oficer rumuński strzela słodkiemi spojrzeniami w stronę wyelegantowanych i obwieszonych brylantami żydówek, za któremi ciągną się odurzające pasma silnych, zmysłowych perfum. Pociągła, smagła twarz „udarnika” w szarym hełmie na głowie, z czerwono-czarną naszywką na rękawie — i szwaczki czy panienki sklepowe w jaskrawych „szarfach,” z podkrążonemi, świecącemi oczami i uróżowanemi ustami, w lekkich i krótkich sukienkach z świecącej tafty, z pod których widać drobne nóżki w pantofelkach, stukających po bruku niesłychanie wysokiemi korkami — to znów brunatni Gruzini, strojni, kędzierzawi, pachnący oliwą i baranią skórą — i wyniośle niosący się przez ulicę, ubrany „à quattre épingles,” chłodny, dystyngowany kornet ułanów polskich w granatowej czapce z amarantową obwódką... A teraz znowu olbrzymi, w „khaki” mundurach monterzy angielscy o silnych szczękach i wielkich dłoniach, przysadkowaci Belgowie w czerwonoczarnych „calotte‘ach,“ nerwowi Francuzi w błękitnych, świetnie skrojonych mundurach, żołnierze czescy, ostro przykładający w wojskowym ukłonie ręce do czapek, ozdobionych biało-czerwoną różyczką — kulisi chińscy — i wszędzie śmiech, może nerwowy, może histeryczny czasem, lecz łatwy — i wszędzie zgiełk dźwięczny i żywy głosów, blask słów zlewający się w jeden żar z blaskiem oczu i drogich kamieni, woń perfum i kwiatów i owoców i wyziewy ulicy i ryk pędzących samochodów, turkot wozów tramwajowych oblepionych ludźmi, huczące głucho dysputami „latające mityngi,“ echo pieśni ulicznych i Marsyljanki — a nad wszystkiem dogasający na niebie czerwonem dzień, przez gwiazdy srebrne z wielkim księżycem na czele odprowadzany cicho w przeszłość bezpowrotną.
Uważasz, jaki dziwny charakter ma teraz ulica? — odezwała się Hela.
— Trochę rozhukany, jakby rozwiązły, podniecony i gorączkowy, ale to jeszcze nic niebezpiecznego — rzekł Niwiński, własnym myślom odpowiadając.
— Nie o tem myślałam... Ale inteligencji jak gdyby mniej... Przycichła, pochowała się, nie rzuca się tak w oczy... Kobiety stroją się po dawnemu, ale mężczyzn — elegantów prawie nie widać, prócz wojskowych i to głównie cudzoziemców. W modę wchodzi „zaszczytny“ kolor i ubranie sportowe albo monterskie...
— Prawo mimikry...
— Każdy chciałby wyglądać jak najskromniej i jak najmniej odbijać od otoczenia... Ton miastu nadają dziś żołnierze.
Istotnie, gdzie okiem rzucić, wszędzie widać było grubo ciosane, mocne postacie, idące z rozmachem w narzuconych na ramiona, żółtych, grubych szynelach. Może nie było ich o wiele więcej niż dawniej, a tylko z jednej strony inteligencja zachowywała się wobec nich nieśmiało i nawet oficerowie, jenerałów nie wyłączając, usuwali się na drugi plan, gdy żołnierze, nie zwracając najmniejszej uwagi na przełożonych, wybijali się na plan pierwszy śmiałem, swobodnem i wyzywającem zachowaniem się. Na pierwszy rzut oka poznać można było, że już uważają się za przyszłych panów miasta i sytuacji. Wraz z tem i masy miejskiego proletarjatu ośmieliły się i podniosły głowę, szczególnie zadzierżystą i zaczepną postawę przybierając wobec inteligencji. Niwiński rzucił okiem na jadące ulicą dorożki — były one zajęte przeważnie przez żołnierzy i pospólstwo. Leciały platformy samochodowe, naładowane zbrojnymi ludźmi, w samochodach siedzieli żołnierze z czerwonemi odznakami i przepaskami na ramionach, a w jakimś eleganckim kabrjoleciku, zaprzężonym w przepysznego karego „rysaka“ pędziło dwuch młodych ludzi, z których jeden, najwyraźniej jegomość z dalekiego przedmieścia, grał na czerwonej harmonji, i nie zważając na huk miejski, z dowcipną miną śpiewał coś do ucha powożącemu.
— A wiesz ty co? — odezwał się nagle do żony Niwiński.
Spojrzała na niego pytająco.
— Pamiętasz w „Ogniem i Mieczem“ pożegnanie z Zaćwilichowskim Skrzetuskiego, jadącego na Zaporoże?
— Pamiętam.
— Otóż widok dzisiejszego Kreszczatyku nastrojem przypomina mi — czechryński rynek...


Rozdział VI.
PIERWSZE KROKI.

W parę dni później Niwiński siedział w kawiarni Udziałowej wśród swych znajomych nieznajomych i triumfował.
Ofensywa rewolucyjnych wojsk rosyjskich rozpoczęła się na dobre. Odznaczyli się też Czesi, którzy na swym odcinku pod Zborowem wzięli przeszło trzy tysiące pięćset jeńców i piętnaście dział.
— Ale i owszem, niech robią ofensywę — śmiał się ironicznie któryś ze znajomych nieznajomych. — Gdyby siedzieli cicho, Niemcy daliby im spokój, a tak to za dziesięć dni będą w Kijowie.
— Chwała Bogu! — dodał drugi.
Ryszan dumny i szczęśliwy, opowiadał szczegóły bitwy pod Zborowem. Przyjechali już pierwsi ranni z frontu, przywieźli wiadomości. Znajomi nieznajomi obsiedli stolik Niwińskiego i Ryszana.
— A jak pan sądzi, ofensywa może się dalej rozwijać? — pytał jeden.
— Według tego, co słyszałem od kolegów — tak. Linji obronnej tak jakby nie było. Austrjacy są strasznie osłabieni — najlepszym dowodem, że zostawili na placu 30.05 ct. moździeż, sprzęt bardzo drogi, mający specjalny swój oddział i specjalne samochody do przewożenia. Niema też koni.
— A w jakim kierunku pójdzie ofensywa, jak się panu zdaje?
— Ja mam wrażenie, że „kierunek lwowski“ jest fintą — odpowiedział Ryszan. — Cios będzie wymierzony, zdaje się, z frontu rumuńskiego, gdzie armja zachowana jest kompletnie, a prócz tego bije się też trzydziestotysięczny ochotniczy korpus rumuński pod komendą byłych oficerów austrjackich.
— Tak niby lekceważycie tę armję austrjacką — mówił z ironicznym uśmiechem jeden ze słuchaczy — a jak co do czego przyjdzie — to za zaletę oddziału uważa się, że jest pod komendą byłych oficerów austrjackich...
— A bo to są doskonali oficerowie — odpowiedział Ryszan — ale tylko wówczas, kiedy się biją przeciw Austrji.
— A o „naszych“ pan tam nic nie słyszał? Bo to, panie, cała dywizja na froncie, nie żarty, chłopy na schwał, panie... Jak tu, panie, karabiny wzięli na ramię — jeden błysk, panie, aż radość była popatrzeć...
— Ja mówiłem tylko z ludźmi z naszego odcinku. Ci nic nie wiedzą.
— Nie może być! Musieliście coś słyszeć.
— Dajże pan spokój! — zniecierpliwił się Niwiński. — Ja istotnie coś słyszałem, ale nawet powtarzać nie chcę...
— Co? Co takiego?
— Mówią, że dywizja odmówiła posłuszeństwa.
— To wszystko jedno! — tłumaczył rozpromieniony Ryszan. — Byle zacząć w jednym punkcie, wszystko pójdzie naprzód! Kiereńskij zyska tem sobie wielką sławę i popularność, bo jeśli ofensywa się uda, to to jego zasługa.
— Posąg gadający! — skrzywił się niechętnie Niwiński.
— To błazen! — zirytował się któryś ze znajomych nieznajomych. — Ja znałem jego teścia, jenerała Baranowskiego. Ten zawsze nazywał go durniem, histerykiem i człowiekiem do głębi duszy niemoralnym.
Wieczorem tegoż dnia był Niwiński na zaproszenie Ryszana na mityngu czeskim urządzonym dla uczczenia rocznicy spalenia Husa. Mityng odbył się w podwórzu uniwersytetu kijowskiego, gdzie w roku 1914-tym rozkwaterowane były pierwsze roty pierwszego czeskiego bataljonu. Wieczór był zimny, wietrzny, ale parę tysięcy Czechów uważnie i w skupieniu wysłuchało mów, a potem ustawiwszy się w czwórki, poszło z muzyką przez miasto demonstrować pod gmachem Dumy miejskiej. Oficerowie i kozacy na ich widok powiewali czapkami i wołali „Sława, bratja Czechy!“ ale pod Dumą jakiś bolszewik rosyjski zrobił skandal, nawołując do pokoju i braterstwa ze wszystkiemi narodami.
Cokół byłego pomnika Stołypina był, jak zwykle, oblepiony zamyślonemi, milczącemi postaciami żołnierzy. Tylko, że figury te w zmierzchu ciemnego, chmurnego wieczoru, były czarne i złowrogo posępne.
Wracając późnym wieczorem do domu, Niwiński spotkał znajomego Lwowianina, od którego dowiedział się — ku wielkiej swojej radości — iż dywizja polska nie odmówiła posłuszeństwa i w ofensywie udział brała. Wiadomości o „buntach“ jej są znacznie przesadzone przez ludzi sprawie wojska polskiego nieprzychylnych.
Odetchnął.
A nagle ofensywa stanęła.
Zacięła się.
Pisma uderzyły na alarm, a proletariat śmiał się i drwił z własnych oficerów i żołnierzy.
Niwiński — poza domem — pienił się z wściekłości. Formalnie patrzyć nie mógł na Rosjan.
Aż jednego dnia ujrzał zajeżdżające przed Dumę miejską cztery platformy samochodowe pełne inwalidów i kalek. Na piersiach ich lśniły liczne krzyże i medale św. Jerzego. Byli to wszyscy ludzie młodzi, a połamani i potrzaskani, świadkowie wielkich walk w Prusach Wschodnich, nad Bzurą i Rawką, pod Erzerum na armeńskich wyżynach. Niosąc czerwone sztandary wielkim głosem wzywali lud do walki o zwycięstwo, oświadczając, że wszyscy dobrowolnie idą na front.
— Są jeszcze w Rosji ludzie! — pomyślał, patrząc na tych bohaterów, Niwiński.
Ofensywa znów poszła naprzód.
Donoszono o bardzo głębokiem przerwaniu frontu austro-niemieckiego, o panicznej ucieczce Austrjaków, o wzięciu Kałusza i Halicza.
Zaś wieczorem ktoś z obleśną miną opowiadał Niwińskiemu, iż pułk ułanów im. księcia Józefa został strasznie schlastany. Ułani, obrażeni na buntującą się ponoś dywizję, na złość poszli się bić. Rzucono ich w jakąś lukę, ponieważ jednak wojska rosyjskie ich nie poparły, wojska niemieckie za niemi się zamknęły i wybiły ich. Wróciło wszystkiego 15—10%.
— Dzielni ludzie! — westchnął Niwiński. — Jeśli tak było jak pan mówi, nie zdobyli wprawdzie Somosierry, ale uratowali honor żołnierza polskiego.
— Co nam z tego? — płaczliwie skarżył się Kijowianin. — Tylu młodych chłopców zginęło!
Tej nocy spał Niwiński bardzo źle. Śniło mu się, że słyszy ryk bataljonów niemieckich, lecących na rozproszonych, napół wystrzelanych ułanów. Sen był tak przykry, że Niwiński zbudził się.
Ryki rozlegały się na pobliskim placu Dumskim.
— Samosąd!
Na drugi dzień straty ułanów im. księcia Józefa zmalały do 50%. Mówiono też, że dywizja bardzo dobrze stawała, a tylko jeden pułk uzależnił swe wystąpienie od uchwały Zjazdu w Piotrogrodzie, w czem można było dopatrzyć się ręki oficerów-agitatorów, bo żołnierze mało się tym zjazdem zajmowali.
— Cóż to? Oficerowie bawiliby się w takie igranie z ogniem? — zaniepokoił się Niwiński. — I to polscy oficerowie? Niepodobna.
Podrażniony, zaczął po mieście szukać kogoś, od kogo możnaby się czegoś pewnego dowiedzieć. Postanowił bezwarunkowo dojść, ile w tem wszystkiem jest prawdy. Nie było to łatwem.
W polskich kołach wojskowych w Kijowie albo nic nie wiedziano, albo nie chciano mówić. Ryszan, który miał dużo stosunków z wojskowymi, wyjechał do Piotrogrodu. Trzeba było samemu latać po różnych instytucjach polskich i podstępnie wyłudzać informacje, lub też okruchy prawdy wyławiać z opowiadań oficerów czeskich, powracających z frontu, — Ja nie wątpię, że jest tu w grze intryga...
— Kiereńskij...
— Może być, że i Kiereńskij... Ale przedewszystkiem wy między sobą macie wrogów własnego wojska i oni psują... Bo jednakże was chciano rozbrajać... Któż do tego doprowadził?
— Przyznam się, że w to „rozbrojenie“ niebardzo wierzę...
— Sam widziałem rozkaz do naszych wojsk objęcia broni i rynsztunku po was...
— W głowie mi się pomieścić nie może...
Niwiński oparł głowę na dłoni i odwróciwszy się od Czecha, zapatrzył się, zamyślony, w Funduklejewską ulicę. Kipiało w nim. Niezupełnie wierzył Czechowi, ale nie wątpił, że musi być w tem coś prawdy; uważano go trochę jakby za Czecha, miano do niego zaufanie, nie było przyczyny, dla której komisarz miałby zmyślać.
Jak trudno było wyłowić z odmętów zgniłego morza rosyjskiego tę garść uczciwych Polaków, zdolnych, dać życie za prawdę polską! Jak niezmiernie ostrożnie trzeba było z nimi postępować, by ich uchować jako małą komórkę wielkiego przyszłego organizmu! Niech się kłócą politycy o rację lub nie-rację, ale to przecie było polskie wojsko, naprzód ten legjon nieszczęsny, który tyle krwi przelał, później brygada, ledwo wlokąca swą egzystencję na tyłach, wreszcie dywizja... I jakieś ręce złe, ręce szatańskie, wciąż plączą nici, wciąż psują wszystko i niweczą i chcą utopić w błocie... Swoje własne, sprzedajne, podłe ręce...
— Do djabła, co to dziś jest z temi samochodami — przerwał naraz Czech milczenie.
— Albo co?
— Uganiają jak w Piotrogrodzie w pierwszych dniach rewolucji... Czy tu się na jaki zamach stanu nie zbiera?
— Ktoby tu robił zamach stanu!
— Podobno w Pitrze wystąpili bolszewicy... Patrzcie... Znowu kupy wojska, kawalerja spieszona, bandy jakieś... O, gruzowiki pędzą z Bohdanowcami... Wielki wojskowy ruch... Ej, czy to nie jaki zamach ukraiński... A co tam, panie, co ludzie mówią? — zwrócił się do garsona, który właśnie wrócił z werandy. — Gdzie to wojsko idzie?
— Bóg ich tam wie, co plotą. Mówią, że się junkry zbuntowały! — rzucił garson niechętnie.
— A co to jest za obdarte towarzystwo z temi pałaszami, w nieoczyszczonych butach?
— Wolne kozactwo.
— No, serwus! To tu będziemy mieć wnet „Ogniem i mieczem.“
— Wy jakoś niebardzo sprzyjacie Ukraińcom! — zauważył Niwiński.
— Rosja bez Ukrainy jest nie do pomyślenia — odpowiedział Czech — i Rosjanie do jej oderwania się od Rosji nigdy nie dopuszczą i dopuścić nie mogą. Ukraińcy wiedzą o tem, tedy opierają się w swych separatystycznych dążeniach na Niemcach. Powstanie wolnej Ukrainy zadałoby śmiertelny cios naszej sprawie.
— Dziwna rzecz! — rzekł po namyśle Niwiński. — A przecie wy szliście zwykle z Ukraińcami przeciw nam!
— To było na gruncie parlamentaryzmu austrjackiego w czasach przedwojennych!
— Nic darmo jesteście członkiem partji „realistycznej“ — pokręcił głową Niwiński.
Panta rej! — odpowiedział komisarz, który w czasie pokoju był profesorem gimnazjalnym. — Nie trzeba zapominać o tem, co jest pod nosem: Separatystyczny ruch na Ukrainie wywoła w Rosji wojnę domową, to znaczy, zniesie front rosyjski i rozwiąże Niemcom ręce. Bądźcie pewni, że państwa centralne ruch ten podniecają, a zatem w tej formie i w tej chwili nie mamy tu do czynienia z Ukrainą, lecz z intrygą niemiecką.
— Bardzo być może! — zgodził się Niwiński.
Kiedy wracał do domu, poczta obsadzona już była przez junkrów.
Dopiero popołudniu dowiedziano się czegoś pozytywnego, o ile komunikaty urzędowe zasługiwały na nazwę informacyj pozytywnych.
Oto we wsi Hrusza koło Swiatoszyna pod Kijowem, rozkwaterowany był dziwny jakiś pułk ukraiński im. hetmana Połubotka. Pułku tego nie uznał ani rząd rosyjski, ani ukraińska Centralna Rada — wobec czego i intendantura nie chciała o nim słyszeć. Zniecierpliwieni rzekomo głodem i niedostatkiem żołnierze wtargnęli w nocy do Kijowa i zajęli lub próbowali zająć, gmachy i instytucje rządowe, jak pocztę, bank państwa itp. Poaresztowano różne osobistości, między niemi komendanta miasta i komendanta milicji, rozbrojono milicję, której rewiry zajęto, uniesiono z magazynów broni pięć tysięcy karabinów z amunicją, rozgromiono lokal sztabu i mieszkanie prywatne komendanta okręgu kijowskiego. Dopiero „Bohdanowcy,“ wystąpiwszy przeciw „Połubotkowcom,“ przywrócili porządek.
— Tam do djabła! — wykrzyknął przeczytawszy te wiadomości Niwiński. — Głodni „Połubotkowcy” chcieli zająć pocztę?
Na Hruszę i „Połubotkowców” popołudniu tegoż dnia wspólnemi siłami urządzono wyprawę. Poszli junkrzy, kirasjerzy i „Bohdanowcy.” „Połubotkowcy“ strasznie się obrazili i kategorycznie zażądali, aby im raz dano spokój, bo inaczej naprawdę „wystąpią.”
Miasto śmiało się z tego wszystkiego. Dla nikogo nie było tajnem, że zamach wyszedł z łona „samostijników” czyli Rady Centralnej.
Już na drugi dzień zapomniano o tem.


Rozdział VII.
WIRY.

Zabłądziwszy raz w czasie swych wędrówek do kawiarni w hotelu „Praga,“ Niwiński zaczął tam chodzić codziennie.
Kawiarnia urządzona była na dachu, na siódmem piętrze i przed wojną uchodziła za jeden z najprzyzwoitszych lokali w Kijowie. Wojna i rewolucja obniżyła trochę jej poziom kulturalny, aczkolwiek obsługa, spoczywająca w rękach kilku złotowłosych, różowych Łotewek, była w dalszym ciągu w wielkim stylu, zła, opieszała i niedbała. Ponieważ kawiarnia należała do Czecha, schodzili się w niej na knedle ze śliwkami i szachy miejscowi Czesi, przemysłowcy i fabrykanci, wszyscy gwałtownie politykujący. Prócz nich widać tu było też licznych oficerów i żołnierzy dywizji czeskiej, spędzających w Kijowie swe urlopy.
Rosjanie zaglądali „na dach“ coraz rzadziej, zato częściej pokazywali się tu Polacy, zwłaszcza ci, którzy już pragnęli spokoju i samotności. Bo ludzie byli już pomęczeni i coraz częściej odczuwali potrzebę skupienia w ciszy i milczeniu. A tu istotnie było cicho. Czasem tylko pokłócili się Czesi przy szachach, lub zaświergotała coś po łotewsku któraś z dziewcząt. Zresztą wiatr wył monotonnie, głusząc nawet te odgłosy miasta, które mogłyby się dostać na tę wysokość.
Czerwone, trzcinowe fotele były wygodne, widok zgóry na miasto nie nazbyt wprawdzie ozdobny, lecz miły. Widziało się Kijów przez gęstą białą sieć sztachet żelaznych, po których pełzły jakieś czerwono kwitnące pnącze. Widziane zgóry miasto nie robiło wielkomiejskiego wrażenia. Dużo bardzo zieleni — również dachy kryte przeważnie zieloną blachą, rzadziej ciemno-czerwoną, domy przeważnie z żółtej cegły, jasne, z wysoka białawe, podwórza wielkie jak ogrody — a na widnokręgu rozproszone wieże i dzwonnice cerkiewne w złotych czapkach.
Niwiński spotkał tam kilku swych dawnych znajomych, między nimi Ziembę, człowieka na śmierć zapolitykowanego, i Szydłowskiego, profesora matematyki, z zawodu astronoma. Szydłowski chudy, wysoki, z małą, siwiejącą już jasną bródką, odznaczał się encyklopedycznem prawie wykształceniem, bardzo poczciwemi, niebieskiemi oczami, wielkim spokojem i darem milczenia. Ziemba, człowiek szeroki, tęgi i mocny mimo dobrze przekroczonej pięćdziesiątki, był dość tępy, ale dużo widział i przeżył i znał różne tajemnice polityki, w której żywy brał udział.
Od niego dowiedział się też mniej więcej pozytywnie, co było właściwie z dywizją polską na froncie. Oto pierwszy, trzeci i czwarty pułk był w okopach, drugi w rezerwie. Linje były niedaleko siebie, zarosłe trawą. Zaczęły się rozmowy. Wołano: — Co będziecie się bili z tymi, którzy Polskę zrobili? Chodźcie do nas, to was zaraz wyślemy do Warszawy i jutro już będziecie na miejscu, na nabożeństwie, a jeśli nie pójdziecie, to was gazami wydusimy, bo wiemy, że masek nie macie. — I istotnie, zaczęto strzelać pociskami gazowemi, a wówczas siedmiuset ludzi przeszło na stronę niemiecką, ale reszta wiernie wytrzymała.
— Toby się do pewnego stopnia zgadzało z memi informacjami — mówił Niwiński. — Szukając jakiegoś rozumnego świadka, znalazłem wczoraj w szpitalu na Funduklejewskiej pewnego „udarnika,“ który mi mniej więcej to samo opowiadał. Podobno buntów żadnych nie było. Kiedy któryś tam pułk iść nie chciał, drugi dobrowolnie miał go zastąpić. Ten „udarnik“ mówił mi, że doktór nie chciał puścić dywizji na front, ponieważ masek nie było, ale o to nie dbano, jako że rosyjskie pułki mogły to inaczej wykładać, więc szło o honor; pułki z całą świadomością poszły i istotnie zostały ostrzelane gazem. Ludzie, którzy mieli za sobą gaz, nie mogli iść, jak tylko na przód, więc poszli i nie wrócili — podają siedmset ludzi. Co do Czechów to możliwe jest, że coś po dywizji odbierali, ale to dlatego, że postanowiono formować korpus polski i dywizję przeniesiono do Witebska. Więc broń oddawano, bo nie była potrzebna. Mówią też, że dywizja miała wskazówki od Piłsudskiego, który jakoby kazał Niemców bić jak najsilniej.
— Że panu się chce zajmować temi wszystkiemi plotkami! — wzruszył ramionami Ziemba.
— A niby cóż może być ważniejszego? — spytał Niwiński. — Zdaje mi się, że obecnie od nas zależy wszystko. Piłsudski złożył broń, to znaczy, ze pozostawił nam co najmniej wolną rękę. Ja rozumiem, że przez to on mówi: — Teraz kolej na was. — Niby o to wojsko dobijaliśmy się od samego początku — mieliśmy coś niecoś, ale to było sporne. Mniejsza z tem, kto miał rację. Dziś już spornem nie będzie...
— No i cóż pan zrobisz z tem wojskiem? — lekceważąco pytał Ziemba.
— Front wschodni my możemy uratować! Pokażemy, że jesteśmy na wschodzie Europy czynnikiem decydującym. Łotysze mają dwie dywizje, Czesi formują korpus, my możemy postawić dwa-trzy korpusy, to jest — armję, rozumie pan, staną przy nas kozacy, „udarne“ bataljony, różne ochotnicze formacje, co przyzwoitsze pułki — i utrzymamy front i swój jakiś pas ziemi, gdzieby ludzie mogli żyć po ludzku — przedewszystkiem zaś Ukrainy Niemcom nie damy.
— To się robi, słyszałeś pan o korpusie, który się ma formować w Witebsku, ale do akcji wojskowej nie można przywiązywać większego znaczenia...
— Dlaczego? — zdumiał się Niwiński.
— Bo to bardzo trudna rzecz.
— Aha! Trudna rzecz! — uniósł się młody człowiek. — A toś pan chciał robić same łatwe rzeczy?
— Nie gadajże pan głupstw! — żachnął się polityk. — Pan wiesz, że rząd rosyjski utrzymywał tylko brygadę i dopiero Milukow pozwolił na dywizję...
— Ale przez cały ten czas można było organizować i trzymać w pogotowiu na wszelki wypadek jeńców — dziesiątki tysięcy ideowych żołnierzy, którzy zgłaszali się i czekają na wezwanie do wojska od lat.
— Poco? Żeby ci ludzie do domu potem wrócić nie mogli?
— Otóż odpowiedź! Dąbrowski we Włoszech o to nie dbał, jeńców wcielał do swych legjonów bez pytania i agitacji i nie zawodził się na nich. Ale jakże wy możecie zdobyć się na tę odwagę i energję, skoro, wojując niby z Austro-Niemcami, nie wierzycie w zwycięstwo!
— Wierz-że pan! A ja panu powiem, że Moskale znowu dostali w skórę! I cała ich zwycięska ofensywa to żydowski humbug!
— Może być, a ja mimo to w zwycięstwo wierzę!
— Pan mówisz jak dziecko!
— Dajno pan spokój — wmieszał się do rozmowy Szydłowski. — Niwiński ma słuszność. Sprawa wcale nie jest przegrana i Rosjanom dotychczas nic zarzucić nie można. Oni eksperymentują, ale widać, że czegoś chcą. Jak dotąd — nie zdradzili nikogo i można iść z nimi razem...
— Szydło! Pan nie wiesz, jakie to jest trudne! Żołnierzy z armji rosyjskiej oni do polskiej nie puszczą, nie mogą puścić!
— Rozumie się, boby im to zdemontowało armję, ale jeńcy, jeńcy!
— Kiedy bo wy patrzycie na sprawę polską przez czeskie okulary!
— Eee, bo pan wygaduje brednie! — zirytował się Szydłowski. — Popatrz-że pan na korpus rumuński, na Serbów... Najpewniejsze dziś wojska... Niewątpliwie i my moglibyśmy dużo zrobić, ale trzeba robić, organizować, agitować, a nie siedzieć i narzekać...
— Będziesz pan jeździł po obozach, po całej Syberji?
— Nie potrzebuję jeździć! — odezwał się znów Niwiński. — Czesi od lat już prowadzą w obozach agitację, wiedzą, gdzie co jest...
— A pan im oczywiście wierzysz!
— Mój panie! Mają do wyboru albo stać na tym froncie wobec najospalszych pułków austro-niemieckich i blisko domu, albo jechać do Francji.
— Gdzie w przeciągu dwuch miesięcy pod jakiemś Verdun strzępy z nich tylko zostaną! — pokiwał głową Ziemba.
— Właśnie. Więc czy utrzymanie frontu wschodniego nie leży w ich własnym interesie?
— Łatwo wam gadać!
Ziemba zirytował się i odszedł obrażony.
A już na drugi dzień przyszły straszne wiadomości o wielkiem przerwaniu frontu rosyjskiego pod Brzeżanami i zupełnym rozkładzie armji.
Niemców puściła gwardja.
Przyjeżdżający do Kijowa oficerowie czescy opowiadali o panice, jaka wybuchła w dywizji czeskiej. Kryli się z tem, ale przecie Niwiński domyślił się, w czem rzecz, gdy dwuch rannych oficerów żaliło mu się, że im przepadła bielizna, całe wyekwipowanie, aparaty fotograficzne i zbiory. Jeden z pułków spalił swe archiwum, mówiono też o dwuch spalonych sztandarach. Na wypadek zupełnej klęski Czesi zakopywali na terytorjum galicyjskiem amunicję i granaty ręczne dla przyszłej „irredenty“ czeskiej. Ciężko ranni ochotnicy czescy zabijali się bombami. Z drugiego pułku miały zostać wszystkiego dwie słabe „roty.“ Żydzi w Tarnopolu obrzucali Czechów granatami ręcznemi. Z pasją opowiadał któryś z oficerów, jak gdzieś pod Tarnopolem Czesi obstrzeliwali piechotę rosyjską.
— Czemu do nas strzelacie? — wołali Moskale.
— A bo za wami idą Niemcy! — krzyczeli Czesi.
Potwierdziły się wiadomości o ułanach ks. Józefa — istotnie sześć razy atakowali Niemców. Bili się też kozacy, bataljony szturmowe, artylerja — legja Boczkarewy, kobiecy „bataljon śmierci,“ który kilkakrotnie szedł do kontrataku i miał duże straty. Pod Tarnopolem dywizja polska wraz z Dońcami podobno tak uśmierzała jakąś zbuntowaną dywizję rosyjską, że z niej ledwo dwa bataljony zostały. Niwiński widział też list jednego z oficerów ułanów polskich, donoszący o „większych bojach z piechotą rosyjską w Tarnopolu.“
Równocześnie straszne rzeczy opowiadano sobie o dzikich wybuchach buntu wśród rozbestwionych żołnierzy rosyjskich. Żołnierze jakiegoś pułku zatłukli swego komendanta kijami, gdzieindziej znów zastrzelono komisarza, którego ciało stłuczono kijami i rozdeptano, to znów masy żołnierskie rzucały się na wsie i miasteczka, wyrzynając ludność, gwałcąc nawet nieletnie dziewczęta, rabując wszystko.
Zaś jednego dnia spotkał Niwiński Kłeczka, dawnego znajomego z wygnańczej kolonji pod Charkowem, teraz chorążego wojsk polskich. Kłeczek przygnębiony i prawie chory z irytacji, wyznał, że z dywizji polskiej zostało zaledwie około czterech tysięcy ludzi. Reszta się rozbiegła.
A równocześnie pisma przyniosły wieść o aresztowaniu przez Niemców Piłsudskiego.
Teraz już Niwiński zupełnie nie wiedział, co o tem wszystkiem myśleć. Tam nic — i tu nic! Gdzież jest owo „o wojnę za wolność ludów prosimy Cię, Panie, o broń i znaki polskie prosimy Cię, Panie, o śmierć na polu bitwy prosimy Cię?...“ Czyż wszystko tak bezgranicznie spodlało i ten naród nie jest już zdolny do wielkiego wysiłku? Więc jakże? Z tego wszystkiego nie będzie nic?
Uciekając od ludzi zmykał „na dach“ i krył się tam w jednej z czterech oszklonych lóż, oddzielonych od siebie zielenią i kwiatami. W lożach tych siadali często oficerowie francuscy lub rumuńscy z pięknemi kobietami i Niwiński rad był, że nie słyszał języka rosyjskiego. Różowa Łotewka o lniano-złotych włosach i ze złotym puszkiem nad czerwonemi wargami stawiała przed nim szklankę czarnej kawy, zaś on, oparłszy głowę na dłoni, siedział i patrzył wdół, na wysadzaną drzewami, prostą, szeroką i długą ulicę Włodzimierską, na czarną, brudną, płaską kopułę Muzeum Pedagogicznego, podobną do zaplamionego kałamarza, na podobne do złotych jaj kopułki cerkwi św. Włodzimierza, poza któremi widać było smukłą sylwetkę nowego kościoła polskiego z gotycką wieżą. Siedział tak, nie tyle patrząc, ile gapiąc się bezmyślnie i słuchając pogwizdywania wiatru między szybami.
Czuł, że mu się grunt z pod nóg usuwa. Coraz jaśniej zaczynał rozumieć, że bez Polski nie może być ani miłości, ani rodziny, ani przyszłości. Jasnem mu się stało, że jeśli straci wiarę i nadzieję, przestanie pracować, a wraz z tem przestanie żyć. W głowie mu się pomieścić nie mogło, aby kilkunastu panków, myślących wyłącznie o uratowaniu swych dóbr i stęsknionych do austrjackiej Izby Panów, mogło narodowi przeszkodzić w odwaleniu kamienia z grobu, w którym go zamknięto — a widział, że tak robią. Z tylu ludźmi mówił — i wszyscy chcieli Polski, a jednak nie umieli się zdobyć na ostateczny, jedyny wysiłek. Niewątpliwie dużo robiono — organizowano w nadzwyczajny sposób szkolnictwo, lud polski, rzemieślników, stworzono szkołę polską, rozrzucano setki tysięcy podręczników, elementarzy i książeczek do nabożeństwa, ale o tym czynie najprostszym i najjaśniejszym wciąż jeszcze nie chciano mówić poważnie.
Nie wierzono weń...
Tłumaczyło się to poniekąd niewiarą w Rosję, słuszną niewiarą, uzasadnioną. Lecz czy z Rosją, toczoną już przez anarchję, należało się jeszcze liczyć jako z siłą? Wszakże ci sami ludzie, kiedy mówili o ofensywie rosyjskiej, śmiali się. Jakżeż tedy mieli się liczyć z siłą, w którą nie wierzyli?
Czy to raczej nie była niewiara we własne siły?
Toby było najstraszniejsze, bo naród, który nie wierzy w siebie, przestaje żyć.
Przychodził codziennie Szydłowski i rozmawiał o tem wszystkiem z Niwińskim.
— Ludzi pan nie zbierze nigdy dokoła hasła — mówił — tylko dokoła człowieka. Bolszewicka pyroksylina dawno leżała w książkach Marksa i innych, a przecie nie stała się „Torą“ rewolucji. Dopiero Lenin, człowiek żywy, gramofon rewolucyjny, zebrał ludzi dokoła siebie. To samo z Kiereńskim. On wiedział, że rewolucji nie wystarczają rozkazy i dekrety, że ona musi mieć swego człowieka, swe wcielenie. To właśnie — wytworzenie najdoskonalszego człowieka — jest główną podstawą wszelkiego mesjanizmu i idea ta jest zdrowa, bo prowadzi ku dążeniu do jakiegoś człowieka idealnego. Darmo szukać dla wojska jenerałów, darmo ich odkrywać! Wojsko i wodzowie tworzą się wzajemnie i wzajemnie się uzupełniają. Tu niema wodza. Kogóż pan postawisz na czele dywizji, Ziembę?
— Pewnie, że nie.
— Tu wszelkiemi siłami próbowano stworzyć odpowiednie dla formowania wojska warunki polityczne, w przekonaniu, że potem wszystko samo pójdzie. Dywizja z pewnością nie rozleciałaby się, gdyby więcej dbano o ideowe wykształcenie oficerów i żołnierzy, bo przecie to musiały być typy zupełnie nowe, nieprzeciętne, niezawodne we wszystkich możliwych i anormalnych sytuacjach. Te komitety pułkowe i rady różne to jest niezawodnie śmierć armji rosyjskiej i wogóle każdej armji na świecie — a polski żołnierz w dzisiejszych czasach powinien być wychowany tak, aby nawet te szkodliwe bzdurstwa nie mogły mu zaszkodzić.
— Rozumie się! Trzeba było stworzyć kadry ideowe, zdolne do utrzymania na pewnym poziomie mas, które się w nie wieje w danej chwili. Ale cóż, kiedy oni liczyli na automatyczne wydzielenie żołnierza polskiego z armji rosyjskiej i przetasowanie go w pułki polskie pod komendą byłych oficerów rosyjskich. Teraz dopiero widzą, że ten żołnierz jest nie mniej zdemoralizowany od żołnierza rosyjskiego...
— Zaczekaj pan. Jeszcze nie koniec tej zabawy, mamy czas.
— Pan myśli, że Rosja nie zawrze z Niemcami pokoju?
— Zawrzeć to ona może wkońcu i zawrze, ale czy ten pokój będzie dużo wart, to znowu co innego. Rewolucja się dopiero zaczęła, zobaczymy, jak się jeszcze warunki ułożą...
— Dlaczegóż nie chcecie mi tu dać wina do tego szaszłyku! — przerwał im czyjś opryskliwy głos. — Nie wolno! Gadanie, że nie wolno! A w separatce mi dacie! Cóż to za głupie komedje!
Łotewka obrażona uciekła. Odezwał się drugi, kobiecy głos, mitygujący, ale ktoś, niewidzialny za żywopłotem loży, wołał na cały głos:
— Podły naród, załgany, zgniły, musi upaść, musi być parjasem wszystkich narodów, ja mam dla niego najwyższą pogardę, wszystko zdradził, własnych sojuszników zdradził, własną ojczyznę zdradził!
Wykrzykiwał tak jakiś pan, wparty w kąt loży, przechylony ku ścianie i oparty na ręce cienkiej w przegubie, o dłoni długiej i wąskiej. Siedząca naprzeciw niego żona starała się go uspokoić.
— Nie mityguj mnie! — krzyknął na nią porywczo. — Ja się nikogo nie boję! Owszem, niech słyszą, z pewnością nikt nie zaprotestuje. Jeszcze raz powtarzam: Podły naród!
A Niwińskiemu przypomniało się, jak w małej restauracji, w której jadał z żoną obiady, służąca-Polka pokłóciwszy się o coś z gościem, na cały głos się odezwała:
— Nie było w Rosji prawdy i nie będzie!


Rozdział VIII.
NA WODZIE PISANE.

— Wygląda to bardzo marnie — opowiadał Ryszan Niwińskiemu. — Chleba niema, tylko na kartki i to mało, w restauracjach drożyzna szalona, na mieście nie dostaniesz nic prócz konserw z papryki...
— Więc w Piotrogrodzie tak źle?
— Bardzo źle.
— A zbrojną demonstrację bolszewików widziałeś?
— Widziałem.
— Cóż to było?...
— Ano, z jakiegoś krążownika wysiadła kupa hołoty... Marynarze, sołdaci, cywile, w śród nich dziewki, baby z karabinami... Poszło to wszystko na Newski, ze strachem... Sześć samochodów z karabinami maszynowemi jeździło przed nimi tam i nazad, a w pewnej chwili któryś z samochodów zaczął strzelać i „trrrr“ wystrzelił wszystkie szyby pierwszego piętra w całej ulicy... Czort znajet, czto takoje...
— A cóż Lenin i te inne żydy, przysłane przez Niemców...
— Zupełnie wyraźna agitacja niemiecka. Całą parą idą przeciw wojnie z Niemcami. Dlatego zbrojną demonstrację zrobili zaraz po wybuchu ofensywy... Dywersja wewnętrzna. Na mityngach pełno Niemców, którzy przemawiają po niemiecku i nikomu ani na myśl nie przyjdzie, że to są ajenci wojującego państwa...
— Jakże myślisz, co z tego będzie?...
— Jeśli sojusznicy nie wezmą Rosji dobrze za pysk, to niema o czem gadać. Co będzie z bolszewikami, tego nie wiem, na tem się nie rozumiem, ale że z wojną wówczas koniec, to pewne. Francuzi nie powinni na to pozwolić, bo zginą...
— Psiakrew, więc po czterech latach wojny stoimy znowu tam, skądeśmy wyszli! Wciąż jeszcze wisi nad światem hegemonja Niemców...
Stali przed bramą swego domu w zaułku Kreszczatyckim.
— Idziesz do domu? — spytał Niwiński Ryszana.
— Nie, pójdę na miasto.
— No, to do widzenia, bo ja mam wyjść z żoną.
— Na zdar!
Niwiński pobiegł na górę, zaś młody oficer wyszedł na Kreszczatyk i ruszył ku Dnieprowi.
Był tak podniecony, że przez pewien czas nie wiedział, co się koło niego działo. Widział czerwieniejący już zlekka blask słoneczny i słyszał szum niby fal morskich, szum, który po jakimś czasie zmienił się w niski, dźwięczny, basowy ton, dzwoniący mu nad głową. Machinalnie spojrzał w górę i ujrzał nad sobą, w głębi lazurowo-złotej toni nieba aeroplan, zataczający łuk nad miastem. Motor huczał — naraz umilkł i aeroplan runął wdół, lecz po chwili osiadł na falach powietrza jakby na wodzie i, zakreśliwszy krągły łuk, zaczął się znowu piąć na wysokości.
— Ach, jaki człowiek jest piękny! — pomyślał z entuzjazmem Ryszan.
Przechodził koło parku, na którym widać było czarny aeroplan niby znaczek wyhaftowany na złotogłowiu. Wyaluminjowane skrzydła aparatu połyskiwały srebrem. Tłumy jasno ubranych ludzi szły zwolna ku parkowi, tonąc w jego cienistej głębi.
Skręcił w stronę Padołu.
Zrobiło się ciemniej, jakby mroczniej. Ulicami ciągnęły długie szeregi „rozwalni.“ Z wozów w zbijały się chmury pyłu, wirujące w powietrzu i zapalające się czerwonawym blaskiem od tryskających tu i owdzie z boku promieni słonecznych. Złote kopuły cerkiewne gorzały jak dojrzałe pomarańcze.
Ale oto wionęło chłodem i Ryszan spostrzegł srebrzysto-błękitną powierzchnię Dniepru.
— Dobra rzeka, poczciwa rzeka! — myślał o niej z wdzięcznością.
Dała mu tyle, tyle szczęścia! Przygarnęła go do siebie i z niewolnika przedzierzgnęła w żołnierza, z taką radością bijącego się o swoje szczęście. Dała mu wielkie nadzieje i wielkie, ogniste marzenia, dała mu ukojenie i kwiaty i radość życia...
Ludzie śpieszyli na parowce, przewożące na drugą stronę Dniepru. „Ogonki“ huczały pod kasami, małe parowczyki nabite ludźmi, brzęczały, jak ule, brzegi pełne były kąpiących się, śmiechy, „macierzyńskie słowa“ i dźwięki „harmonijki“ krzyżowały się w powietrzu.
Ryszan najął łódkę, wsiadł, pochylił się nad łodzią i silnie pociągnął wiosłami.
Z pod jego wiosła bryznął mu jasny snop migotliwych, ciepłych kropli.
Zaklął przez zęby, zrównał wiosła i ruszył.
Dużo łódek tańczyło owego dnia na ciepłych falach Dniepru, niosących oderwane akordy harmonji, zawodzenia piskliwe „bałałajek”, urywki pieśni — niby strzępy wianków, lub rzucone na wodę kiście kwiatów. Gorzały na połyskliwo-modrej wstędze rzeki płomieniste, szkarłatne i purpurowe „rubachy”, świeciły żywemi kolorami suknie kobiet, jak osiadające na wodzie bańki mydlane tęczowemi blaskami grały parasolki — ale Ryszan, choć wymijał zręcznie wszystkie te przeszkody, nie widział ich. Jak gdyby się po duszy jego rozlał jakiś wszystko obejmujący i ogarniający błękit — przez chwilę widział wszystko błękitnym cieniom podobne. Zwolna błękit ten ściął się w dwie wielkie, świecące gwiazdy błękitne, w gwiazdy-oczy, głaszczące przedziwnie słodką pieszczotą, tryskającą niby z dwuch bezdennych studni modrego szczęścia, złotemi ramami ujętych. A potem jak gdyby barwy z niebios ptakom podobne, na duszę jego zlatywały — w powietrzu zaczął mu się mieszać róż z pyłem jaśminowym i złotym i oto oczy błękitne już patrzyły z twarzy panieńskiej, świeżej, słońcem pięknie ściemnionej... Jak księżyc trysnęło niepokalanie białe czoło wśród gęstych, czarnych włosów... I znowu wszystko znikło, a z chaosu błękitu, złota, płynnego srebra i pieśni wykwitły cudownie szkarłatne, spragnione i oddane usta kobiece.
Ryszan w strząsnął się i podniósł głowę.
— Nie trzeba się tak poddawać! — postanowił sobie w duchu.
Ale właśnie zapomnienie uniesienia stanowiło całe piękno tego snu miłosnego. Gdyby na myśl o oczach i ustach Niny nie zapomniał o całym świecie, czyż mógłby zdać się tak na łaskę i niełaskę przygody, drwiącej z wszelkiego zdrowego sensu, czyż mógłby do spółki z podstępną kochanką oszukiwać jej rodziców, wkradać się w ich dom, wogóle — wierzyć zaklęciom, pocałunkom, swemu szczęściu i swej miłości? Gdyby chciał swój stosunek z Niną zmierzyć jej lub swoją rzeczywistością, czyż czar jego nie prysnąłby mu w oczy gryzącą mydliną kłamstwa? Cóż jest bardziej rzeczywistem — powszedniość dnia czy też jego marzenie o szczęściu? Wzruszając ramionami myślał nieraz o całej tej swej przygodzie miłosnej jak o komedji, której ludzie wierzą dlatego, iż jest pisana pięknym wierszem, deklamowanym przez znakomitych aktorów — a przecie czuł, że jeśli nawet jest aktorem, nie kłamie ani swego pożądania, ani radości, ani spokoju, jakiego doznaje przy boku tej cudnej dziewczyny, którą — kto wie — wolałby może mieć siostrą niż kochanką.
Fale mknęły szybko jedna za drugą, ta ciemnozielona, ta szafirem połyskująca, tamta skrząca głębokim fioletem przetkanym srebrem, ta znów jak gdyby ułana z granatu zmieszanego ze szmaragdem. Mknęły szybko, szepcąc coś cicho — i zdawało się, że myśl płynie po moście z pawich piór utkanym. W jednej chwili dusza żołnierza spłynęła w jakąś mgłę nieodgadnioną, w której znikło wszystko, aby wskrzesnąć w innym, dziwnie słodkim szumie. Co to szumi? Woda przelewa się srebrno-złota przez kamienie, migotliwym, dźwięcznym pancerzem je pokrywając, i gra, huczy, śpiewa, szumi... Kto to? Co to? Szumi jak pod królewskiemi młynami, szumi jak na rzece świętej, siedmiu białemi mostami jak klamrami spiętej, upstrzonej szmaragdami wysp zielonych, dzwoniących złotą muzyką na sławę starym murom iskrzącym brylantowemi oknami, na sławę tym dwom wieżom białym, do dwuch mniszek cichych podobnym, na sławę królewskiemu majestatowi katedry...
— Bieregiś! — ozwał się głos i łódka jakaś, prawie otarłszy się o łódź Ryszana, pomknęła z wodą.
Oficer podniósł głowę, przez chwilę rozglądał się, jak ze snu zbudzony, aż wreszcie westchnął i uważnie już wiosłował dalej.


