Czerwony testament/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marta niezmiernie była ucieszoną odwiedzinami doktora Thompsona i z całą sympatyą i wdzięcznością, jakie dlaň miała, okazywała mu radość swoje.
— Ja także jestem szczęśliwy i to bardzo szczęśliwy, znajdując się przy tobie, drogie moje dziecię, zapewniał ją doktor. Kocham cię z całego serca jak ojciec... wiesz o tem chyba przecie, dodał wzdychając obłudnie.
A później zapytał zaraz:
— Jakżeś czas tu przepędzała?
— O! bardzo dobrze...
— Nie nudziłaś się? Wcale a wcale... choć brak mi bardzo dobrej pani Angeli.
— Czemże się zajmowałaś mianowicie?...
— Spacerowałam, doglądałam robotników, czytywałam sobie w parku.
— A czy masz książki jakie?...
— Znalazłam kilka w bibliotece tutejszej.
Córka Periny Grand-Champ nie wspomniała wcale jednakże ani słowa o romantycznem trochę wydarzeniu wczorajszem, o książce upadłej pod czółno młodego rybaka, ani o spotkaniu, jakie było wynikiem tej przygody.
— Samotność twoja moje dziecię, nie — będzie już długą, — odezwał się Jakób Lagarde, nudy nie będą cię już mogły prześladować, za dwa dni przeprowadzisz się z nami do Paryża.
Marta posłyszawszy tę wiadomość, poczuła, że się jej serce ścisnęło. — Już? — zapytała z całą naiwnością.
— Czyś z tego niezadowolona? — zagadnął Jakób niezmiernie ździwiony tem wyznaniem.
Młoda kobieta opamiętała się w tej chwili.
— Nie wierzysz w to kochany doktorze, abym mogła być niezadowolona!...
Tylko w obec tego co mi dawniej mówiłeś, nie spodziewałam się zmiany tak nagłej... Myślałam, że dużo jeszcze pozostaje do zrobienia w Paryżu...
— Nie myliłaś się moje dziecię, ale u nas wszystko prędko idzie, dzięki staranności i nadzorowi sekretarza mego Pascala Saunier. Twój pokój już jest zupełnie gotów i gdyby nie to, że pałac zawalony jest jeszcze robotnikami wszelkiego rodzaju, co pobyt w nim czyniłoby nie bardzo przyjemnym, mógłbym dziś zabrać cię już z sobą...
Sierota pobladła.
— Odjechać ztąd tak zaraz i może nie wrócić więcej — szepnęła.
— Uzbrój się w troszeczkę jeszcze cierpliwości — zaczął znowu Jakób, pojutrze, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będziecie znowu razem z kuzynką moją Angela...
— Uściskam ją z prawdziwą przyjemnością... Ale pozwól no mi panie doktorze pomyśleć trochę o panu. Czy jadłeś pan już śniadanie?...
— Nie, liczyłem na to, że go zjem z tobą dzieweczko.
— A zatem pobiegną wysłać Mariettę po prowizyę...
— Nie ma potrzeby...
— W domu nic przecie nie ma...
— Mniejsza o to... Pójdziemy do jednej restauracyj sąsiednich... Dla ciebie będzie to nowość, a więc i rozrywka...
— O jakżeś pan dobry dla mnie, doktorze...
— Za dobrym nigdy być dla ciebie nie można, boś jest dziecko moje... córko moja... godną najwyższej miłości.
Mówiąc to Jakób Lagarde, ujął ręce sieroty.
Pociągnął ją czule ku sobie i gorąco w czoło pocałował.
Pierwszy to raz pan Thompson pozwolił sobie na taką pieszczotę.
Marta ucieszyła się z tego nowego dowodu życzliwości.
Doktór nazwał ją przed przed chwilą „swoją córką“...
W pocałunku jaki otrzymała, widziała pocałunek ojca, który odnajdywał w niej obraz utraconej ukochanej dzieciny.
Takie z tego wszystkiego odniosła wrażenie Marta.
Jakób doznał całkiem innego wrażenia...
Rozpłomienił się i zadrżał.
Wydało mu się, że w żyłach płynie ma krew jakaś cieplejsza, że serce silniej bić zaczęło. Czuł się jakby odurzonym jakimś.
Odurzenie to trwało maleńką zaledwie chwilkę.
Odsunął zlekka Martę od siebie i spojrzał na nią z pewną trwogą.
— Ubiorę się —powiedziała sierota.
— Dobrze, kochane dziecię... Będę tu czekać na ciebie.
W chwili gdy Marta ku drzwiom zmierzała, Jakób ścigał ją oczami...
Skoro zamknęła je po za sobą, mruknął głosem zaledwie dosłyszanym:
— Piękność to niebezpieczna...
W tej chwili rozległ się po dziedzińcu donośny głos dzwonka.
