Czerwony testament/Część druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Z sercem coraz bardziej upojonem, jakiemś wcale sobie nieznanem dotąd uczuciem Paweł Fromental wypłynął na koryto Marny, dotarł do brzegu, umocował czółno, związał w jeden pęk wszystkie swoje przybory rybackie, zabrał woreczek z rybami, pomiędzy któremi wspaniały też leszcz się znajdował, i nad wszelki wyraz szczęśliwy, skierował się na drogę prowadzącą ku willi.
Magdalena oczekiwała nań na progu.
— Szósta już dawno wybiła!... wołała, zanim młody człowiek był ją wstanie zobaczyć, spiesz się pan zatem, kochany panie rybaku, jeżeli chcesz abym ci ryby przygotowała, i jeżeli masz notabene choćby jednę, co mi się nie tak bardzo pewnem wydaje...
— Tak?... to tak myślisz o mnie Magdaleno? — odpowiedział śmiejąc się Paweł.
— Ano, przecie żeś pan — dopiero terminator zaledwie rybacki...
— To patrzajże co ci przyniósł ten niby terminator.
I mówiąc to Paweł, wysypał z woreczka ryby przyniesione, a stara poczciwa służąca wydała okrzyk zdziwienia.
Nie chciała wierzyć swoim oczom.
— Czyż to jest prawdopodobne — odezwała się następnie. A tożeś pan doszczętu chyba Marne obrabował?... A to porcya co się nazywa!... I pan to sam wszystko złapałeś?...
— Łapało nas dwoje — ja i moja wędka...
— Kiedy tak, to powiem panu za to pewną nowinę, która powinna zrobić panu przyjemność... Będziemy oto mieli kogoś na obiedzie...
— Fabiana — zawołał Paweł — bo piałem do niego.
— Nie, wcale nie pana Fabiana...
— No to ojca?...
— A właśnie.
— Zkądze Magdalena wie o tem?...
— Z depeszy jaka nadeszła i jaką sobie przeczytać pozwoliłam... Poczciwe panisko nasze przyjedzie pociągiem przychodzącym o wpół do siódmej... Odpocznij pan sobie trochę i dalej co tchu na stacyę.
— Tak zrobię... a przedewszystkiem dziękuję ci kochana Magdaleno, bo mi naprawdę dobrą zwiastowałaś wiadomość.
Przebrawszy się co prędzej, Paweł podążył znowu nad rzekę, wsiadł w czółno i w dziesięć minut potem był już na dworca w Saint-Maur, gdzie uściskał ojca przybyłego w tej chwili.
Rajmund po załatwieniu licznych spraw w Paryżu, zapragnął zobaczyć koniecznie syna.
Przyjechał punktualnie o godzinie w depeszy wskazanej. Po serdecznem odpowiedzeniu Pawłowi na jego czułe powitanie, zaczął mu się uważnie przypatrywać i dostrzegł, że te dwa dni dopiero pobytu na świeżem wiejskiem powietrzu, już bardzo korzystnie na chłopca oddziałały.
Młody człowiek opowiedział ojcu z zachwytem i ze wszystkiemi najdrobniejszemi szczegółami swoję wyprawę na ryby, jakiejśmy towarzyszyli, ale nie wspomniał ani jednem słówkiem o spotkaniu swem z przepiękną nieznajomą.
Dla czego?...
Ojciec z synem przepłynęli Marnę i przybyli do mieszkania gdzie Magdalena oczekiwała z obiadem.
Poczciwa służąca manifestowała wezbraną swoje radość nuceniem starym głosem, jakichś piosenek zapamiętanych z młodości.
Obecność Rajmunda oddziałała podniecająco na jej honor kucharski, starała się też, aby to pierwsze tutaj wystąpienie w obce dwu ukochanych współbiesiadników, wypadło jak najlepiej.
Chciała aby obiad był taki, żeby go się na najbardziej pańskim nawet nie powstydzono stole.
