Czerwony testament/Część druga/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po powrocie do domu, Raymond Fromental zastał na biurku lakoniczny bilecik, wzywający go o bezzwłoczne przybycie do prefektury.
Przebrał się w tej chwili i poszedł.
Naczelnik, który oczekiwał, przyjął go zaraz i zaraz zapytał:
— No i cóż kochany Raymundzie, czy nic ci się nie udało jeszcze?...
— Niestety!.. panie naczelniku, odpowiedział smutnie Fromental. A zdawało mi się, że dziś rano byłem już na doskonałym tropie...
Opowiedz mi wszystko szczegółowo.
Raymond w krótkich wyrazach zdał sprawę ze swojej działalności, opowiedział o swych wizytach u księgarza Duchenina i antykwaryusza Antoniego Fauvela.
— Dobrze, mój kochany pomocniku, oświadczył naczelnik, gdy wysłuchał wszystkiego, muszę ci powiedzieć jednakże, że gdy tak zabiegle poszukujesz nędzników, oni też wcale nie próżnują!... A oto, masz no ten raport komisarza policyi z kwartału Świętej Genowefy, donoszący, że popełniono kradzież w bibliotece tego kwartału...
— Znowu... szepnął Raymond znękany.
— I bądź jaknajzapełniej pewnym, że to nie ostatni bynajmniej figiel... Złodzieje widząc, że dzienniki nie piszą nic o ich łotrostwach, przypuszczają, bez najmniejszej wątpliwości, że ich łotrostwa uchodzą niepostrzeżenie i nie przypuszczają też także, że rozciągnięto nad nimi baczny dozór. Bezkarność ośmiela ich do coraz większego zuchwalstwa!...
— Tak jest panie naczelnika — odparł Raymond z pewną wściekłością w głosie. Wszystko ma na świecie swój koniec, skończy się też i ta bezkarność nędzników!... W ciągu para doi najdalej nałożę rękę na łajdaków!... Racz mi pan powierzyć raport komisarza policyjnego...
— Proszę cię... Bodajby się udało... A pamiętaj, że pracując dla nas, pracujesz również dla siebie, dla wolności, której tak pragniesz...
— Nie zapominam o tem szanowny naczelniku...
Raymund wsiadł w fiakr, którym przyjechał do prefektury i kazał się zawieźć do Biblioteki Świętej Genowefy, aby pomówić z bibliotekarzem, z którym znał się dobrze...
— Przybywam do pana rzekł, ponieważ się dowiedziałem, że znowu pana okradziono...
— Rzeczywiście!... nadzwyczaj cenny rękopism dziś wyniesiono...
— Czy był już wciągnięty do regestrów?...
— Był... zapisano go na i żądającym. A o to jest ten biuletyn. Nie potrzeba mi naturalnie wspominać, że obejmuje adres fałszywy, zgodny rzecz prosta z nazwiskiem i adresem zapisanym w biuletynie osobistym, jaki otrzymuje każdy czytelnik przy wejścia i jaki oddać musi przy odejściu, gdy wrócił wydane sobie dzieło... To ten oto biuletyn osobisty, z wizą rozumie się fałszywą.
— Czy nie zapamiętałeś pan przypadkiem fizyognomii tego, który zażądał rękopismu!...
— Przypominam go sobie bardzo niedokładnie, w chwili bowiem gdy zapisywałem na biuletynie wskazówki moje dla poszukiwania, zmuszony byłem odpowiadać jakiemuś czytelnikowi mówiącemu bardzo źle po francuzku i którego zaledwie byłem w stanie rozumieć... cudzoziemiec jakiś... żyd... jak mi się zdaje... domagał się dzieł w języku hebrajskim...
— Czy nie zdaje się to panu prawdopodobnem, że ten żyd był wspólnikiem złodzieja... że umyślnie zagadywał pana, aby odwrócić twoję uwagę od złodzieja, który zażądał rękopisu?...
— Bardzo prawdopodobne... Ale pan rozumie, że na razie nie mogłem wpaść na to przypuszczenie...
— Tego, który zażądał rękopismu nie zauważyłeś pan z pewnością dokładnie, ale bądź co bądź, musiałeś go pan choć cokolwiek zapamiętać...
— Widzę go jakby przez mgłę, jak to mówią... Figura blada, mizerna...
— O włosach blond — nieprawda?...
— Tak jest rzeczywiście...
— No, to na pewno złodziej!... zawołał Raymund — to ten sam młody człowiek, który przychodził sprzedać Ducheninowi, „Życie Ojca Józefa“. Jestem zatem na śladzie...
— Czy pan znasz tego człowieka?... zapytał co żywo bibliotekarz.
— Nie jeszcze, ale poznam się z nim niebawem... Jeszcze słówko: jakim sposobem można wynieść egzemplarz ukradziony, bez zwrócenia na to uwagi panów w tej chwili?...