Zadzwoniono u kraty.
Robotnik pracujący przy lasowania wapna poszedł otworzyć.
Pod bramą stał młody człowiek lat ośmnastu lub dziewiętnastu. Miał na głowie miękki kapelusz pilśniowy, a w ręku trzymał mały jakiś pakiecik.
— Dzień dobry.. odezwał się do robotnika który mu otworzył.
Czy to tu willa Petit-Castel?...
— Tak panie...
— A no, kiedy tak, to tu właśnie sprowadza mnie interes.
I młody człowiek wszedł na podwórze...
Jakób Lagarde dostrzegł go z okna i posłyszał jego rozmowę. Wyszedł.
— Czego to potrzebujesz przyjacielu?... zapytał przybyłego.
— Pragnąłem być w Petit-Castel i pokazuje się, że jestem...
— Rzeczywiście... Ale o co chodzi właściwie?...
— Pan Bartin, tapicer, pryncypał mój, przysłał mnie tu do roboty...
— A... to dobrze... potrzeba drzwi wytapetować...
— I owszem mogę to zrobić.
— Niestety nie ma w tej chwili przedsiębiorcy, aby mógł dać wskazówki potrzebne... Będzie o pierwszej dopiero.
— W takim razie złożę tu gdzie moje narzędzia, pójdę się posilić i później powrócę...
— Tylko proszę się nie spóźnić, bo robota bardzo jest pilną.
— Bądź pan spokojny. Zjem jaki kawałek czego, wypiję szklankę wina i jestem.
Młody człowiek położył mały swój pakiecik na framudze okna, ukłonił się i wyszedł.
Marta prawie w tej samej chwili ukazała się w kapeluszu na głowie i rękawiczkach.
Jakób Lagarde podał jej rękę i udali się w stronę restauracyi na wyspie, którą znają już nasi czytelnicy.
Skoro przybyli, zastali przy jednym ze stolików w altanie jakiegoś kogoś z jakąś młodą kobietą.
Tym „kimś“ był właśnie ten sam pomocnik tapicerski, co przed chwilą prezentował się w willi Petit-Castel.
Poznawszy pana, z którym rozmawiał przed chwilą i dla którego zapewne wykonywać ma robotę, skłonił się uprzejmie i powiedział:
— Państwo także tutaj się znaleźli?...
Jak pan widzisz... odpowiedział Jakób.
I udał się z Martą do sąsiedniej altanki.
— No Wirginio dysponuj... odezwał się tapicer do towarzyszki.
— Zaraz zadysponuję i możesz być zupełnie spokojnym, że dobrze zadysponuję... śniadanko będzie maleńkie ale szykowno... Każę dać rybę smażoną.
— Brawo!... Przepadam za rybą smażoną.
— Ale jakże tu ślicznie — czy ty to widzisz?... zapytała Wirginia. Chciała bym żebyś miał tu na długie czasy robotę... przychodziłabym i szyła pod cieniem tych drzew wspaniałych.
— Masz racyę, kochana Ni-nie! ale na nieszczęście, starczy mi tu najwyżej na dzień lub na półtora dnia zajęcia. Jeżeli chcesz jednakże, to przyjdziemy tu jutro znacznie wcześniej, zjemy znowu tu sobie śniadanie, a skoro się ułatwię, popływamy sobie trochę po rzece.
— Chce... chce... mój kochany. Przejażdżka czółnem, to moje marzenie gorące.
— Powiedz-no Ni-nie...
— Co takiego?...
— Czy nie przepłukalibyśmy przed śniadaniem?... Co byś mieć mogła przeciw jednemu małemu kieliszkowi?...
— No, no... mój Amadeuszu, tylko głupstw żadnych a żadnych... — zawołała żywo młoda kobieta. Co do jedzenia, to i owszem, jedz wszystko co ci się żywnie podoba. Ale nie myśl ani o absyncie ani o likierze... Taki ładny po trzeźwemu, robisz się jak tylko co wypijesz, szkaradny i jak rak czerwony...
— Dość dość! Ni-nie dość!... Nie mówmy więcej o tem...
Garson i dziewczyna restauracyjna przynieśli wstępną przekąskę zadysponowaną przez Wirginie i jednocześnie odebrali dyspozycyę Jakóba Lagarda.
Amadeusz i jego towarzyszka zabrali się do jedzenia.
W tej samej chwili, przybiło do brzegu, stare jakieś czółno, a wyszedł zeń młody chłopak z workiem na ramieniu, napełnionym płotkami i kiełbikami.
Był to tak nazywany Fouine, a właściwie Julek Boulenois.
Jakób Lagarde poznał go od jednego rzutu oka i skoro przechodził obok altanki, w której siedzieli z Martą, odezwał się do niego:
— No i cóż tam mości filozofie — zawsze zajmujesz się połowem?...