I udało się jej to w zupełności.
Smażone płotki były co się nazywa wyśmienite.
Leszcz po marynarsko — zaprawiony korzeniami, potrafiłby wzbudzić apetyt w konającym nawet.
Pieczeń z rożna mogła iść o lepsze z najwytworniejszemi kulinarnemi produkcyami, najpierwszych restauracyj bulwarowych.
Obiad upływał bardzo wesoło, choć bowiem Rajmund uprzedził z góry, iż musi zaraz wrócić do Paryża, ale zapewnił jednakże zarazem, że przy będzie znowu niebawem, a to słodziło myśl o rozstaniu.
Rozstanie to nastąpiło około dziesiątej wieczorem.
Stary Fromental zabroniwszy najpierw synowi myśleć nawet o odprowadzeniu go na kolej, pożegnał się z nim najczulej, uścisnął rękę Magdalenie i poszedł.
Paweł, który w dzień umęczył się straszliwie, położył się zaraz potem do łóżka.
Nie zdziwimy zapewne wcale naszych czytelników, gdy dodamy, że pomimo tego umęczenia, ani oka zmrużyć nie mógł.
W jakimś pół śnie, który nie był ani istotnem czuwaniem, ani snem rzeczywistym, marzył on o Czarodziejce z nad Marny, bo tak przezwał urocze swoje zjawisko, którego z nazwiska nie znał, ale które wszystkie jego myśli wypełniło.
— Muszę ją zobaczyć jeszcze, szeptał, muszę... za jakąbądź cenę... Jutro pójdę od samego rana na ryby... a umieszczę się z czółnem w tem samem miejscu co wczoraj... pod wierzbami...
Przyjdzie z pewnością... lubi widocznie czytać nad brzegiem Marny... Dla czego zresztą nie miałaby tak samo jak ja, pragnąć spotkania ze mną?... Zdaje mi się, że moje serce całe już należy do niej wyłącznie…. do niej jednej i na zawsze... Dla czego miałaby mnie odepchnąć od siebie?...
Następnie zaczął zastanawiać się nad kwestyami, na jakie naturalnie nie był w stanie dać sobie odpowiedzi.
„Czy to panna?...
„Czy mężatka?...
„Czy wdowa może?...
—Miała czarną suknię na sobie. Po kim ona może nosić żałobę?... Czy po ojcu?……. czy po mężu?…..
Tysiące podobnych myśli krzyżowało się w rozgorączkowanej wyobraźni młodego człowieka, który jak każdy po raz pierwszy zakochany, budował jednocześnie najświetniejsze zamki na lodzie.
Usnął o brzasku dopiero, ale snem niespokojnym, podczas którego widział ciągle przed sobą prześliczną twarzyczkę Marty.
Ta ostatnia, musimy w tem miejscu powiedzieć, miała sen taki sam zupełnie.
Ona również przez cały dzień myślała ciągle o młodym rybaka nieznajomym, ona również widziała go ciągle we śnie, ona również powtarzała: „Muszę go jeszcze zobaczyć“ i szeptała:
— Czułabym się bardzo nieszczęśliwą, gdybym go już nie miała widzieć... ale nie... to niepodobna... dla czegoby nie miał powrócić?...
O ósmej Paweł podniósł się, ubrał i wyszedł.
Magdalena, pomimo lat podeszłych była już oddawna na nogach i przygotowała już pierwsze śniadanie dla swego panicza.
Paweł jadł bardzo niewiele, a gdy się tylko posilił, chwycił zaraz za kapelusz.
— Jakto?... czy pan już wychodzi?... zawołała wierna służąca mocno zdziwiona.
— Jak widzisz, moja Magdaleno...
— Gdzie się pan znowu wybierasz?...
Na ryby znowu?...
— A tak — pójdę i dziś, i jutro, i pojutrze, jednem słowem codzień będę chodził.