— Istnieją dwa na to sposoby. Najpierw potrzeba się zaopatrzyć w czyste sfałszowane biuletyny osobiste, takie same jak te, na których zapisywane bywają dzieła powierzone do czytania. Biuletyn prawdziwy chowa się do kieszeni razem z książką, a przy wyjściu oddaje się biuletyn czysty, jakby się korzystało tylko z encyklopedyj, które tak samo jak katalogi leżą na półkach i z których każdy może korzystać swobodnie.
W drugim wypadku potrzeba podrobić wizę na biuletynie.
— Rozumiem proszę pana. Jutro od chwili otwarcia biblioteki będziesz pan tu miał łapaczy, którzy zostaną odpowiednio przed tem poinformowani.
Raymund powrócił do prefektury, wybrał sobie pomocników, na których liczył przedewszystkiem, naznaczył im spotkanie na jutro i ponieważ na dziś nie miał już nic do zrobienia, wrócił do siebie i oddał się rozmyślaniom o swoim ukochanym Pawle, którego już od dwóch dni nie widział.
∗
∗ ∗ |
Doktór Thompson, jak jużeśmy powiedzieli, wyjechał na ulice Barbette, do magazynu aparatów fizycznych i chemicznych, których nabył tam już poprzednio znaczny zapas dla swojej pracowni.
Właściciel zakładu poznał go i zapytał:
— Mogę zatem jeszcze czemś służyć panu doktorowi nie prawda?...
— A tak łaskawy panie, potrzebuję pulweryzatora do ciał ciekłych, Dewar’a, komplet... Czy będziesz pan łaskaw dać mi taki jeden...
— Jaki numer?...
— Chciałbym aby flakon pomieścić mógł sto do stu piędziesięciu gramów chloroformu lub heroformu...
— To numer pierwszy panie doktorze... Czy pan chce go zaraz zabrać?...
— Zabiorę... mam powóz ze sobą...
Właściciel zakładu polecił przygotować przedmiot żądany, a sam zwrócił się z zapytaniem do Thompsona.
— Czy pan doktór stosuje keroseline przy inhalacyach panie doktorze?...
— Tak... bardzo często.
— Chloroformu nie uznaje pan za właściwy?...
— Przekładam bezwarunkowo keroseline...
— Dla czegoż to proszę pana?...
— Działa dokładniej, szybciej i zapach ma mniej charakterystyczny od chloroformu, który w użyciu jest przy tem bardzo niebezpieczny.
— We Francyi keroselina jest wogóle stosowaną bardzo mało.
— Wiem o tem, ale u nas w Ameryce posiłkujemy się nią powszechnie przy operacyach medycznych i chirurgicznych.
— Ile też czasu potrzeba p. doktorowi na uśpienie chorego przy pomocy keroseliny?...
— Dwie minuty conajwyżej. Często mniej nawet jeszcze.
— Uśpienie jak jest długie?...
— Może trwać dwanaście minut bez żadnego zgoła niebezpieczeństwa.
— Z zupełnem znieczuleniem wrażliwości?...
— Z najzupełniejszem...
Subjekt przyniósł pulweryzator, który uznany został za całkowicie odpowiedni.
Aparat o jakim mowa, składał się z pudełka, w pośrodku którego umieszczony był flakon zaopatrzony u szyi w rurkę, przeciętą inną poprzeczną rurką, zamkniętą kluczem.
Na jednym z końców rurki poprzecznej przymocowana była rurka gutaperkowa z dwoma kulkami okrągłemi, do rozdmuchiwania cieczy.
— Czy umiesz się pan z tem obchodzić? — zapytał kupiec doktora.
— O! i jak jeszcze... Po otworzeniu z klucza, dość przycisnąć ostatnią kulkę, aby rozpryskaną cieczą znieczulić miejsce żądane. Posługiwałem się już nieraz takim przyrządem... Zamknij pan pudełko...
Subjekt spełnił żądanie.
Jakób zapłacił, zabrał pakiet, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Miromesnil.
Siedział tam długo jeszcze po północy.
Pozostawmy go przy jego zajęciach mocno podejrzanych, a powróćmy do Rajmunda Fromentala.
Ojciec Pawła, dręczony przypuszczeniami, o których już wiemy, spał jak najgorzej, a właściwie nie spał prawie wcale.
Wstał do dnia i udał się do mieszkania przy ulicy Meslay, gdzie naznaczył schadzkę pomocnikom wybranym wczoraj w prefekturze.
Spotkanie oznaczone zostało na godzinę ósmą punktualnie.
Stawili się nań wszyscy.
Rajmund opowiedział pokrótce przybyłym uwagi swoje co do kradzieży książek w bibliotekach, wskazał agentom stanowiska obserwacyjne i sposób w jaki dozór ma być rozciągnięty.
Dwaj ludzie otrzymali polecenie udania się do biblioteki świętej Genowefy.
Dwaj zostali przeznaczeni do biblioteki Mazarini.