Stała przed nim gibka, młoda, smukła, z temi swemi oczyma lśniącemi jak dwa modre słońca. Była w ukraińskim stroju ludowym, świecąca jak tęcza żywemi kolorami, ze sznurami korali i bursztynów na szyi. Wiatr szeleścił pękami wplecionych w warkocz różnobarwnych wstążek jedwabnych i omotywał niemi jej głowę tak, że błękitne jej oczy patrzyły chwilami jakby przez mgłę wielobarwną. To znów z pod wstążek widać było tylko usta czerwone, zmysłowe, łakome, rozchylone. I rzekłbyś wówczas, że to wstyd zapamiętania tęczą przesłaniał jej twarz.
Rozmawiali w małym ogródku, otoczonym gęstym, wonnym, zielonym żywopłotem. Ogródek nie był porządnie utrzymany, ale przecie wśród ciemnozielonych trawników rosło kilka krzaków różanych, a otoczona kilku liljami, piwonja świeciła wielkiemi, czerwonemi kwiatami. Domek — licho zbudowana „dacza“ podmiejska — skryty był wśród drzew, których gałęzie przesłaniały okna.
Panowała tu dziwna cisza, cisza jakaś mała, cisza obojętności życiowej i pustki uporządkowanej, bezgłosie kąta nie mogącego odrzucać żadnych ech, cisza życiowego ubóstwa. Ryszanowi zdawało się, iż ta cisza cięży w powietrzu, ścinając w zakrzepły kształt każde słowo i każdą myśl. Pod wpływem tego ciśnienia i on sam tłumił swój głos i swoje ruchy, nie z szacunku dla ciszy, ale jak gdyby bojąc się, że żywszem słowem rozbić coś może. Nina była mu w tem otoczeniu niby promień słoneczny, wdzierający się do mrocznej szopy przez szparę w ścianie, była wyjątkowym i krótkim błyskiem w zmroku, błyskiem, który zgaśnie nic nie sprawiwszy, niczego nie dokonawszy.
Pociągała go swą egzotycznością. Była piękna a może i dobra jak anioł, ale Ryszan nie wiedział, w której części jej serca jest ta dobroć schowana i w jaką słodycz się ścina. Nina podobała mu się — nie wiedział, co się jej w nim podobało. Nie znała go i nie pytała o nic. Kochał w niej swój błysk szczęścia, swoje powodzenie, a zarazem czuł, że ona kocha w nim jego obcość, jego nierealność, jego przemijającą i krótkotrwałą tymczasowość. Kiedy trzymając jego głowę w swych dłoniach, całowała go w usta, miał wrażenie, że dla niej cały jest tylko jakąś głową, która popiersiem tajemniczem zawisła w powietrzu, wystąpiwszy z jej nieodgadnionych snów, a kiedy patrzyła mu w oczy swemi rozszerzonemi źrenicami, czuł, że wzrokiem na dnie jego oczu szuka jakichś oczu innych. Wieszając mu się na szyi chwytała się niewiadomego, obejmowała nieznane...
Wieczorem wyszli z ogrodu i wsiadłszy w łódkę wyjechali na środek Dniepru. Na migotliwym gościńcu wodnym ruch wciąż był żywy i jeszcze bardziej rozśpiewany, jakby taneczny. Czerwień na niebie już zgasła, nad Kijowem wschodził wielki, żółty księżyc, z rzeki zrywały się lekkie mgły. Z głębiny niebios występowały jasne gwiazdy.
Ryszan, syt pocałunków i spokojny, wiosłował powoli i równo, szelestem wody i rytmem wioseł kołysząc znużone nerwy. Szeroko otwartemi oczami patrzył w rozsrebrzoną przestrzeń, w której wieńcem jasnym wirowały akordy orkiestry, grającej w Kupieckim Ogrodzie. Gdzieś daleko widział jakąś jak gdyby płomienisto-czerwoną kulę, tańczącą na falach — to ktoś płynął z przywieszonym do łodzi płomienisto-czerwonym lampjonem.
Ale rozmowa z młodą dziewczyną — jak zwykle — nie kleiła się. Z ogromnym zapałem, patetycznie, gwałtownie, a bez wszelkiej perspektywy logicznej dowodziła swych paradoksów naiwnych, prymitywnie dzikich, a przewrotnie i sofistycznie zakładanych — i tego jej chaotycznego myślenia on bał się prawie, widząc ją w niem więcej dziką niż w wybuchach zmysłowości. Nina stała na stopie wojennej ze światem — ale Ryszan nadaremnie szukał w niej „casus belli.“ Była wciąż obrażona i urażona jakimś uciskiem, wzruszała się jakąś abstrakcyjną krzywdą, podczas gdy w gruncie rzeczy z nikim i z niczem się nie liczyła, kierując się wyłącznie własnemi porywami. Parę razy Ryszan próbował polemizować z nią — ale jej sposób dyskutowania był — według jego określenia — tatarski. Widząc, iż atakowane przez niego zdanie nie może się oprzeć jego krytyce, opuszczała je natychmiast, rzucając mu w oczy nowy jakiś sofizmat — i tak obskakiwała go, krążąc wciąż dokoła, jak kiedyś w stepach Tatar obskakiwał kozaka, rażąc go zdaleka strzałami.
Teraz, zapatrzona w gwiazdy i blada od ich brylantowego migotania, siedziała pochylona nieco naprzód na tyle łodzi, trzymając w rękach sznurki od steru. Szarpane wiatrem wstążki jedwabne głośno furczały i trzepotały u jej uszu, jak gdyby głowa jej była ocieniona różnobarwnemi skrzydłami. A czasami znów wstążki podobne były płomieniom, tryskającym jej ze skroni. Patrzyła wdal, przed siebie.
Po niejakim czasie zaczęła śpiewać, zrazu półgłosem, lecz gdy fale ustokrotniły dźwięki jej głosu niby gęśl kryształowa, Ninę opanowało uniesienie, w którem o wszystkiem zapomniała. Śpiewała pełną piersią w dół rzeki, jak gdyby głosem chciała dogonić fale uciekające, jak gdyby słała im słowa pożegnalne czy wskazania siostrzane. Zapomniawszy o sterze osunęła się na kolana i trzymając się białemi dłońmi brzegów łódki, z twarzą podniesioną ku księżycowi, oczami pijąc wyiskrzony blask nieba — pieśnią modliła się nocy.
Ryszan, zasłuchany w jej śpiew, wiosłował coraz wolniej, wreszcie puścił wiosła i gładząc ciepłą wodę dłońmi, milczał i słuchał, zapatrzony w iskry błękitno-srebrne na falach. Woda płynęła i płynęła, powoli, nieznacznie, lecz niewstrzymana niczemwswojem odwiecznem krążeniu. Jej żywiołowy, migotliwy ruch oczarował i oszołomił Ryszana, zmył z jego duszy wszelką doczesność, wciągnął go w swój rytm cichy i niezwyciężony.
Nina przestała śpiewać. Przez dłuższą chwilę przypatrywała się Ryszanowi, siedzącemu nieruchomo w łodzi, z rękami opuszczonemi w rzekę. Zrazu, kiedy tak zastygł w tej napół sennej pozycji, była pewna, iż to śpiew jej zrobił na nim tak silne wrażenie. Ale śpiew umilkł, a czar ten jakiś trwał wciąż.
— Mirosław Francewicz! — zbudziła go sucho.
Ocknął się.
Rozprysnęła się srebrna piana mgieł śpiewających marzeniem.
— O czem myślałeś, miły?
Zmieszał się i machnął niewyraźnie ręką.
— To trudno powiedzieć...
Siedziała pochylona na ławeczce, z głową wyciągniętą ku niemu tak, iż zdawało się, że rzucić chce się na niego. Coś w jej oczach i twarzy całej grało złego i okrutnego.
Uśmiechnął się.
Zmieszała się, chwyciła się dłońmi za ramiona, jak gdyby, nagłym chłodem zdjęta, chciała otulić się chustką i spytała obcesowo:
— Czy ty mnie kochasz?
Spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem, powoli rozejrzał się dokoła, znowu objął oczami twarz jej, postać, uśmiechnął się i zaczął mówić:
— Jakżeż-bym ja mógł cię nie kochać? Widzę cię tak na tle tej rzeki srebrnej i jesteś mi, jak gdyby whaftowana brylantami w srebrno-szafirową wstęgę — wszyta w księżycowe promienie — cudna, jak noc ukraińska. Słucham twych pieśni — i marzę przy nich o epopei stepów, o pożarach i walkach o wolność, o pułkach husarji polskiej i czambułach tatarskich pod zieloną chorągwią Mahometa. Pod tchnieniem tej nocy ukraińskiej rozkwita mi więcej baśni, niż ich opowiedziała Szeherezada przez tysiąc i jedną noc przy akompanjamencie słowika, rozkochanego w róży. I czerwone są te baśnie ukraińskie i jęczące i nożem dźgające powietrze jak kurhanne widma. Taką ty jesteś dla mnie — tajemniczą i straszną, jak po bitwie rozbrzmiewający jękami las, pełen trupów i rannych i oszalałych, ciemny i pachnący krwią...
Zapatrzył się w księżyc i mówił jakby do siebie.
— Kiedy tam, w mieście, przypomnę sobie ciebie, jest mi zawsze, jak gdybym westchnął w duchu, jak gdybym myśl swą skąpał w rosie chłodnej, o północy zebranej z róż drzemiących. Oczy twoje wrosły mi w duszę jak dwa błękitne korale i żarzą się w niej blaskiem tak jasnym, że, kiedy zasnę, budzą mnie niby gwiazdy, łechcące swemi promieniami sklejone snem powieki. Jesteś mi zawsze cała w woniach, kwiatach i blasku księżyca, a cała w pieśni zarazem — jak krzak jaśminu, w którym zagnieździł się słowik. Ja, żołnierz, nie byłbym bez ciebie pełnym człowiekiem, bo nie wiedziałbym, co znaczy miłość, a jakżeż można bić się bez miłości? Ty jesteś poezją mej walki, ty moja cudna ukraińska nocy...
I kocham cię za to jeszcze, że w twe dłonie białe i ciepłe wysypać mogłem, jak jagody czerwone, jak paciorki świecące, wszystkie swe sny i tęsknoty. Stroiłaś się w nie na chwilę, jak rusałka przymierzająca nowe świecidełka... Ach, nie, to już nie świecidełka! W sznury bursztynów bałtyckich i czarnomorskich paciorków tureckich wplotłaś już nitkę krwawych granatów czeskich, nanizane na nić wspomnienia czerwone krople gorącej krwi żołnierza czeskiego, której z rąk swych nigdy już nie zmyjesz. Pocałunki twoje przekażemy z pokolenia w pokolenie, a kiedy naród nasz rozpocznie śpiewać bohaterską pieśń swych zwycięskich walk o wolność, odrodzi się w niej ten księżyc i blask gwiazd ukraińskich i szmer fal dnieprowych i uroczysta muzyka dzwonów cerkiewnych, śpiewających na kopułach jasnych i migotliwych, jak gdyby je z fal dźwiękowych zbudowano. Jakżebym ja mógł nie kochać ciebie, o ty, siostro mej walki, marząca wiecznie o wolności?
Lecz pomyśl ty, która na duszę swoją jak na motek nawijasz cały świat niby złotą nić śpiewną, iż tam daleko, za ogniami i dymami wojny, ma się urodzić wolna ojczyzna moja! Ona umarła dawno i pędziła straszne życie upiorów, błąkających się pokutniczo wśród grobów. Widziałem ją zasnutą całunem, ze znamionami śmierci na czole, z pająkiem gnieżdżącym się w zapadłych oczodołach — i taką pokrzywdzoną i zamordowaną ukochałem nad wszystko w świecie. Jej oddałem siebie, swą młodość. Ja cały jestem w niej i wszystko, czem była bogata dusza moja — jest w niej. A dziś już rumieniec występuje na jej lica, oczy otwierają się i świecą życiem, ręce pulsują krwią, pierś dyszy tchnieniem... Jeszcze ona leży powalona na swem łożu, lecz wstanie... Wschód słońca bliski, rakiety jego czerwone lada chwila strzelą na horyzoncie... Jakżeż ja mogę? Żali ja wiem, co Zmartwychwstała każe mi kochać? A jej wola musi być święta...
Opuścił głowę na piersi, zamknął oczy i przesłonił je dłonią.
Ręka jego, zanurzona w wodzie, była mokra i posrebrzyła jego twarz, jak łzami.
— Stopa wygnańca, aczkolwiek uginającego się pod brzemieniem bólu, jest lekka i nie pozostawia śladów nawet na mokrym piasku! — wykrzyknął! — Marzenie i tęsknota jedynym lądem jego, on zaś sam, żyjąc wśród obcych, jeno widmem bezcielesnem... Jeśli ulica, którą idzie, naraz zamieni się w wąwóz skalny, jeśli góry, wśród których błądzi, nagle zamienią się w śpiewające pałace, śmiejące się oświetlonemi oknami — nie zdziwi się wygnaniec, nie ucieszy, nie zlęknie, albowiem wszystko to są tylko cienie cieniów i ich sny pierzchliwie.
Zawtórował mu jęk jakiś głuchy, ale żołnierz zapatrzony w głąb swej duszy, nie zauważył go i śnił dalej na jawie:
— Widziałem ponure, smętne stepy Azji — lecz zaiste, dziś już nie wiem, czy żółte ich piaski i krwawo-sine skały widziałem na jawie, czy też we śnie tylko. Karawany wielbłądów, falujące obładowanemi garbami, szły czarne w purpurowy krąg zachodzącego słońca — ale nic mi one nie niosły i nic mi nie wzięły. Czy mnie bolało co? Nie pomnę bólu... Zapewne, że musiało coś boleć, inaczej-bym nie żył — ale ja — nie pamiętam. Widziałem na podwórzu „khanu,“ wśród psów bijących się o kości, nieruchomo siedzących mułłów w zielonych turbanach nad partją szachów, ciągnącą się od wschodu do zachodu słońca — ale nie przysiągłbym, czy to nie przyśnili mi się dwaj moi znajomi w tych fantastycznych ubiorach... Przez lata całe — cień smutny — chodziłem i błądziłem wśród cieniów, żyjąc jedynie tęskniącą wolą, która mnie wiedzie do raju mej duszy, do ziemi mojej... Tam jest życie moje i tam jest ognisko miłości mojej... Obsypana kwieciem jabłonka mej ojczyzny jest dla mnie piękniejsza od wszystkich cudów świata. Kochać — chcę, pragnę, muszę kochać, ale oblubienicę może mi dać tylko moja ojczyzna.
Gwałtownym ruchem zakrył twarz dłońmi.
— Marzyć nawet nie śmiem o tem, jak piękną i jak słodką ona będzie...
Więc jakże... jakże ja mógłbym dziś kochać!
Jakże mi wydać duszę swą cieniom, które nie znają ni drogi do niej ni hasła? I czyż świat ten nie jest ogrojcem cieniów, jak długo moja prawda leży przywalona kamieniem grobowym? Widziadło senne, majaczące wśród fal przemijania, jakiemże prawem wyciągasz ku mnie ręce z poświaty księżycowej uwite? Pieśni roztęskniona, zali jesteś czemś więcej od westchnienia?
— Zaczem obiżajesz? — przerwał mu bólem i urazą nabrzmiały głos Niny.
Wzdrygnął się i spojrzał jej w twarz.
Wielkie jej jasne oczy lśniły łzami.
— Ninoczka!
Wzruszyła ramionami.
— Ostaw! Razwie ja nie panimaju! — łamała się z płaczem. — A tolko... Niet, małczi, niczewo uż nie nada, małczi-że!
I odwróciwszy się od niego, z pod zmarszczonych brwi patrzyła w księżyc, wędrujący wysoko nad miastem.
Ryszan chciał jeszcze coś mówić, lecz brakło mu sił i odwagi. Zakłopotany i milczący opuścił ręce w wodę, ruszając niemi, jakby je płukał.
Rzeka znosiła ich łódź, a za łodzią ciągnęły się wymykające się z pod rąk Ryszana srebrne zygzaki i kręgi, niby obcem pismem słowa pisane na wodzie...


Rozdział IX.
Z ZASADNICZEGO PUNKTU WIDZENIA.

Miastem wstrząsały wciąż strajki.
Zdawało się, jakby ukryty gdzieś głęboko, mściwy, kretynio-złośliwy mózg przemyśliwał tylko nad tem, aby ludziom uniemożliwić życie na świecie.
Strajkowali kelnerzy, tramwajarze, zecerzy, robotnicy różnych zakładów miejskich — czasem wszyscy razem, czasami poszczególne grupy — ale wiecznie gdzieś była jakaś luka, jakiś niedostatek. Jedno ustało — drugie się zaczynało — jak gdyby organizm żarły wszy lub liszaje.
Zpoczątku zdawało się, że ma się do czynienia z szantażem, korzystającym ze sposobności. Wreszcie — czasy były szczerze demokratyczne — więc mówiono o krzywdzie społecznej, o jej wyrównaniu i wynagrodzeniu i życzliwie patrzono na energiczne dążenia proletarjatu do wyrobienia sobie jakiegoś stanowiska i do zdobycia pewnych wpływów.
Wkrótce jednak strajki, osiągnąwszy wszystkie bliższe cele, przeszły w zakres ideowy, zasadniczy.
Przyszły strajki polityczne, demonstracyjne, protestujące, prowokacyjne — jakie kto chciał. Ludzie pracowali — naraz zjawiał się ktoś, poszeptał coś — i wszystko się rozchodziło.
— Czemu?
— Na znak protestu z powodu zawieszenia „Izwiestji“ robotników w fabryce Kalinkina...
— Ależ fabryka Kalinkina jest w Moskwie!
— Nam wsio rawno!
I szli.
Lub też:
— Proszę płacić, bo za pół godziny zamykamy.
— Dlaczego?
— Strajk.
— O co?
— Albo ja wiem.
— No to czemuż strajkujecie do cholery jasnej!
— Więc cóż zrobić? Przyjdą tu, szyby powybijają, bić się z nimi będziemy?
Korzystano z każdego pozoru i strajkowano wciąż. W kawiarniach goście obsługiwali się sami, w restaracjach też.
— Ostatecznie bez obsługi moglibyśmy się doskoskonale obejść! — stwierdził gość, niosąc sobie ostrożnie czarną kawę.
— Proponowałbym wogóle otworzenie kawiarni dla inteligencji, gdzieby się ludzie sami obsługiwali.
— Rozumie się... Korzystanie z obsługi to rzecz niemoralna...
— Wcale nie dlatego, ale dlatego, żeby się człowiek, który chce przyjść wypocząć, nie irytował. Zamówisz pan czarną kawę, on panu przyniesie białą, zamówisz pan gorącą, da panu zimną... a to czekanie, a płacenie... i za to wszystko jeszcze procent!
— Ale jaki cel mają te strajki?
— Wypróbowanie, jak daleko sięga bezsilność i niedołęstwo inteligencji.
— Steroryzowanie społeczeństwa.
— Zdemontowanie organizacji życia.
— A panowie wiecie, że żołnierze weneryczni, znajdujący się w jednym z punktów relacyjnych, przedłożyli „sowietowi sołdackich i oficerskich deputatów” żądanie, aby do dwudziestu czterech godzin usunięto lekarzy i pozwolono chorym leczyć się według sposobu żołnierza Baranowa?
— Bardzo słusznie. Niech się leczą. Będą ładnie wyglądali.
Wybuchł też strajk stróżów i zamiataczy ulicznych.
Stanęły wszystkie windy, domy i ulice zmieniły się w cuchnące śmietniska. Że jednak było ciepło i pięknie, więc kobiety stroiły się w lekkie, białe, nieraz przejrzyste sukienki i wytworne, jasne, naperfumowane, paradowały wśród niechlujstwa, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak komicznie w tem otoczeniu wyglądają.
— Co za bydło! — irytował się w kawiarni Niwiński. — Nie mogą się to zebrać sami lokatorzy, pozamiatać sobie podwórza, schodów i ulicy i złożyć śmieci na jakąś kupę, bodaj prowizorycznie deskami szalowaną!
— Pan myślisz, że stróże pozwolą? — kręcił głową znajomy nieznajomy.
— Stu lokatorów miałoby się bać jednego lub dwuch stróżów! Tożby im można urządzić taką noc św. Bartłomieja...
Ale tymczasem noc św. Bartłomieja zdawała się zagrażać nie stróżom, lecz lokatorom. Najsilniejszym punktem strajku stróżów było — zostawianie na noc otworem bram, których za nic w świecie zamykać nie pozwalali. Że zaś równocześnie z powodu strajku robotników miejskich zupełnie nie było oświetlenia, a po mieście wałęsało się mnóstwo zdemobilizowanych lecz nie rozbrojonych drabów, więc ludzie żyli w nieustannej trwodze.
— Na rzeź nas wydają! — mówili lokatorzy o stróżach, spoglądających na nich z zimną, pełną nienawiści pogardą.
W niektórych domach organizowano komitety domowe, które w nocy obejmowały kontrolę nad całym domem, sprawowały straż w bramach, rewidowały paszporty, wreszcie zaczęły odgrywać rolę rządu jakiegoś, mikroskopijnego rządu autonomicznej republiki. Ale gdzieindziej chwytano się prostszych sposobów. Oto najmowano parę „indywiduów w mundurach” i powierzano im czuwanie nad domem. Czy to było celowe, to inna rzecz — bo „indywidua w mundurach” brały pieniądze, kładły się gdziebądź w podwórzu i chrapały przez całą noc jak zabite i bardzo wątpliwem było, czy chciałoby im się wstać w razie jakiejś awantury — jednakże lokatorzy na tem poprzestawali.
Niwiński niebardzo się tem wszystkiem niepokoił. Zauważył, że kradziono bardzo dużo, ale napady zdarzały się rzadko. Jego kamienica — duża, pełna lokatorów — stała w śródmieściu. Prócz tego tuż obok niego mieszkał oficer rosyjski, potężny, olbrzymi niedźwiedź, na parterze miał swą kwaterę Ryszan z dieńszczykiem Voborą, do którego teraz sprowadził się jeszcze jeden ochotnik czeski — a ci ludzie z pewnością nie byli bezbronni.
Nie troszcząc się tedy o nic, nawet o kilku chrapiących zwykle na płaskim dachu jakiejś szopy, wynajętych obrońców w szarych szynelach, sypiał po staremu na balkonie, wychodzącym na podwórze. Przywykł do tej cudownej sypialni. Mieszkał na pierwszem piętrze, a tuż pod balkonem szumiała zcicha gęsta korona kasztana, okolonego kolistą ławeczką. Niedaleko, prawie na długość ręki, była ściana, wysoko zarosła dzikiem winem — kobierzec tchnący chłodną, rośną świeżością, miły w czas upałów, wzruszający swem tragicznem zaniepokojeniem i łkającym szumem w wietrzne, chmurne noce. A w górze niebo, czasem przeczyście głęboko-szafirowe z jasnemi, jakby fosforyzującemi smugami, czasem chmurne i pełne groźnych trosk, jak zasępione czoło, czasem znów wyiskrzone gwiazdami — a to był boski widok i nic nie dorównywało rozkoszy usypiania z oczami kąpiącemi się w migocącym srebrnym pyle. A kiedy tak Niwiński całą swą zmęczoną i stroskaną biedną duszą ludzką ssał z brylantowych kwiatów szafirowego przestworza ukojenie wielkiej kosmicznej harmonji i spokój nieśmiertelnej równowagi, do uszu jego dolatywały okrzyki i głośne, z dźwiękami „Marsyljanki“ zmieszane „uraaa“ szumiących tłumów, czasem ryki jakiegoś pościgu, często i coraz częściej strzały karabinowe, coraz liczniejsze, coraz upartsze, a nieraz głuszone dopiero groźnem warczeniem karabinu maszynowego — albowiem nocami rozgrywały się jakieś boje, jakieś walki zażarte między poszczególnemi pułkami, oddziałami, nieznanemi nikomu formacjami, jakieś ataki, pościgi i odwroty, tajemne ruchy niewidocznych sił wrogich, działających w ukryciu.
Często gwiazdy, wielkie, lśniące i drżące jak łzy, zawisłe u rzęsy, zrywały się i padały w otchłań, świecącą smugę zostawiając na niebie. Przypominały się młodemu człowiekowi legendy o nieszczęściach, jakie gwiazdy spadające wróżą, o tem, że są to dusze ludzi w tej właśnie chwili konających. A zaiste, w owe noce śmierć wiele dusz rogatych, bujnych i zawziętych wywlekała z ciał, chłodnących na przedmieściach. Ale Niwiński wiedział, że gwiazd to nie przeraża! Patrzyły one spokojnie na piramidy sypane z głów uciętych, co im do kilku opętańców, zabitych za rogatkami! Roześmiane, strojne w blask swego majestatu, stadem srebrnem leciały dalej ku swym nieznanym celom, te same iskry błękitne niecąc w kałużach i zdrojach czystych, w nieprzytomnych szałem zmysłowych źrenicach kochanków i w szeroko otwartych, szklanych oczach trupa, co z rozkrzyżowanemi rękami rozciągnął się na swym szarym, lepkim od krwi szynelu w koniczu przydrożnym... Co gwiazdom do nieszczęścia, co gwiazdom do śmierci...
Wczesnym rankiem budziły go rozhowory ptasie lub brutalne, niemiłe krzyki kawek. Budził się, klął przez sen, otwierał oczy — i zastygał w podziwie i uwielbieniu. Bo oto podwórze pyszniło się tysiącem kras — jak przemienione. Pełne świateł różowych i błękitnawych cieniów, wykładane złotem słonecznem i blaskiem piasku żółtego, haftowanego świeżą zielenią traw, podobne było misie z masy perłowej, iskrzącej i świecącej tęczowemi błyskami. To znów Niwiński budził się, sądząc, że bąk jakiś krąży mu nad głową — a otwarłszy powieki leżał nieruchomo, z oczami wlepionemi w błękit jaśniejący bosko-promienną światłością, grający purpurowemi i czerwonozłotemi płomieniami, rumieniący się przecudownie i śpiewający sławną, dźwięczną mocną pieśnią kilku aeroplanów. Były to przeważnie aparaty lotników francuskich, którzy wczesnym rankiem wylatywali z aerodromu w Darnicy. Niwiński z zachwytem wpatrywał się w żelazne bąki, z miłością śledząc ich lot ku złoto-szkarłatnym zorzom i marząc o triumfie nowej poezji. Bez ruchu, uśmiechnięty i pełen podziwu, przyglądał się śmiałym ewolucjom lotników, to wspinających się na wysokości, to płynnie ślizgających się na przezroczystych falach słonecznych, to znów lecących wdół — i słuchał, jak wszystkie podwórza, okna, wklęsłości i załamania murów miejskich modulowały basowy, tęgi śpiżowy ton hymnu napowietrznego, nabrzmiewający coraz to dojrzalszą siłą, przenikający wszystko swą wibracją. Aparaty kąpały się w słońcu, a miasto, wpatrzone w nie lśniącemi oczami okien, pełnemi blasku nieba, śpiewało im wielogłosowy, potężny kanon pochwalny.
Były i inne noce, czarne, ciemne, zasępione. Zrywał się naraz wiatr chłodny i zaczynał szarpać dzikiem winem, pnącem się po murach. Podwórze napełniało się zaniepokojonym szelestem. Ktoś biegał z kąta w kąt, ktoś krył się, trząsł drzewami, wzdychał, zaszlochał czasem. Więc Niwiński podnosił głowę i wpatrywał się w ciemności. Z pokoju słyszał oddech śpiącej żony. Myślał o jej oczach uczciwych, o jej ustach kochanych, o jej dobroci i o tajemnicy, jaką z sobą nosi — już matka. Myślał o tem, co będzie, liczył miesiące — obmyślał drogi tej strasznej, czerwonej grozy, która mogła zmiażdżyć wszystko. Te czarne noce były ciche — a jednak strach szedł z nich, bo one knuły i śniły mord i krew...
Było to raz, późną już godziną, w nocy nie księżycowej, ale jasnej. Niwiński nie spał. Leżał, patrząc w niebo i słuchając, jak obozujący na płaskim dachu jakiejś szopy sołdaci, wynajęci do pilnowania domu, baraszkowali zcicha z dwiema dziewczynami, które do nich wlazły po drabince. Zdołu, przez otwarte okna, dolatywał grzmot chrapania Ryszana i jego dwuch „dieńszczyków.“
Wtem w podwórzu pojawiła się jakaś ciemna figura, olbrzymi, szeroki cień. Cień ten podniósł głowę do góry i przez chwilę przypatrywał się czemuś, a potem, mruknąwszy „wot i charaszo,“ rozejrzał się po podwórzu, ujrzawszy drabinkę, wziął ją, przystawił do balkonu sąsiadującego z balkonem Niwińskiego i zaczął próbować, czy się nie osunie.
Żołnierze, usłyszawszy snać te szmery, kroki i odgłosy, popodnosili głowy i wraz z dziewczętami przyglądali się, co będzie dalej. Przez chwilę było zupełnie cicho w podwórzu, tylko chrapanie Czechów grało, jak bas. Cień stał, mruczał, mruczał, wreszcie zaczął ostrożnie i powoli spinać się na drabinę. Kiedy był w środku drabiny, na wysokości połowy pierwszego piętra, żołnierze zeskoczyli z szopy i rzucili się ku drabinie.
— Slezaj takoj-to sia-koj-to! — posypały się wyzwiska żołnierza, który równocześnie zaczął trząść drabiną.
— Towariszczi, ja wied‘ w swoju komnatku idu! — wołał błagalnie cień.
Niwiński poznał w nim swego sąsiada, grubego olbrzyma, oficera.
— Ja ci dam komnatku, ty złodzieju jeden! złaź!
— Po mordzie go!
— Na ziemię zrzucić!
— Towariszczi! Ja nie złodziej, ja oficer, porucznik...
— Czasy takie, że i porucznikowi mordę rozbić można!
— Mało to waszych braci, oficerów, kradnie! Złaź zaraz!
— Towariszczi, zmiłujcie się, zbudźcie stróża, on wam powie! — błagał oficer.
— Dość tego. Odsuń drabinę.
Żołnierz szarpnął drabinę i olbrzym z głośnym krzykiem runął na ziemię. Któraś z dziewcząt, przyglądających się z dachu tej scenie, pisnęła głośno. Ale olbrzymowi snać nic się nie stało, bo dźwignął się natychmiast. Żołnierze rzucili się na niego i zaczęli go bić i szarpać.
Po mordzie go! W uczastok!
Olbrzym ryczał, żołnierze klęli, dziewczęta coś piskliwemi głosami doradzały z dachu. Nie wiadomo, czemby się to wszystko skończyło, gdyby naraz nie wyskoczył przez okno napół ubrany Ryszan z rewolwerem w ręce, zaś za nim jego dwaj żołnierze z gołemi tasakami austrjackiemi. Czesi z furją wpadli na bijących się, rozerwali ich, roztrącili, rozdali kilka potężnych policzków i uspokoiwszy w ten sposób „publiczność“ na miejscu rozpoczęli śledztwo.
Pokazało się, że porucznik Gornostajew zapomniał klucza od drzwi swego pokoju. Nie mogąc drzwi w żaden sposób otworzyć, postanowił spróbować, czy mu się nie uda wejść przez okno, lub przez balkon. Drzwi od balkonu były otwarte, niedaleko stała oparta o szopę drabina — więc porucznik użył jej, aby się dostać do domu.
— A oto moja legitymacja! — mówił, podając swe papiery.
— Nie potrzeba, ja was znam z widzenia — słychać było głos Ryszana. — A wy czemu bijecie, nie wiedząc, z kim macie do czynienia i czego człowiek chce?
— Drabinę mi z pod nóg wyrwali!
— Zabić mogliście człowieka niewinnego, swołocz! Widzicie, że oficer i bijecie! Naumyślnie, dlatego, że oficer!
Sypiąc mocnemi słowami Ryszan zwymyślał wartowników i kazawszy im trzymać drabinę, wskazał ją porucznikowi.
— Idźcież!
— Balszoje spasibo wam, gołubczik! Gdyby nie wy możeby mnie zabili. Ja wejdę, a wy poczekajcie na mnie chwileczkę. Zejdę do was.
— Ładno!
Olbrzym wdrapał się na balkon i zniknął, wartownicy, mrucząc coś między sobą, wleźli znowu na dach szopy, do swych dziewcząt. Czesi czekali. Po chwili w podwórzu pojawił się porucznik Gornostajew — z butelką koniaku.
— Wdzięczność wam chcę okazać, a i samemu dobrze zrobi napić się po tej emocji. O mały włos nie zabili, sukinsyny... Ja ciężki bardzo jestem... Wy, zdaje się, oficer... Łotysz?
Ryszan przedstawił się.
Vobora przyniósł kieliszki, oficerowie usiedli na ławeczce pod kasztanem i zaczęli popijać, rozmawiając.
— Więc wy Czech? Bardzo przyjemnie. Z czesko-słowackiej drużyny...
— Z dywizji — poprawił Ryszan.
— A, u was już cała dywizja jest? — zdziwił się Rosjanin. — Bardzo przyjemnie. Podziwu godne. Gdzieś na froncie Czesi dobrze się bili. Bardzo dobrze się bili. Jeszcze po jednym wypijemy — noc ciepła, z dobrym towarzyszem przyjemnie wypić... Spać nie chce się... Uch, jak boli... Rękę wykręcili, czorty... Oto zapałki, u mnie są, proszę... Więc cała dywizja... Dziwna rzecz, skąd was się tyle w Rosji wzięło. Ja Wołyń znam, ale nie myślałem, żeby tam tak dużo Czechów było...
— Ja przecież nie jestem wołyński Czech!
— A wy skąd?
— No, jakże wam to powiedzieć... Ja jestem Czech z Czechji...
— Z Czechji? — zdziwił się znowu Rosjanin. — A jakimże sposobem wyście się do nas dostali?
— Poprostu — w plen — a potem z obozu jeńców wojennych jako ochotnik...
— To wy jesteście jeniec wojenny?
— Byłem jeńcem, teraz jestem oficerem... Przecież dywizja składa się głównie z ochotników byłych jeńców...
— Wot, intieriesno! — wykrzyknął Rosjanin. — I ich na front posłali! A oni nie przejdą do Awstrijców?
— I dlaczego mieliby przechodzić? Przecie my chcemy się z nimi bić! My chcemy rozbić Austrję...
— A czy to nie jest zdrada? Przecie Czesi — to Awstrijcy, mówiący po czesku, czyż nie?
— Słuchajcie, poruczniku, my przecie jesteśmy Słowianie!
— A jakiego wyznania?
— Katolicy!
— Więc jakżeż Słowianie? Wsio rawno, jerunda, plewat‘, wyście mi życie uratowali, a to zabiliby może, chalera! Wypijmy jeszcze po jednym... Da... Dobry koniak! Grzeje... A wiecie co? Wy z zasadniczego punktu widzenia nie mieliście prawa bić tych żołnierzy i grozić im rewolwerem... Po pierwsze wy jesteście jeńcem wojennym.
— Oficerem jestem!
— A mimo to i jeńcem wojennym! Bo gdybyście nie byli jeńcem, nie bylibyście oficerem czesko-słowackim. A powtóre ci ludzie mieli słuszność. Widzą — złodziej idzie po drabinie — chce przez okno wleźć — więc łapaj złodzieja! Z zasadniczego punktu widzenia.
— Przecie wy nie jesteście złodziejem.
— A mimo to z zasadniczego punktu widzenia rzecz biorąc, oni postąpili uczciwie. Mogli spać, nie widzieć, a oni że pilnują. A gdybym ja był złodziejem, gdybym tak nożem dźgnął, albo z rewolweru... Ryzykowali! A wy im za to po mordzie i od sukinych synów sklęliście...
— Oficera bili!
— A skąd oni mogli wiedzieć, że to prawdziwy oficer? Po drabinie lezie, przez okno — więc z zasadniczego punktu widzenia bić takiego trzeba... Tymczasem wy — pozwólcie, że wam to powiem — postąpiliście ordynarnie, po niemiecku... Zaraz bij...
— Taż oni was po mordzie łupali, Gornostajew, zrozumiejcie...
— Z zasadniczego punktu widzenia mieli słuszność...
— To z zasadniczego punktu widzenia będą mieli słuszność, jeśli was wszystkich wytną! — zirytował się Ryszan.
— Dlaczego?
— Bo z zasadniczego punktu widzenia dlaczego nie wyciąć, jeśli można wyciąć? A was wyciąć można!
— Powiedzmy, że można. Choć nie wszystkich — ale można.
— To i powinni to zrobić, wiecie? z zasadniczego punktu widzenia...
— Czort znajet! A my wypijmy jeszcze po kieliszeczku...


Rozdział X.
W ROZSYPCE.

Był względny spokój.
Z frontu przychodziły wieści stałe złe, do czego, jak wiadomo, wkońcu człowiek się przyzwyczaja. W kraju nic nadzwyczajnego się nie działo.
Jednakże — nie trzeba było proroka na to, aby odgadnąć, że jest to cisza przed burzą.
— Dobrze się to skończyć nie może — myślał Niwiński. — Wszystko idzie ku gorszemu. Co z tego wyniknie? Czy ludzie przygotowują się do jakiego czynu, do obrony?
Zdania sprzeczne krzyżowały się; trudno było wyłowić z tych sprzeczności błysk jasnej, stanowczej woli.
Raz poszedł Niwiński na jakieś zebranie. Zgromadzenie odbywało się popołudniu w mrocznej sali małego teatrzyku. Tłum zrobił ją w przeciągu kilku minut duszną, tchnącą atmosferą poczekalni kolejowej, lub komisarjatu policyjnego.
Posiedzenie „zagaił” starszy pan, chudy, wysoki, z siwą, ostrą bródką i z miną Don Kichota, który, poznawszy się na swej wartości, z naiwnego stał się rafinowanym. Mówił przez kwadrans tak pięknie o sobie, że wybrano go jednomyślnie do prezydjum.
A potem wystąpił z referatem główny „champion,“ mąż w eleganckim, czarnym garniturze, znakomicie uwydatniającym jego szeroką pierś i muskularną figurę. W twarzy dużej, śniadej, o mocnych, szerokich szczękach i czarnym zaroście, miał coś z wielkiej jakiejś małpy, a coś z boksera.
— Ten się w kaszy zjeść nie da! — myślał sobie Niwiński, patrząc na jego szerokie ramiona, mocną czaszkę i arogancką, zuchwałą, lecz spokojną twarz.
„Champion“ mówił. Mówił polszczyzną złą, trywjalną, kuchenno-lokajską, a pomieszaną z frazesami francuskiemi, żywcem tłumaczonemi na język polski. Krótko — mówił, jak hrabia. Mimo to, w tem jego na pozór nieścisłem gadaniu był jakiś sens, w nadętości była pewność siebie, silna, niezłomna, posługująca się zamiast mądrości podstępną, przebiegłą chytrością.
— Nadęty megaloman — ocenił go Niwiński — ale mocny, przebiegły, sprytny. Cóż — czy istotnie tylko święci garnki lepią? Taki się też może przydać!
Nagle — coś niedobrze, niewyraźnie błysnęło w długich, zawiłych wywodach mówcy. Audytorjum przycichło i w milczącem skupieniu słuchało uważnie. A po chwili Niwiński klasnął zcicha językiem i z niezadowoleniem pokręcił głową.
Mówca — prezes organizacji, prącej całą siłą do akcji wojskowej, tłumaczył się, dlaczego wysłany przezeń na Zjazd Piotrogrodzki Polaków wojskowych telegram przeciw tej akcji się zastrzegał.
I tu zaczął forsownie kłamać, z całą perfidją, z całą bezczelnością człowieka pewnego, że jest mądrzejszy od drugich.
Obełgiwane cynicznie audytorjum siedziało w posępnem milczeniu. Niwiński skrzywił się pogardliwie.
A potem zaczęła się zabawa — interpelacje. Cała falanga młodych, lecz wprawnych już mówców wiecowych ruszyła do skombinowanego ataku. Sieć kłamstw prezesa prysła, ale na tem nikt nie chciał poprzestać. Zgrabnie podając sobie łgarza z rąk do rąk, interpelanci zasypywali go, grzebali, kopali, ośmieszali, wyciągali na sprzeczności, które w mgnieniu oka przerabiali na niedorzeczności.
Ten atak przez chwilę Niwińskiego bawił, wkrótce jednak zirytował go.
— W piłkę nożną grają czy w „cricketa?“ — myślał z oburzeniem. — To jest sport, a nie prowadzenie poważnej akcji. Im nie zależy na tem, aby naprawić to, co tamten zepsuł, lecz żeby go „ubrać...“
Uciekł.
Było mu bardzo smutno.
Zbolały tułał się samotnie po ulicach, nie zważając, którędy, ani dokąd idzie. Chodził jakiemiś ulicami, między rzędami wysokich, ciemnych domów, mijając wrzaskliwe gromady dzieci, bawiących się na bruku. Wreszcie, nie wiedząc jak, znowu znalazł się w kawiarni.
Przysiadł się do niego któryś ze znajomych nieznajomych.
— Znowu w kawiarence? — mówił. — Wy, Galicjanie, pół życia spędzacie w kawiarni...
Niwiński uśmiechnął się lekceważąco, ale potem postanowił „uderzyć bez kija.“
— Myli się pan — odrzekł łagodnie.
— Spotykamy się tu ze trzy razy dziennie...
Niwiński puścił płazem znakomitą sposobność do „riposty”, a zaczął mówić jakby z ukrytym żalem:
— Niechże pan zrozumie, drogi panie, że ja tu jestem na wygnaniu. Pracuję — ale potrzebuję też odpoczynku, ludzi. A to miasto dla mnie zupełnie obce, zaś ludzie? Gdzież ja zobaczę ludzi? Ot, rozmawiam tu naprzykład z panem. Znajomość przelotna — mówiąc szczerze — ale przecie znajomość. Przynajmniej parę słów zamienimy. Bo — widzi pan — trzeci rok jestem już w Rosji i w Kijowie nieraz bywałem i znajomości kawiarnianych nie brak mi, a czy pan przypuści — nie wiem, jak tutaj dom polski wygląda...
— Jakto — dom polski...
— Wnętrze domu polskiego... Nikt mnie nigdy bodaj na szklankę herbaty nie zaprosił, nikt mi się nie spytał, jak żyję, czy mam tu kogo czy nie... Jestem zupełnie, jak na obczyźnie, a przecież tu tyle Polaków!
— To zbieg okoliczności...
— Nie, nie żaden zbieg okoliczności. Mam wielu znajomych wśród uchodźców i tym również nie lepiej ode mnie się poszczęściło...
— Ale przecie ja sam znam domy, w których Galicjanie bywają...
— Galicjanie! Zakładnicy — tak, ludzie pewnego sposobu myślenia...
Znajomy nieznajomy zmieszał się.
— No tak, ja o tem wiem, to wszystko stało się — wskutek waszej orjentacji...
— Otóż, otóż, widzi pan, jakie to są dziwne sprawy... Bo przecie w 905-ym Galicja wcale nie stała po stronie bojówek PPS, a mimo to nie odmawiała gościnności nikomu... Otóż to, drogi panie, że wy w ten sposób nie postępujecie... A teraz...
Przysunął się bliżej do znajomego nieznajomego i mówił, patrząc mu w oczy:
— Na ten przykład, serdeńko, ja nie jestem tu sam. Mam z sobą żonę, rozumie pan? I ona jest — przy nadziei. Czy sądzi pan, że ktokolwiek objawił chęć zajęcia się nią? Pan wie — w tym stanie nerwy grają w człowieku — więc bodaj odrobina rozrywki, towarzystwa... A może trzeba pomocy? No, cóż, to chodzi po ludziach... A tu — nic! Jak pośród obcych... Że nas wojna z kraju wygnała — to nic. Cierpimy i wierzymy, że cierpimy za Polskę... Ale żeście wy nas tu do swych serc nie przypuścili — to dopiero uczyniło nam tę ziemię ziemią wygnania... I dlatego, pojmij pan, chodzę do kawiarni...
— Nikt emigracji nie przewidywał i to jeszcze w takich rozmiarach — tłumaczył się znajomy nieznajomy, uśmiechając się z zakłopotaniem...
— Mniejsza z tem, panie! — kończył Niwiński. — Ja to już przebolałem... Przebolałem, bo mimo wszystko postawiliśmy na swojem...
— To jest — na czem?
— Spojrzyj pan tylko uważniej. — Ile to na wygnaniu w Rosji powstało pism, ile szkół polskich, ile organizacyj, jak całemi falami biją w was broszury, książki, podręczniki szkolne... To wszystko, mój panie, to są dary wygnańców — za gościnę...
I istotnie Niwiński nie mylił się. Emigracja pracowała na Rusi bardzo energicznie i z wielkiem powodzeniem. Wprawni i doświadczeni agitatorzy docierali do najodleglejszych, zapomnianych zakątków, budząc lud... Dziesiątki tysięcy dzieci uczyły się na polskich elementarzach, pozakładano gimnazja, zorganizowano coś w rodzaju zawiązku uniwersytetu, organizowano rzemieślników... W Piotrogrodzie, w Moskwie, Kijowie i Charkowie grały teatry polskie... Organizacja wojska szła opornie, zato żywioł polski, tężejąc i krzepnąc, coraz głębiej zapuszczał korzenie i rozkwitał — zdawało się — na wieki...
Zaś wieczorem uciekał Niwiński do kawiarni, „na dach,“ gdzie rozmawiał z Ziembą, lub przysłuchiwał się, co oficerowie czescy opowiadali. Między innemi poznał też Czeczka, który kierował akcją dywizji czeskiej pod Zborowem. Był to niski, szeroki w ramionach mężczyzna, w furażce, z wielką fantazją zsuniętej na tył głowy, a ocieniającej twarz szeroką, miedzianą od słońca i błyskającą złotemi zębami. Elastyczny i mocny, z szerokim tasakiem austrjackim u boku, wesoły i skłonny do śmiechu, oficer ten sprawiał sympatyczne wrażenie. Lat mógł mieć ze trzydzieści, a choć był w randze porucznika, już miał i pułk swój i komenderował dywizją. Na jego piersi widać było wszystkie odznaki św. Jerzego i biały krzyż oficerski. Mówił żywo, chętnie używając słów rosyjskich, które fatalnie akcentował i wymawiał.
— Czestnoje słowo, powiadam wam, zupełnie nie rozumiem, co się z tym żołnierzem dzieje... Był to przecie żołnierz do niedawna sławny, bagatyr! A teraz — trus, haniebny trus i nic więcej... Czort znajet, niczewo w etom diele nie razbieriosz...
— Żeby to tylko tchórz — wtrącił któryś z oficerów — ależ oni dziś własnych oficerów mordują. Żołnierze jednego pułku pułkownika kijami zatłukli...
— Swołocz!
— I poco my tu siedzimy! Lepiej do Francji jechać. Tu z tego wszystkiego już nic nie będzie.
Niwińskiego dotknęło to nieprzyjemnie. Prawie z trwogą myślał o tem, że zwolna wszyscy „porządniejsi ludzie“ mogą Rosję opuścić, a wtenczas on tu zostanie sam ze swą żoną, bezbronny...
Więc się żachnął:
— Nie, teraz właśnie Rosji opuszczać nie można. Właśnie teraz nie! Ostatecznie — Rosji dotychczas nic zarzucić nie można. Rosjanie zachowują się zupełnie dobrze. Rewolucja jest rewolucją, naród eksperymentuje, próbuje, ale widać po nim, że czegoś chce. Sami musicie przyznać, są tu już rzeczy zupełnie nowe, prawie że niebywałe... Naprzykład kobiecy bataljon śmierci Boczkarewy... To przecie objaw wspaniały, to jest nowe... Tu życie wchodzi w nową fazę...
— Słuchajcie! — przerwał mu oficer, który właśnie czytał „Poślednije Nowosti.“ — Przy jakimś szewcu zabitym na bazarze, znaleziono — osiemdziesiąt tysięcy rubli! To jest bajeczne... Gdzież się podzieli biedni szewcy z powieści Dostojewskiego!
— W polu kobieta dużo nie wskóra — mówił po namyśle Czeczek. — Do garnizonowej służby, do wartowniczej — dobra.
— Patrzcie! Czeczek za emancypacją!...
— A czemużby nie! — zapalił się oficer. — Ja jestem za zupełnem zrównaniem kobiet z mężczyznami.
— To i jenerałem kobietę-byś zrobił?
— Rozumi se! A prócz by ne? — zapalał się Czeczek coraz więcej.
I z miejsca wybuchł namiętny, gwałtowny spór, prowadzony z charakterystycznie czeską niechęcią do tradycji i skłonnością do rzeczy nowych.
A kiedy tak oficerowie w lożach swarzyli się i jeździli wzajemnie po sobie, używając w dyskusji słów mocnych i jak najprostszych, gdzieś za słupkiem wadzili się szachiści:
— Tego wam nie wolno!
— Będę się was pytał, co?
— Idźcież! Tu koń mój stał i wy pionka z miejsca ruszać nie powinniście byli.
— Jaki koń, gdzie stał, kiedy?
— Wżdyt' wam powidam!
— Człowiecze, zblaznil ste se? Jaki koń, jaki pionek...
— Żiszmarjajozef! Z wami się o wszystko trzeba kłócić!...
Pewnego wieczoru siedział Niwiński „na dachu” z paru wybitniejszymi członkami organizacji czeskiej, rozmawiając, jak zwykle, o położeniu na froncie i o tem, co z tego wyniknie. Wtem „na dach” weszło dwuch panów, jeden wysoki, chudy, z twarzą zgonionego charta, drugi niski, młody, krępy, czarniawy, wesoły, chytrze uśmiechnięty. Ten ostatni odwrócił się do kogoś, snać idącego za nim i zawołał:
— Pane profesore! Tady jsou, tady sedi!
„Na dachu” zapanowała cisza.
— Masaryk przyjechał! — szepnął Niwińskiemu jeden z jego towarzyszów.
Wszedł starszy już pan, trochę więcej niż średniego wzrostu, szczupły, blady, o pociągłej twarzy z białą bródką, w okularach.
Skierował się prosto ku stolikowi, przy którym siedział Niwiński. Ten, naśladując swych towarzyszów, wstał. Starszy pan przywitał się z obu Czechami. Niwiński chciał się cofnąć, ale przedstawiono go.
Profesor wraz z towarzyszącymi mu panami przysiadł się do ich stolika.
Przez chwilę panowała cisza.
Niwiński ostrożnie, ale badawczo zerkał zboku w stronę tego dziwnego człowieka, prawie starca już, który jednak miał tyle siły, że — wychowawszy sobie w sali uniwersyteckiej całe pokolenie — zdołał rzucić je w bój przeciw wielkiej, potężnej i mściwej monarchji. On, syn kowala ze Słowaczyzny, jako wróg niebezpieczny i groźny, stanął oko w oko z dwoma cesarzami, mającymi na zawołanie miljonowe armje, i nie wątpił ani chwili, że armje te rozbije i swemu narodowi wolność i wielkość wywalczy. Skromny uczony, banita, zbroił przeciw wrogom swej ojczyzny oddziały we Włoszech, we Francji i w Rosji, a wpływ jego potężny sięgał aż do Ameryki, gdzie bogaci kupcy i przemysłowcy czescy na zawołanie powierzali mu swe kapitały. Gdzie był dom tego człowieka, który u siebie w domu był wszędzie i nigdzie, którego rodzina rozproszona była po świecie i który nigdy nie żył dla siebie?
Zaczęto rozmawiać. Profesor zadał kilka pytań Niwińskiemu.
— Więc my się znamy jeszcze z Pragi? — mówił profesor z miłym uśmiechem.
— Tak. Pamiętam dwa wykłady inauguracyjne. Pierwszym był wykład prof. Krejcziego. Prof. Krejczi rozpoczął słowy: — Panowie! Boga niema! — A zaś pan profesor swój wykład inauguracyjny zaczął tak:
— Abyśmy uniknęli wszelkiego nieporozumienia, panowie, ja stwierdzam, że Bóg jest...
— Może być, że tak mówiłem — kiwnął uczony głową.
— Zaś ostatni raz spotkałem pana profesora w ogrodzie Kinskych. Było to pewnego chłodnego, słotnego popołudnia. Miałem silną migrenę, poszedłem się przejść. Na górze spotkałem pana profesora — pamiętam, w długim płaszczu angielskim, którym wiatr szarpał. Stał pan w tem miejscu, z którego widać wjazd na Hradczany, plac przed zamkiem, pałac arcybiskupi i bramę prowadzącą na zamek królewski...
— Piękny to widok — szepnął profesor.
— Piękny! — przyznał Niwiński. — Pusto było w ogrodzie, bo deszcz padał, a zaś ja, minąwszy pana, pomyślałem sobie: — Czemu to profesor w taki zimny, słotny dzień stoi sam i wpatruje się tak w ten zamek...
— A, zajmujące! — uśmiechnął się znowu profesor. — Pan dawno w Kijowie?
Niwiński odpowiadał na pytania, patrząc profesorowi w oczy. Pierwszy raz widział go tak zbliska. Zdawało się, jak gdyby profesor był trochę zezowaty; spojrzenie miał niepewne. Robił wrażenie człowieka bardzo opanowanego. Mówił cicho, prawie szeptem.
Szachiści — tak zwani kijowscy „notable“ kolonji czeskiej, nie zwracali na profesora najmniejszej uwagi. Żaden mu się nie ukłonił, żaden do niego nie podszedł. Nie uznawali go. Kiedy wszedł, w pierwszej chwili ucichło wszystko, ale po jakimś czasie odezwało się znowu:
— Jakiem prawem bierzecie mi wieżę? Człowiecze, to przecie nie jest żadne granie! Ale, ciągle cofacie ciągi, tego nie wolno.
— Kto mi zabroni — wy? Was się jeszcze nie boję...
„Na dach“ chodził Niwiński tem chętniej i tem częściej, że w domu skutkiem zdenerwowania żony było mu źle. Wszystko ją drażniło, wywoływało spory, wymówki. Robiło się nieznośnie. Wszystko składało się jak najgorzej, jakoś dziwnie beznadziejnie. Zarobki kurczyły się, parę interesów zawiodło, wydatki wzrastały z dniem każdym i Niwiński czuł, że walcząc z trudnościami, szarpie się w jakiejś ogromnej sieci, zaciąganej zdaleka ale niezawodnie.
Tem więcej bolało go, że żona, zamiast stanąć przy nim, nie oszczędza mu ani przykrych słów, ani wymówek. Rozumiał jej stan, ale nie mniej czuł się niezmiernie opuszczonym i samotnym.
Raz, kiedy żona już spała, czytał pożyczony sobie przez Ryszana tom poezji Otokara Brzeziny. Kochał tego poetę za jego przecudnie śpiewny wiersz, za jego rytm płynny, falisty, przypominający długi, poważny, szeroki ton — fali morskiej, za jego ukochanie barw prześwietlonych i za nabożne skupienie jego duszy, śpiewającej pieśni tak, jakby to było odprawianie obrzędu.
Aż naraz wzrok jego padł na słowa, które i w jego duszy zabrzmiały modlitewnym dźwiękiem pokornego westchnienia:
— Ja — dusza — zmęczyłam się mnóstwem spojrzeń, które wysłałam na święta gwiazd, a które z powodu niezmiernego ich oddalenia, już nie wrócą do mnie na tej ziemi...
Niwiński zamknął książkę i z tem cichem westchnieniem legł na swem łóżku polowem na balkonie.


