Czerwony testament/Część druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakób Lagarde myślał sobie tymczasem:
— Biedni wy, zawiedzeni sukcesorowie, powinniście prosić gorąco Boga, ażeby „Czerwony Testament“ dostał się spokojnie w moje ręce, bo wtedy podniosę sobie wasze części i pozostawię was w spokoju!...
W przeciwnym razie potrzebne mi będą wasze medale i gorzej będzie z wami!... daleko gorzej!...
W kwandrans później życzenia Marty zostały spełnione.
Mniemany Thompson zapłacił za śniadanie i powrócili do Petit-Caste, gdzie przybyły przed chwilą przedsiębiorca, dawał właśnie instrukcye Amadeuszowi Duvernay, tapicerowi.
Skoro tylko weszli w dziedziniec, Marta opuściła doktora.
Przebiegła park szybkim krokiem i cienistą aleją wyszła nad brzeg Marny, przekonana, że znajdzie tu wytłomaczenie zagadki, jaka ją zajmowała.
Nie tak się atoli stało.
Nie było żadnego czółna pod wierzbami.
Sierota doznała bolesnego zawodu i smutna powróciła do willi.
Wieczorem Jakób, powracał do Paryża, zupełnie upewniony, iż za dwa dni wszystko będzie w Petit-Castel gotowe.
Za dwa dni tak samo będzie też wszystko w zupełnym już porządku w pałacu przy ulicy de Miromesnil — i powrotowi Marty nic już nie stanie na zawadzie.
Fabian de Chatelux przybył, aby przepędzić kilka dni z Pawłem, co Magdalenę zachwycało, a młodemu Fromentalowi wcale nie było na rękę.
Miłość jest niezmiernie egoistyczną i zatraca wszelkie inne w około siebie uczucia, zwłaszcza, skoro jeszcze nie zupełnie pewna jest wzajemności.
Miłość mówiła Pawłowi nie bez racyi, że obecność przyjaciela, będzie mu wielką przeszkodą, że nie będzie można myśleć o wycieczkach nad brzeg Marny dla ujrzenia czarodziejki.
Naturalnie, że zwierzyć się Fabianowi nie chciał i nie mógł jeszcze.
Bądź co bądź nie da wcale poznać Fabianowi, że mu on nie na rękę.
Wycieczka na ryby została postanowioną na jutro.
Na dowódzcę zaproszony został pan Juliusz Boulenois.
Przyrzekł uroczyście młodym ludziom nietylko płotki i kiełbiki, ale także ryby grubszego gatunku.
Kiedy to małe zdarzenia następowały jedno tak po drugiem w Port-Créteil, Rajmund Fromental i dobrani przezeń jego pomocnicy, nie przestawali poszukiwać sprawców kradzieży w bibliotekach, ale poszukiwania te dotąd żadnego nie miały skutku.
Nie odnaleziono żadnej wskazówki, na żaden ślad nie natrafiono.
A Bóg wie jeden, jakich Rajmond dokładał gorliwych starań!...
Wolno mu było, jak wiemy, mieć nadzieję, iż po rozwikłaniu tej tajemniczej zagadki, prośba, jaką zamierzał podać do ministra sprawiedliwości, będzie z pewnością przyjętą i z pewnością uwzględnioną.
Podniecany tą nadzieją, biedny człowiek — nie tracił ani jednej chwili na próżno.
— Wszystkie biblioteki, księgarnie i antykwarnie odwiedzał kolejno.
Ale na próżno wypytywał, na próżno zastawiał zasadzki, nie dowiedział się nic zgoła.
Dodajmy jednakże, że niepowodzenia nie zrażały go wcale.
Pewnego poranku, stawszy się w ubraniu anglika zupełnie niepodobnym do siebie, poszedł do jednego z antykwaryuszów, którego mu wskazano, jako zajmującego się specyalnie sprzedażą rzadkości książkowych.
Jegomość ten, niejaki Duchenin, mieszkał przy ulicy Dauphine i zajmował całe pierwsze piętro dużego domu.
Przybywszy do drzwi, na których była karta z nazwiskiem księgarza, Rajmund zadzwonił, a gdy ma otworzono, zapytał akcentem czysto brytańskim.
— Czy zastałem pana Duchenin? Jest panie odpowiedział jeden z chłopców księgarskich — niech pan raczy wejść.
I poprowadził gościa do gabinetu pryncypała.
Ten ostatni widząc, z pierwszego spojrzenia, że ma do czynienia z cudzoziemcem, a bogaci cudzoziemcy dużo kupują i drogo płacą, przybrał stosowną minę i zapytał gościa o cel wizyty.