Dwaj do biblioteki Arsenału.
Dwaj wreszcie do biblioteki przy ulicy Richelieu.
Fromental przyłączył się do tych ostatnich.
Odźwierny znajdować się miał na salach pracy od chwili otwarcia, aż do zamknięcia gmachu, miał udawać mocno zajętego jakiemś poszukiwaniem i miał jak najtroskliwiej obserwować czytelników, którzy żądać będą podania sobie dzieł rzadkich i cennych i które doręczane im będą przez urzędników instytucyi.
Dzień spełzł na niczem, nie przyniósł żadnych rezultatów i agenci po złożeniu raportu Rajmundowi w miejscu umówionem, rozeszli się, aby nazajutrz rozpocząć znowu tę samą swoję służbę.
Porzućmy ich na chwilę i poprośmy czytelników, aby nam raczyli towarzyszyć ponownie do Saint-Maur, do Petit-Castel.
Marta, po odejściu doktora, poszła zaraz do parku i skierowała się ku brzegowi, przy którym Paweł Fromental łowił był niegdyś ryby, usadowiony w czółnie.
Jakieś uczucie nieokreślone pociągało w tę stronę młodą kobietę. Nie rozumiała i nie starała się zrozumieć co się w niej działo, ale nie myślała bynajmniej staczać walki z temi nieznanemi jej nigdy dotąd wrażeniami.
Paweł — czyli ten jej młody człowiek, który jak przypuszczała, nosi to imię, owładnął wszystkiemi jej myślami.
Nie zastanawiała się wcale, czy to, co czuje jest miłością, ale pragnęła za jaką bądź cenę zobaczyć tego rybaka, pomówić z nim, wsłuchać się w miły głos jego, który dotąd dźwięczał jej w uszach, a wszystkie tętna jej serca zmuszał do żywszych ruchów.
Te rozkoszne, te słodkie marzenia, których dotąd nie doznawała, napawały ją jednocześnie obawą i błogością.
Zadrżała cała, gdy jej doktór był powiedział:
— Najdalej za dwa dni zabiorę cię do Paryża...
— Do Paryża!... Więc porzucić tak zaraz, tak niespodziewanie Petit-Castel i nie zobaczyć się już ze swym młodym rybakiem, a tym sposobem może go już nigdy nawet nie zobaczyć?
O, ten nieznajomy, ten nieznajomy!... przeczuwała to instynktownie, że jej życie byłoby bez niego złamane.
Być na zawsze z nim rozłączoną, to nie żyć.
Paweł tymczasem, owładnięty przez przyjaciela swego Fabiana de Chatelux, nie stawił się pod wierzby.
Nazajutrz po nocy przepędzonej w gorączce i wśród snów najokrutniejszych, Marta spędziła ranek nad brzegiem rzeki.
Pawła znowu nie było i czas wlókł się straszliwie.
Znękana i tak już nocą źle spędzoną, zasmuciła się teraz bardziej jeszcze.
Nic do ust nie była wziąć w stanie.
Usiadła na ławeczce pod kasztanami różowemi z książkę w ręku, której jednakże wcale nie czytała i spędziła w ten sposób kilka godzin, spoglądając coraz ku rzece, pochłaniając wzrokiem wszystkie czółna przemykające po Marnie, spodziewając się ciągle, a niestety napróżno, ujrzeć młodego człowieka.
Paweł lubo nie stawiał się na posterunku, był, jak wiemy, zakochany po uszy i myślał ciągle o swej Czarodziejce z nad Marny.
On to wczoraj wraz z La Fouinem i Fabianem postanowili wycieczkę rybacką...
Pragnąłby był być w pobliżu wybrze2y Petit-Castel, ale La Fouine był innego zdania i postanowił udać się w inną stronę rzeki.
Paweł nie chcąc się zdradzić, przystał na to postanowienie.
Nazajutrz wyjechali bardzo rano, i wkrótce pozostawili po za sobą Petit-Castel przeglądający się zalotnie w Marnie.
Wierna Magdalena obiecała przynieść młodym ludziom śniadanie o 11-ej rano, w miejsce oznaczone.
Wyznaczono odpoczynek na czas tego śniadania.
La Fouine zabrał Pawła i Fabiana do swojej łodzi.
Łowiono ryby, rozmawiano, śmiano się, jedzono i znowu łowiono, a wieczorem powrócono do domu z transportem ogromnym.
Pomimo wszystkich tych przyjemności, Paweł smutny był i cichy przez dzień cały, smutny tak, że Magdalena przypisując to cierpieniu fizycznemu, zarzucała go nieustannemi zapytaniami i otaczała szczególną troskliwością.
Paweł milczał, nie chcąc się zdradzić ani przed Magdaleną, ani przed Fabianem.
Stara poczciwa sługa, lubo nie zupełnie przekonana, musiała w końcu uwierzyć, że paniczowi nic nie jest.