Rozdział XI.
MARTWE BŁYSKI.

— Tyś go znał?
— Jak pak by ne? Był to młody, szczery, sympatyczny człowiek, dzielny oficer... Chodziłem z nim kilka razy „na rozwiedkę...“ Byłem przy jego śmierci...
— Jakże to było?
— Porucznik Romanienko zebrał dokoła siebie dwa pułki i rozmawiał z „sołdatami“ o wypadkach chwili i o bezwzględnych środkach, które rząd stosować musi dla ocalenia frontu i armji. Żołnierze słuchali z zainteresowaniem i życzliwie, a kiedy skończył, krzyknęli mu nawet „urá“. Wtedy Romanienko poprosił oficerów o chwilę rozmowy na osobności. Oficerowie zeszli się, porucznik Romanienko zaczął im coś tłumaczyć. W tej chwili podeszło dwuch żołnierzy, którzy przystanęli i przysłuchiwali się rozmowie. Romanienko poprosił ich, żeby odeszli i nie przeszkadzali, ale żołnierze odpowiedzieli, że nie powinno być żadnych sekretów i że oni chcą być obecnymi podczas rozmowy.
— Bolszewicy! — wtrącił ktoś.
— Prawdopodobnie. Na powtórną prośbę Romanienki żołnierze odpowiedzieli chamstwem. Wówczas Romanienko kazał dwom kozakom żołnierzy aresztować. Kiedy aresztowanych prowadzono koło ośmiotysięcznego tłumu żołnierzy, dały się słyszeć pogróżki i klątwy. Romanienko, widząc to, dosiadł konia i skierował się ku tłumowi, chcąc wytłumaczyć, o co idzie. Naraz tłum zakołysał się, krzyknął, żołnierze rzucili się na kozaków, odbili aresztowanych i musiało zajść coś takiego, z czego Romanienko poznał, że i jemu śmierć grozi, bo nagle zawrócił konia. W tej chwili ktoś krzyknął: — Wot niemieckij szpion, puskajuszczij po noczam rakiety.
— Prowokacja!
— Niewątpliwie — bo Romanienko był wśród żołnierzy bardzo popularny, więc w ten sposób chciano go sprzątnąć. Padły dwa strzały. Jedna kula trafiła Romanienkę w plecy —
— Podli! Podli! Skrytobójcy!
— Z pewnością bolszewicy!
— i przeszyła serce, druga raniła go w nogę. Romanienko martwy padł wraz z koniem. Rozwścieczeni żołnierze bili trupa kijami, deptali i kłuli bagnetami. Co było na trupie, zrabowano; bezkształtną bryłę mięsa przeniesiono na punkt opatrunkowy, gdzie w czerwonej trumnie zwłoki leżały pod ogniem działowym...
— Straszne rzeczy! Taki dzielny, zacny chłopak i taka marna śmierć... Zbydlęcieli...
Niwiński siedział w małem kółku oficerów czeskich i słuchał. Jakby widział stada twardych, ciemnych ludzi w gliniastych szynelach i tego młodego, rosłego porucznika, ufnie i śmiało wpierającego swego konia w szumiące, gwarne, żółte fale... A naraz czerwony błysk nad tem wszystkiem, czerwony błysk i śmierć czerwona...
— Dwuch grubijańskich żołnierzy — wnioskował któryś z oficerów — dwa strzały... Jej Bohu, to z pewnością byli ci dwaj agitatorzy bolszewiccy... Oni żądzę mordu rozbudzili w tłumie...
— Ale to znaczy, że w tym tłumie ta żądza mordu jest — szepnął Niwiński.
— Pewnie, że jest...
— I że się budzi...
— Tak. Ktoś ją budzi... Rozmyślnie... Ktoś chce wybuchu...
Oczami duszy Niwiński spojrzał ku zachodowi i krew mu zastygła w żyłach. Oto ujrzał miljony i miljony żółtego mrowia, żerującego wśród olbrzymich magazynów broni, dział, amunicji... To mrowie wiecuje i nie wie, co począć z sobą... Tęskni do domu, na wschód, a tu trzyma je i przykuwa do zadrutowanych okopów jakiś rozkaz czegoś, co umarło... Tłumy są złe, żyje w nich pamięć krzywd i pamięć posłuszeństwa, ale błyski czerwone zbyt często je już przenikają, krew kipi... Aż przyjdzie chwila, w której to wszystko szarpnie się, oderwie od zagród drucianych i lawiną straszną runie na wschód, powoli prąc wciąż naprzód, niszcząc wszystko i krwawiąc się coraz bardziej...
— Kierenskij armji w rękach już nie ma — odezwał się Ryszan. — I właściwie to już za Milukowa armja nie była w rękach rządu...
— Wybuch rewolucji armję rozsadził.
— Nie — zaprzeczył Ryszan. — To nie rewolucja. Kto inny oddawna już musiał prowadzić tam robotę rozkładową i kto inny trzyma ją w rękach. Masy są głupie, ciemne, bezmyślne... Ci komisarze wojskowi i deputaci — to są jakieś ogniwka, coś przejściowego, coś, co ma czemuś zapobiec, nie zapobiega niczemu, a tylko kompromituje się... Przykładem śmierć Romanienki... Komisarzem był — lubiany powszechnie, sympatyczny i popularny... żołnierze krzyczeli mu „ura“, a jednak był ktoś silniejszy od niego, ktoś bez tytułu, nieznany nikomu, szary — i ten ktoś szepnął słówko, wzburzył tłum — i rozdeptał Romanienkę.
— Kto?
— Bolszewicy.
— Niemcy.
— Jedni i drudzy.
— Potworne!
— Co zrobić?
— Gdyby się znalazła choć garść uczciwych żołnierzy mówił Ryszan zdaje mi się, nie wszystko jeszcze byłoby stracone. Ta hołota na froncie rozlezie się, rozproszy, rozpryśnie — a wtedy będzie można rozbić ją i stworzyć nowy front.
Tegoż samego zdania był i Niwiński — a tedy po paru dniach namysłu zgłosił swą gotowość do pracy tym, którzy jeszcze w wojsko polskie wierzyli.
Chodził po różnych rozległych, szarych i banalnych biurach, szukając człowieka i mądrego słowa. Ale w tych biurach siedziały przeważnie niedostępne kobiety, z urzędowemi minami odsyłające go od departamentu do departamentu, lub też nieufni i mało wiedzący urzędnicy, którzy zbywali go czembądź, bojąc się, że może on szuka posady. Jakiś chorąży, któremu — nie zważając na jego zarozumiałą i nadętą minę — zwierzył się szczerze ze swych niepokojów i zamiarów — słuchał go kwaśno i wreszcie urwał rozmowę, oświadczając krótko, że wszystko idzie jak najlepiej i że wszystko zrobiono. Łatwiej było przejść przez mur, niż przez odstręczający chłód tych ludzi. Jakiś „powstaniec“ w mundurze chorążego, apoplektyczny starzec z chytrą miną Zagłoby i sztukowanemi wąsami, zajął się Niwińskim, przyrzekł mu swą protekcję i obiecał zaprowadzić go do kogoś, kto jest duszą całej akcji wojskowej i wszystko wie. „Dusza“ — fertyczna osóbka w wieku około lat czterdziestu — przyjęła Niwińskiego bardzo serdecznie, dała mu legitymację, upoważniającą do chodzenia po szpitalach, i nakreśliła mu cudowny plan akcji — przyczem jednak Niwiński zauważył, że „powstaniec“ jest blagierem, „zajął się“ nim, ponieważ nałogowo szukał popularności, a do „duszy“ zaprowadził go dlatego, aby ją móc kilka razy wziąć dłonią z ojcowską serdecznością za krągłe ramię, na co ona zezwalała z czarującym uśmiechem matki, znoszącej kaprysy dziecka. Głównym obowiązkiem tej damy było wycinanie z pism polskich i rosyjskich wszelkich wzmianek odnoszących się do wojska polskiego i na tem ona opierała swą wszechwiedzę.
Rozmowa toczyła się w najlepsze, gdy wtem „dusza“ spojrzała na Niwińskiego i — jak gdyby przypominając coś sobie — spytała:
— Ależ... wszakżeż pan literat! Pan pracował w którymś z dzienników polskich w Moskwie, nieprawdaż?
Niwiński przyznał się.
— Mój Boże, jakże ja mogłam zapomnieć! A otóż widzi pan, że nie zapomniałam! Ależ to doskonale, pan nam się świetnie przyda, sam Bóg nam pana zsyła... Wyobraź pan sobie, panie Bernadowicz, pan Niwiński jest literatem, poetą bardzo utalentowanym...
— Zaraz już „bardzo...“
— Ależ tak, tak, czytałam... Niesłychana obrazowość, rzadka plastyka...
Bernadowicz spojrzał na Niwińskiego niechętnie, ponieważ „dusza” przysunęła się do młodego człowieka tak, że nieledwie jego kolan dotykała.
— Otóż, proszę pana, rzecz ma się tak: Nasz żołnierz jest bardzo biedny, nie ma odpowiedniej dla siebie strawy duchowej... Zależałoby na tem, aby mu jej dostarczyć...
Niwiński aż przybladł ze wzruszenia.
— Proszę pani.... To się przecież rozumie... Żebym tylko wiedział, co zrobić, zrobię wszystko, co leży w mej mocy...
— Biorę pana za słowo! — z miłym, kokieteryjnym uśmiechem żywo odpowiedziała „dusza”. — Jako literat musi pan mieć jakieś stosunki z wydawcami.
— Niestety pani —
— A przynajmniej zna ich pan i potrafi pan z nimi mówić. Ja sama jestem wprawdzie bezwyznaniowa, ale napisałam książeczkę do nabożeństwa dla żołnierzy polskich. Jest tam parę modlitw moich własnych.
— Proszę pani! — zmartwił się Niwiński. — Książeczek do nabożeństwa jest aż nadto...
— Ale tam jest też moja modlitwa o honor żołnierza.
Niwiński łypnął na nią oczami tak wyraziście, że zmieniła temat.
Skończyło się jednak na tem, że dano mu prawo wyszukiwania żołnierzy polskich po szpitalach i werbowania lżej rannych do wojska.
Włócząc się od szpitala do szpitala, zaszedł raz do szpitala oficerskiego przy ulicy Funduklejewskiej, gdzie miało być kilku Polaków. Dowiadując się o nich, znalazł ich wkońcu w płóciennych „pałatkach“, rozpiętych na podwórzu. Były to wielkie namioty z „brezentu“, przewiewne i pełne ciepłego, złotego zmroku, w którym bielały łóżka. Wyszukawszy swych oficerów i zaznajomiwszy się z nimi, Niwiński powlókł ich za sobą w odleglejszy kąt wielkiego, zarosłego drzewami dziedzińca, aby móc swobodnie porozmawiać. Szli chętnie, zadowoleni z nadarzającej się im rozrywki. Było słoneczne, gorące popołudnie, suche i ciche. Ranni i chorzy przeważnie spali, rzadko gdzie przemykał się biały, szeroko rozpięty chałat.
Niwiński wykładał oficerom, z czem przyszedł. Słuchali go z zajęciem, życzliwie, ale — nie mówili nic. Ci młodzi ludzie byli starymi żołnierzami, a z ich spokojnych oczu czytało się, że przeszedłszy wiele, wiedzą i myślą coś, czego nie chcą powiedzieć. Gdy Niwiński skończył, milczeli chwilę, a potem ktoś zaczął opowiadać o obronie jakiegoś przyczółka mostowego. Po pewnym czasie przyłączył się do nich podoficer belgijski z samochodów pancernych i ten wdał się w długą, istotnie bardzo zajmującą rozmowę o taktyce tej broni.
— Nasze wozy pancerne mają tę złą stronę, że są otwarte, ale za to widzi się z nich lepiej — tłumaczył słuchaczom. — Wóz obsługuje czterech ludzi: pointeur, chargeur, chauffeur i aide-chaffeur. Wóz panuje nad przestrzenią 200 metrów — kontakt utrzymują cykliści. Głownem zadaniem samochodów pancernych jest pomaganie piechocie podczas ataku. Oprócz korzyści konkretnej, jaką jest rozbijanie gniazd karabinów maszynowych przy pomocy dział szybkostrzelnych, wozy opancerzone podnoszą ducha wojsk. Widziałem sam, jak po ataku żołnierze rosyjscy całowali nasze wozy...
Opisywał działalność tych wozów na galicyjskim froncie, gdzie głównie się niemi posługiwano ze względu na dobre drogi, wspominał bitwy...
Niwiński zrozumiał, iż traktowano go nie jako agitatora, ale jako poczciwego człowieka, który przyszedł pogawędzić z chorymi.
Światło słoneczne sączyło się przez gęste korony drzew, muszki brzęczały, ktoś tam chrapał potężnie...
Co wojna! Do czego wojna! Zmęczony człowiek chce odpocząć, chce żyć.
Więc Niwiński pożegnał swych nowych znajomych i wymknął się na miasto, ślubując sobie w duchu, że już nigdy więcej nie będzie burzył spokoju ludzi uczciwych. Bo ostatecznie na czem polegało jego zadanie? Na pozbawianiu ciszy serca i spokoju tych, którzy go sobie zdobyli męką i ranami. Miałże jątrzyć dusze ludzkie? Za nic na świecie. Wszakże taki spokój, to też szczęście.
Ulica była biała od żaru słonecznego. Długie „ogonki”, prażone promieniami słonecznemi, uciekały pod ściany domów i do wnętrza bram, ale i tam pociły się w zaduszę. Na cokole pomnika Stołypina postawiono podobny do głowy cukru głupkowaty, szary obelisk z napisem „Sława podwigu i trudu,” na piersiach alegorycznej kobiety w kokoszniku, przedstawiającej Rosję, zawieszono jakieś ogłoszenie. Przemykały się ulicami kobiety w białych przezroczystych sukniach, z pod których przeglądały wyraźnie krągłe, ruchliwe nogi.
W tem minął Niwińskiego jakiś „pasażer“ w cylindrze, na którym po lewej stronie wyszyty był czerwono Nr. 1.
Niwiński obejrzał się, przypuszczając, że może ów dziwak wyrwał się ze szpitala warjatów, ale potem przypomniał sobie, iż wkrótce mają się odbyć wybory do rady miejskiej i że zapomocą takiego błazeńskiego strojenia ludzi zwykło się kaptować stronników. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego na ulicach wala się tyle pozdzieranych ze ścian afiszów. Podniósł jeden z nich i zaczął czytać:
— Czernosotieńcy miasta Kijowa.
Jeśli chcecie widzieć w radzie miejskiej samych byłych liżygarnków carskich, prawdziwych rabusiów i zdrajców narodu, samych złodziei-urzędników i aferzystów, samych burżujów i eksploatatorów, samych znanych maroderów i spekulantów głosujcie na listę 3, 4, 5 i 8. Bądźcież przez naród wraz z nimi przeklęci.
Niwiński uśmiechnął się i rzucił afisz.
Bezwładny i jakby wewnętrznie pusty legł Niwiński tego wieczoru na swem posłaniu na balkonie. Wzburzony różnemi myślami, jakie go zaprzątały, długo nie mógł zasnąć. Noc była burzliwa, błyskało się bardzo, grzmiało, wreszcie lunął ulewny deszcz. Wówczas Niwiński wstał i wciągnął swe łóżko napół do pokoju, ale tak, aby mimo wszystko móc patrzeć w niebo. Deszcz siekł liście, a jemu — niewiadomo dlaczego — zdawało się, iż leżąc na dnie łodzi pod żaglem nocą ciemną i burzliwą płynie dokądś przed siebie daleko.
Wstał chmurny, posępny i blady, jak chmurny, posępny i blady był też tego dnia poranek. Pisma poranne przyniosły wieść o ekscesach wojsk bolszewickich w Kałuszu. Znowu mordowano, gwałcono, hańbiono, rabowano! A dalej donoszono o aresztowaniu Piłsudskiego i 300 oficerów polskich rzekomo za spiski przeciw Niemcom i odmówienie przysięgi.
— Tak się kończą zalecanki! — mruczał Niwiński przez zęby, zły i zirytowany.
Zaś „Dziennik Kijowski“ przyniósł przedruk z któregoś z pism warszawskich, histeryczny okrzyk jakiejś baby zwarjowanej, artykuł zatytułowany „Ratujcie nasze dzieci od śmierci moralnej“ i domagający się wysłania legjonów na front.
Niwiński, przeczytawszy artykuł, aż pięścią w stół uderzył.
— Nałgali, nakręcili, napaskudzili, napsuli, a teraz, żeby „dzieci od śmierci moralnej uratować,” chcą im na froncie łby poukręcać. Sami żeby się powywieszali, łajdaki, to nie pomyślą! Ten broń złożył i aresztować się dał, a ta jędza zapamiętała wrzeszczy: — Pomordujmy dzieci, żebyśmy się ich wstydzić nie potrzebowali!
— Czego wrzeszczysz? — zajechała go znów żona. — Śniadania spokojnie zjeść nie można. Siedzi przy herbacie i ryczy! Nie wytrzeszczaj tak na mnie oczu, ja się nie boję...
Dziwnie zbrzydła. Wargi jej obrzękły, nieledwie posiniały i krzywiły się w trywjalnym grymasie, koniec nosa poczerwieniał. Zrobiła się kłótliwa, narzekała wciąż.
Pewnego wieczoru „na dachu“ pojawił się Ziemba — rozpromieniony, wesoły, pełen jak najlepszej myśli. Wracał ze zjazdu międzypartyjnego w Moskwie, gdzie postanowiono wznowić i jak najenergiczniej prowadzić akcję wojskową.
— Będziemy formowali korpus — opowiadał Szydłowskiemu i Niwińskiemu. — Pokoju z Niemcami nie będzie, a że w wojsku rosyjskiem jest źle, nieporządek i wieczne awantury, więc żołnierze będą sami chętnie do nas przechodzili... Dyscyplina francuska ostra — każdy żołnierz będzie musiał podpisać odpowiednią deklarację...
— Jeńców bierzcie — w trącił Niwiński.
— Pan zawsze swoje! — skrzywił się niechętnie Ziemba. — Jeńcy mają jeszcze czas, dość materjału gotowego jest pod ręką...
— Jakiż pan uparty! — narzekał Niwiński. — Wśród jeńców jest dużo takich, którzy do wojska się rwą, którym zbrzydło bezczynne siedzenie w obozie. Są to żołnierze ideowi, żołnierze z temperamentu — żywioły pierwszorzędne, które znacznie mogą się przyczynić do konsolidacji korpusu. Dlaczego tych ludzi odpychać? Przecież to materjał najlepszy!
— Plecie pan wkółko wciąż jedno i to samo, a nie chce pan zrozumieć, że do takiej akcji potrzebny jest ogromny aparat, którego nie mamy i na który nas nie stać... Co innego Czesi, którzy od tego zaczynali...
— Ale my mamy wszędzie swoich delegatów cywilnych, urzędników Centralnego Komitetu Obywatelskiego, Lwowskiego Komitetu ratunkowego i tak dalej. Tych ludzi i urzędów można użyć, a Czesi z pewnością im pomogą tam, gdzie swoje posterunki mają...
— Pan Czechom wierzy!
— Co znaczy — wierzy lub nie wierzy! W ich interesie jest, aby wojsk pewnych było tu jak najwięcej — inaczej zginą, bo się nie będą mogli obronić.
— Sam-eś pan mówił, że wyjeżdżają do Francji.
— Chcą wyjechać — ale czy wyjadą, jeszcze nie wiadomo.
— Naturalnie! — wtrącił małomówny Szydłowski.
— Wszystko to ładnie, ale my musimy robić pokolei... Naprzód reorganizacja gotowych już oddziałów i organizacja korpusu, potem przyjdzie kolej na jeńców. Ale przedewszystkiem jak najszersza agitacja! Co do Czechów, to oni istotnie przydać się mogą. Pan znasz ich organizację?
— Trochę.
— Wypytaj-że się pan, jak i co i niech mi pan wolną chwilą opowie. Jak wojna to wojna! Moskaluszki są zmęczone i rewolucja ich żre, ale pokoju zawrzeć nie mogą i nie zawrą. Front jaki taki trzymać muszą. Beznadziejne to wszystko nie jest.
Działo się jednak źle. Ryga padła. Pisano o niesłychanym męstwie, z jakiem rewolucyjne wojska rosyjskie biły się z Niemcami, ale opowiadano sobie, że w rzeczywistości wojska te uciekły, że się bić nie chciały, że, cofając się, w Rydze hulały.
— Gadać będą, ale bić się nie chcą za żadne skarby świata! — narzekał Niwiński, siedząc z Szydłowskim „na dachu.“
— To są namiętni kupcy! — mówił Szydłowski z uśmiechem. — Handel jest dla nich wszystkiem. Opowiadał mi pewien oficer, który niedawno przyjechał z Czerniowiec: Żołnierze wszystko sprzedają i wszystko kupują, cała armja zajmuje się handlem. Sprzedają rzeczy skarbowe, tak, że po wsiach jest między chłopstwem mnóstwo mundurów, butów, kociołków itd., prócz tego, jeśli towar jaki z Rosji przyjdzie, wykupują go, dniami i nocami dyżurując przed sklepem. Tak np. wykupili obuwie, które potem sprzedawali, biorąc za nie podwójne ceny. Ponieważ mają dużo pieniędzy, grają namiętnie w karty, jak zwykle, na skwerach, na których powygniatane są całe koła. Biją kartę sturublówkami. Gra trwa całe noce. Żołnierz, który ze świeczką w ręce świeci grającym, dostaje sto piędziesiąt rubli za noc. Pieniądze żołnierze odsyłają do domu i przy okienku, przy którem na poczcie pieniądze się nadaje, stoją ich takie tłumy, że dla urzędników, raz na miesiąc połowę pensji wysyłających do domów, trzeba było osobne okienko otworzyć.
— Nic dziwnego, że się im nie chce bić! — wzruszył Niwiński ramionami.
— A teraz z innej beczki fakt: Dyrektor jednej z tutejszych fabryk ma tysiąc rubli miesięcznie. Wykwalifikowany robotnik zarabia do dwuch tysięcy, mimo to jednak zawsze w parę dni po otrzymaniu dwutygodniowego zarobku przychodzi po zaliczkę, której mu się oczywiście nie odmawia. Pewnego dnia dyrektor spytał robotnika, czy sobie co kupuje, że tak pieniądze wydaje. — Przed trzema dniami wzięliście przecie osiemset rubli! — rzekł mu. — Kupować? — mówił robotnik. — Nic nie kupiłem, ale w sobotę było u mnie parę osób. Cóż, ćwierć wódki kosztuje sto dwadzieścia pięć rubli, potem przegrałem trochę w karty, jedzenie drogie, żona też coś na siebie wyda, pieniądze się rozchodzą!
— Żołnierze i robotnicy! Tak, ci mają pieniądze, tych na wszystko stać — i wszystkiego im jeszcze mało.
— Słuchaj-że pan dalej: W Pitrze jest komisja amortyzacji długu państwowego. Wyposażenie urzędników tej komisji przed wojną było bardzo niskie, a że tam nikt nigdy nie miał żadnego interesu, więc o łapówkach ani gadania, rozumie się. Kiepsko. Podczas wojny podwyższono tym ludziom pensję do stu piędziesięciu rubli miesięcznie. Niedawno urzędnicy tej komisji wysłali do rządu deputację z prośbą, aby komisję przeniesiono gdzieś na wieś, bo ze stu piędziesięciu rubli miesięcznie urzędnicy w Pitrze wyżyć już nie mogą. Na poparcie swego żądania przedstawili świadectwo lekarskie, wykazujące, iż z powodu złego odżywiania się między nimi zdarzają się częste wypadki szkorbutu.
— Ale ci nie strajkują!
— A nie... Ci nie strajkują...
Przyszedł Ziemba, zły, zmartwiony.
— Ryga oddana — zahuczał swym niskim, twardym basem. — Nie wiadomo, co jest. Komisarz dwunastej armji Wojtinskij, pisze, że żołnierze bili się jak lwy, a nawet komunikaty mówią już o panicznej ucieczce. Kierenskij łże. Ciekawa rzecz — naprzeciw dwustu tysięcy Niemców stało osiemset tysięcy Rosjan — i nie mogli im dać rady. Niemcy przez dwa mosty przeprawili na drugi brzeg jeden pułk i dwie rosyjskie dywizje zrzucić go w rzekę nie mogły. Ciężkie działa komenda rosyjska musiała wywieźć przed bitwą, bo bała się stracić je.
— Podobno i pod Kowlem jest jakieś przerwanie frontu — dodał Szydłowski.
— A wojska południowo-zachodniego frontu uchwaliły, że w okopach będą siedzieć tylko do pierwszego października — rzekł Niwiński.
— Skąd pan wiesz?
— Był telegram, tylko cenzura go nie puściła.
— Ładna historja! Jeszcze wam coś powiem. Wczoraj w mojem sąsiedztwie zajęto budynek szkolny dla jakichś władz. Patrzę, co takiego? Zarząd kolei galicyjskich. Spotkałem znajomego urzędnika, pytam go: — Cóż wy tam w tym zarządzie robicie, skoro kolei nie macie. — Co robimy? Kosztorysy! Trzeba przecież jakoś wypróżnić kasę.
Lato miało się ku końcowi, gdy naraz zaczęły się rozchodzić dziwne, często zupełnie sprzeczne słuchy i wieści o jakichś ruchach i zamierzeniach wodza wojsk rosyjskich, jenerała Korniłowa.
Wśród oficerów czeskich zawrzało. Młodzi ludzie w padali na dach i wybiegali pośpiesznie, szeptali sobie coś z tajemniczą miną na ucho, śmiali się, bili pięściami w stół. Niwiński domyślił się, że coś wiedzą.
Zabrał się do Ryszana.
— Co wy tam spiskujecie? Co to za konspiracje?
Młody oficer roześmiał się.
— Konspiracje! Cóż dziwnego? Dziś wszyscy spiskują!
— Co się dzieje?
— Wiesz, że jest źle. Kiereńskij słaby, przytem blagier, kabotyn. Podżera go czerwona komuna, grożą mu marynarze kronsztaccy, Lenin, Trockij... Wszyscy rozumieją, że tak dalej być nie może. Otóż Kiereńskij, obawiając się przewrotu bolszewickiego, wezwał do Piotrogrodu Korniłowa z wojskiem oczywiście... Korniłow wysłał korpus jazdy i piechotę... Ale Korniłow jest głównodowodzącym i jenerałem w armji bardzo popularnym, tak, że jeśli stanie w Pitrze, to z tego gotowa wyniknąć dyktatura wojskowa, a co za tem idzie — znowu wojna z Niemcami!
— Korniłow ma duże siły?
— Posłał na Piotrogród dziką dywizję, swoich Tekińców i kozaków...
— A co wy macie z tem wszystkiem do roboty?
— My oczywiście bardzobyśmy chcieli, aby mu się udało, ale pomagać mu nie możemy, bo w razie niepowodzenia bylibyśmy skompromitowani. Korniłow do nas się zwracał, a właściwie nasz komendant, pułkownik Mamontow chciał nas w tę awanturę wciągnąć — odmówiliśmy. Jednakże w sztabie jego mamy kilku swoich oficerów, którzy nas informują...
— Więc to Kierenskij wezwał Korniłowa na pomoc? Dlaczegóż w takim razie dzienniki piszą, że to zamach kontrrewolucyjny Korniłowa, dlaczego Piotrogród tak tendencyjnie informuje?
— Tego ja już nie wiem, co w tem jest...
— Czy Kierenskij nie wciąga Korniłowa w jaką pułapkę?
— Być może, ale Korniłow człowiek chytry, kozak, wie, co robi...
— Coś o nim słyszałem... Podobno z niewoli austrjackiej uciekł.
— To nie wiesz? Korniłow jest właściwie znajdą, mongolskiego pochodzenia. Jako małe dziecko przygarnął go kozak zabajkalski, który się nazywał Korniłow... Bezdzietny był i adoptował chłopca, którego potem kształcił w szkole wojskowej. Jako młody oficer Korniłow odbywał długie podróże konne po Azji. Podczas jednej z takich podróży dotarł do Tekny, jakiegoś dzikiego, prawie że niezależnego narodu. Tam ożenił się z córką chana tekińskiego, przez co z Tekną zawarł braterstwo krwi. Podczas wojny walczył jako generał, zdaje mi się, dowodził dywizją. W 1915-tym r. dostał się do niewoli i został osadzony jako jeniec w którymś z węgierskich zamków. Uciekł stamtąd przy pomocy żołnierza austrjackiego, Czecha, Franciszka Mrniaka, którego jednakże na granicy rumuńskiej, kiedy chciał kupić chleb dla jenerała, żandarmi złapali. Ale Korniłow przedostał się szczęśliwie do Rosji, gdzie w krótkim czasie został głównodowodzącym. Jego wierni Tekińcy przysłali mu pułk kawalerji, który dziś jest jego gwardją przyboczną. Są to znakomici kawalerzyści — mają własnych oficerów i tylko ich słuchają. Korniłow jest w ich oczach nieomal bogiem. Kiedy z nim rozmawiają, zasłaniają sobie oczy dłonią...
— Więc to miałby być zbawca Rosji, Mongoł! — z podziwem wykrzyknął Niwiński.
— Człowieku, on ma skończoną akademję wojskową...
— Ale i owszem, niech będzie i Chińczyk, byle zrobił porządek... A swoją drogą mnie się zdaje, że wy nie robicie dobrze, stając na uboczu...
— Mieliżbyśmy się mieszać do wewnętrznych spraw Rosji?
— A czemużby nie? Przecież wy naprawdę Rosji zawdzięczacie wszystko, macie wobec niej obowiązki i naprawdę zależy wam na istnieniu frontu wschodnio-europejskiego. Więc z wielu względów nie może wam być obojętne to, co się w Rosji dzieje. Macie siłę, macie trzy mocne dywizje, możecie pomóc dobrym a niezorganizowanym żywiołom, możecie uratować Rosję...
— Człowieku, tegoby nam Rosjanie nigdy nie darowali!...
— Przeciwnie, byliby wam wdzięczni za to.
— Co znaczą trzy dywizje!
— Dziś, kiedy możecie mieć po swej stronie Korniłowa, jego dziką dywizję i Tekińców, jego szturmowe oddziały, wierne mu wojska, a w niedalekiej przyszłości korpus polski a może i Łotyszów, Serbów i Rumunów, dziś moglibyście stanowić siłę... Ale jeśli to wszystko padnie i zostaniecie w Rosji ze swemi trzema dywizjami, o, to wtenczas będzie źle.
— Dajże spokój, nasza interwencja jest zupełnie zbyteczna...
— A ja ci mówię, że czy chcecie czy nie chcecie — dojdzie do niej, bo do konfliktu dojść musi. A tedy, im wcześniej a bezinteresowniej, tem lepiej.
— Korniłow i bez nas da sobie radę. Już wali na Piotrogród!
A Niwiński ujrzał w duszy pułki dzikiej dywizji, czarniawe, pociągłe twarze w czerwonych baszłykach, oczy czarne, ogniste, i u pasów szerokie, srebrem nabijane kindżały, a potem kozaków kubańskich, w długich aż do ziemi, czarnych twardych burkach kaukaskich i tych Tekińców z jakichś nieznanych, dalekich stron — a wszystko na północnej równinie fińskiej, wśród białych brzóz i posępnych sosen zmierzające ku kamiennej, zimnej i groźnej stolicy Północy.
„Na dachu“ pokazało się jakieś towarzystwo rosyjskie; dwie wytwornie ubrane damy i trzech eleganckich oficerów. Dzień był piękny, więc towarzystwo zatrzymało się przy sztachetach okalających kawiarnię i napawało się rozległym widokiem na miasto.
Niwiński obserwował przez chwilę twarze oficerów rosyjskich.
— W tej chwili wojska Korniłowa już jadą na północ... Może się biją... Losy Rosji ważą się... Ciekawe, czy ci oficerowie wiedzą co o tem, czy ich to co obchodzi?
Twarze Rosjan były zimne, spokojne, obojętne. Podobał im się Kijów, widziany zgóry w świetle pięknego popołudnia.
— Kto ich odgadnie! — myślał Niwiński. — Może co kryją?
Zaś Ziemba huczał swym chropawym basem:
— Jeśli Korniłow nie ma dość sił do przeprowadzenia swego planu, to jego wystąpienie jest zbrodnią, ponieważ jego klęska wzmocni niesłychanie elementy bolszewickie.
W parę dni później „bunt“ Korniłowa został poskromiony. Komendant wysłanego przezeń korpusu jazdy, jakiś jenerał, skończył samobójstwem, nie chcąc snać „wsypać“ osób, które brały udział w intrydze. Minister rolnictwa, Czernow, były socjal-rewolucjonista, dosiadł aeroplanu i tak poprowadził przeciw „reakcyjnym bandom“ Korniłowa garnizon piotrogrodzki, głównodowodzącym został Kiereńskij, szefem sztabu jenerał Aleksiejew, a byłego głównodowodzącego internowano w jego byłej głównej kwaterze, gdzie Tekińcy wzięli go pod swą opiekę. Pokazało się, że cała awantura została sprowokowana przez Kiereńskiego, który łatwowiernego jenerała wywiódł w pole, skompromitował a potem sam z tego skorzystał.
Tak się narazie zakończył epizod rosyjskiego Dumuriez'a.
Ale Kijów mało się tem wszystkiem zajmował. Informacje rządowe były bałamutne i wykrętne, równocześnie zawieszono pisma monarchistyczne, które informacyj przynosiły najwięcej. Stało się jawnem, że Kierenskij, mimo wszystko, jest coraz silniejszym i do czegoś dąży.
— Macie rewolucję! — drwił Ziemba. — Prasa staje się coraz bardziej rządową, coraz mniej wolną. Rząd jest zawsze rządem — carski czy rewolucyjny — wszystko jedno.
— Dzisiejszy aparat rządowy uniemożliwia rewolucję — odrzekł Szydłowski. — Można zrobić zamach stanu, ale nie rewolucję. Społeczeństwo po literacku tylko współczuje — nikt obiadu dla żadnej sprawy, zarobek wyjąwszy, nie poświęci.
Niwiński zauważył, że Czesi mają niewyraźne miny.
— Sakra! — narzekał Ryszan. — Wpadliśmy przez Korniłowa. Jeden z naszych oficerów miał rozkaz zajęcia stacji telegrafu iskrowego — zastrzelił przytem żołnierza, ma iść pod sąd. W Piotrogrodzie w naszych lokalach były rewizje... Poplątało się to wszystko sakramencko...
— A pamiętasz, coś mówił o czerwonej rakiecie?
— Ja się obawiam, że teraz dopiero zrobi się tu czerwono...


Rozdział XII.
CÓRUCHNA.

