Czerwony testament/Część druga/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Po chwilowym namyśle, Duchenin zdecydował się i zapytał.
— Czy poznałeś pan Clovisa Hennego.
— Poznałem odrzekł Rajmund.
— Depreta? Corneta? Sauly?
— I tych także.
— A Bardon?
— Również.
— A byłeś pan u Fauvela?
— Nie, u tego to nie byłem. Któż to jest ten pan Fauvel?
— Antoni Fauvel jest jednym z moich kolegów, erudyt znakomity, ale nie bardzo skrupulatny, zajmuje się on po trochu wszystkiem, ma znajomości z różnego rodzaju ludźmi...
— Czy sądzisz pan, że to człowiek, który nie pyta zkąd pochodzą przyniesione mu towary?...
— Tego stanowczo nie powiadam, bo każdy może być oszukanym — ale wiem, że kupuje od pierwszego lepszego, że nie żąda zbyt dokładnych wyjaśnień zkąd pochodzą sprzedawane mu książki... Należałoby zatem, abyś się pan zręcznie u niego wywiedział...
— Zrobię tak proszę pana…..
— Nie powiedziawszy mu naturalnie, że ja pana do niego przysłałem.
— O, możesz pan być zupełnie spokojny.
— Pozwoli pan dać sobie pewną radę?
— Uprzejmie proszę…..
— Nie pokazuj pan Fauvelowi listy książek, które pan życzysz sobie niby nabyć, bo to książki po większej części kradzione... mogłyby obudzić uwagę nie dowiedziałbyś się pan niczego...
— Dziękuję za radę i będę z niej korzystał. — Gdzie mieszka Fauvel?
— Ulica Guenegand, Nr. 9, ztąd zatem bardzo do niego niedaleko.
— Jeszcze jedna prośba. Czy nie mógłbyś mi pan dać rysopisu osoby, która panu proponowała nabycie życia ojca Józefa?
— Byłto jakiś młody dwudziesto piecioletni mężczyzna, szczupły z błąd włosami. Ubrany bardzo przyzwoicie.
Rajmund wyraził jeszcze raz panu Duchenin swoje wdzięczność i odszedł.
Opuściwszy ulice Dauphine, udał się bezzwłocznie na ulice Guenegaud, palony żądzą dowiedzenia się, czy natrafi na ten ślad pożądany, którego dotąd szukał daremnie.
Dowiedziawszy się u odźwiernego, gdzie mieszkał antykwaryusz, wszedł na trzecie piętro i zadzwonił do drzwi.
Podług zwyczaju otworzył mu sam pan de Fauvel.
Przebiegły spekulant miał węch i niewiarę lisa.
Trzymał się ciągle na baczności.
Każdego kto się doń zgłaszał bez rekomendacyi, uważał za podejrzanego.
To też bardzo uważnie przyglądał się nowo przybyłemu.
Rajmund przybrał na nowo akcent brytański.
— Master Fauvel? — zapytał z ukłonem.
— Tak jest proszę pana.
Szybkim rzutem oka, objął fizyonomię antykwaryusza, ale fizyonomia ta nic nie mówiła i nie dawała żadnej wskazówki, z której by można wyczytać z jakim człowiekiem ma się do czynienia.
— Chciałbym pomówić z panem — odezwał się znowu anglik.
— Proszę.
Antoni Fauvel, przepuścił gościa i wprowadził do drugiego pokoju, który służył zarazem za pracownię i skład książek.
— Co to może być za ptaszek? — myślał sobie, naprzód podążając. — Nie wiem dla czego, ale mu niedowierzam.
Rajmund rozpoczął rozmowę temi słowy:
— Przychodzę zaproponować panu dobry interes...
— Dobry interes — powtórzył śmiejąc się Fauvel ja lubię bardzo takie interesa... Na nieszczęście zdarzają się bardzo rzadko w naszych czasach... — Ale tem są też pożądańsze, gdy się kiedy trafią. O cóż to chodzi mianowicie?...