— A więc, to już namiętność jakaś rybacka?...
— Przynajmniej, prawdziwa przyjemność i rozrywka.
— Ależ, Boże drogi, cóż my będziemy robić z temi wszystkiemi rybami, które pan nałapiesz?…..
— Urządzimy maleńką sztuczną sadzawkę i będziemy żywe przechowywać...
Powiedziawszy to młody człowiek chwycił wędkę, pudełko na robaki i torebkę i pobiegł nad rzekę, aby jak powiedział, zaopatrzyć się u ojca Tardif handlującego wędkami i przyborami rybackiemi, w niektóre potrzebne mu jeszcze rzeczy.
Nie był to wcale jednakże powód, dla którego wychodził tak rano.
Pragnął tylko conajprędzej zasięgnąć języka, kto to jest ta piękna, młoda kobieta, z którą przypadkiem spotkał się wczoraj, Czarodziejka z nad Marny.
W pobliżu czołen praczek, gdzie uwiązał swoję łódkę, spotkał właściciela restauracyi na wyspie. Ten go powitał i zapytał:
— A cóż, czyś pan zadowolony z wczorajszego swego połowu?...
— Ba!... Nie chcę się wcale przechwalać, ale najwytrawniejszy nawet rybak mógłby mi szczęścia pozazdrościć.
— Gdzie pan łapałeś?... Bodaj około tratew chyba?...
— Nie — na przeciwko.
— A!... a!... pod wierzbami Petit-Castel.
— Tak właśnie kochany panie... Przywiązałem moje czółno do jednej z wierzb należących do tego, jak pan powiada... Petit-Castel. Kto jest właścicielem tej posiadłości?... zapytał Paweł niewymownie uradowany, że rozmowa na to się tory zwróciła.
— Nie potrafię powiedzieć tego panu...
— Jakto... pan... stały mieszkaniec tutejszy?...
— Poprzedniego właściciela znałem naturalnie doskonale — ale nowonabywcy osiadłego od niedawna, jeszcze nie... Jest to jak się zdaje cudzoziemiec jakiś... Więcej nic zgoła o nim nie wiem...
— Nie wiesz pan nawet jak się nazywa?...
— Nie wiem.
Paweł pożegnał restauratora i poszedł dalej, obiecując sobie, że skoro nie ta, to gdzieindziej dowie się czego mu potrzeba.
Zamiast pójść do Tardifa, skręcił w zarośla nad brzegiem rzeki i udał się drogą na Gravelles, która miała go do Petit-Castel poprowadzić.
Dostał się tam bardzo łatwo, ale zastał kratę i furtkę zamkniętą i ani żywego ducha, którego mógłby zapytać.
Stanął na drodze mocno zafrasowany i po kilku chwilach zamyślał już o odwrocie, gdy w tem drzwi zaklęte otworzyły się, i wyszedł z parku jakiś człowiek wyglądający na robotnika.
Młody Fromental zbliżył się doń pospiesznie i zapytał:
— Czy nie zechciałbyś dobry człowieku, objaśnić mnie do kogo willa ta należy?...
— Chętniebym zrobił panu tę przysługę, odpowiedział śmiejąc się zapytany, ale nie wiem nic niestety?...
— Jednakże pracujesz pan tu jak się zdaje...
— Tak... od wczoraj rana....
—I nie znasz pan nazwiska tego, z którym masz do czynienia?

– Ten, z którym ja mam do czynienia, jest przedsiębiorcą tylko... Od niego zależę i jego też znam jedynie... Jest to p. Demichel...
— Ale widziałeś pan przynajmniej właściciela.
Anim go widział, anim nawet o nim słyszał... Nie ma tam nikogo a nikogo, czasami tylko na chwilę pokazuje się jakaś młoda osoba, nie wiem panna czy pani... Mógłbym za to jednakże przysiądz, że jak nigdy dotąd nie widziałem tak nigdy z pewnością już nie zobaczę nic równie nad tę kobietę piękniejszego Anioł doprawdy ozy co — boć i na malowidłach nawet nic się równie uroczego nie spotyka...