— Zawsze łaskawy panie — odpowiedział krótko Fouine.
A potem dodał, pokazując na swój worek:
— Brały bo brały dziś jak najęte!... Rady dać sobie z niemi nie mogłem.
Posłyszawszy głos rybaka, Amadeusz, pomocnik tapicerski, odwrócił się żywo aby zobaczyć mówiącego.
— Boulenois!... — zawołał. — A to i ten się tu znalazł.
Fouine, ze swej strony, spojrzał w altankę, w której nazwisko jego wymieniono i wydał okrzyk radosny, podbiegł de tapicera i podał mu rękę.
— Amadeusz!... — powiedział — Amadeusz Duvernay!... Czy ja się tego spodziewałam... Cóż za przyjemna niespodzianka!...
Jakób Lagarde poruszył się ździwiony.
Nazwisko Amadeusza Duvernay dało mu do myślenia, że ma znów przed sobą jednego z młodych ludzi, urodzonych 10 marca 1860 r. w szóstym okręgu Paryża i zapisanych w testamencie nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux.
— Słowo honoru daję, stary mój przyjacielu, że się okrutnie cieszę ze spotkania z tobą!... — zawołał Julek Boulenois, śćiskając serdecznie rękę Amadeusza. — Co najmniej, tośmy się ze sześć miesięcy ze sobą nie widzieli i tyleż czasu niceśmy też nie wypili ze sobą!... Zkąd ty się tu wziąłeś u licha?...
— Przyszedłem na robotę... — odpowiedział tapicer. — Pryncypał mnie przysłał, a przed zaczęciem, musiałem się posilić trochę... No, zgodzisz się przecie na jeden z nami kieliszek?...
— Nie tylko na jeden ale na dwa nawet, mój stary!... Czy to wy kazaliście podać sobie ryby smażone?...
— Naturalnie, że my!... — odpowiedziała panna Wirginia.
— Jeszcze ich kucharz nie włożył zapewne na patelnię... — odezwał się Fouine — więc każcie no mu dać sobie pokój... Ja wam coś porządnego ofiaruję... a będziecie wiedzieli przynajmniej, że jecie rzecz świeżuteńką, no i przytem, jeżeli nie będziecie nic mieli przeciwko temu, zjem sobie także z wami...
— To nam tylko przyjemność sprawi, odpowiedział Amadeusz, usuwając się, aby zrobić miejsce przyjacielowi.
Właściciel restauracyi ukazał się akurat w ogrodzie, na zwykłą inspekcyę gospodarską.
Fouine zawołał nań:
— Ej spojrzyj no pan, panie gospodarzu, na ten woreczek... Okrągłe dziewięć funtów po siedmdziesiąt pięć sous, to znaczy sześć franków i piętnaście sons!... Weź no pan sobie ten ładunek i każ nam podać coś smażonego, tylko coś wyśmienitego mój panie, bo to ja funduję... I każ pan dać także jedno jeszcze nakrycie no, i butelkę wina, jeżeli łaska...
— Zaraz będzie wszystko, kochany panie Fouine.
Restaurator zabrał worek i odszedł z uśmiechem, a jednocześnie prawie zjawił się chłopiec z nakryciem.
— Więc to mój stary — zaczął Julek Boulenois — przyszedłeś na robotę?... I długo zamierzasz tu posiedzieć?...
— Dziś i jutro do południa co najwyżej...
— A na noc dziś powrócisz do Paryża?...
— Zapewne, zwłaszcza jeżeli nie będziesz mi mógł, jakiego kąta ofiarować.
— O, co do mnie, to znasz przecie doskonale moję zasadę... płacić za mieszkanie to zbytek... Nie marnuje się pieniędzy na to, aby można schronić gdzie głowę. Najlepszym dla mnie pułapem to ten pułap naturalny, zasiany gwiazd milionami. Nocami ryby łowię, w dzień sypiam na świeżej, pachnącej trawie...
— Zawsześ ten sam!... Kiedy się ty nareszcie upamiętasz, kiedy rozumu nabierzesz?...
— Kiedy rozumu nabiorę?... Mam go bodaj więcej, niż wy wszyscy, co wydajecie na mieszkania!...
— Za zdrowie twoje mój stary i za twoje zdrowie panniusiu!...
Stuknięto się szklankami.
Fouine zwrócił się do Amadeusza z zapytaniem:
— Gdzie masz robotę, mój kochany?
— O dwa kroki ztąd wszystkiego, w willi, którą nazywają Petit-Castel.
— Znam. Posiadłość co się nazywa szykowna!... Widziałem ją, bywając na rybach. Była do sprzedania, więc ją widocznie kupiono?...
— Tak się zdaje — i bodaj, że to nowy jej właściciel, ten, co siedzi z młodą damą w altanie sąsiedniej.