— Rodzina Romanowych zamknięta jest w domu gubernatora tobolskiego i ani na krok z niego się nie ruszają, tem bardziej, że niema tu gdzie chodzić.
Dokąd iść, gdzie się przejść, gdzie odetchnąć świeżem powietrzem? Na to pytanie w Tobolsku trudno odpowiedzieć.
Wyszedłszy z domu gubernatora można iść tylko w jedną stronę, do poczty i to przeszedłszy przez zabłoconą ulicę po tańcujących chodnikach z mokrych jesienią, długich desek, w których szczeliny noga często się zapada. W drugą stronę, także niedaleko, można iść tylko do rynku, brudnego do niemożliwości i cuchnącego nawozem i stęchłemi rybami sąsiednich sklepów, przyczem też trzeba patrzeć więcej pod nogi niż rozkoszować się widokiem tej głównej ulicy z drewnianym brukiem, po którym czasami, obryzgując przechodniów błotem, uganiają podróżni w tarantasikach nazywanych także bandurami, a zaprzężonych w dzikie konie kirgiskie. Jedynem miejscem przechadzki jest przystań nad rzeką Irtyszem, gdzie zwykle przed przybyciem i odejściem parowców zbiera się publiczność, aby poskakać po pomostach statków i otrzeć się o pasażerów. Ale teraz tam mokro i brudno, a powietrze pełne jest Bóg wie jakich aromatów z przewożonej solonej ryby.
Myśli się o złączeniu domu gubernatorskiego z ogrodem miejskim, skutkiem czego rodzina Romanowych miałaby sposobność przechadzania się po ogrodzie. Niestety, ogród ten prawie zupełnie nie jest ogrodzony. Z jednej strony zamykają go wały z brudnym kanałem; na wałach stoją działa, kto wie, czy nie z czasów Jermaka. Z drugiej strony jest rozsypujący się płot, dzielący ogród od rynku, tak zabłoconego w jesieni, że rzadko kto odważy się wjechać w tę topiel.
Helenka przestała czytać.
— Słyszysz Wojciechu? Ty śpisz?
— Nie, słucham... Głowa mnie boli, nie mogę mówić...
— Na jaki koniec im przyszło... Ze świetnych pałaców do takiej dziury...
— A ta straszna niepewność...
— Co z nimi zrobią?
— Zabiją ich.
— Całą rodzinę?
— Wytną. Nie znasz Moskali. Oni nie wiedzą, co to szlachetność. A zresztą — Mikołaszka był może szlachetny? A cesarzowa — zdrajczyni! Słuszna ją spotka kara...
— Ale cóż dzieci winne?
— Ha, miały przyjemności, teraz będą miały przykrości... Dziwnie się rewolucja francuska powtarza... On słaby, ona zdrajczyni. — Wszystko to już było...
— A czytałeś, jak strasznie znęcają się nad ludźmi z najbliższego otoczenia cara?
— Nie, nie czytałem. Cóż tam takiego?
— W Piotrogrodzie otrzymano informacje o ciężkiem położeniu, w jakiem znajdują się zamknięci w twierdzy Sweaborgskiej emigranci-monarchiści: Wyrubowa, Manasiewicz-Manujłow, Glinka-Janczewieckij i Badmajew.
— Ten znachor tybetański... Ciekawe, jaką rolę ten człowiek odgrywał na carskim dworze...
W szczególnie ciężkich warunkach jest Wyrubowa, cierpiąca na serce. W tych dniach twierdzę Sweaborgską wizytował członek komitetu wykonawczego piotrogrodzkiego sowietu robotniczych i żołnierskich delegatów, senator Sokołow, który oświadczył emigrantom, że Rząd Tymczasowy uznaje ich aresztowanie za bezprawne, że jednak z przyczyn politycznych obecnie ująć się za nimi nie może. — Jakże to? Więc któż ich aresztował?
— Marynarze na własną rękę. Czytaj dalej.
— Garnizon twierdzy Sweaborgskiej oświadcza, że zgadza się na wypuszczenie aresztowanych tylko pod tym warunkiem, iż powstanie Rząd Tymczasowy z bolszewikami na czele. Garnizon traktuje aresztowanych jak katorżników, co szczególnie odbija się na Wyrubowej. Mówią, że bojąc się, iż ją zabiją, prawie codzień się spowiada. Pod twierdzą często zbierają się marynarze, którzy grożą, iż się z aresztowanymi rozprawią. Miejscowe sowiety oświadczyły, iż nie wypuszczą aresztowanych, dopóki rząd nie przejdzie w ręce rad żołnierskich i robotniczych. Komenda twierdzy, zdając sobie sprawę z tego, iż życie aresztowanych jest w niebezpieczeństwie, wszelkiemi siłami stara się o wywiezienie ich do innego miasta. Marynarze zażądali, aby ich delegacja mogła być obecną przy wydawaniu obiadu aresztowanym, domagając się zapłaty za obiad, ponieważ państwo nie powinno tracić pieniędzy na kontrrewolucjonistów. Widzenie się z krewnymi dozwolone jest tylko w obecności marynarzy. — Jacy to twardzi, źli ludzie! — dodała Helenka.
— Tak samo kiedyś postępowano z nimi. Któż ich tego nauczył? Są tacy, jakimi ich zrobiono. A teraz słuchaj, opowiem ci, co wczoraj opowiadał jeden Czech, który wrócił z Piotrogrodu. Czech był w Wyborgu, posłany trochę na zwiady pod pozorem pertraktacji z miejscowemi sowietami. Przy tej sposobności widział, jak mordowano oficerów. Z rozkazu rady robotniczej i żołnierskiej miasta Wyborga aresztowano tych oficerów i umieszczono na odwachu. Wtem zebrała się gromada żołnierzy, którzy zażądali wydania oficerów na samosąd. Zaco? Nikt nie wiedział. Wydać oficerów nie chciano, żołnierze zaczęli grozić. Przyjechał delegat komitetu wykonawczego, dalej komisarz z Helsingforsu, perswadowali, prosili — na nic. Żołnierze wpadli na odwach, wyciągnęli oficerów i zaczęli ich bić czem kto mógł — kolbami, pięściami. Niedaleko był most — tam ich zaczęli pędzić żołnierze. Czech widział, jak jakiegoś starego jenerała za nogi po bruku ciągnięto; twarz całą miał we krwi, nic nie mówił, tylko się żegnał, jak mógł.
— Zwierzęta! — syknęła Helenka.
— Zrzucali ich z mostu w wodę. Rozumie się, kto pływać umiał, chciał się ratować, a wtedy żołnierze strzelali do nich lub też dobijali ich pałkami...
— Okropność!
— A to się zaczyna szerzyć i przenosić już do miast, a nawet na wieś. Niema chleba, w komitetach aprowizacyjnych są przeważnie żydzi, którzy szachrują i kradną, ludzie się burzą. Gdzieś tam zbili członków komitetu aprowizacyjnego, a w jednej wsi znowu piekli ich na wolnym ogniu.
— Nic dziwnego, że się ludzie irytują, bo to przecież straszne rzeczy! — oburzyła się Helenka. — Nasza służąca chciała dostać kartkę na manufakturę prochorowską. Wczoraj popołudniu stanęła w „ogonku“ — o szóstej godzinie w „ogonku“ stało już pięć tysięcy ludzi, a o północy trzydzieści sześć tysięcy. Ludzie stali tak całą noc; ogniska palili, żeby się ogrzać. Dziewczyna dopiero rano przyszła do domu zmordowana, zmęczona.
— Ja nie wiem, co to będzie. Wszystko z dnia na dzień droższe, dowóz kolejowy coraz słabszy, a tu w dodatku i wyładowywać nie chcą... W Kijowie nagromadziło się przeszło trzy tysiące wagonów z żywnością, której robotnicy wyładować nie chcą... Dotąd to jeszcze jakoś szło, teraz jest coraz gorzej i będzie gorzej... Odnosi się wrażenie, jak gdyby jakieś złośliwe ręce wszystko rozkręcały i rozstrajały... Robi się wszystko, aby tylko wywołać głód, a z tem i wybuch wściekłości, zaburzenia...
— Kierenskij nie powinien na to pozwolić! — stropiła się Helenka.
— Kierenskij jest błazen, demagog! Czyż nie on właśnie zniszczył dyscyplinę w wojsku, zdemontował armję? Sądzisz, że on nic nie wie, że on nie widzi, co się dzieje?
— Więc czemu nic nie robi?
— Inteligencja rosyjska, widzisz, wychowana jest na Marksie i wierzy, że socjalizm musi przyjść... To jest niedorzeczność, socjalizm nie jest żadną nieuniknioną koniecznością, ale oni w to wierzą... Dlatego nie bronią się, uważając wszelki opór za daremny, zaś Kierenskij, schlebiając żywiołom radykalnym, chce w ten sposób zrobić karjerę. No i gadaj z takimi ludźmi. Nawet nie wiedzą, że rozpalają pożar w całym kraju...
Helenka, która słuchając półuchem, przeglądała dziennik, zawołała naraz:
— A to dopiero!
— Cóż takiego?
— W raju jeromonacha Inokentja. Czytałeś?
— Nie.
— Członek włościańskiej sekcji odeskiego sowietu robotniczego Borowskij, złożył raport w sprawie jeromonacha Inokentja, którego „raj“ w bałtskim powiecie osobiście zwiedził. W „raju“ tym, według słów Borowskiego, jest nieustająca orgja, rozpusta i pijaństwo. „Mateczki“ Inokentja, to młode włościanki zupełnie zepsute. Inokentij naśladuje w wielu rzeczach Rasputina. Przychodzące do „raju“ kobiety, pełzając na kolanach, całują nogi i odzież Inokentja. Jego barłóg jest siedliskiem rozpusty. We wsi są wielkie zapasy wódki. — Ładny jeromonach, co?
— To już należy do całości — odpowiedział Niwiński.
Miał swą chwilę depresji. Patrzył na żonę zniekształconą, ociężałą i coraz bardziej bezradną i myślał, że wkrótce już, oddana zupełnie dziecku, całem brzemieniem będzie mu musiała zaciężyć. A tu nie tylko że życie stawało się z dniem każdym trudniejsze, ale na horyzoncie zaczynały się jeszcze zarysowywać nowe jakieś niebezpieczeństwa, nowe biedy. Rewolucja coraz szerzej rozlewała się po kraju i już widać było, że się bez krwawego pożaru nie obejdzie. A co wtedy? Jakżeż kobieta z dzieckiem to zniesie, jak przetrzyma? Ileż w tem domniemanem szczęściu kryje się nieszczęść, ciosów, cierpień, ile klęsk, ile trwogi i obaw?
— Tak, to jest życie! — powtarzał sobie strapiony Niwiński.
I nie szemrał, rozumiejąc, że to właśnie jest życie, istota życia. Z pokorą, szczerze otwierał serce swe wszystkim trwogom, ani jednej od siebie nie odpędzał, jak gdyby gości w nich widział miłych, bo czuł, że one pogłębiają mu duszę, że ją niezliczonemi nićmi trosk i nadziei łączą ze światem i że torują drogę zwycięstwu, które — wierzył — przyjść musi.
Ta nieustająca walka kosztowała go jednak wiele. Nie łatwo było przyzwyczaić się do natężenia myśli, odgadującej o całe miesiące naprzód wypadki i możliwości — a tylko w ten sposób mogła się udać obrona, można się było przygotować tak, aby to najgorsze nie zaskoczyło znienacka. Najmniejszy błąd karał w przyszłości głodem, chłodem lub jakiemś strasznem niebezpieczeństwem. Niwiński, zmuszony tym strasznym możliwościom w twarz patrzeć i w oczy zaglądać, aż zęby nieraz ścinał z trwogi, takie to były wizje okropne. Gracz, który przegrał majątek i z domu w świat wędruje z rodziną, pogorzelec, ostatni nędzarz, człek nieuczciwy, dotknięty palcem bożym i ścigany przez sądy ludzkie, bogaczem był w porównaniu z Niwińskim i tem, co mu przyszłość mogła zgotować. Bo ta czerwona, rewolucyjna przyszłość, przyszłość, niosąca sąd i wyroki pokrzywdzonych, nie miała w sobie nic, prócz zielonych błysków nienawiści, gniewu i śmierci. To Niwiński wiedział, a nie znał sposobu, jakby wyprosić od kary swą niewinną żonę i dziecko. Bo jawnem było, że tu przyjdzie kara, kara za grzechy dziadów i ojców.
— Jednakże co mnie może to wszystko obchodzić? — myślał czasem Niwiński. — Czy ja jestem Moskal?
Fakt cierpienia był niezaprzeczony. I Niwiński czasem przychodził do przekonania, że w ten sposób, przez wspólne cierpienia, uzyskuje pewne prawa do Rosji, do olbrzymiego rosyjskiego społeczeństwa. Nie będzie tu chyba obcym...
— Ale co mnie do Rosji! — oburzał się.
W duszy zaś czuł, że nie tylko nie należy się tych praw wyzbywać, ale że one stanowią jego zdobycz. Bo wszędzie, gdzie dzieje się coś ludzkiego, człowiek powinien mieć swoje prawa.
I myślał, że przecie kiedyś z tego chaosu i zamieszania, z tych okrutnych wybuchów, z nienawiści i zemsty wyjdzie nowa Rosja, to znaczy, odnowione społeczeństwo rosyjskie, czystsze i lepsze. Marzył, że ono nie będzie już kałem narodów, ale zdobędzie się wreszcie na czyn tej miłości, jaka w rosyjskiem sercu być może. Bo ostatecznie niema ziemi bogatszej i bardziej obfitującej we wszystko i mieszkańcom tej ziemi zgoła niepotrzebnem jest pchanie się ze zgiełkiem wojennym w ziemie cudze. A tedy, jeśli z tego piekła kiedyś uczyni się nie już raj na ziemi, lecz dom przyzwoity, w którym ludzie będą żyć w zgodzie, to czyż do tego nie przyczyniły się i jego, Niwińskiego, cierpienia? I tak po latach, jadąc może wygodnym, jak dawniej, pociągiem do Moskwy i rozmawiając z młodszymi ludźmi, będzie mógł im powiedzieć:
— Ja pamiętam te czasy i pamiętam te wszystkie cierpienia. Wasza nowa ojczyzna i z mojej męki wyrosła...
Takto Niwiński jednał się w duchu ze światem, cierpiąc zresztą dotkliwie. Bo oto jakiś sprytniejszy konkurent ubiegł go i pozbawił go odbiorców, przez co Niwiński poniósł grube straty. Wypowiedziano mu mieszkanie, a nowego nie miał. Wyprawka kosztowała dużo. Środki wyczerpywały się, położenie stawało się bardzo trudne, w niedalekiej perspektywie prawie bez wyjścia.
I przyszedł taki czas, że Niwiński zupełnie już nie wiedział, co począć. Dzienniki przynosiły różne ciekawe wiadomości, ludzie opowiadali jeszcze ciekawsze rzeczy, ale to wszystko było niczem w porównaniu z przytłaczającą troską dnia powszedniego. Niwiński wiedział tyle tylko, że jest jesień, że liście z drzew lecą, że drzewa obumierają, że coraz smutniej robi się na świecie i że jest sam i znikąd nie może spodziewać się pomocy, choć jej potrzebuje.
Udając, że załatwia interesy, uciekał z domu. Długie godziny przesiadywał na ławce, na ulicy. Przed nim defilowały tysiące przechodniów, migając szybko i bezpowrotnie — jak cienie. Za nim dudniły ciężkie wozy ciężarowe, ciągnione przez perszerony rosyjskie, włochate i olbrzymie „bitiugi,“ wstrząsały domami w posadach „gruzowiki,“ ryczały i gwizdały samochody, dzwoniły tramwaje, chrzęściły jasnym trylem dorożki — a on siedział wśród tej wrzawy i zgiełku wpatrzony w siebie, w czarną głąb swej duszy i w powolne, leniwe ruchy swych przeczuć, wypełzających z otchłani jakichś zmroków półświadomych, jak węże ze studni.
Kiedy tak siedział raz w mglisty, jesienny wieczór, nadszedł Ryszan. Młody człowiek przysiadł się do niego, zaczął rozmawiać o polityce, o wojnie, o rewolucji, a potem przeszedł do spraw osobistych kuzyna. Niwiński rozżalony i przygnębiony, rozgadał się. Chłopak słuchał, głową kręcił, klął, a wreszcie rzekł poprostu:
— Trapisz się, krew sobie psujesz, a to nie warto. Co się tyczy mieszkania, to ci je mogę dać zaraz. W hotelu „Praga“ mieszka mój przyjaciel, Wilimek. Ma pokój w oficynie, nie frontowy, ale właśnie doskonały dla ciebie, bo jest osobno i żona twoja nie będzie krępowana. Z pieniędzmi jest trochę gorzej, ale przecie tysiąc rubli mogę ci pożyczyć.
— Ty sam z pewnością potrzebujesz!
— Widzisz, z dawniejszych czasów miałem parę doskonałych lornetek... To na froncie... Ryło też parę rewolwerów... Sprzedałem. A zaś my, oficerowie, mamy pewien kredyt w Banku Czeskim, któryśmy niedawno założyli... Więc ja sobie poradzę... A tobie teraz trudniej...
I odliczywszy dziesięć banknotów po sto rubli, podał je Niwińskiemu.
— Co do mieszkania, to ja Wilimkowi powiem, żeby się sprowadził do mnie zaraz jutro. Poślę mu Voborę po rzeczy i koniec. Tylko ty nie daj się wykiwać. Zresztą — zapowiem w administracji hotelu. Oni cię tam już znają, administracja hotelu jest czeska. A teraz — nie martw się już i chodź ze mną. Kupimy sobie wina. Znalazłem tu jeden pogrzeb (pogreb — po rosyjsku piwnica), znakomite wino tam mają, kachetyńskie...
— Pan Bóg się przecie ludźmi opiekuje — myślał rozrzewniony Niwiński, idąc z Ryszanem.
Zaraz na drugi dzień przeniósł się do hotelu.
A w parę dni później nadeszła chwila.
Świtało, kiedy Helenka obudziła męża.
— Już! — szepnęła mu drżącemi wargami.
Wstał natychmiast, ubrał się prędko i sprowadził żonę nadół. Miał dla niej zamówiony i przygotowany osobny pokój w szpitalu miejskim.
Dorożki nie było. Musieli iść piechotą.
Szli powoli.
Hela jęczała zcicha, a chwilami przystawała i chwytając się go kurczowo za ramię, syczała. Miała twarz jakby zamyśloną, a oczy jej wpatrzone w coś niezmiernie odległego, biegały po murach domów, niby szukając czegoś za niemi.
Przypadkiem nadjechała dorożka. Niwiński zatrzymał ją, pomógł wsiąść żonie i kazał powoli jechać do szpitala.
Gmach szpitalny, biały i cichy, stał w głębi obszernego ogrodu. Nie było tu ani słychać, ani widać miasta. Wśród cichych, pożółkłych drzew panował spokój, pełen jakby nabożnego, modlitewnego skupienia.
W szpitalu było wszystko proste, białe, czyste, celowe. Dużo powietrza, światła, w wielkich, rzekłbyś, klasztornych korytarzach żywy ruch krzątających się żwawo kobiet w długich, białych fartuchach. Gdzieś daleko płacz dzieci, nie zawodzący, chory, bolesny, lecz raczej naiwny, zabawny, do wesołego śpiewu podobny.
Żonę mu odebrano. Pożegnała się z nim szybko, trochę obojętnie, sobą już tylko zajęta, jak gdyby dumna, że gra główną rolę, że wszyscy koło niej się krzątają.
Rozstawszy się z żoną, Niwiński wyszedł i czas jakiś chodził po cichym ogrodzie. W duszy jego działo się coś, czego nigdy jeszcze nie przeżywał, nie doświadczał. Było to jakieś niewypowiedzianie radosne przeczucie, a zarazem niepokój, wzruszenie słodkie, łagodne, pełne miłości i roztkliwienia dla wszystkiego, co żyje; dla biednej trawy jesiennej, dla czarnych, poczciwie sękatych i szorstkich pni drzew, dla liści schnących, dla kamyczków skrzypiących pod nogami.
Słońce wzeszło i jego skośne, słabe jeszcze promienie, rozświetliły długie aleje, zrywając z nich leciutką mgiełkę, która trzymała się murawy, krzewią i żywopłotów. W powietrzu zrobiło się tak jasno, wesoło, barwnie i żywo, iż Niwińskiemu zdawało się, że promienie słoneczne dzwonią lub śpiewają. A naraz w tę nieledwie grającą jasność wpadł krzyk kobiecy, wysoki, ton wzięty pełną piersią, długi, — silny, szczery i niezmiernie dźwięczny, tak dźwięczny, że Niwiński aż stanął i słuchał, zdumiony, z głową nabok przechyloną. Rozumiał, że to w bólu kobieta rodzi — i ból był w jej krzyku, ale ten krzyk nie samym bólem tylko drgał. Była to jakby fanfara triumfalna nowo rodzącego się życia, była to pieśń zwycięstwa, okupionego bólem, dźwięczny ton, rzucony w twarz śmierci.
— O, jakież to jest cudowne! pomyślał Niwiński. — Gdybym był prawdziwym poetą, napisałbym poemat o tych wylęgarniach ludzkich, o tych przystaniach, do których, ze złocistego raju po błękitnych falach eteru płynące, zawijają ukwiecone łodzie z duszyczkami dzieci, mających się narodzić.
Kazano mu przyjść na drugi dzień.
Przyszedł — i zastał koło Helenki kołyskę.
— Córka! — szepnęła żona, niespokojnie patrząc mu w oczy.
— Bardzo się cieszę — odpowiedział z uśmiechem. — Zawsze lubiłem kobiety.
— Myślałam, że będziesz wolał syna...
— Sam byłem synem i wiem, co to za przyjemniaczki...
Pochylił się nad kołyską, musnął dłonią drobniuchną, pomarszczoną buzię — i zamyślił się.
Po dłuższej chwili żona zapytała go o coś — nie odezwał się. Spojrzała na niego, że tak jest w myślach pogrążony, iż nie widzi, nie słyszy. Pochylony nad kołyską, wpatrzony w dziecko, myślał z takiem natężeniem, że aż poczerwieniał.
A zaś on obliczał swoje siły, bo zaczynał do głębi duszy rozumieć, że spada na niego obowiązek, który się już do samej śmierci nie skończy.
— Tem właśnie jesteśmy silni, że mamy obowiązki — powtarzał sobie w duchu.
— Czy podołasz? — wołało sumienie.
— Będę się bronił do ostatka sił, póki nie padnę.
— O, nie! — Ty możesz paść — ale oni żyć muszą!
— Więc i po śmierci jeszcze?
— Na całą wieczność.
Młody ojciec zamknął oczy i patrzył duszą.
Ciemno i źle było na świecie. Zewsząd nadciągały czarne chmury. Na horyzontach rozpalały się wulkany wściekłości i gniewu. Ludzie zdziczali uganiali po świecie z karabinami w rękach, mordując się bezlitośnie. Kogoś tam palono żywcem, kogoś obdzierano ze skóry, życie ludzkie przestało mieć wartość, ludzie gaśli, jak świece, nieobliczalne jakieś siły kruszyły wszystko, co było, zdawało się, z otchłani ziemi wydobywały wciąż nowe stada ludzkie i rzucały je w ogień, krew i chaos, na jeden stos. Jakże tu przez taką krainę przejdzie ich troje, jakże on z tego piekła wyprowadzi kobietę z dzieckiem? Wszakże ten huragan zniszczy ludy całe, a on, człowiek słaby, ma odwagę myśleć, że się mu obroni?
— Muszę!
Dziecko poruszyło się i zaczęło płakać.
— Podaj mi dziecko! — odezwała się Helenka. — Ono głodne!
Wziął delikatnie na ręce małą, krzyczącą odrobinę ludzką. Ciepło małego ciałka przeszło mu w dłonie, elektryzującą iskrą podpłynęło mu do serca.
Uśmiechnął się:
— Córuchna!


Rozdział XIII.
KRWAWA FALA.

Niwiński wkrótce przyzwyczaił się do mieszkania w hotelu. Miał wrażenie, że mieszka w jakiemś małem miasteczku. W „hallu“ i w „szwajcarskiej“ wiecznie tłoczyli się chłopcy, których czasami bywało pięciu. Dobrze trzymani w rękach przez szwajcarów, weseli, sympatyczni, wcale uprzejmi i chętni, znosili cierpliwie, kiedy się gość irytował, błaznowali z dawniej sobie znanymi. Dwuch szwajcarów w granatowych żupanach ze srebrnemi galonami dyżurowało na przemiany w „szwajcarskiej.“ Jeden był stary, siwy, z dobroduszną miną i chytrze mrugającemi oczami, drugi młody jeszcze, sztywno wyprostowany, z nadętą gębą, czarnemi oczami i czarną brodą, śmieszny w poczuciu swego dostojeństwa, przypominał Niwińskiemu jakiegoś profesora matematyki z lat szkolnych. Chłopcy, przeważnie w ciemno-czerwonych jedwabnych „rubaszkach,“ przepasani pasami rzemiennemi, rozbijali się po hotelu, oczywiście próżnując i wzajemnie wszystko na siebie zwalając. Piąty, Iwan, cały dzień spędzał w ciasnej windzie, wożąc gości na górne piętra. Ponury, zezowaty, ubrany czysto ale bez elegancji, jeżdżąc wciąż nadół i wgórę zamknięty w ciasnej skrzyni zwierciadlanej, nudził się i z przyzwyczajenia zabawiał się przyglądaniem się gościom, których jednak obserwował nie wprost, ale w lustrze, odwracając się od nich i śmiech pokrywając ziewaniem. Widać jednak wnioski, do jakich na podstawie swych spostrzeżeń doszedł, nie były dla ludzkości bardzo pochlebne, bo Iwan patrzył na ludzi ze złością i źle ukrywanym wstrętem. Czasem, kiedy w jasno oświetlonej windzie jechał na górę po któregoś z gości, jego czarna, niezdarnie poruszająca się sylwetka przypominała małpę w klatce.
Do pokoju państwa Niwińskich szło się z głównego korytarza przez mały pokoik dla służby, w którym stałe siedziała pokojówka, niemłoda już kobieta o złej twarzy, służący w mundurze wojskowym i chłopak, Grisza, nadęty, mrukliwy, z włosami napomadowanemi i uczesanemi w równiutki rozdział. Jak to Niwiński zauważył, pokojowa miała chłopca w swojej opiece. W pokoiku tym stały tapczany, stoliki z samowarami i brudnemi talerzami, zaś na ścianie wisiał obraz przedstawiający drzewo złego i dobrego, w którego cieniu po jednej stronie kwitła szczęśliwość ludzi żyjących uczciwie, zaś z drugiej w ohydnych barwach widniała nędza, rozpusta, pijaństwo, rozbój i szubienica. Scenę przedstawiającą rozpustę czyjaś ręka uzupełniła nieprzyzwoicie atramentowym ołówkiem. Najczęściej można było zastać w pokoiku Griszę, mażącego sobie głowę pomadą przed lusterkiem lub czeszącego się.
Państwo Niwińscy mieszkali właściwie w części przeznaczonej dla służby, w pokoju byłego zarządzającego. Helenkę to drażniło, ale mąż przekonywał ją wciąż, że tu jest najwygodniej. Istotnie, tak było. Tu nikomu nie przeszkadzał płacz dziecka, tu swobodnie można było gotować na „Primusie“, a nawet kąpać dziecko bez obawy zachlapania dywanów. W sąsiedztwie mieszkała tylko szafarka, Czeszka, stara panna zawiędła i niewątpliwie złośliwa, ale uprzejma, zaś obok niej malusieńki pokoiczek zajmowała kelnerka, złotowłosa Łotewka, zawsze bardzo elegancko — poza służbą — ubrana i noce spędzająca przeważnie poza domem, prawdopodobnie w pierwszorzędnych restauracjach.
Pokój Niwińskich był duży, biały i jasny, umeblowany skromnie, ale dostatecznie. Z okna widać było na prawo jakiś wielki czarny dom z obszernym i długim balkonem na pierwszem piętrze — nudny i banalny. Nawprost widziało się dwa niezbyt czyste podwórka kijowskie z drzewami, sągami drzew i biegającemi dziećmi, włóczącemi się po kątach. W głębi, za jednopiętrowym, żółtym domem z wypłowiałym, ciemno-czerwonym dachem blaszanym, wznosiła się wielka, czteropiętrowa kamienica, a z poza niej strzelała biała wieża i złota kopuła cerkwi św. Zofji. To było piękne. Prócz tego, w luce między domami świeciła jeszcze jedna złota makówka, za czerwonym dachem druga, sam koniec tylko ukazująca. Jeszcze bardziej na lewo widniały trzy złote kopuły i kilka mniejszych cerkiewki, stojącej na małym placu, drzewami — teraz już zrudziałemi — otoczonej. Na placu widać było ludzi skulonych, z powodu zimna szybko biegnących.
Niwińskiemu schodziło teraz życie na nieustannych walkach o mleko sterylizowane, o gorącą wodę dla dziecka i o tym podobne drobiazgi. Sam w menażkach nosił obiady z niedalekiej jadłodajni prywatnej, a prócz tego, pamiętny, że „i tysiąc rubli“ ma swój koniec, szukał zarobku. Kwaśniał w tem wszystkiem, bo i żona, zmęczona znów karmieniem i wstawaniem w nocy do dziecka, w dalszym ciągu była opryskliwa i skłonna do kłótni. Że jednak właściwie niczego jej nie brakowało, a dziecinka zdrowa z każdym dniem robiła się ładniejsza i coraz jaśniej zaczynały błyszczeć jej czarne oczęta, więc Niwiński w gruncie rzeczy niewiele sobie ze swych domowych kłopotów robił.
Gryzł go jednak niepokój wewnętrzny.
Jakto? Więc koniec na tem? Więc już nic niema poza temi czterema ścianami i mdłym zapachem pieluszek w powietrzu?
Mało wiedząc co się działo na świecie, uciekał do kawiarni po nowinki. Źle się działo. Niemcy pchali się w zatokę ryską, równocześnie zaś wybuchły w Rosji pogromy agrarne i żydowskie.
Raz zastał Niwiński w kawiarni Szydłowskiego i Ryszana, który przyprowadził ze sobą znajomego oficera, kozaka. Ponieważ oficer był z frontu, chętnie go widziano.
Kiedy Niwiński się przysiadł, Szydłowski właśnie mówił:
— W północnych guberniach jest niewątpliwie głód i dlatego tam rozbijają... Zresztą żydzi tak dokuczyli spekulacją, że naród bezbronny nie wie już, co począć — stąd pogromy. A pogromy agrarne i niszczenie wielkich majątków, to proste następstwo fałszywego postawienia kwestji agrarnej.
Kozak potrząsnął głową przecząco.
— Mylicie się, jeśli sądzicie, że to tylko wybuchy niezadowolenia lub zwykła sobie grabież rozzuchwalonego chłopstwa. Przez pięć miesięcy z garstką wiernych żołnierzy z dzikiej dywizji...
— A, wy z dzikiej dywizji?
— Tak. Otóż pięć miesięcy ja ze swymi „gorcami“ powstrzymywał od pogromów i gwałtów bandy w powiecie mohylewskim i jampolskim. Uratowałem w ten sposób zboże i urodzaj. Wreszcie nie stało sił do walki z narodem, który nie ma ani sumienia ani wstydu. Przeciągające przez te powiaty oddziały wojsk zmiatają wszystko z powierzchni ziemi, niszczą zasiewy, bydło, drób, rozbijają państwowe składy spirytusu, upijają się i palą domy nie tylko obywateli ziemskich, ale i chłopów. Pogromy te mają charakter akcji zorganizowanej. W powiatach jest zupełna anarchja. W każdej wsi chłopi pędzą wódkę, czemu nie można przeszkodzić z powodu wielkiej ilości uzbrojonych dezerterów. Agitacja pogromowa rośnie z każdym dniem. Podole — jedna z najżyźniejszych guberni — ginie. I nikt tego kraju nie ratuje...
— Was odwołano już z frontu?
— Tak. Ponieważ korpus wraca na Kaukaz, ja odprowadzam swój oddział. Powiat zostanie bez obrony.
— A słyszeliście panowie co o tych jakichś dwuch korpusach, które podobno z artylerją i karabinami maszynowemi idą na Kijów?
— Idą na Kijów? Korpusy? To może zbyt konkretnie powiedziane...
— Tak... Przesadne — potwierdził oficer. — Ale że ta fala grabiącego i gromiącego żołnierstwa pod Kijów może podejść, to jest prawdopodobne...
To znów przyjechał z prowincji Ziemba wściekły, zmordowany, zbity i okradziony.
— A cóż się panu stało? — śmiały się z jego oburzonej miny Niwiński.
— Czekajcie, opowiem wam to szczegółowo. Na stację Woskriesiensk, na linji moskiewsko-rjazańskiej...
— Toś pan teraz znowu w Moskwie był? — zapytał Szydłowski, chciwy nowości politycznych.
— Gdziem był, tom był, mniejsza z tem, dość na tem, że na stację Woskriesiensk zajechał pociąg wojskowy ze zdemobilizowanymi żołnierzami. Okazało się, że tor nie jest wolny, skutkiem czego chciano „eszelon“ narazie odstawić na tor zapasowy. Kiedy się żołnierze o tem dowiedzieli, wybuchnęła awantura. Przyszli do maszynisty i kazali mu jechać dalej. Chłop mówi: Bójcie się Boga, na pociąg wpadnę — ale, co, po mordzie go —
— Naturalnie! — mruknął Szydłowski
— i dalej do dyżurnego urzędnika na stacji. Karabiny przystawili do piersi, ryczą i żądają natychmiastowego ekspedjowania pociągu. Urzędnik perswadował, prosił — rozbili mu głowę kolbą rewolweru... Zrobiła się okropna awantura i nie wiadomo, czemby się skończyła, gdyby naraz nie nadjechał był pociąg osobowy... Ledwo zajechał przed stację, już z wyciem i wrzaskiem rzuciły się nań tłumy żołdactwa. Trudno opisać, co się działo... Dźwięk szkła, sypiącego się z rozbijanych okien, trzask łamanych ram i drzwi, krzyk przerażonych pasażerów, kobiety piszczą, dzieci płaczą, żołdactwo klnie! Żołnierze pchali się dosłownie drzwiami i oknami, depcząc dzieci, dusząc ludzi... Ledwo się żywy z tej kaszy wydostałem... Rzeczy mi przepadły, nikt rzeczy wziąć nie mógł z sobą... W naszych oczach żołnierze się niemi dzielili... Powyrzucali pasażerów, rzeczy im zabrali i pojechali...
Uroczyście uczczono w Piotrogrodzie rocznicę Kościuszki, która też przyniosła fakt dość miły. Oto minister spraw zewnętrznych, Tereszczenko, na uroczystości Kościuszkowskiej oświadczył imieniem Rosji i sojuszników, że nie złoży się broni, dopóki się nie stworzy Polski wolnej i niepodległej. Oświadczenie to zrobiło w kołach polskich dobre wrażenie i choć niewiele sobie po niem obiecywano, dodało w tych ciężkich czasach otuchy.
Rocznicę Kościuszki obchodzono w Kijowie uroczyście i dopiero wówczas pokazało się, jakie to jednak jest polskie miasto. Zamknięto wszystkie polskie sklepy, restauracje i kawiarnie — to znaczy zamknięto prawie wszystkie przyzwoitsze lokale w mieście. Na ulicach gęsto rozlepione były klepsydry z nazwiskiem Kościuszki i z zaproszeniem na nabożeństwo żałobne. Idąc na to nabożeństwo Niwiński spotkał oddział polski, konwojujący stare, bojowe sztandary polskie, przed któremi z całą przyjemnością zdjął kapelusz. Urządzono też akademję, ale na tej już Niwiński nie był, bo pokazało się, że komitet bilety rozprzedał swym znajomym i protegowanym, tak, że zostały tylko bilety najdroższe.
A raz, wieczorem, wracając od któregoś ze swych dostawców do domu, znowu był świadkiem dzikiej sceny. Oto ogromny, huczący tłum obiegł pomieszczenie policji dzielnicowej i z krzykiem domagał się wydania jakichś aresztowanych.
— Kogo oni się domagają? — spytał Niwiński.
— Dwuch „żulików“ kogoś nożami poraniło — chcą nad nimi samosąd zrobić — odpowiedział ktoś.
Fala ludzka uderzyła w Niwińskiego, porwała go i rzuciła w drzwi. Drzwi pękły, wrzeszcząca fala wlała się do wnętrza budynku. Ktoś krzyczał. Komisarz policyjny wołał:
— Nie dam kluczy, wam nie wolno, nie macie prawa!
— Siłą wziąć! Siłą!
Ze dwadzieścia ramion wyciągnęło się do komisarza. Chłop był rosły i mocny — bronił się, ale okropny polip oplątał go i skrępował w swym uścisku. Czyjaś dłoń szybko zaczęła przetrząsać jego kieszenie.
— Niema kluczy! Schował!
— Nie macie prawa! Sąd ich będzie sądził!
— Naród sam chce sądzić!
— Łamaj dwier!
Wyłamano drzwi.
— Ach, czorty!
— Bierz ich! Trzymaj! Gdzie są? Pod „narami“ siedzą, pod „narami!“ Wyciągnąć ich. Ahaaa! Są! Bierz ich! Dawaj siuda! Niet, nie bij, na dwor z nimi, niech naród sam sądzi!
Wyprowadzono dwuch oberwańców, drżących, nieprzytomnych ze strachu. Tłum posypał się za nimi w groźnem milczeniu. Już w bramie padło kilka uderzeń. Któryś z nieszczęsnych skazańców zawył i bełkocąc błagał, aby mu darowano życie. Kaci milczeli, a dopiero wyprowadziwszy wyrostków na ulicę, zaczęli bić — wszyscy, kto mógł dosięgnąć. Masa ludzka, czarna w żółtym blasku lamp, zaczęła się kłębić, a niby strumień gorącej krwi, strzelił z niej straszny, przerażający, opętany krzyk.
— Konnica! Konnica! — rozległy się wołania.
Przypadli milicjonerzy konni.
Tłum pierzchnął natychmiast.
Na bruku przed lokalem policji leżały dwie bezkształtne, mokre bryły. Jedna z nich dawała słabe oznaki życia. Przeniesiono ją do sieni i zatelefonowano po karetkę Pogotowia Ratunkowego. Ale Pogotowie odmówiło zlynczowanym pomocy. — Napadną nas po drodze, rannych odbiją, a i nam się jeszcze dostanie.
Tego wieczoru Niwiński kupił dwie butelki wina i wypił je sam, w „numerze“ pewnego znajomego, w hotelu. Wciąż stała mu przed oczami ohydna scena. Coraz częściej dziki zwierz budził się w tłumie.
Na drugi dzień opowiadał o samosądzie znajomym w kawiarni „François“.
— Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że naród dziczeje — mówił Szydłowski. — Oto statystyka pogromów, jak ją podaje socjal-rewolucjonista Oganowskij: W marcu 1917 ilość pogromów była minimalna, w kwietniu nieznaczna, w maju wzrasta, od dwudziestego czwartego do trzydziestego pierwszego maja naliczono sto jedenaście pogromów, a od szóstego do dwudziestego czerwca zarejestrowano pogromów dwieście dziewiędziesiąt siedem. Oto rezultat rządów Kiereńskiego. A równolegle idzie też upadek ekonomiczny. Gdzie niegdzie ludzie powracają do handlu zamiennego.
— Więc do czegóż to dojdzie?
— Trudno przewidzieć. Organizm rozstraja się, co było, ginie...
W tem rozległy się jakieś krzyki, klątwy, groźby, szamotania, a po chwili z trzaskiem otwarły się drzwi, wiodące do sali bilardowej. Sala ucichła, a wówczas z tych drzwi błysnęło rwące „torrento“ „macierzyńskich słów“, odgłos razów, czyjeś słowa oburzenia, wykrzykiwane drżącym ze strachu głosem, ktoś się szarpnął — i naraz wyskoczyła z sali bilardowej jakaś figura, pędem pomknęła przez kawiarnią i wypadła na ulicę tak gwałtownie i tak szarpnąwszy drzwiami, że aż szyba z nich wyleciała. Za tą figurą biegło kilku młodych ludzi, których jednakże zatrzymano.
— Radi Boga, gaspada, takoj skandal, kakże można, gaspada, wied’eto komisar! — mitygowała służba.
— Plewat‘ mnie na waszych komisarow! On komisar a ja jewo pa mordie bit‘ budu, kogda zachaczu!...
Trwało parę minut, zanim wzburzeni młodzi ludzie uspokoili się.
— Co się stało? Co to za awantury? — pytał Szydłowski garsona.
— To był komisarz miejski Dorotow, który „nakrył“ jakichś panów przy hazardzie. On im kazał przestać grać, a oni go „obrugali“ i zbili, a jego towarzysza chcieli zabić. Ledwo im się uciec udało. Jeden uciekł „czarnym chodem,“ a drugiego państwo widzieli.
— Otóż i władza. Szulerzy komisarzy po gębach biją.
— A tymczasem, bolszewicy, tolerowani przez Kiereńskiego, radzą i gospodarują w Smolnym mówił Ryszan, który w ostatnich czasach często jeździł do Piotrogrodu. — Warto widzieć takie posiedzenie!
— Pan widział?
— Owszem, byłem w Smolnym.
— No to gadaj-że pan! — przysunął się bliżej Ziemba — Toż to ogromnie ciekawe!
— „Rugają“ się bezustanku jak „izwoszcziki“. Pamiętam, ktoś puścił paskudną insynuację przeciw jednemu z oponentów. Oponent chciał się bronić — ale Trockij bez żadnych ceremonji odebrał mu głos. Wrzawa, kłótnie, ktoś krzyczy „Trockij — padlec!“ Bolszewicy zerwali się, ryczą, chcą kogoś zlynczować. Ci uciekają, wymykają się za drzwi, tamci gonią, biją pięściami w pulty, odgrażają się komuś, zgiełk, gwizdanie, wycie... Z Trockiego-przewodniczącego robi się przywódca rozwścieklonej, nieopętanej bandy... Takie to jest posiedzenie... Widziałem też „sowiet“ w Kałudze, gdzie miejscowi bolszewicy zajęli byłe generał-gubernatorstwo. Posiedzenia odbywali tam w wielkiej sali przyjęć, ponieważ jednak sala im na ich mityngi nie wystarczała, więc rozbili ścianę sąsiedniego pokoju. Teraz zamiast ściany jest zwykła dziura. Piece się skutkiem tego rozwaliły, sufit się zarysował... Pękać ze śmiechu! Małpy nie ludzie!
— A jednak oni doskonale wiedzą, czego chcą — pokiwał głową Szydłowski.
— Jedyni w Rosji, którzy wiedzą, czego chcą! — zgodził się Ryszan. — Musimy z nimi utrzymywać jakieś stosunki — na wszelki wypadek — i otóż wiem, że oni mówią zupełnie dorzecznie.
— Tak jak teraz jest, to się przecie utrzymać nie może! — rzekł Ziemba. — Musi przyjść coś innego...
— Więc jednak przyjść musi?


Rozdział XIV.
PIERWSZE STRZAŁY.