— Jestem anglikiem, szanowny panie.
Domyśliłem się tego z pańskiego akcentu...
— Czy nie zdarzyło się słyszeć panu kiedykolwiek o lordzie Jerzym Dudley’u?...
— Nazwisko to, nie jest mi bynajmniej obcem.
— Lord Dudley, to najzapamiętalszy biblioman trzech królestw połączonych, a ja mam zaszczyt być jego sekretarzem.
— Lordowi Dudley wiadomo, żeś pan jest poszukiwaczem niestrudzonym, że pan wiesz zawsze o każdym „białym kruku” doskonale... i że u jednego pana tylko możnaby jeszcze wynaleźć coś takiego, coby godnem było jego biblioteki wspaniałej. Z tego otóż powodu, lord Dudley, polecił mi udać się do Francyi,
do Paryża i poznajomić się z panem i pańskimi kolegami... Byłem już u Clovi-Henne, u Depret’a, Cornet’a, Sauly, Dachenin’a i zostałem jak najmilej przez nich przyjęty. Pana zostawiłem sobie, że się tak wyrażę na deser i przychodzę zapytać, czy nie znalazłbym u niego jakiejś rzadkości, jakiegoś, gdyby to być mogło unikatu, jakiegoś jednem słowem druku, który mógłby być dumą i radością bibliofila, prawdziwie godnego tej nazwy...
— O! — odpowiedział Fauvel, wysłuchawszy z uwagą całej tej przemowy — więc pan już porobiłeś nawet pewne zakupy?...
— A tak i to na wcale pokaźną sumę... Głównie u Duchenin’s...
— Masz pan zapewne wykaz książek jakich poszukujesz?...
— Nie, nie mam żadnego wykazu, bo nie chodzi mi ani o rodzaj ani o epokę rzeczy wartościowych.
— Skoro tak, to pozwolę sobie zapoznać pana z tem co mam tu najcenniejszego.
— Bardzo, będę wdzięczny panu za to.
Księgarz Fauvel wziął z biurka kajet cały zapisany i rzekł podając go gościowi:
— Oto katalog rękopismów i dzieł rzadkich, które mam w posiadaniu. Racz no pan przerzucić go tylko okiem, a jako znawca zobaczysz, że zbiorek to niebagatelny...
Raymond wziął katalog i zaczął z uwagą wiersz za wierszem odczytywać.
Fauvel mówił dalej:
— Czerwone krzyżyki przy dziełach niektórych, znaczą, że bodaj ja je tylko jeden posiadam, są też to wszystko rzeczy dobrze drogie...
Nagle oczy Raymonda wlepiły się w jeden tytuł napotkany w katalogu i jakby żadną miarą oderwać się od niego nie były w stanie.
Antykwaryusz śledzący bacznie każdy gest pseudo-anglika, zapytał:
— Znalazłeś pan coś, co ci się podobało?...
— Tak. Znalazłem tytuł dzieła, o które lord Dudley i ja od dość dawna zabiegamy...
— Któreź to dzieło, jeżeli łaska?...
Życie ojca Józefa...
Mówiąc to Raymund, obserwował uważnie Fauvela.
Ton ostatni za zbyt przebiegły, aby nie zauważyć tego egzaminu tak zręcznie maskowanego, odpowiedział:
— Rzeczywiście, posiadam to dzieło.
— I mógłbyś pan mi go pokazać?...
— Z przyjemnością.
Antykwaryusz powstał, wziął z jednej z półek małą ośmnastkę z czerwonemi brzegami, oprawną w pargamin mocno przez czas wyżółkły i podał ją anglikowi.
Raymond chwycił książkę pożądliwie, otworzył na kartę tytułową i spojrzał na datę publikacyi.
— Wydanie Chambery’ego z 1701 r. wtrącił Fauvel, studyując ze swej strony swego gościa, który najspokojniej odpowiedział:
— Widzę to właśnie i przekonywam się, że nie tego niestety poszukuję.