— Panie, odpowiedział Rajmund — renoma pańska doszła mnie w Anglii...
Tak jak pan jestem, zapalonym amatorem dzieł rzadkich i wydań pierwotnych, i zbieraniu takich osobliwości poświęcam całą moję egzystencyę...
— A! pan jest bibliofilem! — zawołał księgarz z głębokim ukłonem...
— Do usług pańskich!... Jestem bibliofilem zapamiętałym, a jeżeli wolno powiedzieć, bibliofilem znającym się nawet trochę na rzeczy... Zbieram osobliwości nie dla tego, aby je trzymać, bo jakkolwiek posiadam dosyć znaczną fortunę, nie mógłbym pozwolić sobie na gromadzenie skarbów nieprodukcyjnych, ale ażeby je odstępować amatorom milionerom, którym wolno na takie zbytki...
— Czy mogę zapytać pana, jakiego rodzaju rzadkiemi dziełami zajmuje się pan specyalnie?...
— Wszelkiemi rodzajami bez wyjątku — odrzekł Rajmund. — Od książek, które nabywam, żądam tylko, ażeby były bardzo rzadkie i cenne... Stosunki jakie mam w najwyższej arystokracyi rodowej i pieniężnej — ułatwiają mi zbyt i zawsze zapewniają zarobek...
— No, to szczerze panu winszuję, wykrzyknął Duchenin!...
Fałszywy anglik skłonił się i mówił dalej.
— W tej chwili jestem w Paryżu po to, aby sprokurować jeśli się da kilka tomów, za które jeden z moich współziomków, właściciel całego prawie kwartału w Londynie, dać by gotów bajeczną sumę. Panu temu przyszła fantazya, ażeby koniecznie posiadać te książki w swojej bibliotece. Nie będzie dbał o cenę, byleby mógł zadowolić swoje fantazye... Mówiono mi o bogatych zbiorach pańskich, przyszedłem więc zapytać pana, czy nie posiadasz czasami tego, czego poszukuję... Widzi pan, że stawiam rzecz prosto i otwarcie, że powiadam z góry, jaką wysoką cenę myślę nałożyć na te dzieła.
— Jeżeli je posiadam, to zrobimy wspólnie dobry interes, czego panu i sobie życzę... Jakież to książki?
— Mam tu małą notatkę...
— Racz mi ją pan pokazać...
Rajmund wyjął z kieszeni książeczkę w której pomiędzy rozmaitemi tytułami dzieł rzadkich, znajdowały się tytuły dzieł ukradzionych. Wzruszenie zdradzi go zapewne. Śledził uważnie ale napróżno. Twarz księgarza nie zdradzała nic zupełnie.
— Żałuję bardzo, odezwał się po przejrzeniu spisu Duchenin — żałuję bardzo, ale nie posiadam żadnego z dzieł wypisanych na liście... Kilka może by się znalazło — (nie mam jednak pewności) — ale jest jedno, którego bezwarunkowo nie znajdziesz pan nigdzie, bezwzględu na cenę jaką byś chciał ofiarować...
— Dla czego?...
— Bo są tylko trzy egzemplarze.
— No to przecie jeden z tych trzech możnaby dostać.
— Nie — z powodu, że dwa znajdują się w Paryżu w bibliotece narodowej, a trzeci w Amsterdamie...
— Tytuł tego dzieła?
— „Czerwony Testament. Pamiętniki pana de Leffames“.
— No... trudno, nie mówmy o tem, ale inne?...
— Powtarzam panu, że nie mam żadnego z tych dzieł... ale mało brakowało, ażebym jednego z nich nie posiadał...
— No!... wykrzyknął żywo Rajmund, przewidując natrafienie na ślad jakiś.
— „Zycie Ojca Józefa“, rzecz również bardzo rzadka, ale nie tak ma się rozumieć jak „Czerwony Testament“...
— Co panu przeszkodziło go posiadać?...
— Nie chciałem kupić.
— Zapewne żądano za zbyt wysoką cenę...
— Ej nie to, wcale nie to...
— Cóż więc takiego?...
Słowa te wymówił Rajmund, tak pośpiesznie i z tak dziwnym akcentem w głosie, że zdziwiony księgarz spojrzał na swojego interlokutora, spostrzegł błyszczące jego spojrzenie, i pomyślał, że nieznajomy może mieć jakiś specyalny powód wypytywania, nie tyczący się wcale bibliomanii.
Że jednak nie miał żadnego interesu i nie miał ochoty się tłómaczyć, odpowiedział dosyć sucho.
— Bo mi się nie podobało.