Był mglisty, dżdżysty dzień; koniec października.
Niwiński, posępny i chmurny, siedział w wielkiej sali kawiarni hotelowej.
Właśnie pokłócił się z Ziembą.
Ponieważ z powodu znajomości języka, psychologji i stosunków z Czechami odgrywał jakby rolę łącznika między nimi a organizacjami polskiemi, obie strony zgłaszały się do niego z różnemi interesami. Otóż pewien czeski oficer werbunkowy, powołując się na zawarty niedawno układ czesko-polski, zabraniający Czechom przyjmować do swych wojsk ochotników-Polaków, prosił go o wstawiennictwo za niejakim Liszczakiem, jeńcem, byłym żołnierzem austrjackim, który po kilku latach służby w wojsku czeskiem, miał teraz być wydalony.
— Tymczasem, jako jeńca, byłego żołnierza austrjackiego, do korpusu polskiego przyjąć go nie chcą — tłumaczył Czech — i w ten sposób ten człowiek po kilku latach walki z Austrjakami i Niemcami będzie musiał teraz wracać do obozu dla jeńców między Szwabów i żywioły austrofilskie. Pomyślcie sobie, jakie to dla niego upokorzenie i jakie on tam będzie miał życie, jako były ochotnik czeski.
Niwiński prosił o pomoc Ziembę, który się zajmował sprawami wojskowemi. Agitator wziął się za brodę, pokiwał parę razy głową, a potem rzekł, rozłożywszy ręce:
— Nic się nie da zrobić. Niech idzie do obozu dla jeńców.
Niwiński spojrzał na niego nieledwie z nienawiścią.
— To tak? Tak się postępuje z żołnierzami ideowymi, którzy, niczyjej zachęty nie potrzebując, na własną rękę nawet w cudzych wojskach idą za głosem serca...
— Co mi pan tu o sercu będziesz gadał! — grubo warknął Ziemba. — Powiedziano, że przyjmuje się tylko byłych ochotników z wojsk rosyjskich i koniec.
— Otóż ja panu pokażę, że nie koniec. Liszczak poda się za Czecha i zostanie, ale co on sobie pomyśli, kiedy się przekona, że aby móc bić się o Polskę, narodowości wyprzeć się musi! A pan sobie wiedz, że w ten sposób, tą tępą szablonowością swoją wy robicie bolszewików, którzy was potem wytną i będą mieli słuszność!
Ziemba obrażony, wyszedł bez pożegnania.
Przyszedł Ryszan, przysiadł się do stolika Niwińskiego.
— Dawno cię nie widziałem. Jeździłeś gdzie?
— Byłem na froncie — a potem w Boryspolu, w drugiej dywizji. Jeździłem na „poswiceni.“
— Ach, odpust świętowacławski...
— Pułki nie mogły obchodzić go równocześnie, musiały w różnych terminach...
— Więc co? Była „weprzowa se zelim,“ „knedlik“, „husa“ i „kołacze?”
— Rozumie się.
— A piwiczko?
— Chlastało się wódkę. W pierwszej dywizji urządzili ci wspaniały żywy turniej szachowy...
— A cóżeś ty sobie za kieliszki poprzyszywał znów do epoletów?
Istotnie, Ryszan naszyte miał na epoletach czerwone kielichy na czarnem.
— To idjotyczny pomysł tego kabotyna Mamontowa, który całej dywizji husyckiej dał takie odznaki...
— Ubrał was!
— On nas wogóle urządził! Pod Zborowem puścił nas w trąbę, a jak się podczas odwrotu haniebnie zachowywał... Wojsko już ani słyszeć o nim nie chce.
— Cóż druga dywizja?
— Dobra. Stoi pod Boryspolem, cztery pułki ma — praski, morawski, śląski i tatrzański... geograficzna dywizja...
— I śląski i tatrzański nawet — uśmiechnął się ironicznie Niwiński. — Zajechaliście daleko... Więc jednakże wciąż robicie wojsko?
— Im gorsze czasy tem więcej go potrzeba.
Niwiński skrzywił się gorzko.
— Hm, niema co mówić, racja zupełna.
— Nasi ludzie czują to i sami się zgłaszają. Przypomnij sobie na wiosnę, po rozbiciu Rumunji, jak się zaczęli zgłaszać. Im gorzej jest, tem więcej ich napływa, bo czują, że jeśli nie będą w kupie, przepadną...
— Bolszewizm nie grozi wam? Nie boicie się go?
— Nie. Bolszewik czy nie bolszewik, każdy Czech chce się dostać do domu i chce mieć Czechy wolne. A ustrój naszego wojska jest tak demokratyczny, że między oficerami a żołnierzami różnicy żadnej niema.
— Ale „sowiety” zaprowadziliście?
— A czemże nam mogą grozić „sowiety?” Zejdą się oficerowie z żołnierzami w kantynie, gadają — i masz już sowiet. A nasz „kluk” pyskuje zawsze, tego mu nie zabronisz. Niech pyskuje. Wie dobrze, że bez dyscypliny wojska niema. U nas żołnierze mówią do oficerów „ty”, a dyscyplina jest mimo tego. Ale cóżeś ty taki pochmurny?
Niwiński wzruszył ramionami.
— Iiii.... Źle jest. Znów księcia Sanguszkę zabito...
— A, księciem dziś być bardzo nieprzyjemnie...
— Starzec, osiemdziesiąt lat miał... Pomyśl, wielki pan, a zginął ukatrupiony jak pies przez paru parobków... Sławuta zrabowana, zniszczona... Tyle bezcennych zabytków, bibljoteka... Kultura kraju idzie w djabły...
— Szkoda, że wyprowadziliście wojska z Ukrainy. Tam gdzie nasze pułki stoją, na Wołyniu, jest zupełny porządek.
— A, ba! Przecież „żubry” same tego chciały! Bali się „drażnić” Ukraińców...
— Aha, mogę ci powiedzieć coś przyjemnego. Czytałem okólnik Masaryka, zalecający na pierwszem miejscu współdziałanie z Polakami. Nasze władze werbunkowe i inne organizacje mają pomagać.
— O, to dobrze. Może przecie uda nam się coś zrobić. Ja czuję, że jakaś chmura ciągnie na Kijów.
— To, co ja widziałem na Wołyniu, przechodzi wszelkie wyobrażenie... To jest koszmar...
— Ale i tu jest coś nie w porządku. Miasto podniecone, Kreszczatyk staje się niemożliwy do przejścia, wszędy bandy żołnierzy, nie zwracających żadnej uwagi na oficerów, kramarze, złodzieje, hołota różna! Inteligencji prawie nie widać. Ludzie zahukani, strwożeni, idą chyłkiem, z nikim nie gadając. Nastrój nerwowy, sklepy zamykają już o zmierzchu, nawet jadłodajnie.
— Coś się mówi o wystąpieniu bolszewików w Pitrze...
— Znowu? Jak będą tak wciąż próbowali, to im się wreszcie może udać.
Wieczorem w całem mieście zgasło naraz światło elektryczne.
Wybuchła panika. Komitety domowe chwyciły za broń. Świece sprzedawano po pięć rubli za sztukę. Wszyscy mówili o wystąpieniu bolszewików.
— To znaczy, niby, kto właściwie ma wystąpić i przeciw komu? — pytał Niwiński swych znajomych z komitetu hotelowego. — Tak samo dobrze i my moglibyśmy naraz „wystąpić” i ująć władzę w swe ręce...
— Wystąpi, kto zechce! Któż będzie bronił? — mruczał jakiś oficer.
Na drugi dzień wiadomość o zaburzeniach w Piotrogrodzie potwierdziła się — mianowicie podał ją do publicznej wiadomości Agiejew, przewodniczący zjazdu kozackiego, który się właśnie w Kijowie odbywał. Mówiono, jakoby bolszewicy aresztowali w Piotrogrodzie cały rząd.
Zahuczało, zakotłowało się w Kijowie. Na trzecią po południu zapowiedziano wystąpienie bolszewików miejscowych. Był to jednakże alarm fałszywy. Noc przeszła spokojnie, nie mówiąc oczywiście o zwykłej strzelaninie.
Drugiego dnia wiadomości były niepewne. Ostatnia depesza z Piotrogrodu, nadana o godzinie wpół do jedynastej, donosiła, że o dziesiątej szturm do Pałacu Zimowego został odparty.
— Więc szturmują! — wykrzyknął Niwiński, czytając gazetę.
Bolszewicy zajęli ajencję telegraficzną. Kierenskij uciekł do głównej kwatery.
— A tam mu Czeremisów da bobu za Korniłowa — ucieszył się Niwiński.
Dokoła Smolnego Instytutu zgromadzone znaczne oddziały wojsk. Wojska podzielone, biją się. Po stronie rządu opowiedział się „bataljon śmierci,“ formacje kobiece i junkry. Lenin organizuje swój gabinet. Członkowie rządu aresztowani.
Szulgin, nazywając w swym „Kiewlaninie“ gabinet Lenina gabinetem niemieckim, pisał:
— Jesteśmy przekonani, że zdrowa część Rosji nie uzna rządu narzuconego przez Niemców. Jesteśmy pewni, że jeśli w Piotrogradzie powstanie rząd niemiecki, to gdzieindziej zorganizuje się rosyjski. A kiedy ten rosyjski rząd powstanie, poprą go wszyscy, którzy nie zapomnieli jeszcze, co znaczy słowo Ojczyzna.
— Wojnę domową zapowiada — mówił do Szydłowskiego Niwiński.
— Fiu! I jakie tu jeszcze wojny będą! To się dopiero zaczyna!
— Ładny początek!
W sali kinematografu Szancera radzili kozacy. Było duszno, nastrój panował podniecony, wyraziste, męskie głowy z gęstemi czuprynami i osełedcami, chmurzyły się.
Przewodniczący zjazdu, Agiejew, mówił:
— Niedawno temu z trybuny rady republiki ośmieliłem się w imieniu wszystkich kozaków określić ich stosunek do rządu, a również wykazać, jak kozactwo pojmuje swoje wynikające z tego stanowiska obowiązki. W początkach rewolucji mieliśmy swobodny wybór. Mogliśmy powiedzieć, że ten rząd nie jest dla nas rządem i nie przyjęlibyśmy go. Postąpiliśmy jednak inaczej. Z własnej woli uznaliśmy ten rząd i uznaliśmy go jako jedyny w całej Rosji.
W tych dniach słyszeliśmy, że po ogłoszeniu przeze mnie z waszem pozwoleniem haseł: państwowości, demokratyzmu i honoru narodowego, przyszli do nas i połączyli się z nam i Czecho-Słowacy, Polacy i georgewski kijowski pułk. Otóż nadeszła chwila, w której musimy ich spytać: Czy wymawiając te słowa zdają sobie sprawę z tego, iż za nie odpowiedzą czynami? My, kozacy, już wystąpiliśmy przeciw bolszewikom, niechże ci, którzy tu przychodzą i mówią nam o swej solidarności z nami, stają w jednym z nami szeregu. Pójdziemy wszyscy bronić uciśnionych, ratować Ojczyznę.
Wstał jakiś pułkownik z piersią obwieszoną wszystkiemi odznaczeniami św. Jerzego.
— Kirjenko, komendant kijowskiego pułku georgewskiego.
— Panowie! — zaczął mówić z posępną twarzą. — Z niezmiernym bólem muszę wam oświadczyć, że kijowskim pułkiem kawalerów św. Jerzego ja już nie rozporządzam, ponieważ pułk ten uznał się za pułk ukraiński. Jednakże z garścią wiernych żołnierzy, którzy przy mnie pozostali, pójdę, dokąd każecie.
Powstał zgiełk, hałas.
Wtem kozak podszedł do przewodniczącego i podał mu kartkę. Agiejew dał znak, aby się uciszono i oświadczył:
— Potwierdza się wiadomość, że bolszewicy aresztowali rząd.
A w chwilę później odczytywał przyjętą przez zjazd rezolucję:
— Wszechrosyjski, powszechny zjazd kozaków frontowych wraz z przedstawicielami wojsk, dowiedziawszy się o wystąpieniu bolszewików, postanawia: Uznawszy raz koalicyjny Rząd Tymczasowy, kozactwo wiernie dotrzyma swego słowa i nie pozwoli na to, aby ciemne siły igrały losami Rosji. Tylko rząd, opierający się na tymczasowej radzie Republiki rosyjskiej może doprowadzić do Konstytuanty.
W tej groźnej chwili wszystkie oddziały wzywamy pod broń.
Zachodzi pytanie, w jaki sposób zakomunikować rezolucję oddziałom kozackim. Telegraf jest niepewny. Abyśmy to mogli rozważyć, musimy obradować przy drzwiach zamkniętych.
— Psiakrew, szkoda! — mruknął Szydłowski, który obradom przysłuchiwał się z wielkiem zajęciem.
— Trudno, trzeba się wynosić! — westchnął Niwiński.
— Kozacy pójdą przeciw bolszewikom! — rzekł Ryszan, kiedy stanęli na ulicy.
— Pójdą z pewnością, tem bardziej, że na nich najsilniej bolszewicy będą naciskali — zgodził się Szydłowski. — Przywódcy bolszewików mają dawne porachunki z kozakami za szarże na ulicach, za nahaje, za ekspedycje karne... Nienawidzą ich i będą chcieli ich zgnieść... Kozacy wiedzą o tem...
— Wzburzy się Kubań, zaszumi Don — z uśmiechem mówił Niwiński.
— I bujny Terek! — dorzucił Szydłowski. — A orenburscy kozacy, uralscy, a ussuryjski kraj, a amurskie stanice, przymorskie... Nie łatwy to będzie orzech do zgryzienia... Oto, jak nam się zarysowuje front: Po jednej stronie bolszewicy, wspomagani przez Niemców, po drugiej żywioły nacjonalistyczne, kozacy i Ukraina... Dodajmy do tego, że Ceretelli chce mieć niezawisły Kaukaz, że się z pewnością oderwie od Rosji Finlandja... To będzie wojen!
— Oto jaki las ogni zapaliła twoja czerwona rakieta! — zwrócił się Niwiński do Ryszana.
— Czert to wem! — zaklął Czech. — To będzie istotnie las ogni.
— Nie szkodzi. Może się to na dobre obróci — pocieszał Szydłowski.
W tej chwili młody kozak jakiś, z rozmachem idący naprzeciw nich, wpadł na Ryszana. Obaj młodzi oficerowie, przyjrzawszy się sobie, krzyknęli i zaczęli się, rosyjskim obyczajem, serdecznie całować. Następstwem spotkania było oczywiście zaproszenie na „butyłoczku krasnienkoho“ i Ryszan, przeprosiwszy swych towarzyszów, poszedł z kozakiem.
— Ciekawa rzecz, jak też zachowają się Czesi? — rozmyślał głośno Szydłowski.
— Przypuszczam, że będą bardzo ostrożni. Masaryk nie wda się w żadną awanturę, tem bardziej, że podczas wystąpienia Korniłowa Mamontow, komendant dywizji, o mało Czechów nie wsypał. Przebąkiwano coś o aresztowaniu Masaryka w Piotrogrodzie... A jak pan myśli, co nasi zrobią?
— Zdaje mi się, że angażowanie się po stronie kozackiej teraz byłoby bardzo niebezpiecznie, bo nie wiadomo, czy oni mają jakie siły... Rozrzuceni wzdłuż całego frontu, a nielubiani przez wojsko, sami są w trudnej pozycji... Gdybyśmy się nieostrożnie angażowali, odwet mógłby być straszny... Początek konfliktu ma pan już dziś w awanturze przeciw tak zwanym polskim „sztrajkbrecherom...“
— Nic nie wiem o tem. Cóż to takiego.
— W Rosji apteki są w rękach Polaków lub żydów. Bolszewicy kijowscy, do których w znacznej liczbie żydzi należą, postanowili domagać się umiastowienia aptek, przez co znikłaby konkurencja, a polskie apteki znalazłyby się w zarządzie aptekarzy żydowskich...
— Chytrze obmyślane!
— O, oni są niezmiernie chytrzy! Na tem tle wybuchł strejk, w którym jednakże farmaceuci polscy udziału nie wzięli, zaś ponieważ dwuch z nich należy do polskiej drużyny bojowej, żydzi podnieśli gwałt, iż ta drużyna osłania łamistrejków i zażądali jej rozwiązania.
— I udało im się to?
— Nie, ale równocześnie pokazało się, iż w Kijowie są ludzie, którym zależy na tem, aby Polacy nie mieli żadnej siły zbrojnej w czasach, kiedy nawet komitety domowe są uzbrojone.
— Więc to żydzi prowadzą z nami walkę o stanowiska, o wpływy?
— Takby z tego wynikało.
Jeszcze jedna noc minęła spokojnie, ale dzień nastał po niej chmurny, zapłakany, pełen złych przeczuć. Ulicami przewalały się tłumy ludzi, przeważnie żołnierzy, prócz tego czerń, wietrząca burdę i łup. Dużo było strasznych typów o przerażających twarzach, a zwłaszcza oczach okrutnych, dzikich, nieubłaganych. Kobiet z inteligencji nie widziało się prawie wcale. Ten ruch uliczny tłumny i gwarny, a nie wynikający z pracy, miał w sobie coś świątecznego, wyczekującego, uroczystego. Rzucano się na świeże dzienniki, które rozchwytywano i czytano na głos w małych gromadkach — wiadomości jednak były niepewne, mętne. Technicznie zamach stanu w Piotrogrodzie prawdopodobnie udał się. Bolszewicy przy pomocy dział krążownika „Aurory” przy drugim szturmie opanowali Pałac Zimowy — ale na tem koniec. Cała demokracja odstrychnęła się od nich i Rosja nie wierzyła, aby mogli się ostać w olbrzymiej stolicy. Ministrów przewieziono do twierdzy św. Piotra i Pawła — rozumie się — bez Kiereńskiego, bo ten chytry mąż stanu wiedział, kiedy zwiać.
Do Kijowa przybyła dywizja kozaków, których patrole z lancami pojawiły się na ulicach.
A mimo to miasto było zdenerwowane, gorączkowo podniecone i wciąż zapowiadało wystąpienie bolszewików.
Ulicami przeciągał pułk ukraiński.
— Patrz pan — zwrócił Niwiński uwagę Szydłowskiemu. — Niektórzy już sobie zafundowali siwe czapy z niebieskiemi wypustkami.
— Krzywonosowe wojsko! — skrzywił się Szydłowski. — Ani jeden nie ma butów wyczyszczonych.
Istotnie pułk wyglądał jak banda oberwańców.
— Coś knują — mówił Szydłowski. — Rozbrajają milicję, aresztują junkrów, to znowu wypuszczają... To niezdecydowane postępowanie zdradza jakieś nieczyste zamiary...
Nad wieczorem Niwiński kupił kolację i wcześnie poszedł do domu, aby już nie potrzebować wychodzić.
Jak tylko dobrze ściemniało, a stało się to wcześnie, bo przez cały dzień była mgła, rozpoczęła się na ulicach gęsta strzelanina. Niwiński czytał — żona z dzieckiem spała. Młody człowiek czasami wstawał, otwierał pocichu okno i wsłuchiwał się w odgłosy miasta. Nie było słychać nic, prócz licznych, nieustających wystrzałów. Patrole tak gęsto strzelać nie mogły. To była bitwa.
Niwiński wychylił się z okna.
Noc była ciemna, na ulicach światła mało.
— Jakiż sens może mieć takie ostrzeliwanie się na oślep, bez pewności, kto do kogo strzela? Jakież to bohaterstwo? Na froncie tych bohaterów nie było tak dużo... Skądże tu bierze się ich tylu, skłonnych do narażania swego lub cudzego życia w kwestjach, które najspokojniej możnaby rozstrzygnąć przy kawiarnianym stoliku? To poprostu błazeństwo.
Innego zdania o tej strzelaninie był Ryszan, który przypadkowo znalazł się w ogniu. Dla „poprawienia smaku“ po „krasnieńkim“ z poprzedniego dnia, spotkawszy się znów ze swym kozakiem i kilku jego towarzyszami, wstąpił do jakiejś „szaszłycznej“ na wino. Tam urzędowało już kilku oficerów i podoficerów kozackich i towarzystwa oba połączyły się. Koło godziny dziesiątej uczta skończyła się i kozacy wraz z Ryszanem ruszyli ku Kreszczatykowi, kierując się na Plac Dumy.
Dumski Plac już wieczorem pełen był żołnierzy, robotników i innych ludzi, wiecujących pod pomnikiem Stołypina. Dyskutowano i kłócono się namiętnie, wybuchając pogróżkami i tłumioną wściekłością. Szczególnie denerwował wiecujących patrol junkrów, którzy się zabarykadowali na rogu Kreszczatyku i jednej z przecznic. Około dziewiątej wieczorem przed tą barykadą zgromadził się tłum ludzi, którzy zarzucali junkrom kontrrewolucyjność i namawiali ich, aby zeszli z pozycji; junkrzy polemizowali z tłumem i korzystając ze sposobności agitowali przeciw bolszewikom. Wtem rozległ się okrzyk „kazaki“, ktoś krzyknął „strzelają! strzelają!“ — tłum się rozpierzchnął, światła w sąsiednich domach pogasły.
W chwilę później przed barykadą pojawili się jacyś jeźdźcy, którzy zaczęli się domagać, aby ich przepuszczono. Junkrzy zażądali legitymacji — jeźdźcy legitymować się nie chcieli, posypały się wyzwiska, zbierało się na burdę, zleciał się znowu tłum i prąc wraz z jeźdźcami na barykadę, coraz groźniejszą postawę przybierał wobec junkrów. Naraz huknął strzał, w odpowiedzi junkrzy dali dwie salwy, dały się słyszeć krzyki, ktoś padł, tłum rozbiegł się. Co się właściwie działo, kto pierwszy strzelił, nikt nie wiedział, z powodu słabego oświetlenia ulic i gęstej mgły mało co było widać. Ale jakieś cienie czarne znowu zaczęły się gromadzić dokoła pomnika Stołypina.
Właśnie wtedy nadeszli kozacy, którzy, będąc w sile około dziesięciu ludzi i zbrojni, szli za odgłosem strzałów, nie wiedząc zresztą, kto z kim się bije. Bez żadnych ostrożności, w swych czarnych burkach podobni w mgle do stożkowatych ciemnych słupów ruchomych, gromadą weszli na plac. Nagle huknęła bomba — trzech kozaków padło, reszta w tej chwili rozbiegła się w tyraljerę i przypadłszy do bruku otwarła żywy ogień w głąb placu i Kreszczatyckiego zaułku. Ktoś się tam zpoczątku zrzadka ostrzeliwał, po pewnym czasie ten ogień ustał. Wówczas i kozacy przestali strzelać i zajęli się swymi rannymi.

Oficer, przyjaciel Ryszana, nie żył. Dwuch kozaków ciężko rannych, pławiło się we krwi.

Rozdział XV.
ARMATY GRAJĄ.

Ledwo kawiarnię hotelową otwarto, już zjawił się w niej Szydłowski, Ziemba, Ryszan. Niwiński, oczywiście siedział tam od rana. Mieszkając w tym samym gmachu, kawiarnię uważał za swój salon i gabinet.
Opowiadanie Ryszana o nocnych przygodach wywołało wielką sensację. Dziwiono się, dlaczego komenda stawia małe oddziałki na pozycjach, zamiast przetrząsnąć i oczyścić miasto.
— Jeśli oni mają stać, to rozumie się, że nie zapobiegną strzałom z ciemnych zaułków! — rozumował Ziemba.
— Chcą się zamknąć, jak w twierdzy!
— To mi wygląda na słabość lub tchórzostwo! — mówił Szydłowski.
— Jest jedno i drugie prawdopodobnie — dodał Ryszan.
Z ożywieniem rozmawiano o nocnej strzelaninie, dociekając, ktoby mógł strzelać. Zdecydowane, otwarte wystąpienie bolszewików było mało prawdopodobne, jako że wieści mimo wszystko nie brzmiały dla nich zachęcająco. Według informacji dzienników, Kierenskij na czele wiernych rządowi wojsk zajął Carskie Sioło i wśród walk wkraczał do Piotrogrodu. Czerwona gwardja ucieka, w Moskwie powstanie bolszewickie zostało stłumione...
— Jakżeby wobec tego bolszewicy ośmielili się wystąpić w Kijowie, gdzie znów tak bardzo mocni nie są! — rozumował Niwiński.
— Tacy to i bolszewicy! — uśmiechnął się z miną wszystko wiedzącego Ziemba. — Dlaczegóż to strzelają w nocy, kiedy nie widać, kto strzela... Najprawdopodobniej są to Ukraińcy...
— A mnie się zdaje, że i jedni i drudzy! — rzekł Ryszan. — Pamiętacie panowie wystąpienie Połubotkowców? Przecież to była najwyraźniej próba przewrotu na rzecz Centralnej Ukraińskiej Rady Narodowej, przeprowadzona przy pomocy podstawionych sił. Dziś zamiast Połubotkowców profesor Hruszewskyj podstawia bolszewików... I nie wiadomo nawet, czy tymi bolszewikami nie są ciż sami dawni Połubotkowcy...
— O, oni mogą być czem zechcą! — roześmiał się Szydłowski. — Każdą rezolucję uchwalą!
— Jednakże jak to łatwo steroryzować takiego olbrzyma jak Kijów! — dziwił się Niwiński. — A skoro tak łatwo, nie dziwię się, iż nęci to tych, którzy nie mają nic do stracenia.
— No, nie byłeś widać na mieście, skoro tak mówisz. Tak bardzo łatwo to znowu nie pójdzie. Przeciw bolszewikom idą junkry — a tych jest w Kijowie parę tysięcy — kirasjerski pułk, kozacy...
— A istotnie, warto-by pójść zobaczyć, jak miasto wygląda! — zaproponował Szydłowski.
— To chodźmy. Przejdziemy się — pogoda piękna.
Poszli gromadą.
Dzień był przecudowny, złoto-błękitny, słoneczny, ciepły.
— Panie poruczniku! — zagadnął naraz Szydłowski Ryszana. — A co tu robi Czeczek?...
— Czeczek? — zdziwił się Ryszan — Czeczek tu jest?
— Widziałem go rano...
— Może na urlop przyjechał! — odpowiedział Czech, ale zaniepokoił się.
— Ja słyszałem, że jakiś pułk czeski przyjechał...
— Nie może być! To chyba Korniłowcy, tak zwany pułk słowiański...
— Jeszcze o takim pułku nie słyszałem.
— Owszem jest, bardzo piękny pułk.... Służą w nim Rosjanie, Serbowie, Chorwaci, Polacy, jest też trochę Czechów... Żołnierze o zupełnie różnych, nawet sprzecznych orjentacjach, ale żołnierze znakomici, którzy chcą jednego tylko — bić Niemców! Oni może przyjechali...
Szli Włodzimierską ulicą ku teatrowi. Na placu Teatralnym stał oddział Ukraińców, otoczony kupkami publiczności. Mówiono, że na Kreszczatyku strzelają.
Szydłowski, który miał wzrok doskonały, przystanął i wyciągnąwszy swą małą głowę na długiej, cienkiej szyi, „puścił żórawia“ idącą wdół ku Kreszczatykowi ulicą Funduklejewską.
— Nieprawda! — rzekł po chwili. — Tam strzelaniny żadnej niema. Ludzie chodzą spokojnie.
Zeszli Funduklejewską na Kreszczatyk.
Po drodze spotkali paru oficerów czeskich.
Ryszan zaczepił ich i zaczął żywo rozmawiać, a potem zawołał:
— Idźcie, panowie, naprzód, nie czekajcie na mnie, spotkamy się w kawiarni.
Szli dalej. Rogi przecznic, wiodących na Kreszczatyk, oblepione były gapiami trwożliwie czającemi się za murami.
Kreszczatyk aż roił się od ludzi, którzy z trwogą i przerażeniem patrzyli w stronę placu Aleksandra. Ale i tam nic ciekawego nie było, a tylko od strony Peczerska dolatywały odgłosy ożywionej strzelaniny.
— Więc tam się biją! — domyślił się Szydłowski. — Prawdopodobnie o arsenał idzie!
— Prorezną ulicą wracali do domu.
Minął ich samochód, pełen junkrów, trzymających broń, gotową do strzału. Ledwo przejechali, przemęczeni, z wychudłemi twarzami, których bladość mizernie odbijała od złoto-czerwonych epoletów, przez Włodzimierską cwałem pognał pół-szwadron konnej milicji miejskiej na dobrych koniach, w czarnych płaszczach z białemi sznurami i w czarnych furażkach z czerwonemi „okołyszami.“ Ulica napełniła się tętentem kopyt i brzękiem szabel.
— Dokąd oni znowu pędzą? — dziwił się Ziemba.
— Widać, coś się dzieje...
— Otóż macie rewolucję w wielkich miastach... Nic nie można wiedzieć...
Po obiedzie znów zeszli się w kawiarni.
Ryszan był zasępiony, zły, zgryziony.
Ale miał informacje.
Bolszewicy zajęli pałac cesarski i arsenał, co do którego jednak nie jest pewne, kto w nim siedzi, bo mówią — że Ukraińcy.
— Jakże to może być?
— Poprostu. Ukraińcy, jeśli nie idą razem z bolszewikami, idą za nimi, to jest, sami pchają ich naprzód, a zajęte przez nich pozycje obsadzają swojemi wojskami i nie dopuszczają nikogo. Co do naszej interwencji to to jest fakt. Istotnie, przybył do Kijowa „udarny“ pułk słowiański i drugi pułk naszej pierwszej dywizji, ale nie z Czeczkiem lecz pod dowództwem kapitana Leontjewa.
— Więc widzisz, że wyszło na moje! — triumfował Niwiński. — Wiedziałem, że tak się skończyć musi ta głupia historja! Niepodobieństwo przecie, aby garstka łotrów mogła robić, co chce.
— Wyszło na twoje, ale ja na tem źle wyszedłem. Napadnięto mnie na Kreszczatyku, tłum zdarł mi wstążeczkę z czapki, po mordzie dostałem...
— Jużci, przyjemne to nie jest ale trudno!... A gdzie wasz pułk stoi?...
— Na dworcu, w wagonach... Dworzec także nasi obsadzili. Powiadają, że wszystkie władze w Kijowie porozumiały się i postanowiły powstanie bolszewickie zdusić.
— Niebardzo chce mi się w to wierzyć — pokiwał głową Szydłowski. — A czemuż to pierwszy pułk ukraiński popsuł telegraf i zakazał go naprawiać? Idzie o przerwanie komunikacji z frontem, to chyba jasne, nie?
— A czem oni tu rozporządzają?
— Cóż! Sił mają dość: Bogdanowców, Połubotkowców, wolne kozactwo ukraińskie...
— Ech, moi panowie! — odezwał się z nagłą otuchą Niwiński. — Rzecz w tem, aby potrafił kto stłumić powstanie bolszewickie, bo gdyby oni wygrali, to to byłoby straszne... A czy tymi poskromicielami będą Ukraińcy z Hruszewskim i Winniczenką, czy Czesi, czy my — bo podobno do Bychowa telegrafowano — to wszystko jedno... Przecież wtenczas Ukraina będzie ostoją jakiegoś ludzkiego życia...
— Zastanów się nad tem, co mówisz! — zirytował się Ryszan. — Przypuśćmy nawet, że istotnie my mamy dość sił, aby tu przywrócić porządek... Osiem pułków w dzisiejszych czasach coś znaczy... Możemy ich mieć dwanaście...
— Zwłaszcza, jeśli osiem na dwanaście przeformujecie — w trącił złośliwie Ziemba. — Po trzy bataljony i bataljon po trzy kompanie trzech-plutonowe...
— Poco? My materjału ludzkiego mamy jeszcze dość, a nasi ludzie są zorganizowani, zdyscyplinowani i pójdą na każde skinienie...
— A tymczasem już bolszewizm zaczyna ich podżerać!
— At‘si! — spokojnie odpowiadał Ryszan. — Nie zależy wcale na formie. Czech może być bolszewikiem i forma rządu naszego może być bolszewicka, ale typ życia czeskiego przez to się nie zmieni, to znaczy: dusza zostanie ta sama. Ale nawet gdybyśmy opanowali Ukrainę, to co? Księstwo tu założymy? A cóż cała Rosja na to powie? Czy my możemy opanować Rosję?
— Pomyśl, że jednak Trocki ją opanowuje...
— Otóż właśnie. Sowiety już są. Czy my im mamy stawać w drodze?
— Możecie stworzyć teren pewny i spokojny, na którym prawdziwie rosyjskie żywioły zorganizują się i uwolnią Rosję od bolszewizmu. Choćby sama Ukraina.
— Ba, Ukraina! Ukraina pójdzie z Niemcami, a więc przeciw nam — nechapesz to?
— A bolszewicy idą nie tylko z Niemcami, ale i z żydami!
— Na jedno wyjdzie! My tu nie mamy nic do roboty!
— Widzisz? Przechodziliście na prawosławie nawet — a nie wierzycie w Rosję. Wierzyliście w carską Rosję, bo była silna...
— A carska Rosja szła też z Niemcami! — wtrącił Ziemba.
— Więc w cóżeście wierzyli?
— My zawsze wierzymy tylko w siebie i sobie — z dumą wyprostował się młody oficer. — Ty, Wojciechu, z pewnością znasz nasze hasło: Ne wierzme nikomu na swietie szirem!
— Na sobie też można się zawieść — rzekł Szydłowski. — Nikt nie jest nieomylny i nikt się sam na świecie nie ostoi!
— Zobaczymy! — wzruszył Czech ramionami.
W nocy, kiedy już wszystko spało, Niwiński czytał proklamację, jaką po mieście rozrzucał kijowski komitet rosyjskiej socjalistyczno-demokratycznej partji robotniczej.
Proklamacja ta brzmiała:
— Robotnicy i żołnierze w Piotrogrodzie powstali przeciw władzy burżuazji. W ciągu ośmiu miesięcy Rząd Tymczasowy oszukiwał naród. Osiem miesięcy minęło od chwili, gdy żołnierze i robotnicy zrzucili carat. Jednak po dawnemu na froncie przelewa się krew dla sławy grabieżców-kapitalistów, po dawnemu ziemia znajduje się w rękach obywateli, przywrócono ponownie karę śmierci i więzienia polityczne, kapitaliści rujnują przemysł, wzrasta drożyzna, bezrobocie, głód.
Tylko robotnicy i żołnierze, zszeregowani wokół swoich rad rewolucyjnych, ująwszy władzę w swoje ręce, zdołają obdarzyć masy, które już tyle zniosły, pokojem, chlebem i wolnością.
W Piotrogrodzie robotnicy i żołnierze już w tej chwili rozpoczęli walkę z władzą burżuazyjną.
Rozległ się naraz huk działa, któremu zawtórował gęsty ogień karabinowy.
Niwiński przerwał lekturę i słuchał chwilę. Huk powtórzył się.
Nie można było wątpić. To biła artylerja.
— Burżuazja gromadzi wszystkie posłuszne sobie siły — czytał dalej Niwiński — aby we krwi utopić powstanie i znów ujarzmić masy pracujące.
Robotnicy i żołnierze Kijowa, wszyscy ci, co cierpią wskutek wojny, drożyzny i bezrobocia, wszyscy ujarzmieni i wycieńczeni, głodni i zziębnięci, powinni obecnie zespolić swoje szeregi, aby poprzeć robotników i żołnierzy Piotrogrodu, którzy powstali przeciw burżuazji kontrrewolucyjnej.
Niech żyje powstańczy proletarjat i załoga Piotrogrodu!
Niech żyje rewolucja proletarjuszów! Precz z władzą burżuazji!
Niech żyje pokój!
Niech żyje Trzecia Międzynarodówka!
Kijowski Komitet R. S. D. P. R.
Niwiński skończył, podniósł głowę i wpatrzywszy się w czarne okno, po którem ściekały krople dżdżu, zadumał się głęboko.
Przyszły mu na myśl młode lata, kiedy z pieśnią na ustach w demonstracjach stawał w pierwszym szeregu pod czerwonym sztandarem. Pojmował to uczciwie, poprostu, czysto, bez kłamstw. Widział świat, podobny do wielkiego, zielonego ogrodu, słoneczny, jasny i uśmiechnięty — niby jeden wielki raj pracujących, gdzie nie potrzeba kłamać...
— W ciągu ośmiu miesięcy Rząd Tymczasowy oszukiwał naród...
Nie, Rząd Tymczasowy nie oszukiwał narodu, a tylko przedstawiciele masy pracującej paraliżowali go i nie dopuszczali do pracy, całej władzy pragnąc dla siebie...
— Żołnierze i robotnicy zrzucili carat...
Nieprawda! Szlachta, inteligencja i burżuazja zrzuciła carat, do czego nigdy odwagi nie mieli robotnicy, a już zwłaszcza żołnierze...
— Jednak po dawnemu na froncie przelewa się krew dla sławy grabieżców-kapitalistów...
Nieprawda! Rosja bije się o wolność swoją i zwycięstwo prawdy...
— Kapitaliści rujnują przemysł...
Strajki rujnują przemysł!
— w zrasta drożyzna.
Skutek to właśnie strajków i coraz mniejszej produkcji.
— bezrobocie
Strajki!
— głód —
Na dworcu kijowskim jest kilka tysięcy wagonów z żywnością, której robotnicy nie chcą wyładować. Chłop nie chce dostarczać zboża.
Tylko robotnicy i żołnierze zdołają obdarzyć masy, które już tyle zniosły, pokojem...
Już tyle zniosły!
A on, Niwiński, nic nie zniósł! Nie stracił swego warsztatu pracy, swego stanowiska, swych lat, nie tuła się z żoną i dzieckiem? A jego dwaj bracia na froncie, a ojciec stary, który się rozpłakał kiedy się dowiedział, że wojna się tak prędko nie skończy...
Nie nie! To kłamstwa! Nieprawda, aby „tylko robotnicy i żołnierze!“ To przecie na każdym kroku widać! Tak nie można, tak się to zrobić nie da!
Głośny huk przerwał znowu ciszę nocną, Szyby w oknie zaczęły dygotać i brzęczeć. Łyżeczka w szklance zadzwoniła zcicha.
Huk dział wzmagał się, rósł, wreszcie zmienił się w srogi, rozszczekany ryk.
Helenka zbudziła się.
— Co to? Co to takiego?
— Tylko spokojnie. Nie zlęknij się. To są działa.
— Kto strzela? Do kogo? — pytała z szeroko otwartemi oczami, wylękniona.
— Nie wiem. Pozwól — otworzę na chwilę okno.
— A jak nam tu jaka kula wleci?
— Jak ma wlecieć to i przez okno też wleci.
Przez miasto przewalał się brutalnie twardy, wielki łoskot, hucząc gromem szerokim, potoczystym, głuchym. Każdy wystrzał taranem bił w ciszę i ciemność nocną, basowym, szyderskim śmiechem śmiejąc się z pozorów nocnego odpoczynku, jakie sobie miasto nadawało. A w krótkich odstępach między jednym wytrzałem a drugim słychać było nieustające strzały karabinów ręcznych i indycze gulgotanie karabinów maszynowych z opancerzonych samochodów.
— Zamknij okno! Ja się boję! — prosiła Helenka.
Wojciech jeszcze raz spojrzał w twarz strasznej, ponurej nocy i zamknął okno.
I cóż teraz będzie? — mówiła przerażona Helenka.

— Nic. Pomódl się i śpij. Nie my jedni jesteśmy w Kijowie, nie my jedni w tej chwili nie śpimy... Bóg łaskaw! Nie na to zesłał nam tę dziecinkę, żeby nas miał wygubić... Śpij, kochanie!

Rozdział XVI.
KONWULSJE.

Nie rzucaj tego wszystkiego do wiadra! Aparat cywilizowany dzisiejszego człowieka jest dosyć delikatny i łatwo ulega zepsuciu. Te wszystkie paskudztwa mogą zatamować wodociąg i będzie awantura. Czy chcesz, żeby ci służąca uwagi robiła?
Żachnęła się i rzuciła:
— Ach, daj mi święty spokój!
Zirytował się.
— Co to znaczy — „daj mi święty spokój!“ Jak śmiesz w ten sposób odzywać się do mnie, kiedy grzecznie i po dobroci zwracam ci uwagę, zmuszony do uczenia cię rzeczy, których się kulturalnej kobiety uczyć nie powinno.
Zła, zadąsana, czerwona, zaczęła się kłócić. — O przepraszam bardzo! — przerwał jej. — W czasach, jakie obecnie przeżywamy, każdy człowiek uczuwa ogromną potrzebę komunikowania się z ludźmi, choć trochę zbliżonymi do siebie. Cóż dopiero mówić o człowieku, którego się kocha! Otóż jeżeli miłość tego kochanego człowieka w takiej chwili zawodzi, to boli — i tego się nie zapomina.
Mówił, starając się zapanować nad sobą.
— Bo ty zawsze zaczynasz! — sarknęła złym, gderliwym głosem.
— O, poczekasz ty teraz, zanim ja „zacznę!”
Kiedy zeszedł nadół, był jeszcze bardzo wczesny ranek. Biała mgła leżała na ulicy. Skoczył po mleko sterylizowane do mleczarni, a potem stanął w „ogonku ” przy niedalekiej piekarni.
Rozumie się, ludzie byli źli, zniecierpliwieni, podrażnieni i wygadywali, co wlazło. W „ogonku” stała przeważnie służba, kobiety z małej burżuazji, woźni, niscy urzędnicy, biedota. Właściwie sympatyzowali z bolszewikami, po których, zmęczeni drożyzną i biedą, spodziewali się ulg, wszyscy jednakże jednogłośnie odgrażali się żydom, obiecując sobie raz wreszcie zrobić z nimi ostateczny porządek i wyrżnąć wszystkich.
Po jakiejś godzinie dreptania na miejscu Niwiński dotarł wreszcie do sklepu i po chwili wychodził, z dumą niosąc bochenek chleba.
Zrobiło się już jaśniej.
Wtem zgóry, gdzieś z dachu czy z okien, posypały się strzały karabinowe. Gwizdnęły kule, w „ogonku” rozległy się okrzyki. Ludzie rozbiegli się.
Niwiński, który do swego hotelu miał parę kroków, odwrócił się zdziwiony. Na pustej ulicy, na bruku leżał trup jakiejś biednej kobiety; kamienie dokoła jej głowy poczerwieniały. Drugą kobietę, słaniającą się na nogach, uprowadzono do bramy. Koło Niwińskiego przebiegł jakiś starszy pan ze skaleczoną ręką.
Swołocz! Swołocz! — krzyczał raniony. — Do ludzi, czekających na chleb, strzelają...
— Tylko robotnicy i żołnierze mogą obdarzyć masy chlebem! — przyszły Niwińskiemu na myśl słowa odezwy.
W „hallu” kazał chłopcu zawieźć chleb i mleko na górę, do „numeru,” a sam poszedł do kawiarni.
Już tam siedział Ryszan z jakimiś znajomymi nieznajomymi.
— Jest co nowego?
— Aresztowano Piatakowa i cały sowjet bolszewicki.
— Co ty mówisz?
— O mało ich przytem nie zabito. Specjalna delegacja złożona z przedstawicieli wszystkich władz, kozaków i junkrów, udała się do Pałacu Zimowego, który był otoczony przez wojska rządowe. Sowiet zobaczył, że tu nic nie poradzi i postanowił się poddać. Zażądano wydania broni — jakąś tam broń wydali i powiedzieli, że to wszystko. Wtedy junkrzy zaczęli przetrząsać dom i znaleźli jeszcze całą masę broni, amunicji, kilka karabinów maszynowych, granaty ręczne, a prócz tego dwadzieścia pięć aresztanckich czapek i dwadzieścia pięć par kajdan na ręce i nogi.
— Jakto? To były kajdany bolszewików?
— Nie, przygotowane jużci dla tych, których oni zamierzali aresztować.
— Kajdany!
— To też kozaków i junkrów na ten widok taka wściekłość ogarnęła, że bolszewicy, których po wydaniu broni, puszczono wolno, sami prosili, aby ich aresztowano, co też trzeba było zrobić. Cały sowiet zamknięto.
— Więc kto się bije? — pytał Niwiński. — Strzelają wciąż. Teraz w moich oczach zabili jakąś kobietę w „oczeredi” i parę osób poranili!
— Bije się właściwie trzeci awjacyjny park, bataljon saperów i jeszcze parę oddziałów. Te wojska bronią się w swoich koszarach i na Peczersku.
— A kto ma arsenał?
— W arsenale siedzą Ukraińcy, którzy dostarczają amunicji bolszewikom.
— Djabeł-by się w tem wyznał!
— Nie, to jest proste! — tłumaczył Ryszan. — Sztab kijowski reprezentuje dawny rząd centralny, właśnie zwalczany przez bolszewików, zaś Ukraińcy, jako decentraliści, nie mogą ich nie popierać...
— Jednakże w ten sposób zamiast jednego centralnego rządu przyjdzie drugi rząd centralny — bolszewicki.
— Ukraińcy liczą na to, że z bolszewikami potrafią się załatwić...
— To przyjdzie do wojny domowej!
— Bardzo możliwe.
— A któż strzela tu, na ulicach?
— To takie bolszewickie sposoby — strzelać to tu, to tam, aby wywołać panikę, przygnębienie... Ma to znaczenie agitacji nastrojowej. To też wciąż odbywają się w różnych klubach rewizje i konfiskaty broni. Wczoraj np. znaleziono kilkadziesiąt karabinów w związku woźniców transportowych, oczywiście stojących po stronie bolszewików.
— Wyobrażam sobie.
— A co w Pitrze słychać...
Ryszan podał mu gazetę.
— Masz, czytaj.
Zjazd sowietów. Niebolszewickie frakcje utworzyły Komitet zbawienia ojczyzny i rewolucji. Ambasadorowie oświadczyli, że rządu bolszewików nie uznają, a w danym razie wyjadą. — Mianowanie bolszewickich komisarzy. Szykanowanie prasy.
— Do djabła! Tego się nie spodziewałem! — mruknął Niwiński. — Cóż za barbarzyńcy!
Czytaj dalej:
— Dziś na poczcie spalono wszystkie pisma. Wojenno-rewolucyjny komitet zamknął „Dzień.“ „Riecz“ zdemolowano, kolporterom odbierano „Nowoje Wremia“ i palono na ulicy. Zamknięto wszystkie pisma burżuazyjne i niektóre socjalistyczne.
Wczoraj Lenin i jego poplecznicy mówili w Smolnym o rewolucji socjalnej. Niektórzy słuchacze wiedzieli, że to nonsensy, drudzy może uwierzyli, większość jednakże była przekonana, że rewolucja socjalna ma oznaczać tylko walkę o jeszcze większą wolność, niż dotychczasowa, co byłoby bądź co bądź dla myśli ludzkiej zdobyczą.
A tymczasem cóż robią ci twórcy socjalnej rewolucji? Pałac Zimowy ostrzeliwano z ciężkich dział. Jedną po drugiej z bezpośredniej bliskości rozstrzeliwano młode dziewczęta z legji kobiecej, wraz z junkrami broniącymi Pałacu Zimowego. Ludzi ściągano ze schodów i rzucano na bruk. Po aresztowaniu ministrów salwami strzelano do piwnic, w których znajdowali się jeszcze junkrzy. Uzbrojeni szermierze socjalizmu jeszcze na drugi dzień rozstrzeliwali junkrów spotykanych na ulicy. „Krasnogwardiejcy“ próbowali gwałcić kobiety.
— W swojem własnem mieście, w swym własnym kraju! Co za ludzie! — pomyślał Niwiński.
— Po aresztowaniu ministrów — czytał dalej — w Pałacu Zimowym postawiono żołnierzy na warcie. Niestety, żołnierze po barbarzyńsku obeszli się z nagromadzonemi w Pałacu skarbami, uznanemi za majątek narodowy. Włamano się do wszystkich szaf, drogie zamki porozbijano, porozbijano też mozaikowe stoły z syberyjskich kamieni szlachetnych. Z przecudnych, kosztownych portjer żołnierze robili sobie onuce i rabowali, co im w ręce wpadło.
Pomocnika ministra wojny, jen. Tumanowa, aresztowano i zabito samosądem.
Wojska komitetu ocalenia Ojczyzny i rewolucji oswobodziły osaczone przez bolszewików szkoły junkierskie i oddziały kozackie. Zajęto stację telefoniczną...
— Więc wciąż jeszcze biją się... A co u was słychać? — zwrócił się Niwiński do Ryszana.
— Pułk stoi w korpusie kadeckim. Pierwszy baon wysłano na obronę sztabu... Tam nasi zajęli barykady. Strzelano do nich z jakiegoś domu w pobliżu, zabito dwuch ludzi, więc nasi otoczyli ten dom i wspinając się po gzymsach zaczęli rzucać przez okna granaty ręczne. Dużo ludzi tam pozabijali i poranili. Oczyścili ten dom i aresztowali kilku bolszewików, których oddali kozakom.
— A ci ich powiesili!
— A ci nie tylko że ich nie powiesili, ale nawet konwojować ich nie chcieli. Bali się. Wogóle — Kubańcy zachowują się nieszczerze, albo tchórzliwie. Miękko się biją, a jeden ich pułk w połowie oświadczył się przeciw interwencji zbrojnej...
Znowu zaryczały haubice. Zatrzęsły się mury.
Ryszan spojrzał na zegarek.
— To słowiański pułk na Peczersku atakuje bataljon pontonowy... To nasze haubice... Straszne! Czeska artylerja ostrzeliwa Kijów! Ktoby to był przypuścił! Chodźcie, zobaczymy, co tam się dzieje...
Na rogach ulic brzęczały lotne mityngi. Chłopcom wyrywano z rąk telegramy.
Niwiński przystawał czasem i przysłuchiwał się, co ludzie mówią.
— Było spokojno a wot prijechali z fronta; naczałaś wajna! — narzekał sołdat z ordynarną czerwoną twarzą.
— Nieet, eto junkiera winawaty! — mówił drugi. — Oni — kontrrewolucjoniery. „Boże caria chrani“ pojut...
— Wriosz ty!
— Sam słyszał, jej Bohu!
— A ich na Wasilkowskoj abstrielali! 10 junkierow ranieno, a oficer szedszij wa gławie, ubit!
— Łowko! — ucieszył się maruder.
Tłumy ludzi wałęsały się po Kreszczatyku.
W pewnem miejscu na balkonie trzeciego piętra pojawiła się kobieta z samowarem w rękach. Widocznie nastawiała samowar. Skończywszy, skierowała się ku drzwiom, widać jednak coś ją zaciekawiło, bo przechyliła się przez poręcz i spojrzała w ulicę.
W tej chwili trzasnął gdzieś wystrzał, kobieta zachwiała się, zwisła na balustradzie, a potem osunęła się na ziemię.
Niwiński to widział.
— Bójcie się Boga! Tam kobietę zabili!
— Gdzie?
— Na balkonie; tam, na trzeciem piętrze. Widziałem na własne oczy! Samowar nastawiała.
Wbiegli do kamienicy. Stróża nie było, musieli sami iść na górę. Na drzwiach był bilet z nazwiskiem Jana Tumlańskiego.
— Polak! — szepnął Niwiński.
Zadzwonił.
— Kto tam? — odezwał się spokojny, męski głos.
— Niech pan się nie obawia, swoi! Proszę się nie lękać — jak najuprzejmiejszym tonem mówił Niwiński. — Mamy panu coś bardzo ważnego powiedzieć...
Zaszczękały łańcuszki, zasuwki, klucze w zamkach. We drzwiach stanął nie stary jeszcze mężczyzna, ubrany po domowemu, łysawy, z dużemi czarnemi wąsami. Na ręku trzymał małe dziecko, które na widok obcych ludzi ukryło twarz na jego ramieniu.
— Pańska żona — na balkonie — zachorowała prawdopodobnie!
— Co? Gdzie? — zdziwił się, nie rozumiejąc, biedny człowiek. — Żona samowar nastawia.
Ale Ryszan odsunął go łagodnie i nie wdając się w rozmowy, wbiegł do pokoju — była to jadalnia — i skierował się ku drzwiom, wiodącym na balkon.
— Może pani słabo się zrobiło! — tłumaczył Niwiński. — Widziałem, jak padała. Zemdlała prawdopodobnie.
— O, mój Boże! — jęknął pan Tumlański.
Przeraził się. Chciał biec — nie wiedział, co z dzieckiem począć. Wziął je, jakby je chciał oddać komuś, otworzył drzwi do drugiego pokoju, zawołał:
— Zosiu! Zosiu!
Wbiegła pięcioletnia dziewczynka, za nią wsunęła się druga, trzyletnia.
— Weź Maniusię, pobaw, ostrożnie, uważaj na nią.
Ryszan z Niwińskim dźwigali ciało. Kobieta, rosła i tęga, ciężyła bardzo. Ledwo im się udało wciągnąć ją do pokoju i złożyć na otomanie. Dzieci na widok jej zaczęły płakać, pan Tumlański dreptał nerwowo, jakby nieprzytomny. Niwiński zauważył krew na piersiach. Szarpnął szlafrok. W lewej piersi był mały, czarny otwór, broczący ciemno czerwoną, lepką cieczą...
Kobieta nie żyła.
— Zbłąkana kula! — mruknął Niwiński.
— Pan sądzi, że moja żona nie żyje? — skrzeczącym głosem zapytał pan Tumlański.
A potem usiadłszy na stołku i z ogłupiałą miną patrząc na zwłoki, rzekł:
— A to ładny interes. Żonę mi zabili. Trzy córeczki...
Młodzi ludzie wysunęli się dyskretnie.
— I co na to powiedzieć! I co na to poradzić! — jęknął na schodach Niwiński. — Troje dzieci... Kobieta samowar nastawiała — i śmierć... Do rozpaczy chcą ludzi doprowadzić...
Na dole pożegnał się z Ryszanem.
— Mam dość! — mówił. — To już drugi wypadek tego dnia. Boję się o żonę... Pójdę...
Wracał Bibikowskim bulwarem, gdzie miał w pewnym konsumie podjąć znaczniejszą kwotę. Nie bardzo wierzył, że w tych burzliwych czasach coś dostanie, ale chciał przynajmniej spróbować. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności konsum był otwarty i pieniądze — około trzech tysięcy rubli — wypłacono mu bez trudności. Koło cerkwi św. Włodzimierza chciał skręcić na prawo — nie puszczono go. Na barykadzie i za zasiekami stali tam żołnierze ukraińscy. Ich czapki ze zwisającemi błękitnemi wypustkami sterczały za zasiekami następnej ulicy. Trzeba było okrążać...
Wszędzie chodziły patrole.
Ulice ciężko wzdychały echem armatnich wystrzałów.
W hotelu zastał Niwiński nastrój paniczny. Służbie kazano zastrajkować. Grysza umył się, uczesał, ubrał się w czystą koszulę i położywszy się na swym tapczanie, zaczął chrapać. Po korytarzach biegały przerażone kobiety. Mówiono o pogromach, rabunku, gwałtach. Kawiarnię zamknięto.
Helenka, zdenerwowana, zaniepokojona, była bardzo rozdrażniona, zwłaszcza, że dziecko oczywiście wciąż płakało. Niwiński dał jej pakiet, w którym miał kupione jakieś wiktuały, a także ulubione jej ciasteczka z miodem, na orjentalny sposób robione. Wiedział, że młodą kobietę tem trochę udobrucha. A potem wziął dziecko na ręce i chodząc z niem po pokoju, śpiewał mu tak długo, aż ucichło.
— Połóż ją! — szepnęła żona.
Potrząsnął przecząco głową i chodził dalej, śpiewając i tuląc dziecinkę do siebie. Warczały karabiny maszynowe, grzmiały działa, a on nucił zcicha, przyglądał się czasem dziecku, ufnie i spokojnie zasypiającemu w jego ramionach, i zapomniał o całym świecie. Zaczynał rozumieć, że życie jego ogniskuje się tu, w tej bezbronnej okruszynie ludzkiej, którą trzeba ochraniać i ratować wszelkiemi siłami.
Uspokoił się.
A równocześnie ścichła kanonada. Działa umilkły.
Otwórz na chwilę okno! — szepnął.
— Dziecko się zaziębi — sprzeciwiała się żona.
Nie, ja się z nią usunę. Chcę posłuchać.
— Czegóż się dowiesz? — wzruszyła ramionami.
Nie odpowiedział jej — bo i cóż mógłby odpowiedzieć? Ale tak często wsłuchując się w odgłosy życia miejskiego i walk ulicznych miał coś nieokreślonego, po czem poznawał, domyślał się, co się tam dzieje.
Więc i teraz, kiedy niechętnie otworzyła okno, stanął, podniósł głowę i nadsłuchiwał. Sypały się tu i ówdzie strzały, rzechotały czasem karabiny maszynowe, ale to było daleko. Z dział nie strzelano.
— Coś się stało — rzekł. — Możesz już zamknąć.
— Co się mogło stać?
— Zdaje mi się, że to już koniec... Albo bolszewicy się poddali, albo sztab. Czuję, spokój już jest.
Ułożył dziecko w kołysce, przykrył i zapalił światło.
Ktoś zapukał.
— Wejdź — zawołał Niwiński zcicha.
Był to Ryszan.
— Ruku libam milostpani! — witał się. — Kawiarnia zamknięta, wstąpiłem na chwilę.
— Co słychać? Siadaj.
— Pertraktacje są. Ukraińska Rada Narodowa wzięła wszystko w ręce i prowadzi rokowania z bolszewikami.
— A sztab? Poddał się?
— Niby nie, ale uznał Radę Narodową. To była nikczemna banda głupców, zdemoralizowanych oficerów i tchórzów. Oni tam płakali i mdleli ze straceń — nie uwierzyłbyś. Jeden kapitan sztabowy przebrał się po cywilnemu i uciekł. Swoich własnych sztabowych żołnierzy i podoficerów mieli przeciwko sobie. Kozacy się wycofali.
— Jakże to?
— Nie dowierzają Ukraińskiej Radzie Narodowej, podejrzywając ją o stosunki z Niemcami i nie chcąc jej pomagać... Mówią, że niezależna Ukraina zawrze z Niemcami pokój...
— Bardzo prawdopodobne...
— Chcą wracać. Prawdopodobnie w domu się zorganizują.
— No, a cóż wy?
— Masaryk kazał się nam wycofać. Cóż nas to właściwie obchodzi?
— Tak mówić nie można!
— Jakże? Myśmy tu szli na pomoc wojskom rządowym. Pokazało się, że niema ani tego rządu rosyjskiego, ani tych rządowych rosyjskich wojsk. Więc my, Czesi, mamy być w Kijowie jedynymi Rosjanami? Nonsens.
— Cóż teraz będzie?
— Ukraińcy wezmą wszystko w ręce. Ale! Korniłow uciekł!
— Słyszałem, że go podobno Kiereńskij wypuścił...
— Ale skąd! Korniłow drapnął z trzystu Tekińcami... Reszta została... Poszedł komunikiem niewątpliwie na południe...
— Morowy chłop...
— A może pan zje razem z nami kolację? — zapraszała gościnnie Helenka — Wojciech nakupił różnego jedzenia, wystarczy na troje... O, tylko chleba trochę mało! W ostatnich czasach tak trudno o chleb, nie dają...
— Chleba nie macie, milostpani? Ja chleb mogę dać, mam kilka bochenków. Chodź do mnie, zabierzesz i... I wódkę weźmiemy...
— Masz?
— To se wi, jakżeżby! To wisz — my zawsze wszystko mamy!
— A nie siedźcie długo!
W hotelu wciąż jeszcze panował nastrój paniczny.
— Pogromu się boją i rabunków! — uśmiechnął się Czech.
— Nie bez racji. Na ulicach posterunków niema, bandy żołnierzy włóczą się po mieście, policja nie funkcjonuje, ale ja mam wrażenie, że nic nie będzie. Ludzie są pomęczeni.
Na ulicy panował ruch nieledwie świąteczny.
Kupą walili dokądś kozacy, przeważnie Dońcy z czerwonemi lampasami u szarawarów. Mityngująca na rogu ulicy zbieranina odwróciła się od kozaków niechętnie.
— Z pozycji schodzą — objaśnił Ryszan.
Tuż szedł oddział junkrów — bez broni. Mityngujący, śmiejąc się głośno, zaczęli szyderczo klaskać w dłonie na ich widok.
— Co z nimi będzie? Wojsko ich nienawidzi, ludność też...
— Wolno im wyjechać... na Don... I pojadą, a część przejdzie do wojsk ukraińskich, aby móc w Kijowie pozostać...
Dalej spotkali jakąś piechotę w szyku zabezpieczonym. Naprzód szła szpica, patrole po bokach, potem straż przednia, za nią dopiero „rota,“ chroniona przez straż tylną.
— Korniłowcy! — pokazał Ryszan. — Patrz, jak nieufnie i ostrożnie idą.
„Rota“ szła ponuro, w zupełnem, nieledwie tragicznem milczeniu. W mieście czuła się jak na terenie nieprzyjacielskim.
Czuć jednak było pewne uspokojenie. Miasto ścichło i widocznie cieszyło się tą ciszą, odpoczywało.
Po kolacji, która przeszła dość wesoło, Niwiński w nocy zeszedł wraz ze swym gościem do westybulu, zobaczyć, czy wartownicy komitetu hotelowego czuwają. Siedziało tam dwuch jakichś panów w towarzystwie starszego już oficera — pułkownika kawalerji — teraz oczywiście bez żadnych odznak. Niwiński wdał się w rozmowę z oficerem.
— Bunt bolszewicki będzie niewątpliwie stłumiony — zapewniał pułkownik. — Tak sobie życzy front, a front sił ma jeszcze dość.
Wtem zarządzający hotelem trącił Niwińskiego w łokieć.
— Popatrz pan!
Z bocznego, ciemnego korytarza wysunął się smukły mężczyzna o pociągłej, bardzo bladej, intelgentnej twarzy. Minąwszy rozmawiających w westybulu, wymknął się dyskretnie na ulicę.
— Kto to?
— Nie poznaje pan? Wszechwładny niedawno Szulgin, naczelny redaktor „Kiewlanina.“
— Ach, ten „czarnosotieniec!“ Haha! Fortuna kołem się toczy...
— Co noc w innem mieszkaniu sypia... W dzień się nie pokazuje...
W łóżku już czytał Niwiński gazetę:
W twierdzy św. Piotra i Pawła władze bolszewickie rozstrzelały trzech junkrów, wziętych do niewoli podczas kapitulacji. Na junkrów z pawłowskiej szkoły wojennej polują jak na dzikie zwierzęta. Pewien junkier wskutek tortur dostał pomieszania zmysłów.
Takie były wieści — ze stolicy!
— W chwili, kiedy to piszemy, trzeszczą u nas karabiny maszynowe. Junkrzy zdobyli stację telefoniczną — tam toczy się bój. Żołnierze wznoszą barykady na ulicach, w powietrzu jest nastrój nocy św. Bartłomieja. O szóstej wieczorem mają wejść do miasta wojska rządowe. Izmajłowcy już się gotują do walki z niemi. Piotrogrodzki telegraf wolny od bolszewików, komisarze ich uciekli. Cały nasz garnizon stoi w większej części po stronie bolszewików, a mała część żołnierzy, nie idących z nimi, zachowuje neutralność. Przyzwoicie ubrany człowiek nie może pokazać się na ulicy — żołnierze mordują lub rzucają ludzi do kanałów, albo do Newy. Dzieją się sceny niesłychane. Dziś już nie było chleba. Żołnierze w padają do domów, grabią, biją ludzi, marynarze wściekli się.
Przyszło Niwińskiemu na myśl proroctwo Mickiewicza. Nie groził-że on, nie przepowiedział północnej stolicy powodzi, która ją zaleje, jako kara za jej grzechy i zbrodnie? I otóż zalała miasto pyszne powódź czerwona... Granitowe schody pałaców ociekają krwią młodzieży rosyjskiej, kwiatu inteligencji... I ta młodzież wyginie w walce z własnymi parobkami, którzy polują na nią, jak na dzikiego zwierza i pastwią się nad nią, lub topią ją — niby szczenięta — w kanałach...