— Sądziłeś pan zatem, że masz w ręku wydanie pierwsze, wydanie prawdziwie piękne, prawdziwie wspaniałe, wydanie jednem słowem neapolitańskie z 1665 roku?...
— Tak sądziłem...
— Marzenie to całkiem płonne łaskawy panie, tego ani u mnie ani u nikogo innego pan nie znajdziesz... Wydanie z r. 1665 zupełnie zaginęło. Może jeden, może dwa najwyżej egzemplarze, znalazłyby się i to w bibliotekach państwowych...
Fauvel, który stawał się coraz bardziej podejrzliwym, wypowiedział te ostatnie wyrazy, z pewnym umyślnym naciskiem.
Raymond położył książkę na biurku, antykwaryusz ze zdwojoną czujnością śledził mniemanego sekretarza lorda Dudleya.
Fromental, ucharakteryzowany i ubrany artystycznie nie podobnym był do rozpoznania, ale nie mógł nie zdjąć na wizycie kapelusza i szczwany handlarz bibuły, dostrzegł, że jego gość naturalne swoje włosy, skrył bodaj pod jasno blond peruką.
— Rozumiem co się święci — powiedział sobie w duchu — to stanowczo wyżeł policyjny, przysłany tu na przeszpiegi...
Raymond skończył przegląd katalogu.
— No i cóż, szanowny panie?... — zapytał Fauvel.
— A no!... — odpowiedział anglik, nie uchybiając wartości pańskich zbiorów, nie znalazłem w nich nic takiego, coby mi mogło odpowiadać z wyjątkiem dwóch czy trzech książek, co do których jednakże, muszę najpierw porozumieć się listownie z lordem Dudleyem... Zawiodłem się co prawda trochę, byłem przekonany, żeś pan zasobniejszy w osobliwości. U pana Duchenin, znalazłem ich daleko więcej...
— I cóż tam znalazłeś pan takiego?... zapytał Fauvel, pragnąc ze swej strony pociągnąć za język podejrzanego gościa.
Pomiędzy wielu rzeczami innemi znalazłem np. „Pamiętniki hrabiego de Rochefort’a....
— Jakie wydanie, jeżeli łaska?...
— Z 1649 r.
— Fauvel parsknął ironicznie.
— To stanowczo niepodobne do prawdy!... — powiedział następnie. — W całej Europie, jak długa i szeroka, jest tylko jeden egzemplarz tego wydania... i znajduje się w bibliotece przy ulicy Richelien... Duchenin w błąd pana wprowadził, albo sam może jest w błędzie...
— Patrzyłem na datę memi własnomi oczami...
— Data nic a nic nie znaczy... Bywają przeróżni majstrowie... Potrafią sfabrykować tytuł... potrafią zmienić cyfry... Drukuje się okładkę na starym papierze, starym szryftem, farbą trochę wybladłą i jest... Gdyby to była rzetelna edycya z 1649 r. możnaby na niej dorobić się majątku... Tak panie... możnaby na niej, powtarzam, dorobić się ma...jąt...ku!...
— Nabawiłeś mnie pan strachu doprawdy... Czyż mógł bym być oszukanym?...
— Trzebaby zobaczyć książkę... Jeżeli to nie falsyfikat, czego na pamięć, twierdzić żadną miarą nie mogę, to z pewnością egzemplarz skradziony z Biblioteki publicznej, bo ta tylko jedna go posiadała... Nie byłoby i w tem nic tak bardzo nadzwyczajnego, bo nie raz już jacyś nędznicy podkradali zbiory narodowe!... Należałoby przedsięwziąć środki bardzo energiczne, aby podobne łotrostwa nie mogły się powtarzać w przyszłości!...
— Jakto?... okradają istotnie biblioteki?... — odezwał się Raymond, z doskonale udanem ździwieniem...