Rajmund zrozumiał, że popełnił grubą niezręczność.
Pragnienie pochwycenia jakiego śladu, usiłowanie wydobycia jakiejś kategoryczniejszej odpowiedzi, wzbudziło podejrzenie w umyśle Duchenin’a.
— Jak naprawić to złe i wymódz na tym człowieku ażeby coś powiedział?...
pomyślał sobie.
Głośno zaś się odezwał:
— Żałuję żeś pan nie nabył tej książki... zapłaciłbym bez targu co byś był zażądał...
— Co się stało, to się nieodstanie — odrzekł księgarz...
— Oto wykaz pański: nie posiadam żadnej z książek w nim wymienionych.
I podał papier anglikowi.
Ten odpowiedział:
— Czy nie mógł byś pan przynajmniej powiedzieć, gdzie mógł bym znaleźć ten egzemplarz „Życie Ojca Józefa“, który panu ofiarowywano?...
— Nie mogę tego panu powiedzieć.
— Dla czego?...
— Bo osoba, która mi go chciała odprzedać, była mi zupełnie nieznaną.
— Ba, to też dla tego zapewne nie chciałeś pan z nią traktować?...
— Naturalnie, że to także przyczyna.
— Może także przypuszczałeś pan, że to cenne dzieło zostało ukradzione?...
Mówiąc to Rajmund wpatrzył się tak w księgarza, jakby chciał go zamagnetyzować.
Duchenin odpowiedział:
— Nie miałem żadnej przyczyny do podobnego przypuszczenia, chociaż, taka rzadka książka w rękach tego co mi ją ofiarowywał, wydała mi się rzeczą podejrzaną...
W r. 1874, kiedy rząd przeniósł się do Wersalu, wielka liczba dzieł rzadkich, zabraną została z Biblioteki narodowej.. Ta mogła być w ich liczbie...
— Musiała też nosić pieczęć Biblioteki narodowej?...
— Nie, ale pewne znaki pozwalały przypuszczać, że pieczęcie takie musiały się kiedyś znajdować. Teraz racz mi pan powiedzieć, dla czego tak uparcie wypytujesz mnie o to?
— Dla tego — odrzekł Rajmund głosem swoim naturalnym — dla tego, że poszukuję sprawców nie zaborów jakie mogły mieć miejsce podczas komuny w Bibliotekach narodowych, ale złodziejstw, jakie zostały popełnione przed kilku tygodniami... Spis jaki panu przed chwilą przedstawiłem, zawiera tytuły wszystkich prawie książek ukradzionych... Przychodzono do pana z propozycyą kupienia jednej z nich. — To bardzo ważna wskazówka, która może doprowadzić do wykrycia winowajców...
— Będzie pan zapewne wezwany do prefektury i do sądu.
Nagłej zmianie głosu swojego interlokutora, księgarz nie wiele się zadziwił.
Już od kilku chwil podejrzewał o co chodzi, ale że był człowiekiem uczciwym, że nie miał się czego obawiać, odpowiadał na wszelkie pytania anglika.
— Jeżeli będę wzywany, stawię się bezzawodnie — ale po nad to co do pana powiedziałem, nic już nie będę miał do nadmienienia...
Żałuję bardzo, iż nie mogę dostarczyć pewnych jakich objaśnień, bo kradzieże tego rodzaju uważam, za świętokradztwo. Inaczej ich nazwać nie można i nigdy nędzników tego rodzaju dostatecznie ukarać niepodobna...
— Tak więc — odrzekł Rajmund, powinszowawszy Ducheninowi jego zapatrywań — nie znasz pan wcale osoby, która przyniosła panu „Życie Ojca Józefa“.
— Nie panie.
— Nie widziałeś jej pan nigdy?...
— Nigdy... a nigdy...
— Ponieważ jednak nie kupiłeś pan tej książki, to ją prawdopodobnie zaniesiono do kogo innego...
— To nie tylko prawdopodobne, ale pеwnе...
— Musisz pan naturalnie znać wszystkich księgarzy i antykwaryuszów, którzy książki rzadkie kupują...
— To czego pan, jak się domyślam, żądać odemnie zamierza, jest sprawą bardzo draźliwa!... Czy mi podobna rzucać podejrzenia na moich kolegów?
— Pomyśl pan, że za jaką bądź cenę potrzeba wykryć łotrów, których sam pan nazwałeś świętokradcami!...
— I stanowczo tak ich nazywam, ale czyż to powód, abym brał na siebie rolę oskarżyciela...
— Bez wyraźnego oskarżenia, mógłbyś mnie pan na pewien ślad naprowadzić...