W ciszy nocnej huczały rzadkie wystrzały karabinowe.

Rozdział XVII.
W NIEZALEŻNEJ UKRAINIE.

— I jakże się panom żyje w niezależnej Ukrainie? — pytał z uśmiechem Szydłowski.
— Mnie wszystko jedno! — odpowiedział Niwiński. Zaczynam teraz spostrzegać, że oprócz Polski, nic mnie nie obchodzi.
Po staremu siedzieli w kawiarni hotelowej, przy oknie, skąd widać było ulicę mokrą, zabłoconą, przesłoniętą mgłą.
Był Ryszan, Ziemba, paru oficerów czeskich.
— Co to za smarkacze chodzą z karabinami po mieście?
— To „czerwona gwardja...“
— Terminatorzy szewscy, gimnazjaści... jedyna dziś obrona miasta.
— Mnie się to nie podoba! — mruknął Niwiński. — Gdzie tyle karabinów w głupich rękach, tam musi być strzelanina.
— A przecież nikt nie strzela. Patrzcie, jak ludzie się cieszą z tej chwili spokoju. Tyle kobiet na ulicy, wszystkie uśmiechnięte...
— Oho, szczury uciekają z okrętu!
Ulicą jechały wolno dwie dorożki, wysoko naładowane kuferkami i walizkami. Przy dorożkach szło dwuch żołnierzy angielskich.
— Anglicy wyjeżdżają!
— Nic dziwnego. Nie mają tu już co robić.
— Co za ohydny czas!
— Ukrainskaja gazieta „Narodnia wola!“ Ukrainskaja gazieta „Narodnia Wola!“ — dały się słyszeć krzyki chłopców na ulicy.
— Trzeba kupić!
Niwiński wybiegł na ulicę.
— Rozumie się — zamknięcie „Kiewlanina.“ To przedewszystkiem... O, jak trudno to czytać...
— W ponediłok wsi robitnyki arsenała jawyłysia jak zwyczajno na robotu, ałe tilko szczo rozpoczałaś robota, jak junkeri szkił praporszczykiw z czechosłowakami i udarnoju rotoju poczały znowu nastupaty na arsenał...
— Ależ łżą! — roześmiał się Ziemba. — Więc robotnicy przyszli do pracy, a wojska na nich napadły!
— U robitnykiw było duże mało naboiw i zowsim ne buło snarjadiw — sylabizował z trudem Niwiński. — Tilko potim buło dostawleno pid obstriłom kilko snarjadiw i chliba żinkami w koszykach.
— O, jakie to poetyckie! — śmiał się Ryszan. — Żonka niesie mężowi do fabryki w koszyku drugie śniadanie, dwa szrapnele, parę granatów ręcznych i garstkę naboi... Rewolucyjny styl...
— A był kto z panów na pogrzebie poległych „arsenalców“ — spytał któryś z oficerów czeskich.
— Skądże!
— Bardzo im uroczysty pogrzeb wyprawiono... Mnóstwo wieńców, orkiestry, chóry, duchowieństwo, tłumy ludzi, oddziały robotników i żołnierzy... Oprócz tych oddziałów żołnierze i robotnicy byli też rozproszeni w tłumie, oczywiście z karabinami, jak to jest teraz modne. Otóż kiedy zaczęto dawać salwy nad mogiłą, kto żyw, zdejmował karabin z pleców i palił Panu Bogu w okna, bez najmniejszego porządku, każdy na własną rękę... Zrobiło się zamieszanie, ludzie rzucili się do bram, dusili się, wrzeszczeli, nie można ich było uspokoić. Wszyscy byli przekonani, że robotnicy i żołnierze, aby pomścić tych zabitych, będą strzelali do tłumu.
— Patrzcie! — Jest odpowiedź Dowbora-Muśnickiego piotrogrodzkiemu komitetowi wojskowo-rewolucyjnemu. Komitet ten domagał się od korpusu polskiego oświadczenia się w sprawie przewrotu w Piotrogrodzie przez głosowanie w komitetach pułkowych. Dowbór-Muśnicki tak im tu pali:
— Żądania waszego nie mogliśmy spełnić, gdyż w korpusie polskim nie posiadamy komitetów pułkowych, którym proponujecie omówienie przewrotu piotrogrodzkiego i zajęcie wobec niego stanowiska w formie rezolucji.
Wojska polskie mają w Piotrogrodzie przy ulicy Gogola 8 swój „Naczelny Komitet Wojskowy,“ który baczy na nominacje w armji i nie dopuszcza do nominacji osób, niegodnych zaufania żołnierzy.
Dlatego, a także opierając się na uchwale zjazdu wojskowych Polaków, ażeby formacje polskie nie mieszały się w sprawy wewnętrznej polityki rosyjskiej, dokonany zaś przewrót nosi charakter polityczny, czuję się w obowiązku w imieniu powierzonych mi wojsk oświadczyć, że wojskowi Polacy odnoszą się zupełnie spokojnie do przewrotu i nie wezmą w nim udziału.
W miejscowościach jednak, gdzie wojska polskie stoją załogą, nie dopuszczą absolutnie do rabunków i gwałtów nad ludnością cywilną, nie pragnąc widzieć powtórzenia zdarzeń takich, jak w Kałuszu i Stanisławowie.
W obronie ludności cywilnej, bez względu na jej przynależność narodową, wystąpimy z bronią przeciw rabusiom i gwałcicielom pokoju.
— Stanowczo!
— Nawet bardzo! Ale niezbyt dyplomatycznie. Wasz jenerał odpowiada pogróżkami.
— Widać, czuje się na siłach... Ufa sobie!
— No, ja nie wiem — odezwał się któryś z oficerów czeskich. — Jazdę ma ładną, ale piechota słaba i niepewna... W pierwszej dywizji ma coś pięć tysięcy ludzi... Co zrobi jak go nacisną bolszewicy razem z Niemcami?
— E, do tego nie dojdzie! Sami wiedzą, że zmarnowaliby sobie tylko korpus, który im może być bardzo potrzebny. Zresztą, dla nich teraz ważniejszą będzie sprawa z Ukrainą...
— Ukraińcy idą razem z bolszewikami...
— Teraz! Póki jeszcze nie m ają dość wojsk... A przecież ciągle nowe wojska ściągają...
— To dla głosowania podczas wyborów...
— To się pan myli! — stanowczo upierał się przy swojem Ziemba.
I pokazało się że miał słuszność.
Na mieście spotkał Niwiński wkraczający uroczyście do Kijowa pułk imienia hetmana Połubotka. Żołnierze byli obdarci, brudni, w nigdy nie czyszczonych butach, zdziczali; konni jechali naoklep, bez siodeł ani strzemion. Ale uzbrojeni byli dobrze i prowadzili za sobą liczne karabiny maszynowe.
A naraz, we czwartek dziewiątego listopada 1918-go roku, uroczyście ogłoszono na placu św. Zofji uniwersał, ustanawiający Republikę ukraińską. Odbyło się to w asyście oddziałów wojskowych, robotniczej gwardji czerwonej, ukraińskiej szkoły podchorążych i, rozumie się, przedstawicieli rządu nowego państwa. Było tłumnie, ale zupełnie nie uroczyście.
Uniwersał zawierał rzeczy niewspółmierne. Ustanawiał republikę i równocześnie ośmiogodzinny dzień roboczy, a wyrzucając od jednego zamachu z ziemi całą ludność polską, dawał jej zato nacjonalną autonomję osobistą, stawiając jednak Polaków natrzeciem miejscu, po Rosjanach i żydach. Dokument był nieszczery, niesolidny.
— To się nie utrzyma, zobaczysz pan! — prorokował Ziemba.
— To bardzo źle, bo ja potrzebuję spokoju — skrzywił się Niwiński.
— Spokoju! Tego nie doczekamy już — chyba po śmierci!
Zimno było i bardzo chmurno. Popołudniu zaczął padać śnieg.
W parę dni później Niwiński ku wielkiemu swemu przerażeniu ujrzał przeciągający ulicami silny oddział marynarzy floty czarnomorskiej. Czarna kolumna morderców i rabusiów równym, wojskowym krokiem podeszła ku Muzeum Pedagogicznemu, gdzie rezydowała Centralna Ukraińska Rada Narodowa i tam marynarzy powitał mową prof. Hruszewskyj, prezydent republiki.
— Co on myśli, tak uroczyście witając łotrów z rękami zakrwawionemi krwią bezbronnych ludzi. Czy go nie wstyd? Jednakże — potrzebuje tych marynarzy, więc musi milczeć. Jakaż to haniebna rzecz ta polityka!
Przemawiał też Winniczenko:
— W tej groźnej chwili, kiedy się wszystko splątało, przypominam wam, iż wy, marynarze, zawsze broniliście wolności i porządku.
— Strzelając z rewolwerów w uszy kilkunastoletnim uczniom szkół kadeckich! — przypomniał sobie Niwiński.
Tak, Winniczenko potrzebował marynarzy, więc musiał kłamać i schlebiać im, ale on, Niwiński, nie potrzebował ich, więc plunąwszy z pogardą w ich stronę, odszedł.
W westybulu opowiadał syn dyrektora hotelu, gimnazjasta:
— Było to zgromadzenie młodzieży szkół średnich, sympatyzującej z kadetami. Tymczasem pokazali się między nami także „Ukraińcy” i ci chcieli nam zgromadzenie rozbić. Między uczniami „Ukraińcami” a uczniami „kadetami” wybuchł spór na gruncie różnic ideowych. O mało co nie przyszło do skandalu...
— Jacy mi drażliwi na skandale! — uśmiechnął się Niwiński.
Oto — głównodowodzącym armji rosyjskiej bolszewicy mianowali chorążego Krylenkę, znanego w partji pod nazwą „towarzysza Abrama.”
— Cóż za zawrotna karjera! — kpił Szydłowski. — Gdzież porównać z Napoleonem!
Wiadomości, jakie Czesi przywozili z frontu, były bardzo przykre. Front rosyjski poprostu zniknął, patrole austrjackie swobodnie chodziły po okopach rosyjskich, docierając nieraz aż do komend korpusów. Siódma armja i „osobaja armja“ zeszły zupełnie z pozycji. Bolszewicy proponowali Niemcom pertraktacje pokojowe — na co Niemcy zażądali od nich cofnięcia się na sto wiorst od dotychczas zajmowanej linji. Kiedy jenerał Duchonin odmówił prowadzenia pertraktacyj pokojowych, bolszewicy, demoralizując wojsko przy pomocy iskrówek, kazali komitetom pułkowym, a nawet prostym żołnierzom prowadzić pertraktacje na własną rękę. Zaczynało się bratanie. Zapowiadano powszechną demobilizację armji i floty.
Czasami ktoś się odezwał.
I tak pewnego dnia dzienniki ogłosiły list otwarty do Krylenki:
— Ja, komisarz przy 13-tym korpusie, od samego początku biorący udział w wojnie jako ochotnik, obecnie porucznik w 56-tym pułku syberyjskim, mam oficerski georgewski krzyż i należę do partji mieńszewików: Za hańbę, jakiej doznała Rosja-męczennica i nasza nieszczęsna armja przez to, że was Krylenkę, chorążego, nikomu nigdy nie znanego mianowano na święty, wielki posterunek głównodowodzącego, zaocznie swą ranną ręką biję was w twarz i pytam: czy wobec tego przyjmiecie jeszcze stanowisko głównodowodzącego?
Taki sam telegram posyłam równocześnie szaleńcom, którzy was mianowali.
Syn włościanina wiatskiej gubernji, porucznik Marcewicz.
Rozumie się, na nowym głównodowodzącym takie demonstracje nie robiły najmniejszego wrażenia. Dowodził dalej dwudziestu miljonami żołnierzy rozlatujących się armij wszystkich frontów rosyjskich, a przedewszystkiem gotował się do krwawej rozprawy z aresztowanymi jenerałami i z korpusem polskim.
— Tak, wszystko idzie po myśli i według komendy Niemców — mówili Czesi, którzy dobrze rozumieli tę grę. — Trzeba się teraz wziąć w kupę, bo inaczej będzie źle. Jak was zjedzą to i na nas się rzucą.
Odbywały się różne narady polsko-czeskie, w których i Niwiński brał żywy i czynny udział. Ze strony polskiej postanowiono, wobec wzmagającej się wciąż w korpusie agitacji bolszewickiej, werbować ochotników z pośród inteligencji i jeńców, głównie Poznańczyków.
— Bo to najtwardsi żołnierze i najtwardsi Polacy! — mówił Ziemba, który teraz wraz z Niwińskim i przy pomocy Czechów organizował gwałtowną agitację w obozach.
Mówiono też o wielkim mityngu protestującym ludów austrjackich a występujących przeciw Austrji. Był to pomysł Masaryka, który w ten sposób zamierzał zachować znajdujących się u steru rządów Ukraińców, demonstrując zarazem zgodny antyaustrjacki front ideowy.
A tymczasem Korniłow istotnie uciekł — za co „ozdoba i duma rewolucji rosyjskiej,“ marynarze, byłego głównodowodzącego, jenerała Duchonina podnieśli na bagnetach a potem zastrzelili.
Zaczęła się jakaś awantura nad Donem. Kozacy pobili bolszewików.
Koło Charkowa pojawiły się naraz podążające na południe „niewiadomego pochodzenia“ szturmowe bataljony. Zastąpiły im drogę wojska bolszewickie i zapasowy pułk polski, zbolszewiczały już za czasów Kiereńskiego i rozmyślnie przez niego przeciw dywizji polskiej hodowany. Ale Korniłowcy niewiele sobie z tych wojsk robili i „zniknęli.“
Piotrogród się ruszył. Odbyła się olbrzymia demonstracja stutysięcznych tłumów, domagających się pełni władzy dla Konstytuanty.
Te drobne niepowodzenia bolszewików ośmieliły Ukraińców, którzy pewnej nocy otoczyli w Kijowie i rozbroili pułki nieukraińskie czyli bolszewickie. Przyszło im to bez trudu. Żołnierze oświadczyli, że uważają się za Ukraińców i w dalszym ciągu handlowali papierosami i kradzionemi butami.
A drugiego dnia odbył się olbrzymi, demonstracyjny mityng ludów austrjackich przeciw Austrji.
Wielką widownię rzęsiście oświetlonego cyrku dosłownie wypełnili ludzie, przeważnie żołnierze, dawniej austrjaccy, dziś rumuńscy, serbscy, polscy, czescy i ukraińscy. Niewolnicy odnaleźli swą broń, swe barwy i swą narodową komendę. Nosili się butnie, bo tę wolność sami sobie zdobyli, wiedząc dobrze, iż wolnymi mogą być i są tylko jako żołnierze. Bez munduru, w swej dawnej ojczyźnie byli wyjętymi z pod prawa zdrajcami, tu — jeńcami. Mieszały się różne mundury i z radością pozdrawiali się żołnierze, ciesząc się z odrodzenia swych barw.
W kilku lożach parterowych zasiedli wojskowi przedstawiciele ententy. Spojrzenia żołnierzy biegły ku nim — a zwłaszcza ku Francuzom i Belgijczykom. Wszyscy wiedzieli, ile zawdzięczali Francuzom, którzy w poszczególnych formacjach pracowali jako instruktorowie, a prócz tego zaopatrywali wojska w artylerję. Belgijczyków kochano za automobile pancerne, które żołnierzom w bojach niosły czynną i cenną pomoc.
Środek sali zajął szary tłum „zorganizowanych jeńców“ zapatrujących się na całą tę akcję krytycznie. Dobrze ubrani, zaopatrywani przez różne „Czerwone Krzyże“ w ubranie i zapomogi, prócz tego pracujący na własną rękę w różnych fabrykach i warsztatach, syci, z czerwonemi gębami, siedzieli wielkim blokiem, obojętni i jakby senni. Uwijało się wśród nich kilku żydów, ubranych po cywilnemu.
Wystąpili mówcy.
Serb opowiadał o tragicznych bojach serbskiego narodu z Austrją, Slowinec o tem, jak Niemcy Slowińców tępią, Chorwat pomstował na Węgrów i Niemców, mówił po rosyjsku oficer rumuński, zjawił się nareszcie gorąco oklaskiwany Czech. Ale gdy żołnierz polski stanął na estradzie i rzekł:
— Przynoszę wam pozdrowienie z pod biało-amarantowych znaków, z pod znaków Orła Białego. —
Wśród jeńców, zajmujących środek areny, powstał ruch. Odezwały się jakieś głosy, i nagle zahuczały tybalne ryki:
— Precz z wojną! Dość wojny! Chleba nam dajcie, chleba! Jeść co nie mamy! Precz z imperjalistyczną Polską! Dość krwi! Dość wojny!
Z nieopisaną pogardą i wstrętem przyglądał się Niwiński grubym, tępym, bezmyślnym twarzom polskich bolszewików. Poznawał tych ludzi! Oto majster murarski, w wiecznej zmowie przeciw swym robotnikom szachrujący z żydem i okradający własnych ludzi. Oto szabes-goj, pijaczyna, i złodziej, stróż, którego już w żadnej kamienicy trzymać nie chciano, aż go wreszcie wziął do siebie żyd — i ujarzmił. Oto ludzie tępi i głupi a nędznych dusz, którzy przywykli do tej niewoli, albowiem sprzedawali się za kieliszek wódki i parę papierosów. Wałkonie, nieroby, oczajdusze, mytki ludzkie, spędzone w stado bezrozumne...
— Co za bydło! — mruknął do Szydłowskiego, który siedział przy nim.
Gwar trwał. Niektórzy jeńcy powstawali i krzyczeli coś do prezydjum, wygrażając pięściami. Ośmielali się. Huczeli, gardłowali, pewni siebie, swej siły, rozzuchwaleni ciszą i pustką, jaka się koło nich robiła. Na czoło ich wysunął się czarno ubrany żyd z typowo semicką twarzą i głosem skrzeczącym jadowicie charkotał coś.
Ale pustkę dokoła siebie źle sobie ci ludzie tłumaczyli. Odsuwano się od nich — przez dobrze zrozumianą ostrożność. Mocne oczy żołnierskie w pijały się w twarze, notowały je sobie, szukały najenergiczniejszych — a potem nagle rozpoczął się szturm. Ktoś lunął żyda przez łeb, strącił mu z głowy kapelusz, padł drugi, trzeci cios — żyd padł na ziemię, na czworakach prawie dopadł drzwi, wstał i chciał się wymknąć, ale tu dryblas jakiś płaską, otwartą lecz twardą dłonią tak go zniwelował, że żyd siadł na ziemi. Tymczasem towarzyszów jego obrabiano pięściami. Zaskoczeni bolszewicy cudów zręczności dokazywali, aby się z matni wydobyć. Przeskakiwali po kilka rzędów foteli, ale bito ich wciąż.
A balkony i galerje aż falowały ze wzruszenia i irytacji, jednym wielkim głosem hucząc:
— Bij! Bij! Bij!
Bolszewicy umilkli, zgromadzenie mogło się spokojnie skończyć.
Ten zabawny epizod na parę dni ożywił Niwińskiego, naogół jednak sytuacja stawała się coraz gorsza i przykrzejsza. W Brześciu Litewskim bolszewicy rokowali z Niemcami w sprawie pokoju. Jakie to musiało być podłe, niskie, nikczemne, wynikało choćby z tego, że jen. Skałłon, sam lichy bardzo człowiek, członek delegacji pokojowej w Brześciu, nie mogąc znieść ogromu hańby, strzelił sobie w łeb.
— Kto to wszystko robi? — pytał czasami Niwiński. — Kto wciągnął Rosję w tak straszną otchłań upodlenia i jakimże sposobem ona dała się w tę otchłań wciągnąć? I państwo i naród wiele mają na sumieniu niegodziwości, zbrodni. — Kara za to przyszła, ale tu się ktoś mści potwornie, nieubłaganie, okrutnie...
Wpadła mu w rękę jakaś gazeta:
Czytał:
— Coś niewiarygodnego, nieopisanego, niesłychanego dzieje się w szpitalu dziecięcym, w „Żłóbku“ ziemstawa gubernjalnego. Część mamek, nianiek i służby szpitala, dla uzyskania lepszych warunków materjalnych, chwyta się takich środków, jakby miała do czynienia nie z wątłemi dziećmi, lecz z maszynami fabrycznemi. Oto mija już kilka miesięcy, jak część personalu znajduje się w stanie chronicznego strajku. Mamki i nianki nie chcą karmić ani przewijać dzieci, które skutkiem tego dosłownie umierają z głodu i gniją w nieczystościach. Strajkujące mamki i nianki nie pozwalają nawet wynieść zwłok umarłych dzieci z sal, tak że gnijące już trupy leżą wraz z żywemi dziećmi. Strajkujący nie dopuścili do pracy tych, którzy chcieli dzieciom przyjść z pomocą, skutkiem czego trzysta niemowląt i dwieście dwadzieścia dwoje dzieci starszych zostało zupełnie bez opieki...
— Trzysta niemowląt! Głodnych, biednych niemowląt! Jak one strasznie muszą płakać w tych wielkich salach, same, bezradne, konające z głodu dzieci proletarjatu! O, wy, suki rewolucyjne, wy brzuchy nielitościwe!
Siła wroga wciąż szarpała społeczeństwo strajkami. Zastrajkował personal szpitala obłąkanych, żądając równych praw i wynagrodzeń z lekarzami; strajkujący zagrozili, że chorych wypuszczą na wolność. Trzeba było karabinami maszynowemi trzymać ich w posłuszeństwie. Służba w połowie obiadu odchodziła i porzucała robotę.
Nie ulegało żadnej wątpliwości, że źródłem tych cierpień i nieporządków był bolszewicki komitet rewolucyjny. Widać było, iż nie mogąc się na Ukraińców rzucić otwarcie, bolszewicy chcą ich rozśrubobować i doprowadzić pomału do przewrotu.
W Piotrogrodzie chorąży Błagonrawow na rozkaz bolszewików wyrzucił za drzwi członków Konstytuanty.
W Kijowie aresztowano komitet bolszewicki z komisarzem Piatakowem; Piatakow zniknął. Mówiono, że Ukraińcy rozstrzelali go.
Bolszewicy zagrozili strajkiem powszechnym, który się nie udał.
Władze ukraińskie zabroniły strajków, a prof. Hruszewskyj w czwartym uniwersale ogłosił zupełną niezależność republiki ukraińskiej.
— Ale, do choroby ciężkiej, lepsza już Ukraina niż takie strajki mamek w schroniskach dla dzieci! — wołał Niwiński. — Co mnie zresztą do Ukrainy?
— Owszem, owszem, zgodziłbym się z panem, tylko że teraz idziemy już do wojny Północy z Południem, Ukrainy z Bolszewją... Zobaczy pan! — przepowiadał Szydłowski.
— A wie pan? Wątpię! Bolszewicy może i mieliby gust, ale za słabi są jeszcze! Sami niepewnie w siodle siedzą. Niechże pan weźmie pod uwagę, że wszyscy się od nich odsunęli, nikt nie chce razem z nimi pracować... Sojusznicy nie uznali ich, naród nie uznał, inteligencja uprawia sabotaż, z gołemi rękami pójdą na Ukraińców? Przecie tu jest jakiś rząd!
— Nie widzę wcale, aby ten rząd był lepszy od bolszewickiego! — w zruszył ramionami Szydłowski. — Toż samo niszczenie wielkich majątków i prześladowanie inteligencji, połączone równocześnie z nienawiścią nacjonalistyczną. Cóż pan tu masz lepszego? Jakiż dowód siły wewnętrznej? Kto się z tym rządem liczy? I czy on istotnie jest wyrazem woli całego narodu?
— Może pan ma słuszność, ale mnie się przecie zdaje, że oni się utrzymają... Mają wojsko...
— To wojsko jest tylko do głosowania. Bić się nie będzie. Jak przyjdą bolszewicy, wojsko ogłosi się neutralnem i co mu wtedy zrobią?
— Francuzi do tego nie mogą dopuścić, bo wtedy już mowy nie byłoby o jakimś froncie tutaj i Niemcy wszystkie siły rzuciliby na francuski front. Francja wszystko zrobi, aby do tego nie dopuścić. Pchnie Czechów, pchnie nasz korpus i tę hołotę bolszewicką rozbijemy... Przecież to bandy!...
— Nie gorsze od band ukraińskich. A czy my pójdziemy przeciw bolszewikom, to niewiadomo. Mamy bronić rządu, który chce z ziemi nas wyrzucić, który nam dwory i majątki niszczy, zanic nas ma, a jeśli się utrzyma, zacznie szachrować z Austrją, z Niemcami? Jakże wtenczas będzie się przedstawiała kwestja wschodniej Galicji, cóż Lwów?
— Zapomina pan, że bolszewicy na korpus z pewnością napadną! Trzeba będzie życia gołego bronić. Wspólne niebezpieczeństwo połączy nas a może też wówczas i Ukraińcy trochę spokornieją...
— Wątpię.
Ale Niwiński wątpić nie chciał. Wierzył w trwałość spokoju i w to, że te jakieś wściekłe bolszewiki z Piotrogrodu się nie ruszą. Koniecznie mu był spokój potrzebny. Żonie należało coś sprawić, a właśnie miał widoki na okazalszy zarobek. Zima była na szczęście lekka, jednakże potrzeb było dużo. Niwiński sam był nieledwie obdarty. Jakieś oporządzenie się wymagało sum niesłychanych, zaś zamieszki wywołałyby jeszcze większą drożyznę.

Więc wierzył, że wszystko będzie dobrze.

Rozdział XVIII.
CZERWONA RAKIETA.

W parę dni po ogłoszeniu zupełnej niezależności Ukrainy, zaczęły się jakieś awantury. W nocy na Peczersku wybuchła strzelanina, która przeciągnęła się przez cały dzień. Opowiadano, że „Sahajdaczniki“ i „bolszewicy-arsenalcy“ napadli na Peczersku na „Bohdanowców,“ rozproszyli ich i wdarli się do arsenału, który następnie ostrzeliwali kozacy „Wilnoj Ukrainy“ i automobil pancerny.
Wtajemniczeni twierdzili, że sprawa wygląda trochę inaczej. Oto w Kijowie stały dwa pułki im. Tarasa Szewczenki i Sahajdacznego — które, „podzielając poglądy bolszewików ukraińskich“ nie uznawały Centralnej Rady narodowej, zaś kiedy je chciano rozbroić, stawiły opór. Oba pułki, dobrze uzbrojone i zaopatrzone w amunicję połączyły się z robotnikami, a uderzywszy na „Bohdanowców“ i „wolnych kozaków“ odparły ich i zajęły górny rejon Peczerska, gdzie się usadowiły.
Rozumie się, natychmiast rozpoczęła się skrytobójcza strzelanina na mieście. Pojawiły się gęste patrole ukraińskie.
Popołudniu zaczęto strzelać z dział.
— No i cóż? — śmiał się Niwiński, schodząc wieczorem wraz z Szydłowskim Prorezną ku Kreszczatykowi. — Niech strzelają. Jużeśmy to „brali“. Co nam szkodzi, że głupcy między sobą się biją? Niech oni się wzajemnie łupią, a my będziemy siedzieć cicho i pracować!
Był kontent. Zmobilizował kilka tysięcy rubli, miał w perspektywie nowe zarobki, zaczynało mu „iść.“
Szydłowski przystanął i wsłuchiwał się przez chwilę w odgłosy strzelaniny.
— Słyszysz pan karabiny maszynowe? Zdrowo grzeją.
— Słyszę, że strzelają, ale daleki jestem od pesymistycznych obaw z tego powodu. Jeśli już co — to „ukrainizm“ w każdym razie jest mniejszą niedorzecznością od „bolszewizmu.“
— Ach, pan wierzy w zdrowy rozum? Panie, masy pójdą nie za mniejszą, lecz za większą niedorzecznością...
Naraz chichot wściekły rozległ się nad ich głowami, coś mlasnęło żelazną szczęką i wysoko temperowany szrapnel wybuchł nad miastem.
Posypały się na ulicę odłamki.
— Do miasta strzelają! — zdziwił się Szydłowski. — Wracajmy lepiej. Poco ryzykować!
— Nie, mój panie, ja w to wszystko nie wierzę. Te szrapnele nie dla nas przeznaczone, nic nam nie zrobią. Właśnie na złość pójdę kupić wina i coś porządnego na kolację — póki jeszcze jest.
„Pasztetne“ były jeszcze wcale nieźle zaopatrzone. Niwiński z rozmachem i apetytem człowieka wierzącego w swą szczęśliwą gwiazdę, nakupił różnych smakołyków i dumny z siebie, wrócił do hotelu, śmiejąc się z kanonady.
Podobny pomysł miał Ryszan.
Obładowany paczkami zjawił się wieczorem u Niwińskich, proponując im wspólną kolację.
Helenkę wprowadziło to w doskonały humor. Ożywiona i rozbawiona nakrywała do stołu, podczas gdy młodzi ludzie pili wino „na apetyt.“
— Więc wy teraz zachowacie bezwzględną neutralność? — pytał Niwiński. — Słowo ci daję, że nie wiem, czy robicie dobrze i czy nie macie prawa, poprostu ze względu na siebie, wmieszać się w to wszystko...
— Wojsko czeskie wystąpi czynnie tylko w tym wypadku, jeśli Niemcy ruszą naprzód! Sparzyliśmy się już raz, mamy dość.
— A zresztą, zdaje mi się, niczyjej interwencji nie będzie trzeba. To się skończy na niczem. Bolszewicy tu sił nie mają, a do Kijowa z Pitra daleko...
— No, ja nie wiem — zaczął coś mówić Ryszan, ale nie skończył.
— Co sobie będziecie psuli apetyt! — odezwała się Helenka. — Siadajcie lepiej do stołu i jedzcie, bo już bardzo głodna jestem. Jakoś to będzie! Przeżyliśmy jedną awanturę, przeżyjemy i drugą.
Po kolacji Niwiński, rozgrzany winem i rozbawiony, otworzył okno. Pokój wnet wypełnił się mocnym, tęgim hukiem dział i drobną trzaskaniną karabinów maszynowych.
— Ależ się biją! — zaniepokoiła się Helenka.
— Noc ciepła! — mówił Niwiński. — Przykryj dziecko, niech okno będzie przez chwilę otwarte. Duszno tu — i chciałbym posłuchać, co rewolucja gada. No, Ryszan, pij bracie...
Ze szklankami czerwonego wina w rękach wsłuchiwali się w rytm bitwy.
— Tak to na świecie! — roześmiał się Czech. — Jedni się mordują a drudzy, za ścianą, wino piją... Ma to wszystko sens!
— Patrzcie-no! Co to takiego? — wykrzyknęła Helenka, wskazując na okno.
Rozsypując się w krwawe iskry z białej wieży soboru św. Zofji wzleciała czerwona rakieta.
— Haha! — zaśmiał się Niwiński. — Masz swoją czerwoną rakietę, Ryszanie! Przyszła już i do nas! Ciekawym, co nam ta gwiazda czerwona przyniesie! Doczekaliśmy się!
I przypił do światła krwawego.
— Ja już od tego blasku oślepłem i nie widzę nic — rzekł Ryszan — zgasła... I noc stała się jeszcze czarniejsza... Coś sygnalizowano... O, szrapnele... Widzi pani... Te światełka... Biją się nie na żarty...
— Zamknijcie już okno. Nieprzyjemny widok...
— Cóż! Burza! To przejdzie.
Nie przechodziło.
Strzelano całą noc.
Miasto było zaniepokojone. Ludzie zrywali się, zapalali światła, wyglądali z okien na ulicę, a przekonawszy się, że im nic nie grozi, kładli się znów spać. Lecz można było przysiąc, że nie spali.
Na drugi dzień wybuchnął powszechny strajk. Służba opuściła hotel. W kawiarni hotelowej goście sami się obsługiwali.
Niwiński uganiał po mieście, likwidując swe interesy. Był spłoszony. Gołem okiem widziało się szrapnele, pękające nad miastem w ciężkich, skłębionych, szarych chmurach. Inteligencja prawie zupełnie zniknęła z ulic, wałęsała się po nich głównie miejska czerń. Sklepy pozamykano. Tylko „pasztetne“ były gdzie niegdzie otwarte.
Ziemba, którego Niwiński spotkał na ulicy, powiedział mu, iż są pogłoski, jakoby Dowbór-Muśnicki się ruszył i wziął Orszę.
— Niebardzo temu wierzę — mówił skrzywiony i zmartwiony — ale wykluczone to nie jest. Może go Krylenko sprowokował. Byłby to jednak krok bardzo nierozważny.
Ale Niwiński się ucieszył.
— Panu to byle tylko stać na miejscu i nic nie robić! I to u pana nazywa się polityką!
Na Kreszczatyku stały gromady oberwańców i czerni, wpatrzonej w gromy, huczące nad Peczerskiem. Krążyły patrole i oddziały „wolnych kozaków,“ którzy wyłapywali agitatorów. Cicho huśtając się i grożąc żelaznemi mankietami przemknął pancerny automobil.
Niwiński na wszelki wypadek nakupił szynki, wędlin, chleba, masła, miodu — i uciekł do domu.
Pod wieczór kanonada wzrosła. Gdzieś niedaleko gulgotał karabin maszynowy pancernika.
Całą noc strzelano z dział.
Rano Niwiński wstał, sam napalił w piecu i przygrzał trochę kiełbasy na śniadanie. Żona zrobiła herbatę i, choć strzały na ulicy stawały się coraz bliższe i głośniejsze, śniadanie zjedli w dziwnie spokojnem usposobieniu, tak dobrze na nerwy robiła im nieobecność nieżyczliwej służby i cisza hotelu. Po śniadaniu Niwiński zeszedł nadół, gdzie w drzwiach zastał gromadkę ludzi, wyglądających na ulicę.
— Gdzie się biją? — zapytał.
— Zdaje się, na placu św. Zofji. Bolszewicy prą naprzód. Kule gwiżdżą.
Mieszkańcy hotelu nie wychodzili na miasto. Bali się. Opowiadali sobie straszne historje o jakiejś rzezi „burżujów” w Odesie, patrzyli na siebie wylęknieni.
Niwiński pokręcił głową.
Zrobiło mu się nieprzyjemnie koło serca.
— Więc... być może... nadchodziło najgorsze. Trudno. Właśnie teraz nie trzeba tracić serca.
Wyszedł „na patrol”.
Dzień był szary, chłodny.
Dość dużo ludzi chodziło po ulicy, przemykając się pod ścianami domów. Inni zbierali się za węgłami i wyglądali ciekawie. Był strach, ale zarazem i lekceważenie śmierci.
Przed bramą hotelu leżał na bruku zabity kary koń z zakrwawionym łbem.
— Czy to zła wróżba? — pytał w duchu Niwiński.
Ciągnęło go iść dalej, bał się jednak, że może zostać odcięty. Żona umarłaby ze strachu.
Z niedalekiej redakcji czeskiego pisma wyszedł Ryszan, zielonawy i bez humoru.
— Masz jakie wiadomości? — pytał Niwiński.
— Murawiew ciągnie na Kijów z dywizją piechoty i z artylerją.
— Skąd wiesz?
— Z misji francuskiej.
Wrócili do hotelu, a ponieważ kawiarnia była otwarta, weszli.
Przy oknie na zwykłem swojem miejscu siedział, ciekawie wpatrzony w ulicę, Szydłowski. Jego malutka twarz z śpiczastą bródką pobladła, ale oczy inteligentne patrzyły prawie z uśmiechem czy też radosnem ożywieniem.
— Młodzi ludzie wdzierają się już do środka miasta!
— Ha! — odpowiedział lakonicznie Szydłowski.
Siedzieli i patrzyli.
Ludzie kręcili się dokoła zaniepokojeni. Mówiono, że ktoś strzelił z hotelu, że to prowokacja służby, która chce wywołać rzeź. Pod przeciwległą ścianą pojawiło się na ulicy kilku zbrojnych drabów, z zadartemi głowami wpatrujących się w okna hotelu. Przez ulicę, dymiąc z rękawa, przeleciał parę razy samochód pancerny.
— Wiecie panowie co? — odezwał się Niwiński. — Wy tu sobie siedźcie, a ja skoczę naprzeciw po obiad. Boję się, że potem nie zdążę.
Przyniósł obiad, który zjadł z żoną spokojnie, starając się nie myśleć o strzelaninie. Wtem — jak gdyby ktoś kijem uderzył kilka razy w ścianę — coś trzasnęło. Zdziwił się, bo okno było na wysokości czwartego piętra.
— Ach, kule! — Nie przysuwaj-że się do okna, Hela!
Wstał i ostrożnie zaglądnął w okno.
Na drugi balkon czarnego gmachu „Uprawy Ziemskiej“ wyskakiwali przez okna żołnierze i przyklękając strzelali w ulicę. Na placyku przed cerkiewką odbywał się regularny atak. Strzelając w stronę Rejtarskiej ulicy grupami przebiegali jacyś ludzie z karabinami, chowając się, za co było można.
Wtem w samym hotelu dały się słyszeć krzyki i wystrzały. Niwiński zaniepokojony wyskoczył z pokoju. Na korytarzu wśród gości hotelowych hałasowały jakieś młodziki z bronią w rękach. Ktoś wołał: — Atkrojtie sejczas a to bombu broszu! — Żydziak w czarnym paltocie, odbierając jakiemuś panu rewolwer wykrzykiwał: — Czestnoje słowo, sam zawtra priniesu! — Zamęt był nie do opisania. Kobiety krzyczały.
— Wy gdie żiwiotie? — zagadnął Niwińskiego zdyszany żołnierz. — U was byli uże?
— Byli! Byli!
— Gdie żiwiotie?
Trzeba było zaprowadzić. Mieszkanie Niwińskiego w kurytarzach za bufetem, miało tę dobrą stronę, że trudno do niego było trafić, z drugiej strony jednak, gdy ludzi nie było wpobliżu, napastnik stawał się panem położenia.
W bufecie nawinął się jakiś „dieńszczyk.“
— Chodźcie z nami! — rzekł mu Niwiński. — Na świadka.
Tak weszli do pokoju.
Nie wypuszczając karabinu z rąk, ospowate sołdacisko obszukało Niwińskiego, a potem zabrało się do „szukania broni“ w koszach i szufladach. Snać jednak i świadek „krasnogwardiejca“ krępował i wogóle niepewność położenia nie pozwalała mu na śmielsze kroki, bo wyniósł się, nic nie wziąwszy.
— Kto to jest? Co to za rewizja? — pytała Hela.
— Bolszewicy są w hotelu — odpowiedział jej mąż.
Zbladła.
— Nie bój się. Zamkniemy się teraz i będziemy siedzieli cicho. Nie znajdą nas.
Ktoś zapukał.
— Kto tam?
— To ja! — zawołał Szydłowski.
Niwiński wpuścił go.
— Przyszedłem do państwa, bo nie mam się gdzie podziać. Na ulicy pod hotelem łańcuch tyraljerski, biją się. W kawiarni leżą ranni, dwuch ciężko rannych...
— Niech pan siada. I nam przyjemniej będzie. Obiad pan jadł?
— Nie, zasiedziałem się w kawiarni, a potem nie można już było wyjść.
— Cóż bolszewicy?
— Widziałem ich atak. Szli naprzód dość odważnie, ale nie mają zbyt pewnych siebie min, a wyglądają, jak ostatnia hołota. Strzelają z pod pachy, nie umieją strzelać, krzyki wyrabiają, ale rannych wciąż ze zmieszaniem oglądają i, widać, krew robi na nich przygnębiające wrażenie.
— Gości nie rabowali?
— Nie, zachowali się poprawnie... Czasu nie mieli...
Znowu ktoś zapukał.
To Ryszan z kilku Czechami prosił o przytułek.
— Ci głupcy na dachu ustawili karabin maszynowy! — śmiał się Ryszan. — Miasto ostrzeliwują.
Istotnie, huk zrobił się straszny.
Siedzieli tak ze dwie godziny, rozmawiając półgłosem.
Naraz znowu odezwały się w hotelu krzyki, hałasy, wystrzały.
Ryszan nie wytrzymał i wyskoczył na zwiady. Po jakimś czasie wrócił, donosząc, iż hotel jest znów w rękach Ukraińców.
Niwiński wyprowadził gości. Na schodach między drugiem a trzeciem piętrem leżał trup, nad którym kilku „wolnych kozaków” świeciło zapałkami. Bolszewik otrzymał strzał z rewolweru prosto w głowę. W ciemnym kurytarzyku na drugiem piętrze było kilka trupów, na schodach wszędzie krew, w kącie westybulu jeżył się stos zdobytej broni, podłoga kawiarni zbryzgana była krwią, za słupkiem na podłodze trup, dalej znów kilka trupów. W szeroko otwartej bramie hotelowej z rozbitemi szybami, z bronią gotową do strzału stał posterunek ukraiński. Po ciemnych korytarzach biegali wylęknieni, podnieceni ludzie.
— Jakież to straszne! — szepnął Niwiński. — W parę chwil z hotelu zrobiła się rzeźnia zakrwawiona i pełna trupów.
Ściemniało się.
Na ulicy gwizdały kule karabinowe.
— Ponuro i nieprzyjemnie to wygląda — zauważył Szydłowski, spoglądając to na zwłoki końskie, leżące przed hotelem, to na zamknięte okna milczących domów, to w posępną perspektywę ulicy.
— Może pan zanocuje w hotelu? — proponował Niwiński. — Sądzę, że dziś miejsca nie braknie. Dużo ludzi uciekło...
— E, nie, pójdę do domu — rzekł, podając mu rękę.
— Z Panem Bogiem, kochany Szydło.
Niwiński stał chwilę przed bramą.
Szło ulicą w stronę placu św. Zofji trzech wyrostków w wieku około piętnastu lat, obłoconych, oberwanych, z karabinami na ramionach. Jeden z nich miał długą kawaleryjską szablę, sięgającą do pięt.
— Stój! — krzyknął posterunek. — Wy kto budietie?
— Siczowyki! — odpowiedzieli malcy.
— Tu wy „Siczowyki“ a dalej za „krasnogwardiejców“ podacie się, swołocz... Czego się wałęsacie...
— My „Siczowyki...“ Towariszcz, daj patronów...
— Durak! Nie widzisz, że u mnie japoński karabin? Japońskie patrony nie do ruskich...
— A kakije-ż japońskije? — z ciekawością spytał malec.
Nadziwiwszy się ostro zakończonym nabojom w lśniącej łusce, malcy odeszli, obojętni na kule, poważnie gwiżdżące dokoła nich.
— Ej, a jak was kto postrzeli! — wołał Ukrainiec.
— Niczewo, ja krasnawo kwasu nie ispużajuś! Nie małosolnyj uże!
Od strony placu Teatralnego pokazał się wolno pod ścianami domów jadący samochód ciężarowy Czerwonego Krzyża. Z drugiej strony od placu św. Zofji kilku ludzi niosło ciężko rannego człowieka. Stojący na warcie przed hotelem posterunek krzyknął na Czerwony Krzyż, prosząc, żeby i z jego domu naprzeciw ciężko rannego zabrano. Ale szoferzy przecząco potrząsnęli głowami.
— My tylko amunicję wieziemy! — wołali.
Od strony Św. Zofji biegł jakiś pan. Koło hotelu przystanął i, ciężko dysząc, odpoczywał przez chwilę. Potem pobiegł dalej.
Korzystając z zapadającego zmierzchu z sieni domów powychodziły kryjące się w bramach dziewczęta. Biegały po ulicy lub plotkowały, pokrzykując za każdym strzałem. Jakiś malec, skacząc jak wróbel, podrzeźniał się kulom — a potem zaraz upadł udając zabitego. Posterunek, widząc to, złożył się do niego z karabinu i krzyknął:
— Wstawaj a to strielat’ budu!
Smarkacz zerwał się i uciekł z głośnym śmiechem.
Z Małej Podwalnej wynurzył się na koniu chłop. Nie zważając na kule środkiem drogi jechał ku placowi św. Zofji. Po jakimś czasie zsiadł z konia, a potem zawrócił i szedł pod domami chodnikiem, prowadząc konia za sobą. Kopyta końskie człapały głośno.
Kiedy przechodził koło posterunku, rzekł:
— Preżdie pany tudy chodyły, teper łoszad' idiot!
Ulica była zupełnie pusta.