— Nie wiem tego, czy je dziś jeszcze okradają, ale wiem, że przed laty skradziono z nich nawet sporo.
— A czy pochwycono złodziei?...
— Nie wiem, ale wątpię, ponieważ nie słyszałem nigdy, aby toczyła się sprawa podobna. Policya jest niedołężna!...
Raymond pomyślał:
— Albo Duchenin jest w błędzie, co do tego człowieka, albo też stary to łotr wytrawny, który trzyma się na baczności i nie da łatwo pochwycić.
Powstał z siedzenia i powiedział:
— Bardzo mi przykro, że zabrałem panu kawał czasu bez pożytecznie... Skoro tylko otrzymam odpowiedź lorda Dudley’a, co do dwóch czy trzech książek, które sobie wynotowałem z katalogu pańskiego, będę miał honor odwiedzić pana znowu...
— Zawsze gotów do usług szanownego pana — odpowiedział Fauvel z głębokim ukłonem.
Raymond wyszedł.
Schodząc ze schodów myślał.
— Co to za ptak ten pan Fauvel?... Oszust czy nie oszust? Trzeba go będzie dobrze mieć na uwadze.
Antykwaryusz zamykając drzwi, mówił sobie ze swej strony:
— Z pewnością, że się nie mylę... Jeden rzut oka, wystarczył mi jak zwykle do pomiarkowania, z kim mam do czynienia!... Oho! nie mnie łapać na plewy, kochany panie sekretarza lorda Dudleya!... Poszukujecie panowie policyanci złodziei bibliotecznych!... A i owszem... szukajcie sobie ile wam się żywnie podoba!... Tylko, że ci złodzieje, są trochę od was sprytniejsi i rady sobie z nimi nie dacie!... Muszę zaraz uprzedzić mego Abrahama!... Stary gracz niechno się dobrze pilnuje!...
Fauvel przeszedł do gabinetu.
— Ponieważ mam teraz wolną chwilę mówił dalej do siebie zrobię z pewnością dobrze, gdy sprobuję odgadnąć ów logogryf z „Czerwonego Testamentu,“ to jest, gdy postaram się dowiedzieć, co znaczą wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem... Potem dopiero niech się weźmie Gendrin do zmywania!...
Ten amerykanin, doktór Thompson, kupi zapewne i tę książkę i Życie ojca Józefa... amator... człowiek bogaty i nie lubiący się targować... Będzie z niego klient doskonały!...
Postaram się wsunąć mu także „Pamiętniki hrabiego Rochefort’a... W ten sposób uwolnię się od wszystkiego... Nie pozostanie mi już w takim razie nie więcej do umieszczenia, jak tylko rękopism, przyrzeczony przez Abrahama... Znam kogoś w Niemczech, który mi porządnie za niego zapłaci...
Powiedziawszy to co wyżej, Fauvel nacisnął sprężynę, która wykręciła szafę biblioteczną i odsłoniła skryte drzwi czarnego gabinetu.
Wszedł tam, wziął „Czerwony Testament“ zamknął drzwi z powrotem, zasunął szafę, powrócił do biurka i otworzył książkę w miejscu, które założył kawałkiem papieru.
Potem wziął lupę i zaczął badać wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem na stronicach 20, 21 i 22-ej.
Dostrzegł wiersze podznaczane punktami i wyrazy podkreślane linijkami.
— Co mogą znaczyć to hieroglify? — mruczał zaciekawiony. — Ten, który to robił, miał i pewnością jakiś powód ku temu, miał w tem jakąś myśl ukrytą... Ale jak odnaleźć klucz do rozwiązania zagadki... Czytałem kiedyś jakąś rozprawkę o korespondencyi tajnej, prowadzonej za pośrednictwem dzienników, w których wyrazy popodkreślane, tworzyły zdania odpowiednie... Składało się je bądź od prawej, bądź od lewej strony dziennika... Czyżby dziwak jakiś, uciekł się tu do podobnego sposobu?... Sprobujemy się przekonać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.