— Czy to gospodyni domu?...
— Może tak, a może nie... Nie mogę powiedzieć panu...
Paweł zrozumiał, że z tego źródła nic a nic nie wydobędzie i podziękował robotnikowi.
— Idźmy wtedy!... — pomyślał młody chłopak — bo nie ma widocznie rady. Trzeba pozostawić rzecz czasowi i szczęśliwemu wypadkowi. Zaczepianie ludzi po drodze do niczego mnie nie doprowadzi, a wygląda dosyć śmiesznie.
Powrócił na drogę którą przybył, pobiegł w zarośla, aby zabrać skrzyneczkę z przyborami, którą tam zostawił, wstąpił do Tardifa po robaki na przynętę — i skierował się ku domowi gdzie nań oczekiwało śniadanie.
— Pilno mu było powrócić na wczorajsze na rzece stanowisko, nie dla tego bynajmniej, aby złapać kilka płotek lub kilku leszczów chociażby jak największych nawet, ale dla tego jedynie, że może ukaże mu się tam znowu to cudowne zjawisko, które podziwiał wczoraj.
Posiliwszy się czemprędzej, udał się zaraz nad Marne, pod wierzby i zarzucił wędkę na wodę, ani jednak spojrzał nawet na spławik.
Łowienie ryb nie obchodziło go dziś wcale i służyło mu tylko za okazyę, aby pozostać jak najdłużej około parku Petit-Castel.


∗             ∗

Jakób Lagard powiedział Pascalowi, że potrzebaby pomyśleć koniecznie o przeniesieniu się do pałacu przy ulicy Miromesnil, wcześniej trochę niż za dni ośm, jakie sekretarz doktora Thompsona oznaczył na ukończenie robót dekoratorom i tapicerom.
Pascal zapewnił, że pomyśli o tem energicznie i nie będzie wcale żałował pieniędzy.
Spodziewał się zyskać dwa dni przynajmniej.
W rzeczywistości nie wiele już pozostawało do zrobienia.
Liczba robotników została podwojoną i szło wszystko z trudną do uwierzenia szybkością.
Księgarz-antykwaryusz Antoni Fauvel, wykonał zlecenie z zadziwiającą punktualnością.
Nazajutrz po wizycie doktora na ulicy Guénégaud, dostawił sam zbiór książek naukowych, przeznaczonych do przyozdobienia biblioteki pałacowej.
Jakób przyjął go z wyszukaną, uprzejmością, wypłacił należność umówioną i zapytał, jak prędko znajdzie się w posiadaniu owych dzieł rzadkich i kosztownych, o których mówili byli ze sobą.
Fauvel przyrzekł, że zawiadomi go natychmiast, jak tylko dostanie posyłkę.
Doktór Thompson zdawał się być nadzwyczajnie z obietnicy tej uradowany.
Zastrzegł sobie przedewszystkiem „Testament czerwony,“ chciał go jednakże dostać tanio, a nawet darmo; więc nie nalegał wcale i udawał obojętność.
Passcal dozorował ukończenia robót w pałacu Miromesnil.
Jakób Lagarde więc zająć się miał wyłącznie willą Petit-Castel.
Tam był główny punkt jego działalności.
Nazajutrz wyjechał też zaraz do Saint-Maur, dla odwiedzenia Marty i przekonania się czy przedsiębiorca Demichel, nie traci napróżno czasu.
Przekonał się po przybyciu, że wszystko szło prędko, dobrze i zupełnie po jego myśli przedsiębiorca w dodatku zapewnił go, iż za trzy dni, jeżeli tylko tapicer z Paryża na czas przybędzie, wszystko ukończone zostanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.