Dwa psy zlizywały z bruku krew zabitego konia.

Rozdział XIX.
WOJNA DOMOWA.

Sytuacja była wciąż niewyraźna.
Jedni mówili, że siły bolszewików wzrastają, że lud z nimi się łączy, że nawet kobiety stoją w szeregach i biją się, drudzy twierdzili, iż do Kijowa nadciągnęły dwa najlepsze pułki ukraińskie i że z pomocą idzie dziesięć tysięcy wojska polskiego. Opowiadano też, jakoby korpus polski zajął Orszę i Mohylew i przerwał gdzieś linję kolejową. Z powodu śmiertelnego zranienia przez bolszewików francuskiego majora Jourdan spodziewano się również interwencji wojsk czeskich.
Walki nie ustawały.
Nie było światła a nawet świec nie można było palić bez narażenia się na niebezpieczeństwo, bo do okna oświetlonego natychmiast strzelano. Nie było też wody, nad czem bolała bardzo pani Niwińska ze względu na dziecko. Na szczęście w łazience hotelowej był pełny rezerwuar, z którego klucznica, chuda Czeszka, chętnie jej wodę w tajemnicy przed gośćmi dawała. Jakiś czas jeszcze z ostatnich zapasów Czeszka, mająca naprzeciw hotelu małą jadłodajnię, gotowała obiady, które Niwiński nosił w menażkach na górę. Ale raz półtory godziny musiał czekać, zanim się mógł z obiadem przedostać z jednej strony ulicy na drugą — tak gęsto strzelano.
Zwykle rano wybiegał na miasto po żywność. Ulice pełne były ludzi tak samo, jak on, poszukujących wiktuałów. Każdy wracał obładowany i ucieszony tem, że coś dostał. Ale chleba już nie było, kupowało się szynkę, miód, sucharki. Zapasy wyczerpywały się.
Ulice wyglądały strasznie. Szyby wystrzelone salwami z pancerników, szkło zgrzytało pod nogami, dokoła drzew bruk zasypany był pościnanemi gałęźmi, druty telefoniczne zerwane, do starganych strun harf olbrzymich podobne, zwisały, zwijając się w powietrzu, nawet tramwajowe przewody elektryczne były podarte. Wszędzie widziało się gęste ślady kul.
A potem znowu zaczynała się bitwa i połączone z nią „propagandystyczne strzelanie“ bolszewików do niewinnych ludzi. Więc wszyscy umykali do domów i tak spędzali dnie w przygnębieniu, nie wiedząc właściwie co się dzieje.
Hotel wciąż rewidowano. Kto miał w mieście znajomych, przeprowadzał się do nich. Frontowe pokoje stały prawie wszystkie pustką. Opowiadano sobie, że „Praga“ jest siedzibą monarchistów i „czarnej sotni,“ że bolszewicy w danym razie zechcą hotel zniszczyć. Czy tak było, Niwiński nie wiedział, wiedział jednak, że w „Pradze“ mieszkał oficer, który komenderował pancernikami ukraińskiemi; znał go osobiście i widywał się z nim często. Był to młody człowiek, smukły, o smagłej, pociągłej twarzy, zgrabny w ciemno-granatowym mundurze. Ten szczerze i otwarcie informował ciekawych o położeniu.
Jego zdaniem Ukraińcy bili się bardzo dobrze, ale bolszewicy wciąż otrzymywali posiłki. Chociaż odepchnięto ich głęboko na Padół i zdobyto sztab z miljonem rubli, z drugiej strony bolszewicki bataljon kolejowy przy pomocy pociągu pancernego bije się o główny dworzec kolejowy.
Zapas wody w hotelu wyczerpał się. Niwiński jak szalony, rozbijał się za piwem lub za „sitro.” Żona karmiła, miała wciąż pragnienie, potrzebowała płynów. Butelkę piwa — ostatnią — i dwie butelki „sitro” dał mu poczciwy ochotnik czeski, w dodatku „bolszewik” z przekonań. Pani Niwińska zdenerwowana zaczynała tracić panowanie nad sobą. Dziecko niezdrowe skutkiem jej irytacji, płakało przez cały dzień. Pieniądze szły, jak woda, a walkom ulicznym końca nie było widać.
Coraz większa troska, coraz większe znużenie ogarniało Niwińskiego.
Raz wieczorem znajomy Czech przybiegł do niego na górę z poleceniem, aby zgasił światło, bo pancernik nieprzyjacielski przedarł się do miasta, a bolszewicy idą naprzód. Na szczęście wiadomość była fałszywa, zato pokazała się woda i światło elektryczne. Wszyscy, którzy jeszcze mieszkali w hotelu, z konewkami i dzbankami zbiegli nadół, do rezerwuarów, które otworzono.
— I tak zaczyna się demokratyzacja. Sami już sobie wodę nosimy! — mówił Niwiński.
— A czyż to nam nowina? — odpowiedziała żona.
A wprowadzona w dobry humor tem, że woda jest, uśmiechnęła się:
— Nie pamiętasz? Przy studni pierwszy raz mnie pocałowałeś! Bogu dzięki! Pięć dni nie było wody ani światła...
Już pięć dni? — zdziwił się Niwiński. — W takiem życiu zupełnie się traci rachubę czasu...
Zastanowił się.
Toby znaczyło jednak, moja droga, że żyjemy bardzo intensywnie...
— Daj mi spokój z tą intensywnością. Tak mnie już zmęczyła, że ledwo żywa chodzę...
— Będziesz dobrze spała.
— Tak, pójdziemy spać w nadziei, że się choć wyśpimy do jutra spokojnie. A jutro — zobaczymy!
Nadspodziewanie na drugi dzień przyszło jakieś uspokojenie.
Na mieście opowiadano sobie, iż wojska polskie zajęły dworzec. Porozlepiano też afisze, donoszące o zwycięstwach wojsk ukraińskich nad bolszewikami, ale niewiadomo gdzie.
Niwiński, jak zwykle, furażował przed południem. Kiedy wracał do hotelu, nad miastem, w okolicy „Pragi“ trzasnęły dwa szrapnele — jak gdyby wystrzelone z dworca. Ale taka jest siła wiary ludzkiej, że Niwiński, mimo ten dziwny znak, uwierzył w poprawienie się sytuacji.
Ku wielkiej radości zauważył, iż kawiarnia hotelowa była otwarta i że siedzi w niej na zwykłem swojem miejscu Szydłowski ze znajomymi nieznajomymi. Osobno, spokojny jak zwykle, siedział ów oficer, komendant pancerników.
— Co z wami słychać, Szydło? — pytał uradowany Niwiński.
— Ano nic. Dwa dni już nic właściwie nie jadłem. Żyję sucharkami, serem i herbatą. W żaden sposób nie mogę się dostać na Mikołajewską, gdzie jest pensjonat, w którym mam obiady.
— Słyszałeś pan, że podobno nasi opanowali dworzec?
— Nie wierzę. A to co, znowu pancernik?
Istotnie, w ulicy pokazał się samochód pancerny. Za nim w pewnej odległości straż przednia, potem w ogromnej, czarnej „papasze” zadzierzysto maszerujący oficer ze śniadą, mongolską twarzą, za nim z muzyką około trzystu dobrze ubranych i uzbrojonych żołnierzy w czapkach z czerwonemi i niebieskiemi fantazjami, wreszcie dwa karabiny maszynowe i dwa działa połowę z artylerzystami w wspaniałych, czarnych, kudłatych czapach.
— Dobrze wygląda to wojsko! — zdziwił się Szydłowski.
— Bojowy „Kuriń“ atamana Petlury — rzekł oficer pancerników, który również z zaciekawieniem przyglądał się wojsku. — Dobry oddział, ale cóż? To garstka.
— A jakież położenie?
— Nieważnoje. Ukraińców mało. Arsenał jeszcze nie zdobyty. Bolszewicy wciąż dostają posiłki.
— Polacy są?
— Niet.
A mimo to wierzono w zwycięstwo Ukraińców.
W nocy Niwiński, szarpany sprzecznemi uczuciami i niespokojny, otworzył okno i jakby chcąc miastu wykraść we śnie jego tajemnicę, długo zwyczajem swoim wsłuchiwał się w odgłosy nocne.
We mgle smutno płonęły latarnie elektryczne, zresztą rzadkie. Miasto było kirem zasnute. Kontury domów majaczyły ponuro. Psy ujadały niespokojnie. Daleko huczał salwami samochód pancerny, jakby kto werbel bił w bęben, w tympan. Od czasu do czasu gromowem echem grzmiały działa. W ulicach dudniało gęste echo wystrzałów karabinowych.
Następnego dnia wyszły niektóre pisma.
Podczas strzelaniny było przeszło tysiąc niewinnych ofiar!
Dalej:
— Jeśli wierzyć informacjom bolszewickim, większość miast w kraju przeszła już w ich ręce.
Znowu:
Sukcesy drużyn polskich!
— Jak to 21-go stycznia raportowano Centralnej Radzie, polskie drużyny bojowe stanęły w walce z bolszewikami po stronie ukraińskiej. Drużyny polskie wraz z Ukraińcami czuwają nad porządkiem w mieście i pomagają w oczyszczaniu miasta od oddziałów bolszewickich.
Według otrzymanych wczoraj w Kijowie wiadomości wojska polskie zajęły stację Żłobin. Z tegoż źródła donoszą, iż przy zdobywaniu Orszy Polakom wpadło w ręce trzysta dział bolszewickich.
Wojskom polskim, bijącym się z bolszewikami, przyszła z pomocą w rejonie Rohaczewa druga dywizja, znajdująca się dotychczas w twerskiej gubernji.
Z Witebska telegrafują, iż znajdujące się tam eszelony polskie wystąpiły przeciw bolszewikom i ruszyły na mińską gubernię.
Jak donoszą z wiarygodnego źródła, Polacy wystawili przeciw bolszewikom dużą, karną armję.
— I cóż pan na to, Szydło? — pytał z niedowierzaniem Niwiński.
— Niby na co? — sarknął Szydłowski.
— Na to, co panu przeczytałem. Bo tu istotnie drużyna polska jest, liczy paręset ludzi. Tylko, że my dotychczas z przyczyn politycznych nie mogliśmy jej poprzeć...
— A te przyczyny polityczne nie zmieniły się. Rząd ukraiński chce zupełnie znieść nasz stan posiadania. Z jakiej racji mielibyśmy mu pomagać?
— No, a bolszewicy naszego stanu posiadania nie zniosą?
— E, co pan wiesz o bolszewikach! Widziałeś ich pan kiedy?
Mimo zwycięstw bolszewickich wciąż strzelano z dział, a popołudniu zrobił się taki rumor, że Niwiński, który nic podobnego w życiu swem nie słyszał, uciekł do niedalekiej redakcji czeskiej, aby się trochę rozerwać.
Siedzieli i palili papierosy.
— Sakra! — zaklął jeden z dziennikarzy czeskich. — Mam ideę! Możebyśmy założyli coś w rodzaju wszechsłowiańskiej Armji Zbawienia, któraby przeciwdziałała rozwijającym się krwiożerczym instynktom i zdziczeniu Słowiańszczyzny...
— Jaka tu Słowiańszczyzna! — roześmiał się Niwiński. — To przecież Tatrzy i Finowie biją się z Chazarami i Peczeniegami... Różnica w tem, że jedni i drudzy mówią ruskiem narzeczem... Ale wojna jest mongolska...
Zaczął się tak straszny ogień działowy, że nawet Czechom, którzy niejedno na froncie widzieli, zrobiło się nieswojo.
— Trommelfeuer! — mruknął jeden z nich.
Niwiński wrócił do hotelu, zaniepokojony o żonę, która ujrzawszy go, krzyknęła na niego. Ale już nie reagował na to, nie dziwił się.
Nad wieczorem ogień trochę ścichł. Niwińskiego zawołano na posiedzenie komitetu domowego.
Kawiarnię w mig zmieniono w salę obrad. Kolumnami ustawiono krzesła, dla prezydjum znalazł się stół, przykryty zielonem suknem, dwie szklanki wody. Zeszli się mieszkańcy hotelu, zaś przy stole prezydjalnym zasiadł między innymi przedstawiciel służby — lokaj w ciemnym sweatrze, z równiusieńkim przedziałem na głowie, z miną krytyczną, nieufną i nadętą, jak gdyby już naprzód pokrzywdzony.
Przewodniczył jakiś adwokat, człowiek z suchym, drewnianym głosem, który natychmiast rozpoczął kłótliwą polemikę z dyrektorem hotelu: o wodę, o chleb, o dyżury nocne, o obsługę.
— Tak być nie może. Jeśli „służaszczyje“ chcą strajkować, niech strajkują, ale to jest gorzej — bo nie strajkują, nic nie robią, a procenty biorą.
Wstał przedstawiciel służby i kiwając się automatycznie, z miną uciśnionego patetycznym głosem zaczął dochodzić krzywd, jakich służba w hotelu doznaje.
— Płacą nam wszystkiego sześć do siedmiu rubli dziennie w dzisiejszych czasach — wołał.
— Nieprawda! — krzyczał dyrektor. — Książkami dowiodę, że każdy z nich za sześć miesięcy zarobił dwa tysiące trzysta rubli!
— Czort waźmi — zaklął któryś z oficerów. — Ja nie jestem służącym, tylko oficerem a zarabiam wszystkiego sto pięćdziesiąt rubli miesięcznie! Dawolno naszej krowuszki pili!
— Od trzech dni obiadu nie jadłem! — krzyczał przedstawiciel służby.
— Bo nigdzie obiadu nie było z waszej winy! — odpowiedziały mu okrzyki. — Kto z nas jadł obiad? Mierzawcy! Głodzą nas a potem mówią, że to my ich głodzimy!
Wreszcie komendantem hotelu obrano rotmistrza Obuchowa — zachrypłego pijaczynę, olbrzyma, który mimo swego narodowego nałogu, miał dużo spokoju, rozwagi i taktu. Zastępcą jego został jakiś Polak, również energiczny i stanowczy człowiek, choć bardziej nerwowy. Mieszkańcy hotelu ustanowili kolej dyżurów nocnych; te ich tylko obowiązywały. Zato służba miała dać dyżurnych do łapania wody, która wyłącznie w nocy się pokazywała. Przedstawiciel służby teoretycznie zgodził się na ten dyżur, zażądał jednak za te świadczenia osobnej dopłaty dla służby.
— Przecież my bierzemy na siebie obowiązek czuwania nad waszem bezpieczeństwem! — wołali „burżuje.“ — A wy za to nie chcecie dbać o wodę, która jest tak samo potrzebna wam, jak i nam?
— Więc nie czuwajcie nad naszem bezpieczeństwem! — odezwał się przedstawiciel służby. — My się rabunku nie boimy.
— Bo jesteście z rabusiami w zmowie!
— Być może. Zaś bez dopłaty dyżurować nie będziemy.
Skorzystał ze sposobności przewodniczący i w złośliwej mowie potępił dyrektora hotelu za to, że nie umiał utrzymać dobrych stosunków ze służbą.
— Szanowni państwo! — wołał dyrektor z goryczą. — Rzecz w tem, że gdybym ja każdemu z nich dał i pół miljona miesięcznie, oni i tak zadowoleni nie będą. Oni chcą rządzić, chcą być czemś!
— Zupełnie słusznie! — oświadczył przedstawiciel służby. — Tak jest, my chcemy być czemś, chcemy rządzić.
— To trzeba umieć!
— A naszem zdaniem — nie potrzeba. Tak głupio rządzić, jak rządziła burżuazja, my też potrafimy. A dlaczegóż my nie mamy rządzić, skoro mamy po temu siłę? A czyż nie siłą wy doszliście do rządów?
Z wielkiem i szczerem zajęciem przysłuchiwał się tej dyskusji Niwiński. Rozumie się, źle rządzić potrafi każdy, więc czemuż miałby z całą świadomością nie rządzić źle, skoro znajdzie siłę, aby rządzić? Czy którykolwiek z Romanowów, Hohenzollernów lub Habsburgów nad tem się kiedy zastanawiał? Czy zastanawiał się nad tem ambitny głupiec lub pyszałek, któremu środki i stosunki pozwalały na to, aby był posłem, prezesem czegoś lub ministrem? Czy on sam, Niwiński, ludzi takich mało znał? Wieczorem niespodziewanie w pokoju Niwińskich zjawił się Ryszan z bochenkiem chleba i porządnym kręgiem małorosyjskiej kiełbasy.
— Gdzieżeś ty się, chłopie, podziewał! — wołał uradowany Niwiński. — Kilka dni cię nie widziałem.
— Wysłano mnie z instrukcjami do Darnicy, do rezerwowego bataljonu naszego, który tam stoi. Tysiąc dwieście „kluków...“ Straciliśmy z nimi kontakt i baliśmy się, żeby jakiego głupstwa nie zrobili, tem bardziej, że... że ta swołocz nam na Słobódce kilkunastu chłopów haniebnie zamordowała i trupy zbeszcześciła. — O, tego nie darujemy, za to nam Murawiew musi dać zadośćuczynienie.
— Jaki Murawiew?
— Bolszewicki głównodowodzący. Przecie to on ostrzeliwuje Kijów. Stoi już na Peczersku z całą dywizją piechoty i z artylerją, a na dworcu, raczej koło mostu kolejowego są dwa bolszewickie pociągi pancerne. — Dostałem się do Darnicy łatwo, ale przez trzy dni wędrowałem zpowrotem...
— Cóżeś widział?
— Niema co gadać. Bolszewicy — maładcy! Widziałem, jak „następowali” na jednym placu. W mig ich padło ze dwudziestu ludzi, a wciąż szli naprzód... Ludność przedmiejska pomaga im. Kobiety, dzieci w ogniu zbierają rannych, przynoszą wodę, jedzenie... Tam entuzjazm... Tu grupki tchórzów lękliwie wyglądają z za rogów ulic... Ale biją się jedni i drudzy — strasznie. Na Szczekawińskim cmentarzu strzelcy ukraińscy poszli na bolszewików na bagnety i do trzystu ludzi zakłuli. W jednem miejscu pod jakąś cerkwią sześć godzin stałem i nie mogłem przejść na drugą stronę ulicy, tak do siebie walili z karabinów maszynowych... i to kulami „dum-dum...” Wszystko dokoła ciebie w powietrzu trzaska, w górze, po lewej stronie, po prawej. — W pewnej chwili w tem piekle pojawił się roznosiciel gazet... Miał pisma moskiewskie i piotrogrodzkie i ta rosyjska publika taka ciekawa, że wprost pod ogniem karabinów maszynowych wydzierała chłopcu gazety z rąk... Ciekawa historja! Przez cały czas bitwy u wrót cerkwi siedział ten ślepy w brunatnym płaszczu, co to z wielkiej książki dla niewidomych odczytuje modlitwy. Cerkiew była pod ogniem pancernika ukraińskiego. „Samowar“ wystrzeliwał całe „wstęgi,“ salwy trwały czasami nieprzerwanie po kilka minut... A ten nic, tylko nieprzerwanie klepał swoje „Sachrani od smuty, od krowopralitija... Wadwari Boże mir na Ukrajnie...“ Dopiero kiedy pancernik się cofnął i ogień ustał, żebrak wstał, zwinął wojłok, na którym siedział i odszedł... Ja w niektórych miejscach przekradałem się na czworakach... Straszne rzeczy, mówię państwu... Bolszewicy powypuszczali z więzień skazańców, wszędzie w „uczastkach“ niszczą archiwa...
— Oczywiście, najważniejsza rzecz...
— Tu, u nas, wśród zabitych w hotelu — odezwała się pani Niwińska — znaleziono przy jednym z zabitych cały pęk wytrychów...
— Ale, co ty mówisz?
— A drugi, ten rzekomy Orłów, kozak, co to padł na schodach, był hersztem bandy rabusiów... Ten, co dostał kulą w czoło...
Niwiński zmartwił się.
— Taak... Wszystko to jest bardzo zajmujące, ale mało pocieszające... To niby perspektywa miła — obstrzał z ciężkich dział, taki solidny, regularny obstrzał...
Następnego dnia ogień działowy wzmógł się jeszcze bardziej. Ukraińcy ustawili dwa działa na placu św. Zofji, a dwa działa na placu Teatralnym, skutkiem czego cały znajdujący się między temi placami odcinek Włodzimierskiej i widny na nim zdaleka wysoki gmach hotelowy znalazł się w ogniu dział bolszewickich, bijących ze wzgórza Batu-chana. Grzmot był taki, że pani Niwińska zupełnie już panować nad sobą nie mogła i bała się wyjść na środek pokoju.
Popołudniu Niwiński od kogoś przypadkiem się dowiedział, iż w jednym z pobliskich sklepów mają sprzedawać chleb. Dostał był wprawdzie bochenek chleba od Ryszana, ponieważ jednak nikt nie mógł wiedzieć, jak długo jeszcze ta cała historja potrwa, należało korzystać ze sposobności. Nauczony doświadczeniem nie zraził się odmową, lecz warując na ulicy, czekał na chleb, co do którego wiedział, iż go przywiozą niezawodnie.
Nad wieczorem na Proreznej ulicy pokazała się jakaś jazda, za nią bataljony piechoty ukraińskiej, na końcu każdej „roty“ siostry „Czerwonego Krzyża“ w białych „kosynkach,“ szynelach sołdackich i w butach z cholewami. Wojsko najwyraźniej szło na pozycję.
Niwiński długo chodził po ulicy, czekając na chleb. Pewien znajomy spotkawszy go, opowiedział mu, iż właśnie przed paru godzinami przybył do Kijowa przebrany za prostego żołnierza lekarz z Odesy, który był świadkiem zdobycia tego miasta przez bolszewików. Podobno bolszewicy rozstrzelali dwustu siedemdziesięciu oficerów, a hajdamaków odeskich wieszali na latarniach. Wzamian za tę przyjemną wiadomość Niwiński poinformował go o przybyciu pułkownika Murawiewa, jego ciężkich dział i o jego wobec Kijowa zamiarach. Spłoszony znajomy natychmiast pobiegł do hotelu.
Zmierzchało się już, kiedy Niwiński usłyszał w ulicy turkot, wesołe śmiechy i krzyki. Oto dwuch małych chłopaczków ciągnęło wózek ręczny, pełen rumianych bochenków chleba, a takie było dziwne to rewolucyjne miasto, że choć głód nie na żarty już dokuczał, nie znalazł się nikt, ktoby śmiał sięgnąć choćby po jeden bochenek. Na pustych ulicach milicji nie było, zaś wózek, pełen skarbów nieocenionych, pełen chleba, był pod opieką dwuch małych chłopców.
Wyrwawszy swój bochenek chleba, Niwiński wrócił do hotelu. Tam mieszkańcy hotelu na wieść o grożącem bombardowaniu miasta, z wielkiem zainteresowaniem oglądali leżące w suterenach sale bilardowe.
Prócz tego jednak czekał na niego jeszcze ktoś, zupełnie niespodziewany. Był to niejaki Lewitner, oficer czeski, żyd.
O tym Lewitnerze, którego często w kawiarni widywał, zdarzało się Niwińskiemu słyszeć różne, niebardzo pochlebne rzeczy: że jest szpiegiem, że, jako oficer, zajmuje się handlem, że sprzedaje wino, kradzione z piwnic cesarskich, co wszystko, ostatecznie, mogło być prawdą. Tenże człowiek przyszedł teraz do Niwińskiego i zrobił mu taką propozycję:
— Hotel „Praga” nie jest bezpiecznem pomieszczeniem dla wielu przyczyn, a przedewszystkiem dla wielkiej wysokości gmachu, który znakomicie może służyć za „pricieł.” Państwo mieszkacie dość wysoko, huk tam musi być straszny, nieprzyjemnie, zwłaszcza dla pani, którą to z pewnością bardzo denerwuje. Ja mam pokój „opancerzony,” od podwórza dość ciasnego, a bardzo wysokiemi murami okolonego, na pierwszem piętrze, tuż naprzeciw „Pragi.” Ma się rozpocząć obstrzał miasta z sześciocalowych dział... To już dość dużo. Niechże pan pamięta, gdyby państwu tam na górze było już nieprzyjemnie, macie państwo do rozporządzenia mój pokój... Jest łóżko, na którem pani może spać, i duża, długa skrzynia, na której może spać pan...
— A gdzież pan będzie spał?
Wszystko jedno. Znajdę miejsce. Choćby na płaszczu w przedpokoju. Niech pan nie robi ceremonji, niech pan nie krępuje się głupstwami, to nie jest odpowiednia chwila. O życie idzie. Ja mogę spać na ziemi. Na tem nic nie zależy. Mnie to zupełnie wszystko jedno.
Niwiński zmieszał się.
Ale skądże ja... Nie, bo pan nie rozumie... Ja już dawno o tem myślałem, wielu znajomych prosiłem, aby bodaj żonę z dzieckiem na ten czas przyjęli... Nikt nie znalazł miejsca... A pan przychodzi i oddaje mi pan jedyny pokój, jakim pan rozporządza...
Ależ pomyślcie sobie, panie Niwiński, że ja poprostu ten wasz kłopot odgadłem. Boże mój! Przecież jestem inteligentnym człowiekiem!
— Dziękuję wam! — rzekł poprostu Niwiński, podając mu rękę. — Jeśli zajdzie potrzeba, skorzystam z waszej propozycji.
— A nie krępujcie się. Pokój gotów jest każdej chwili.
Kiedy, ujęty dobrym postępkiem obcego człowieka, przyszedł do domu, lampa paliła się, ale żona drzemała. Czując potrzebę podzielenia się z kimś swem wzruszeniem, Niwiński pochylił się nad kołyską. Córuchna nie spała. Leżała cicho, a spojrzawszy nań swemi ufnemi, poczciwemi oczętami, uśmiechnęła się do ojca, jako do najweselszej, zawsze ją bawiącej figury.
— A ty, złodzieju jeden, ty córuś! — szeptał pochylony nad nią Niwiński. — Jakiż to ty kawał „staremu“ zrobiłaś, że się tak śmiejesz, ty, czarownico, ty, córuchno tatusiowa! A kto będzie aj-luli, pies czy kot?

I usiadłszy przy kołysce, długo opowiadał coś dziecince w dziwnym futurystycznym dialekcie.

Rozdział XX.
OBLĘŻENIE.

— Ostatecznie dotychczas nic nam się w hotelu nie stało!
— Czy mamy czekać, aż nam się co stanie?
— Taki wielki dom, cóżby się mogło stać?
— Idź, przekonaj się na własne oczy. Ludzie z hotelu wynoszą łóżka, materace i pościel do sal bilardowych, do piwnic. Czy chcesz sprowadzić się do sali bilardowej na dole?
— Z dzieckiem? Za nic w świecie. Karmić przy nich, huśtać małą...
— Nieelegancko się wygląda, co? — warknął Niwiński.
— Bóg wie co jeszcze pomyślą, że nas na niankę nie stać...
— A może nas stać, co? Więc tu zostać? A jeśli hotel zapalą, jeśli pożar wybuchnie, jeśli atak w nocy! W ubogiem, prywatnem mieszkaniu nawet szukać nie będą, lecz tu mogą wpaść! Cóż wtedy? Krzyknę, i owszem: „Chyba po moim trupie,“ a oni się na moją propozycję zgodzą, przejdą „po trupie,“ i co wtedy z tobą, co z dzieckiem?
Patrzyła na niego skrzywiona, rozkapryszona. Uznała za stosowne być niezadowoloną, dać się prosić. Takie to wszystko nieprzyjemne! Tyle dni nawet na spacer nie wyjść. Była pewna, że właściwie, cokolwiek tam sobie-by kto myślał, winien był temu wszystkiemu mąż, nie wiedziała tylko, w czem ta wina leży...
— W każdym razie mogłeś był to wszystko jakoś inaczej urządzić — odezwała się po jakimś czasie niechętnie. — Pewna jestem, że są dziś w Kijowie ludzie, którzy się niczego nie boją, którym nic nie grozi i niczego nie brakuje.
— Nie znam ich. Jakże się decydujesz?
Nie chciała opuszczać pokoju, z drugiej zaś strony bała się.
— Ja nie wiem. To już jak ty chcesz. Tylko pamiętaj, żebyś potem nie narzekał.
— Przygotuj-że zawiniątko z najniezbędniejszemi rzeczami dla siebie i dla dziecka, a jak się zacznie robić źle, przeniesiemy się do Lewitnera.
Niwiński powiedział to dość miękko, ponieważ właśnie była cisza zupełna; nie strzelano. Nieustanne spory z żoną zaczynały go męczyć więcej może, niż samo oblężenie. Czasami wszystko mu już obojętniało, ale łapał się na tem i znów pobudzał w sobie energję, pewny, iż takie stany półsnu i apatji są najniezbędniejsze.
Byli po śniadaniu, kiedy do ich drzwi zapukał Ryszan. Zapowiedział, iż o wpół do dziesiątej zacznie się bombardowanie miasta.
— Co robić — pytał go Niwiński. — Czy nam tu grozi jakie niebezpieczeństwo?
— Nie wiem, czy grozi, ale może grozić. Gdyby się było dokąd przeprowadzić, sądzę, że trzebaby tak zrobić...
— Lewitner ofiarował nam swój pokój...
— Lewitner? Jego pokój jest dobry... Przenieście się państwo zaraz.
— Kiedy nie strzelają...
— Jak zaczną strzelać, będzie za późno...
— To ja lecę Lewitnera uprzedzić...
— Ja muszę iść...
Niwiński zbiegł nadół, odszukał Lewitnera i obejrzał pokój, który istotnie wydał się mu bezpiecznym. Był jakby na dnie studni. Tylko w jednem miejscu między wysokiemi szaremi ścianami domów widać było może dwumetrową szparę.
— Chodźcie ze mną, ja wezmę dziecko, a wy pomożecie zejść żonie, bo na schodach bardzo ciemno...
Już wychodzili, gdy naraz odezwały się pierwsze w tym dniu strzały działowe.
— śpieszmy się! — zawołał Lewitner.
Pędem wbiegli po schodach na czwarte piętro.
Huk dział potężniał.
— Prędko, Heluniu... Dawaj kołdrę i koc, zawinę dziecko... Ja wezmę małą, ty idź z porucznikiem...
— Prędzej, milostpani...
— Nie uduś dziecka...
Niwiński omatulił maleństwo kocami, wziął je na ręce, przebiegł przez korytarz i naoślep skoczył nadół po schodach. W ciemnościach nie widział nic, ale był pewny, że nie upadnie... Miał przecie dziecko na rękach!...
W westybulu stali strwożeni i wybladli ludzie.
Gmach trząsł się od huku dział.
— Otwórzcie drzwi! — zawołał Niwiński i pędem wybiegł przed hotel.
Na mgnienie oka zatrzymał się.
W ulicy było biało od dymu, nad dachami domów pękały szrapnele.
— Cofnąć się czy iść naprzód? — błyskawicznie leciało przez głowę Niwińskiemu. — Może naumyślnie los wyciągnął nas tak na ulicę, aby właśnie zniszczyć wszystko troje... A może właśnie tędy przejdę bezpiecznie, a zginę w domu, dlatego żem nie zawierzył losowi... Nie... Naprzód iść!
Nawskos z dzieckiem na rękach przebiegł przez ulicę, a stanąwszy w bramie domu Lewitnera, oparł się o nią tak, że sobą zasłonił dziecko i sięgnął ręką po klamkę.
Brama była zamknięta.
Nad dachem po drugiej stronie trzasnął szrapnel.
Niwiński oczami poszukał żony.
Biedna, nieprzytomna prawie ze strachu, szła słaniając się, pod ścianami domów, już po tej stronie ulicy. Porucznik szedł przy niej.
Dopadli bramy.
— Będzie co ma być! — myślał zrezygnowany już Niwiński i odwróciwszy głowę, patrzył co się dzieje w ulicy.
Naprzeciwko, na rogu, o jakie pięćdziesiąt kroków dalej, stała wysoka kamienica, z trzypiętrowym, murowanym narożnikiem. Nagle chlapnęło coś, pękło, pokazał się czarny dym i cały ogromny narożnik, jak nożem odcięty, runął na ziemię. W chwilę później drugi granat wywalił w domu potężny wyłom. Cztery granaty, jeden po drugim, padły na dom, rwąc go i krusząc.
Otwarto bramę. Wpadli do sieni, a potem przez czyjś przedpokój do pokoju Lewitnera.
Niwiński pośpiesznie wyplątał dziecko z koców. Było oszołomione, trochę zaczerwienione, ale zdrowe i całe.
— Ha, aleśmy się zgrzali! — wykrzykiwał uradowany ze szczęśliwego ocalenia Lewitner. — Biją z dział, jak na froncie! Co za chamy! Własne miasto tak niszczyć, „macierz grodów ruskich” tak poniewierać! Takowe szilenstwi! To sou blbouny, blbouny!
Zachichotał szrapnel nad podwórzem, pękł ze zgrzytem, strącił gzyms z czwartego piętra, zrzucił na podwórze masę szkła.
— I tu trafili!
— Ale, at‘ nam wlezą na zada! Tu nam nic nie zrobią. Fuchs, pod’sem! To jest mój kolega — przedstawiał jakiegoś drugiego oficera. — Ty umiesz gotować, zrobimy obiad. Musimy wszyscy obierać ziemniaki, żeby było prędzej. Mamy trochę wędzonki, zupa będzie „fajn.“
W mieszkaniu, z którem łączył się pokój Lewitnera, było tłumno. Z wyższych pięter zlecieli się tu przerażeni ludzie i po pokojach i sionkach kryli się teraz, biedacy z dziećmi, wałęsającemi się po kątach. Była jakaś rodzina polska — ona wciąż w kącie z dwojgiem dzieci, drżąca ze strachu, on wysoki chudy, łysawy blondyn, wykrzywiony i wzdychający. Gospodarzem domu był żyd, Koerber z żoną i małem dzieckiem. Było jeszcze jakieś małżeństwo, młody oficer z żoną, kobietą drobną, niebrzydką, ale bardzo zalęknioną. Prócz tego wałęsało się też po mieszkaniu aż pięciu oficerów rosyjskich.
Kiedy kanonada przeniosła się na inną dzielnicę, Niwiński wyszedł wraz z Lewitnerem odetchnąć trochę świeżem powietrzem i obejrzeć szkody, jakie pociski wyrządziły.
Dom na rogu Włodzimierskiej i placu dokoła Złotej Bramy był zupełnie rozbity. Pięć wielkich dziur odsłaniało jego wnętrze i przez te nieforemne, wyszarpnięte wybuchem granatu otwory, widać było wiszące krzywo na ścianach obrazy. Naprzeciw tego domu od strony ulicy Proreznej gęsto podrapana była druga kamienica narożna. Zleciał z niej wielki gzyms, który rozbił się na bruku i zatarasował z jednej strony ulicę szeroką kupą gruzów.
— Żeby to kto widział, żeby to kto zrozumiał! — dziwował się Lewitner.
Wrażenie było przygnębiające, tragiczne. Jakież okropne formy przybierała klasowa nienawiść, z jakże dziką wściekłością starała się wyrządzić szkód jak najwięcej, okazać się jak najsroższą!
A potem zaczęło się okropne życie „w podziemiach.“
Obiad, bardzo skromny, podano późno, o zmierzchu. Ponieważ światła elektrycznego nie było, świecono świeczkami. Ludzie zupełnie sobie nieznani, zamknięci w paru małych i ciemnawych pokojach, wspólnie przeżywali te straszne chwile, starając się jednakże nie przeszkadzać sobie wzajemnie, nie zwracać na siebie uwagi — więc w tłumie, pod nieustanną, ukradkową obserwacją, było się zupełnie samotnym.
Pani Niwińska kręciła nosem.
— Strasznie tu niewygodnie! — skarżyła się, trzymając dziecko przy rozchełstanej piersi i z grymasem patrząc na męża. — Tak tłoczno!
— Przecież nas, jak widzisz, zostawiają samych...
— Ale wciąż ktoś wchodzi, to Fuchs, to Lewitner... Owszem, poczciwi chłopcy, ale to okropnie krępujące. Spać na cudzem łóżku... Nie będę się mogła rozebrać... A gdzież ty będziesz spał...
— Na tej skrzyni.
— Na skrzyni? Twardo ci będzie.
— Wszystko jedno.
— Jakże ty będziesz spał na skrzyni... A może tu pluskwy są?
— Kobieto, nie wiemy, czy ranka doczekamy, a ty takiemi głupstwami głowę sobie nabijasz!
— Tobie wszystko głupstwo!
— Jakże możesz tak mówić? Czy nie rozumiesz, że cała rzecz w tem, że tu o ciebie jestem spokojniejszy!
— Żebyś tylko ty był spokojny. Zawsze o sobie myślisz!
— Ja — o sobie?
Obraził się i wyszedł do frontowego pokoju; oficer, który go zajmował, nie siedział w nim, bojąc się zbłąkanych kul. Przechadzając się tam i nazad, Niwiński od czasu do czasu podchodził do okna i wyglądał na ulicę. Ani jedno okno przeciwległej kamienicy nie było oświetlone, dom był jakby martwy.
— A przecież tam z pewnością siedzą ludzie! — pomyślał Niwiński.
A, ba, nie tylko siedzą! Rozbiegli się i niewątpliwie — po swojemu korzystają z zamieszania. Ktoś dzięki niemu dostał się do cudzej żony, która, może długo przedtem się wahając, teraz, wzburzona tem wszystkiem, oddaje się pierwszy raz widzianemu człowiekowi i oboje, choć zresztą obcy sobie, we wspólnym rytmie swych serć i w splocie swych cial znaleźli ulgę, i zapomnienie. Gdzieindziej żona, w tajemnicy zdradzająca niekochanego męża, w swej trwodze nie znajdując przy nim uspokojenia, zbuntowała się i jawnie pobiegła do kochanka. Tam znów skromna panienka zapomniała o wstydzie i — opinji — i wpuściwszy do swego pokoju chłopca, obsypała go pieszczotami dojrzałej i doświadczonej w miłości kobiety. Gdzieindziej ktoś się upił, ktoś się modli, ktoś śpi, ktoś zastrzykuje sobie morfinę, a z pewnością są i tacy, którzy potrafili dobrze zasłonić okna, a mając bogato zaopatrzone piwnice i śpiżarnie, jedzą, piją, palą, grają w karty i opowiadają sobie anegdoty.
Odezwała się trąbka pędzącej cwałem straży ogniowej. Od czasu do czasu pustą ulicą przelatywał samochód z oficerami lub żołnierzami, ze zdziwieniem pokazując sobie kupę gruzów na rogu Włodzimierskiej.
To znów szedł Niwiński do przedpokoju, który, jako najbezpieczniejszy niby kąt, obsiedli dokoła znudzeni i zdenerwowani ludzie. Patrząc na nich, na ich zbolałe, znudzone i cierpiące twarze, miało się wrażenie, że się siedzi w poczekalni dentysty.
Z nudów rozmawiano czasem o Rosji i rewolucji rosyjskiej. Z nudów, bo Rosja w tem stadjum, jako temat, nikogo nie interesowała, a rewolucja rosyjska przybrała takie formy, iż jedynie zajmująca o niej rozmowa mogła być prowadzona tylko z punktu widzenia bezpieczeństwa osobistego — zaś tych tematów nikt nie chciał poruszać.
— Uznaliście nas, żydów, za ludzi, ale żyć nam nie dajecie! — wątrobił się Koeber. — Z głodu umrzemy. Nie nużno nam wasze błagorodstwo!
— Eto wy iz swojej jewrejskoj toczki zrienja! — pogardliwie bąknął któryś z oficerów.
— My wam nie dajemy żyć? A czy mało jest między bolszewikami żydów, którzy dziś mszczą się za dawny ucisk?
— Czemuż wy, inteligencja, nie zrobicie porządku? — irytował się Lewitner. — Tylu was siedzi ukrytych po domach. Naco czekać? Widzicie przecie sami, że tak żyć nie można.
— Jakiż mamy robić porządek? Jesteśmy przedstawicielami ustroju i porządku, który się przeżył. Wiemy o tem, bośmy sami ten porządek raz na zawsze obalili. Nic nowego my stworzyć nie możemy i nie potrafimy, ale to dawne wrócić już nie śmie. Więc — co robić? Mamy iść z profesorem Hruszewskym? Nie. Nie on jest przedstawicielem nowego życia, ten intrygant austrjacki!
— Więc czemuż nie idziecie do bolszewików?
— Nie jesteśmy bolszewikami!
— To was wymordują!
— Słuszajtie, parucznik! Przecież my wszyscy, inteligencja rosyjska — burżuji — kak oni gawarjat — nieraz myśleliśmy o rewolucji i o tem, co po niej nastąpić może. Wiedzieliśmy, że po obaleniu dawnego reżimu, Rosja dostanie konwulsyj, krwawych potów a że to wielkie ciało, więc i cierpienie musi być wielkie. Nie o nas idzie, ale o nową Rosję... Bolszewicy to tylko przejście do nowej fazy... To wszystko musi wymateryzować, musi się wyjątrzyć... Dopiero wtenczas, może być, urodzi się coś nowego...
— I cóż to takiego może się urodzić? — wesoło roześmiał się Lewitner.
— Któż to przepowie?
Ale Lewitner śmiał się dalej.
— A ja wiem! Wy myślicie, że ja zwykły oficer, więcej nic, napół Austrjak, duraczjo z jakiejś tam Czechji! Że u nas — Marksa nie zna się, nie czyta, nie wie się nic, bo tylko wy — najmądrzejsi na świecie! A ja jestem doktorem praw, a choć dziś prawosławny, pochodzę z żydów, zaś żydzi mają dobrą głowę do spekulacji. Wy myślicie o socjalizmie — bo na horyzoncie nic innego nowego niema.
— Może być...
— Ale wy socjalizm znacie z paru głupich broszur, a to trzeba bardzo dużo umieć... I powiem wam tyle tylko — czestnoje słowo: Wasz Lenin i Trockij, choć także żyd, są głupsi ode mnie, paruczika Lewitnera, bo ja napewno wiem, że ani socjalizm, ani komunizm w życie wejść nie może i nie wejdzie. Może być dużo zmian, może nastąpić pewna reorganizacja, lecz o usunięciu nierówności społecznych ani mowy...
— Zobaczymy. Popróbujemy parę lat...
— Panowie! — szydził z nich Lewitner. — Nie sądzicie chyba, że dzisiejszy świat jest znów zupełnie już głupi! Że wam pozwoli eksperymentować a nie pracować, a Rosja jest światu potrzebna i nie może iść na spacer, kiedy się jej podoba! Rosja należy do świata, a nie świat do Rosji! Za takie nagłe zrywania umów ciężko się płaci!
— Wam się zdaje, że wy nas wiecznie uczyć będziecie!
— Może nie? Co umiecie, tegoście się nauczyli od Europy! A czegóż my mamy się od was uczyć? Jak się własne miasta rozbija? Jużeśmy z tego wyrośli!
Nad wieczorem działa zaczęły grzmieć strasznie.
— Ukraińcy biją „biegłym agniom“ — mruknął Lewitner.
Zaś bolszewicy odpowiadali. Wciąż słyszało się eksplozje, zrobiło się piekło. Wieczorem w którymś domu wybuchł pożar. Naprzód po niebie rozlała się łuna, potem przez szczelinę między domami widać było jasno palącą się kamienicę. Tam też musiała stać baterja. Z pokoju, który zajmowali Niwińscy, widziało się czerwone ognie wystrzałów.
Wkońcu ludzie zaczęli tracić panowanie nad sobą. Ktoś wpadł z wiadomością, iż w kamienicy widziano marynarza — serca w ludziach zamarły ze strachu.
— Jezus Marja! Jezus Marja! — miotała się po pokoju pani Niwińska. — Ja już nie wytrzymam! Tu pożar, tu te armaty, dziecko wciąż krzyczy...
— Nic dziwnego, że krzyczy... Daj, ja ją ponoszę...
Wyszła do przedpokoju wypocząć trochę od widoku wciąż wybuchających ogni.
Niwiński chodził po pokoju i śpiewał, kołysząc dziecko w ramionach.
Tak to trwało do pierwszej w nocy, poczem kanonada ustała. Ułożono się do snu, gdy wtem znów woda zaczęła śpiewać w wodociągu. Zrobił się gwałt, wypuszczono nieświeżą wodę, napełniano naczynia świeżą. W waterklozecie woda buchnęła nagle i wyrzuciła na ziemię nieczystości, które ludzie na podeszwach roznieśli po domu. Dziecko obudzone zaczęło płakać.
— Boże! Kiedy się to raz skończy! Raczej śmierć odrazu, niż taka męka! — westchnęła pani Niwińska.
Zaś Niwińskiemu przyszło na myśl, iż oto jest stróżem kamienicznym. Nie takie pokoje mieli nieraz ci biedni ludzie, nie takie, choć również, jak on teraz, przy wychodku. Smród, wilgoć, ciemność panowała tam cały dzień, okna nie można było otworzyć, bo pierwszy lepszy przechodzień przypadkiem mógł przez nie plunąć na talerz, a trzeba to było znosić — latami! Dziecko chorowało i płakało wciąż, i umierało, nie jedno... Te działa? To niepewność jutra, to to, że właściciel kamienicy z dnia na dzień wyrzucić mógł, na śmierć głodową skazać wraz z rodziną. Oto są te działa, oto co one znaczą. Mówią, że „matros“ pokazał się w podwórzu, i dusze ludziom wnet uciekły w pięty... Bo on dziś pan, może zrobić, co chce... A dawniej kto inny był panem i gdy stróż zaspał, nie słyszał dzwonka, albo nie dość prędko otworzył bramę, to co? Pan też robił co chciał. Bił w pysk, nie raz, nie dwa... I stróż ni stąd ni zowąd ze stłuczoną mordą szedł spać... Przelękliście się o swoje żony... Co „matros“ z niemi zrobi? A jakże wy, kiedyście, wracając pijani do domu, ujrzeli otwierającą wam bramę młodą, ciepłą ze snu, nieubraną kobietę? Albo kiedy wam pranie zaniosła do domu, nie wywracaliście jej na łóżko? I tak było przez wieki i tak mogło być, i świat się z tego powodu nie rozleciał, ludzkość nie wyginęła, owszem, mówiliście, że dobrze było? No, to teraz może być inaczej i także źle nie będzie.
Usiadł Niwiński na swojej skrzyni i zadumał się.
— Bezwątpienia — ogromnie było wiele krzywdy społecznej — niepotrzebnej. Bo jest taka, bez której obejść się nie może. Naprzykład talent, wielki rozum, piękność — te zalety muszą człowieka zawsze robić uprzywilejowanym. Ale mnóstwo jest krzywdy zbytecznej, niepotrzebnej, krzywdy, której bardzo łatwo dałoby się uniknąć, gdyby choć odrobina serca dla drugich... Cóż takiemu bydlakowi podłemu stałoby się, gdyby istotnie o tego swego stróża dbał... Tymczasem nagromadziło się w masach ogromnie wiele mściwości, poczucia krzywdy doznanej i poczucia mocy... Kultura? Tak, Mickiewicz jest dobry, ale ten Mickiewicz nie żyje w społeczeństwie, skazującem człowieka na gnicie żywcem... O, nie...
Ale, do pioruna, cóż ja jestem winien temu wszystkiemu, zacóż cierpię ja, moja żona, moje dziecko? Czyż mnie, proletarjusza inteligentnego, nie wyzyskiwano i nie oszukiwano na każdym kroku? Czyż ja nie byłem tak samo ofiarą łajdactwa i wyzysku, jak pierwsza lepsza prostytutka w domu publicznym? Gorzej, bo jej zatruwano ciało, mnie zaś duszę...
— A nie broniłeś tych złych rządów? Nie pomagałeś bezprawiu? — odezwał się daleki głos w głębi duszy. — Co zrobiłeś, aby gwałt ustał? Czy nie korzystałeś z łupu złodziejskiego? Czy nie brałeś pieniędzy, wydartych słabym?
Wszedł w siebie Niwiński i otwarcie przyznał się:
— Może.
— A zatem jesteś współwinny zbrodni, bo z niej korzystałeś — wydał wyrok głos w głębi duszy.
— Ale czyż ci inni, ci pokrzywdzeni, te miljony uciśnionych nie pomagały w zbrodni nad samymi sobą? Nie brały cząstki łupu?
— Były do tego zmuszone.
— A ja nie? Dlaczego? Ale któżto pierwszy właśnie powstał przeciw złym rządom, bezprawiu i uciskowi, jak nie my?
— Więc będzie z wami jak z Rosjanami. Wywołaliście rewolucję. Jeśli teraz nie potraficie stworzyć nowego życia, ona was zmiecie...
W dwa dni później, jak zwykle, wczesnym rankiem Niwiński poszedł do niedalekiej mleczarni po mleko. Strzelano wciąż, ale już trochę rzadziej. Na rogu ulicy Proreznej stał stróż i odmiatał śnieg.
— Można iść bezpiecznie tutaj? — zapytała go przechodząca obok niego dziewczyna.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa! — odpowiedział. — Robota prawie skończona.
Niwiński odetchnął z ulgą.
— Więc Ukraińcy przecie wygrali! — pomyślał i kupiwszy mleko wrócił dobrej myśli do domu.
Wtem wpadł Lewitner.
— Bolszewicy są w mieście! — zawołał z progu.
— Nie może być.
— Dokumenty sprawdzają. Poszedłem kupić papierosów, dostałem trzydzieści osiem sztuk, wychodzę na ulicę, patrzę — bolszewiccy żołnierze. Jeszcze mi się pytali: Papirosami targujesz, tawariszcz?
— A któż to strzela?
— Ukraińcy za miastem. Chodźcie popatrzeć na bolszewików.
— Nie chodź, jeszcze cię zastrzelą! — wołała za Niwińskim żona.
— W bramie tylko stanę!
Na ulicy dwuch żołnierzy sprawdzało dokumenty rzadkich przechodniów. Niedaleko bramy stało dwuch jakichś ludzi w mundurach, ale bez broni. W bramie i przed bramą skupiła się gromadka co ciekawszych mieszkańców domu.
— Wiecie? — ktoś się odezwał. — Tych, którzy mają czerwone legitymacje[1], rozstrzeliwują.
Jeden ze stojących niedaleko nieznajomych natychmiast odwrócił się.
— Nie wierzcie temu, towarzysze! — rzekł. — Tak postępowali Ukraińcy. Teraz wszystko będzie dobrze.
— Ich „ochranniki!“ — zaczęto szeptać w gromadce.
— Lepiej nie gadać za dużo!

— Pewnie, że lepiej nie gadać! Oni nie żartują, wiadomo.
Rozdział XXI.
CZEKAJ!

I znowu zeszli się przyjaciele przy kawiarnianym stoliku. Był Ryszan, Szydłowski, Ziemba, Niwiński. Szydłowski zlekka kulał, bo, przyciśnięty głodem, starając się dostać do swego pensjonatu, został na Kreszczatyku lekko ranny w nogę odłamkiem szrapnela. Opowiadali sobie swoje przygody i najnowsze wiadomości.
Pokazało się, że korpus polski, choć wciąż miał utarczki z bolszewikami, nie tylko nie przyszedł z pomocą Ukraińcom, ale oświadczył nawet, że nie wie, dlaczego miałby to zrobić wobec stanowiska, jakie Centralna Rada zajęła wobec Polaków.
— Ale wojsko robimy w dalszym ciągu, co? — pytał Niwiński Ziemby.
— Naturalnie. Może być, że Francja dojdzie z bolszewikami do ładu. A wy co robicie? — zwrócił się Ziemba do Ryszana.
— Zachowujemy jak najściślejszą neutralność. Nawiasem mówiąc pułkownik Murawiew, jak dotąd, bardzo się przyzwoicie wobec nas zachowuje. Delegacja nasza była u niego w sprawie pomordowanych okrutnie naszych żołnierzy i zażądała zadośćuczynienia. Murawiew kazał zwłoki uroczyście pogrzebać, a w nagrodę za ścisłe przestrzeganie neutralności całemu bataljonowi zapasowemu polecił wydać buty.
— Gdzie profesor Masaryk?
— W Kijowie. Przyjechał z Piotrogrodu na początku rozruchów.
— Co to za nadzwyczajnie pracowity, ruchliwy i nieznużony starec!
— Tak, pracowity. Urządza teraz specjalne konferencje polityczne dla nas, członków i urzędników naszej Rady Narodowej. Chodzę na te konferencje z najwyższą przyjemnością. On wprost urabia ludzi.
— Zawsze miał dziwną umiejętność zajmowania się młodzieżą.
— Kształtując młodzież, kształtuje przyszłość! — rzekł Ryszan. — Ale też on, jak mało kto, może powiedzieć, że ma swoich ludzi i ma się na kim oprzeć.
— Ze strachem myślę o tem, co teraz będzie...
Na ulicy pokazał się samochód z czerwonym plakatem, opatrzonym złotym napisem: „śmierć burżuazji, przelewającej krew bratnią.“
— No i patrz pan! My jesteśmy bezbronni, zdani na ich łaskę i niełaskę, prześladują nas i dręczą w dzień i w nocy nieustannemi rewizjami, a tu naraz takie hasła, rzucane w tłum dziki, rozwydrzony a uzbrojony. Nie jest to zachęcające do życia i dodające odwagi.
— A ja jestem innego zdania! — odpowiedział Szydłowski. — Ja sądzę, że to wpłynie raczej uspokajająco. Walka, jeśli będzie, to narazie tylko jednostronna, a zatem i łagodniejsza; proletarjat ma wszystkie środki walki, burżuazja jest zupełnie bezbronna.
— Ale kto tu ma robić, rządzić? Gdzież odpowiednie głowy?
— Co znowu? Jegorow, Połupanow i choćby Murawiew nie są w niczem gorsi od Napoleona, Murata, Ney‘a i Bernadotte‘a. Bolszewicy są w Rosji jedynie konsekwentni, odważni, stanowczy. Kaledin nigdy nie byłby się zdobył na bombardowanie Kijowa, on zdobywałby Kijów karabinami maszynowemi, łaskotałby go!
— Dobrze my na tem wyjdziemy!
— Dla nas to wszystko — temci lepiej, bo pokój — teraz zawarty nie będzie, a jeśli Niemcy na zachodnim froncie zostaną rozbici, w co niezłomnie wierzę, to tu i bolszewickich wojsk dosyć na nich będzie.
Istotnie miał Szydłowski słuszność, mówiąc, że walka będzie jednostronna.
Coś w dwa dni po wejściu wojsk bolszewickich do miasta, gdy ludność, z właściwym sobie oportunizmem, zaczęła już, nie wiadomo dlaczego, rządy nowych panów wysławiać, zupełnie niespodziewanie znowu zahuczały karabiny maszynowe na ulicach, znowu zaczęły się wyścigi dorożek i przebiegania trwożne z jednej strony ulicy na drugą. Nikomu nie było tajnem iż to brutalna i cyniczna prowokacja, mająca na celu steroryzowanie wymęczonej ludności i przypomnienie jej, iż ona najzupełniej jest na łasce i niełasce zwycięzców. Zdawano sobie z tego sprawę, nikt jednak nie wiedział jaką formę przybiorą represje. Strzelanina trwała dwie godziny, nawet z dział bito. Do kogo? Jedni bolszewicy chyba wiedzieli.
Odezwy głównodowodzącego bolszewickiego pułkownika Murawiewa, nie przyczyniały się też do uspokojenia ludności. Pułkownik otwarcie oświadczał, iż wobec krwiożerczości, jaką okazała burżuazja, przy najlepszych chęciach nie jest w stanie powstrzymać wojska od „słusznych ekscesów“, i nie starał się o to. Władze bolszewickie wystawiały straże tylko przed swemi instytucjami, o bezpieczeństwo miasta nie dbały zupełnie. Od bandytów, wierzących niezłomnie, iż teraz nadszedł czas ich panowania, mieszkańcy mieli się bronić strażami, wystawianemi przez komitety domowe, ale bezbronnemi. Z trudem broniono się napadom nocnym. Dzienniki zwolna konfiskowano i zamykano jeden po drugim. Drożyzna wzrastała szalenie, chleba prawie zupełnie nie było. Banki zamknięto.
Nagle wszystkich mieszkańców „Pragi“ wyrzucono na bruk. O jedynastej godzinie przed południem przyszedł rozkaz, aby do godz. siódmej wieczorem hotel był zupełnie opróżniony. Niwiński, wytłumaczywszy to żonie, poleciwszy jej spakować rzeczy, poleciał na miasto, i jęcząc, napół płacząc z irytacji i niepokoju, biegał od domu do domu, prosząc o pomoc. Miał już resztki pieniędzy i to w „karbowańcach“, których władze bolszewickie nie uznały.
Znalazł wreszcie coś — na dwa trzy dni — mieszkanie kątem w suterenie, u pewnej poczciwej Polki, staruszki, która całe swoje życie poświęciła tajnemu nauczaniu dzieci polskich. Ale żona jego wierzyć nie chciała, że podobna klęska jest możliwa, więc gdy wrócił wreszcie do domu, zastał rzeczy niespakowane, a żonę, prasującą bluzki. Nie było sposobu. Niedoświadczona, młoda, naiwna kobieta zupełnie nie zdawała sobie sprawy z warunków, w jakich żyje.
Goście wyprowadzali się. Oczywiście wszyscy płacili niebiesko-pomarańczowemi „oberwańcami,“ twierdząc, że innych pieniędzy nie mają. Zarządzającemu hotelem było już wszystko jedno, czy kto płaci i czy wogóle płaci, ale tu znów zabrał głos ów przedstawiciel służby w sweaterze i z rozdziałem na głowie.
— Wy nie macie prawa dyktować mi, co ja mam robić! — wykrzykiwał dyrektor. — Wy tu nie macie nic do gadania.
— Owszem, teraz my tu mamy do gadania — z wyniosłą, zimną pogardą odpowiedział lokaj. — Pan stąd idzie, a my tu zostajemy. Czy goście płacą za hotel, to nam jest obojętne, ale dziesięć procent służbie zapłacić muszą. Proszę mi pokazać książki.
I służący z całą bezwzględnością skrupulatnie kontrolował rachunki.
Mało tego. W westybulu stali „krasnogwardiejcy,“ którzy dokładnie, bezwzględnie, złośliwie rewidowali kuferki gości. Niektórzy wstydzili się tego i puszczali gości po powierzchownej rewizji, ale dowódca ich miał na nich oko i zatrzymywał wówczas rzeczy i rewidował po swojemu, cynicznie wywlekając kobietom brudne kawałki bielizny i wyśmiewając się z nich.
— Tak — to — przypomina sobie Niwiński — kiedyś rewidowano kuferki wydalonym służącym.
Wszystko działo się naodwrót. Wyrzucano z hotelu gości, zato służbie pozwolono pozostać.
W ostatniej chwili jednak pokazało się, iż władzom bolszewickim więcej spodobał się hotel „Metropol.“ Z niego tedy „odkomenderowano” gości do „Pragi”.
Po dwuch dniach spania na gołej ziemi pod piecem w suterenie, Niwińskim udało się wrócić do hotelu. Więc Helenka wzięła dziecko na rękę, zaś jej mąż pchał przed sobą dziecinny wózeczek z rzeczami.
Był, biedak, zrozpaczony. Zmordowany i sponiewierany przejściami, z wielką trwogą patrzył w przyszłość. Pieniędzy, jakie tu i ówdzie jeszcze mu się należały, wydostać nie mógł, bo wszystkie banki były zamknięte. W ten sposób osaczono kapitały burżuazji, a równocześnie masom wypłacano wielkie sumy. Wzrastała drożyzna. Żołnierz i robotnik, mając pieniądze, mógł się zaopatrzyć we wszystko — burżuazja głodowała, albo też zaczynała się wyprzedawać. Bez pieniędzy Niwiński nie mógł rozpocząć żadnego interesu. Kredyt nie istniał.
Zaniedbany, nieogolony, biegał po sklepach, skupując krupy i kaszę. Nie było zupełnie chleba — a żona musiała przecie coś jeść. Karmiła. On sam jadał na śniadanie surową kapustę, ale żonie musiał dać coś posilniejszego. Z głuchą nienawiścią i zazdrością patrzył na pucułowatych, rumianych żołnierzy, niosących pod pachami po parę wielkich bochnów białego chleba.
— A czy nie pamiętasz oczu nienawistnych i zazdrosnych, wpatrzonych w piękne lukrowane ciastka, leżące przed tobą w cukierni?
O, ten głos, wiecznie coś wypominający!
— Czy do mnie należało rozdawnictwo dóbr ziemskich? — bronił się Niwiński.
— Nie. Rozdawnictwo to należało do silnych. Cóż więc dziwnego w tem, że silni dnia dzisiejszego odmierzają taką miarką, jaką im mierzono. Kto nie miał chleba — żebrał.
I do tego przyszło. Pewnego poranku nic nie było na śniadanie. Żona płakała z głodu. Więc Niwiński zerwał się i pobiegł do pobliskiej zecerni, gdzie go znano, bo przecie od czasu do czasu drukował jakiś artykuł. Chciał pożyczyć od którego z zecerów trochę chleba dla żony, ale takie proszenie ze łzami w oczach a żebranie — na jedno wychodzi.
Odbył się uroczysty pogrzeb poległych w walkach o Kijów. Pisma podawały liczbę ofiar na trzy tysiące i z pewnością dużo pochowano ludzi bez żadnej pompy. Ukraińcy bez ceremonji rozstrzeliwali swego czasu cale kluby bolszewickie lub anarchistyczne, teraz znów bolszewicy setkami rozstrzeliwali oficerów — i o tych zwłoki trudno się było nawet dopytać. Teraz jednak bolszewicy odszukali jakieś osiemdziesiąt trzy trupy, których identyczność udało się sprawdzić i postanowili z pompą je pogrzebać.
Był słoneczny, ale zimny, twardy poranek. Wszystko lśniło mocno, oślepiająco, rażąco. Na Kreszczatyku, gdzie Niwiński wraz z Ryszanem stał, czekając na orszak żałobny, kanciastemi, niebieskiemi płaszczyznami kładły się wielkie cienie. Zimny wiatr dmuchał ze spadzistej ulicy Proreznej. Widzowie dość rzadkiemi szeregami ustawili się po obu stronach na chodnikach.
Po długiem czekaniu pojawili się na Kreszczatyku huzarzy, którzy mieli torować drogę orszakowi. Za nimi po obu stronach szpalerem stała piechota. Aczkolwiek huzarzy przywdziali stare dołmany paradne z carskich jeszcze czasów, zielone, biało szamerowane, nie wyglądali zbyt wspaniale. Konie ich zaniedbane prezentowały się marnie, a kiedy poskoczyli naprzód galopem, jeden koń zgubił podkowę.
— Dawniej oficer wizytował szwadron — objaśniał Ryszan. — Dziś niema oficerów, i konie podkowy gubią. Wyobraź sobie, w jakim stanie muszą być karabiny nieczyszczone, zardzewiałe...
Szły oddziały robotników, oddziały ukraińskich do niedawna pułków. Komisarz Piatakow — cudem odnaleziony — w popielatym paltocie i kapeluszu, z rewolucyjnym szykiem przewiesiwszy karabin przez plecy, uganiał na koniu, aranżując pochód.
Otoczone ruchomym szpalerem trzymających się za ręce ludzi, pokazały się trójkątne, czarne sylwety trumien, po cztery ułożonych na rozwalniach. Były to proste trumny, pomalowane na czarno. Z pod wiek wystawały frendzle ozdobnie wyciętego zwykłego, niebieskiego papieru, którym brzegi trumien przybrano. Za wozami szły rodziny wiezionych.
— Patrz, jak promienie słońca łamią się w tych trumnach — mówił do Niwińskiego Ryszan. — Blask od nich idzie, glorja nad niemi przez powietrze płynie...
— Cześć wszystkim umarłym! — odpowiedział Niwiński. — Ale przyjrzyj się żywym. Widzisz — tu żołnierz prosty, kwadratowy, posiniały od zimna, trzyma za rękę szwaczkę wątłą, drobną i drżącą z chłodu w swej sukienczynie, a tu chłop stary, poważny, z siwą brodą i napół przymkniętemi oczami, zamyślony, za nim elegancki subjekt sklepowy ze złoconemi zębami, tuż znów wyrostek, prawdopodobnie handlujący papierosami, z chudą szyją, owiniętą szalem, a tu praczka... Gdybym miał komponować fryz na jaki dom ludowy, skomponowałbym go z tych twarzy i tych ludzi, jak się trzymają za ręce...
Ryszan spojrzał na Niwińskiego z pewnem zdziwieniem.
— Słuchaj, ty nie masz złości do tych ludzi?
— Ja? Dlaczego?
— Wkońcu — jesteś szlachcic!
— A ty jesteś głupi! — roześmiał się serdecznie Niwiński. — Kościuszko też był szlachcicem. Co znów za szlachectwo jakieś! Antyk — rozumiesz? Nie, ja niczyjej krzywdy nie chcę, pragnę szczęścia dla wszystkich i rozumiem, że każdy ma prawo do życia... Tylko, że ci, którzy są u władzy, nigdy tego prawa nie chcą przyznać tym, którzy władzy nie mają. Patrz! Za carskich czasów ja tu pisać nie mogłem, za bolszewickich też mi nie wolno... Tamci prześladowali i ci prześladują... jeszcze gorzej...
— Stop! Stop! — zaczęto wołać w pochodzie.
— Masz nowy język — język fabryczny. Znudziła im się mowa ojców, niepotrzebne im „stoj,“ wolą „stop.“ Widzisz? Słowo jak słowo, każde może być dobre, czy istotnie jednak tak wiele zależy na słowach? Przyjdą nowe formuły na szczęśliwość ludzką, ale szczęścia nie dadzą, jak go i stare nie dały...
Umilkli, bo właśnie nadciągała orkiestra, za nią tłum ludu, śpiewającego rzewną, poważną pieśń za umarłych.
Wszystko było proletarjackie, twarze muzykantów, twarze ludzi idących w orszaku, twarze tych, którzy szli za trumną, same trumny liche i przystrojone bibułką, jaką kucharki wylepiają kuferki, samo wojsko nieporządnie ubrane i nieoczyszczone, wreszcie komiczne figury „łamawików,“ popędzających swe konie z tak obojętnemi minami, jakby wieźli nie trumny, lecz siano. Utworzył się Niwińskiemu z tego obraz, podobny do średniowiecznych obrazów benedyktyńskich, na którym były same twarze z otwartemi ustami i zapatrzonemi w dal oczami, twarze czerwonawe, żółte a w cieniu sine, pospolite twarze miljona ludzi. Nie się tu nie odcinało, nic się nie wybijało na pierwszy plan. Nie widziało się uroczystych figur duchownych, lśniących epoletów oficerów, ani bodaj tego komicznego a przecie uroczystego jakiegoś siwego dostojnika w cylindrze. Ulicą toczyła się spiętrzona lawina głów, poruszających ustami i nie patrzących pod nogi, lecz w jakąś nieznaną, niewiadomą, lawina głów jedzących bezustannie, smok, jakiego jeszcze świat nie widział, a który, zdawało się, zeźreć mógłby wszystko.
— Słuchaj, Mirosławie! — odezwał się znów Niwiński — Wiesz o tem, że półtora roku przeżyłem w mansandzie, a dwa i pół w suterenie. Uczyłem się, żyjąc jak nędzarz ostatni. Lata mijały, a ja ledwie raz na trzy dni jadałem obiad, zresztą żyjąc chlebem, wędlinami i herbatą. Młodzi czeladnicy, nauczywszy się znacznie łatwiejszego rzemiosła, jako dwudziestoletni chłopcy mieli się znacznie lepiej ode mnie, który umiałem już wówczas pięć języków żywych a dwa klasyczne... Mimo to, choć przecie głodowałem, jak pies bezpański, a mieszkałem razem z proletarjatem i — znasz mnie — nigdy ludzi nie lekceważyłem — czułem że między mną a nimi jest przepaść, jest niechęć — która wychodzi od nich, nie ode mnie.
— Więc cóż?
— Dziś oni zaczęli robić rewolucję. Jestem tej rewolucji neutralnym widzem, poniekąd nawet neutralnym-sprzyjającym. Niczem wobec tego narodu ani ludu nie zawiniłem, raczej przeciwnie, on mnie mógłby prosić o przebaczenie... A teraz stałem na ulicy i patrzyłem w oczy tym ludziom... Patrz, jak wyglądam! Jestem obdarty, biedny, upokorzony i głodny! Wywożono mnie po więzieniach, musiałem uciekać, tułałem się, cały rok prawie spędziłem w nędzy gminy wygnańczej, nareszcie wyzwoliła mnie rewolucja, w którą tak wierzyłem całem sercem... I cóż? Brałem się do roboty — za naszą i waszą wolność — a oni to urządzili inaczej. Zwolna, zwolna z motoru szlachetnego i precyzyjnego zacząłem się zmieniać w kogoś tam... Mój zapał nikomu się na nic nie przydał. Zdziadziałem, zmarnowałem siły i zmieniłem się w żerujące zwierzę... Tak właśnie jaskółka wędrowna z błota gniazdko lepi i z błota żywność chwyta dla piskląt... Wszystko ludzkie zdeptano we mnie...
— No, nie bierz-że sobie tak do serca swoich niepowodzeń osobistych... Przyjdą lepsze czasy!
— Nie przyjdą. Szydłowski myli się, jest optymistą. Będzie gorzej. Bolszewicy uderzą na nasz korpus. Ale mniejsza już z tem! Oni wszystko polskie tu zniszczą! Myśmy otwarli tyle szkół, tyleśmy organizacji stworzyli, tyle książek, tyleśmy włożyli w to pracy — a oni zniszczą wszystko. Żydzi będą chcieli zgnieść konkurencję polską, zniszczyć naszą zamożność, chłop weźmie ziemię, zniszczy dwory i pamiątki, bibljoteki, a bolszewik tępić nas będzie za naszą wiarę, patrjotyzm i wyższą kulturę. Ta rewolucja nie da nam nic prócz strasznego cierpienia i prześladowania... A potem znowu wszystko zamrze...
— Dlaczego tak czarno patrzysz na rzeczy?
— Bo patrzyłem w oczy tym ludziom, którzy przechodzili koło mnie i widziałem: To były oczy, pełne nienawiści. Gdy tylko zetknęły się z mojemi, odwracały się lub gasły, jakby błyskiem najmniejszym nie chcąc się zdradzić... Były to oczy zimne, złe, pogardliwe i wrogie nieskończenie...
— Sądzisz, że poznawano w tobie Polaka i dlatego?
— O nie, jeszcze nie! Poznawano we mnie — inteligenta, a to wystarcza. A kiedy tu rozpłomieni się ta nienawiść, to pocieknie takie morze krwi, że wszystko w niem utonie. Walka klasowa? Mirosławie, posłuchaj mnie, to jest absolutne zdziczenie.
— Jak wszelka walka!
— Nieprawda! Lepsze, to znaczy, dzielniejsze jednostki z proletarjatu zawsze się wybijają. Oczywiście, dużo słabszych ginie, ale tak zawsze było we wszystkich klasach. Te lepsze, dzielniejsze jednostki nigdy nie miały skłonności do bandytyzmu — i dlatego wybijały się. Inteligencji zarzuca się zwyrodnienie — w proletarjacie go niema, co? Proletarjat jest zdrowy, co? Degeneracja, prostytucja, pijaństwo, perwersje wszelkie, morderstwo, kazirodztwo — no, Mirosław, przecie i ty jesteś z inteligencji, powiedzże, dużoś tego w swem otoczeniu widział? Widział-żeś kiedy, aby dziesięciu hrabiów czy doktorów zgwałciło stadowo którą hrabinę lub doktorową? Ale że szesnastu parobków lub koźlarzy zgwałciło jakąś tam biedną, równą sobie służącą, toś słyszał! Nie! Widziałeś gdzie kiedy bezpieczną w nocy dzielnicę fabryczną? Nie wątpię, nie wątpię, że w śród nas, inteligencji grzechu jest dużo. Zwłaszcza grzeszymy obojętnością, która jest potworna, egoizmem, który jest nikczemny, nieuczciwością, która jest podła, ale rozpętaj ty tylko złe, a tak silne ciemne instynkty mas — a zobaczysz piekło! Oni — sponiewierają wszystko, zniszczą wszystko, a jeśli co stworzą, to to będą tylko śmiesznie pokraczne historje.
— Oni! — zaśmiał się Ryszan. — Więc jednak mimo wszystko jesteś po jednej stronie ty, a po drugiej — „oni?“
— Ja mówiłem i myślałem zawsze „my!“ Oni mnie nawet oczami od siebie odpychają, bo ja umiem przebaczać, zaś oni umieją tylko nienawidzieć. Jeśli zatem sprawę stawia się tak, że albo „my“ albo „oni“ — to zobaczymy!
— Niby kto „my?“ — spytał Ryszan.
— Ludzie, którzy wychodzą nie z nienawiści lecz z miłości.
— E, bracie, miłość bywa różna!
— Jeśli tak mówisz, to powiem ci, że nie rozumiesz miłości. Bo, widzisz, miłość jest jedynie i prawdziwie twórcza... Tworzy! Zapamiętaj sobie, pozytywisto czeski, a jeśli nie tworzy, to nie jest miłością lecz obłędem.
Pani Niwińska uspokoiła się trochę i przycichła. Coś zaczęła rozumieć. Kiedy ścichł huk wystrzałów i walk ulicznych, zdawało się jej, że powróciły stosunki normalne. Zostawiwszy dziecko na opiece męża, wychodziła czasami na przechadzkę i prawie nie dostrzegała zmian. Uderzyło ją jednak, że mąż jej, zamiast przyjść do siebie, zaczął blednąć, szarzeć, starzeć się. Spostrzegła naraz, że schudł i że skóra obciągnęła mu się na kościach. Włosy dziwnie długie sięgały mu karku, a twarz zafrasowana była, zmęczona. Trzewiki jego wyglądały fatalnie, ubranie wytarło się. Do niedawna jeszcze nieledwie imponujący olbrzym, pełen fantazji i energji, mąż jej zmienił się w hakowatą, zaniedbaną figurę.
Kiedy po pogrzebie wrócił przemarznięty do domu, podała mu szklankę herbaty i kromkę chleba, ostatnią, jaka jej została. Zamyślony pił herbatę i jadł chleb łapczywie. A potem, jakby po namyśle, spytał nieśmiało:
— Nie masz przypadkiem kawałeczka chleba? Malusieńki kawałeczek.
— Więcej już nie mam. Dałam ci to, co miałam!
Zlękła się.
Poczerwieniał z gniewu.
— Jak mogłaś, jak śmiałaś! I co ja teraz pocznę! Taki zmęczony jestem! Wszystko wyczerpane!
Zirytowała się.
— Domyślałam się, że jesteś głodny i dałam ci to, co miałam, a ty się o to rzucasz...
Uderzył pięścią w stół.
— Ach ty, głupia, głupia! Wszakże ja jestem mężczyzna i mogę wytrzymać, ale ty, matka, musisz coś mieć... Czy kiedy mówiłem ci, że jestem głodny? Mogę nie jeść dziesięć dni, sto dni, ale jakże — ty karmisz przecie! I dziecko ma być głodne...
— Przecież ten kawałek chleba będzie gdzieś można dostać!
Zerwał się z krzesła i przyskoczył do niej z roziskrzonemi oczyma.
— Idjotka! Głupia! Gęś! Gości mnie! Ona mnie częstuje! Słyszysz: Niema chleba! Słyszysz? Niema chleba!
— Gdzieś przecie będzie można dostać!
— Gdzie? Skąd? Zaco?
Wyjął z kieszeni portfel i wyrzucił z niego banknot dziesięcio-rublowy.
— Ostatnie! Więcej nie mam! Rozumiesz?
— Ależ tyle ci winni!
— Kobieto, kto ma dziś pieniądze! Banki zamknięte! O, Boże, Boże! Myślałem, że bodaj jeszcze na dziś choćby od biedy wystarczy ci, można było dętego chleba coś dokupić, a teraz co ja pocznę, co pocznę! Przecież nic nie mam!
Z kurczowo zaciśniętemi dłońmi przyskoczył do niej.
— Słuchaj mnie! Słuchaj! Nie mam ci co dać jeść! Dziecko będzie głodne! A ty dałaś mi — swój chleb! Psiakrew! Zawsze musi na złość zrobić, zawsze jakiś idjotyzm ze starych czasów! Nie rozumiesz, że to wszystko stare zdechło? Niema chleba, niema ciastek, niema sprawiedliwości, niema prawa, niema nic!
— Pan Bóg jest jeszcze nad nami! — rozpłakała mu się żona.
Spłakali się oboje.
— Tak. Pan Bóg jest! — mówił Niwiński, kiedy wreszcie przyszli do siebie oboje. — Pan Bóg jest, czuję to dziś więcej niż kiedykolwiek. Nie wiem, co z nami będzie, moje drogie, złote dziecko, które nie rozumiesz nic, ale wierzę... Wierzę i rozumiem obrazy, przedstawiające Przenajświętszą Rodzinę... Wiem dziś, co znaczy święty Józef z tą swoją trzecioplanową twarzą. — Co jemu lilje, co jemu zaszczyty!... Byle mógł wreszcie wyprowadzić swoich do ziemi spokojnej...
Była znów dobra i piękna. Obudzonemi, niespokojnemi, lecz słodkiemi oczami zaglądała mu w duszę:
— A więc cóż będzie dalej?
— Co będzie dalej, dziecinko? Cóż ja mogę wiedzieć? Wiem jedno tylko: że przetrząsnąłem do głębi całą swoją duszę i stając wobec tych czasów i ludzi z tobą i dzieckiem naszem, szczerze mogę powiedzieć, iż sprawiedliwość jest po naszej stronie! Krzywdzą nas, gdy my nie chcieliśmy nigdy niczyjej krzywdy! Ktoś tam gdzieś musiał napisać złe książki — bo między dzisiejszymi ludźmi mało dzieje się według serca — wszystko według przepisu! Nie trzeba o tem zbyt dużo myśleć i zbyt dużo mówić. Powiadają, że wszystko jasne i uczciwe, czem żyliśmy, miłość, honor, piękno, wierność, że to są wszystko marne słowa! A my odpowiedzmy im: — I nie wódź nas na pokuszenie! — A tak ja, jak ty, w tem dziecku malutkiem mamy zbawienie swoje! Człowieka dobrego mamy wychować i zrobimy to tak, jak nas uczono. Czas jest zły, lecz człowiek przemoże wszystko.
Tegoż samego dnia rozeszły się naraz głuche pogłoski o rozpoczętym przez wojska niemiecko-austrjackie marszu na Ukrainę i Kijów. Jaką drogą wieści te nadchodziły, nie wiedział nikt, szerzyły się jednak z błyskawiczną szybkością i przynosiły nawet szczegóły.
W redakcjach polskich nie wiedziano nic, nie wierzono pogłoskom.
Skoczył Niwiński do Czechów.
Też nic nie wiedzieli.
W pismach bolszewickich nie było o ruchach na froncie najmniejszej wzmianki. Rozpisywano się za to o Odesie, o Taganrogu czy o Rostowie nad Donem, o wielkich zwycięstwach bolszewickich nad Kaledinem i Korniłowem, który gdzieś tam na południu formował armję.
Przez parę dni nie było żadnych wiadomości.
A naraz znów ze wszystkich stron zaczęły sypać się wieści, donoszące, iż wojska austro-niemieckie posuwają się naprzód. Austrjacy zajęli podobno Łuck, Równo, Dubno, mówiono, że do Równa przyjechał niemiecki pociąg pancerny, zaś podjazdy zapędzają się już pod Berdyczów. Opowiadano sobie to w cztery oczy, szeptem, bojąc się szpiegów bolszewickich. Twarze uśmiechały się mściwie, oczy świeciły.
— Niemcy tu zaraz zrobią porządek z bolszewikami.
— Jej Bohu! Jak tylko wejdą, toż ja swojemu szwajcarowi-kanalji po mordzie dam za te wszystkie „zabastowki!“
— Ja całą służbę wyrzucę! Pomyślcie sobie panowie, ta swołocz zażądała ode mnie, aby raz na tydzień całe moje mieszkanie do nich należało. Żurfiksy dla swoich przyjaciół chcieli urządzać!
Niewątpliwie, biedni ludzie znużeni byli przejściami i bali się teroru bolszewickiego, od którego nadejście wojsk austrjackich mogło ich wyzwolić. Dzięki temu jednak niesłychanie wzrastały sympatje dla Austrji, a to oburzało Niwińskiego, który właśnie tego państwa z żywiołową nienawiścią nie znosił.
— Łajdackie państwo, łajdacki rząd, a tak przewrotny i podły, jak żaden na świecie! — wybuchnął przed Szydłowskim. — Samo istnienie tego zlepku jest niesprawiedliwością i nieustającą krzywdą. Mówi się o Rosji, że bagnetami i żandarmerją stała! To właśnie Austrja jest żołdackiem państwem, tak żołdackiem i policyjnem, jak żadne inne na świecie! Ten potwór ma poprostu djabelskie szczęście! Głupie narody same lezą mu w paszczę. Dobrowolnie wleźli w nią Czesi, nas niektórzy już ciągną jak i przed wiekami ciągnęli, a teraz i Moskale się pchają...
— Żeby tylko te narody tej paszczy nie rozsadziły, mój panie! — odpowiedział z uśmiechem Szydłowski. — Cały świat trąbi wciąż o rozumie niemieckim. Znam Niemców i w rozum ich nigdy wierzyłem i — jak się pokazało — miałem słuszność. Żeby jednak byli zdolni do popełnienia tak kapitalnego głupstwa, jak wkroczenie na Ukrainę, tego nigdy nie przypuszczałem. To ich zgubi.
— Ja tu na nich czekać nie będę! — uderzył pięścią w stół Niwiński. — Nie poto przed laty uciekałem z legji, aby mnie potem za uszy z Rosji wyciągano. A kto wie, a może przecie po tej stronie da się jeszcze co zrobić. Zaś jeśli nie — to do Francji.
— Którędy?
— Choćby piechotą przez Chiny — wszystko jedno! Francuzi broni nie złożą, bić się będą do ostatniego. Tam jest nadzieja zwycięstwa!
— A żona i dziecko?
Zasępił się Niwiński.
— Tak. To straszne. Istotnie — niema wyjścia. Beze mnie zginą. Chociaż — mój panie, co ja im pomogę, jeśli mnie Austrjacy powieszą, wsadzą do dziury lub poślą na włoski front? Na to, żeby się ukrywać — nie mam pieniędzy, muszę zarabiać. Więc co? Więc Hela i tak musiałaby wrócić do domu, do rodziców, a potem sama na siebie pracować. Na jedno jej wyjdzie, czy zostanę, czy pojadę — zaś mnie to nie jest wszystko jedno! Absolutnie tu nie zostanę. Teraz trzeba się postarać o jak najwięcej pieniędzy — i czekać.
Wieczorem, szukając w kawiarni Ryszana, Niwiński spostrzegł siedzącego samotnie za filarkiem rotmistrza Obuchowa. Coś go tknęło. Pomyślał sobie, że ten milczący, tylko ze swym adjutantem przestający oficer, może nie nadarmo siedzi wciąż w Kijowie i nawet mogąc jak tylu innych uciec na Don, o Aleksiejewa, jednak nie ucieka.
— A może on wie co pewnego? — pomyślał.
Przystąpił do niego i spytał poprostu:
— Gaspadin Obuchów, wy słyszeli, że Austrjacy idą?
Obuchów podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy.
Niwiński domyślił się, że Obuchów rozumie go.
— Da, da, idut.
— To znaczy — mnie czas uciekać?
— Niewątpliwie. Skoro budut, skoro budut! — podkreślił.
— Jak myślicie? Za dwa trzy tygodnie?
— Jaki dzień mamy dzisiaj?
— Dwudziestego pierwszego marca...
— Nie, jaki dzień, środa, czwartek?
— Czwartek.
Obuchów podniósł głowę i zamknął oczy, jakby coś liczył.
— W poniedziałek będą.
— A dokąd-że mi jechać?
— Wam? W Maskwu, w Maskwu!
— Cóż tam?
— Archangielsk ili Władywastok. Nic więcej nie mogę powiedzieć.
Tegoż jeszcze dnia przyszła urzędowa wiadomość o zajęciu Łucka. Na drugi dzień rano połączenie telegraficzne z Żytomierzem było przerwane. Pułki bolszewickie znów się uznały ukraińskiemi, czerwoną gwardję rozpuszczano, mówiono o ewakuacji miasta przez bolszewików; rozumie się, prasa bolszewicka nie pisała o tem wszystkiem zupełnie.
Trzeba było jechać.
Nadeszła chwila rozstania.
Załatwiwszy wszystkie swoje interesy Niwiński wpadł do domu pożegnać się z żoną. Naprzód stanął nad dzieckiem, które, świeżo przewinięte, leżało na łóżku. Córuchna, ujrzawszy go, zaśmiała się głośno i zaczęła podrygiwać nóżkami, tak że wyglądała, jak ryba, bijąca ogonem. Ucałował ją ojciec i krzyż nad jej główką nakreślił.
Płacząc, położyła mu głowę na piersiach żona.
— Dziękuję ci za wszystko! — mówiła.
Uścisnął ją z całej duszy.
— Miej wiarę i czekaj. Ja przyjadę.
Kiedyż ty, biedaku, przyjedziesz! — szlochała.
— Jak Polska będzie wolna.
— A jeśli nie będzie wolna?
— Polska musi być wolna, dziecinko! To już niedługo, wierz mi, to już wnet...
Oderwał się od niej siłą, odsunął ją od siebie, a potem wziął małą walizkę i skierował się ku drzwiom.
Tu jednakże usiadł na stoiku.
— O, jakiż ja jestem zmęczony! — jęknął.
— I jakże ty taki zmęczony pojedziesz?
— To nie to. Broniłem was. Broniłem z takim trudem — i obroniłem. Ciężko było, lecz nie zaznałaś głodu ani nędzy. Ludzi mordowano — a tobie włosa na głowie nikt nie skrzywił. A jednak dziś ja sam muszę was porzucić. Wiecznie te siły, które odrywają ludzi od siebie!
Aż się skręcił na stołku. Cierpiał fizycznie.
— Nie, ja się nie poddam, nie upokorzę się, nie, właśnie teraz nie... Muszę wygrać i wygram! Nie bój się.
Wstał.
— No, już. Bóg z wami. Zostań tu, nie wychodź za mną. Pamiętaj — czekaj! Przyjadę!
Wyszedł, nie oglądając się.

KONIEC.




  1. Czerwone legitymacje żołnierzom i „wilnym“ kozakom wydawały władze ukraińskie. — Przyp. autora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.