Czerwony testament/Część druga/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Fabian zauważył również smutek przyjaciela, ale nie chciał go przez delikatność wypytywać o przyczynę, bojąc się zaś być przeszkodą, odjechał do Paryża wieczorem, pomimo że miał zamiar zabawić w Port-Créteil jeszcze dni kilka...
Paweł został sam i wolny — a uczucie tej wolności sprawiało mu radość niewymowną.
Obiecywał sobie podążyć jutro na rzekę i zająć miejsce w pobliżu Petit-Castel.
Gdyby śmiał, pobiegłby tam natychmiast, aby choć zdaleka wśród ciemności, ujrzeć mieszkanie Czarodziejki z nad Marny.
Pomimo wielkiego zmęczenia, nie spał wcale tej nocy, a wydała mu się nieskończoną.
Zerwał się o świcie, ubrał natychmiast, wskoczył w czółno i puścił się w kierunku posiadłości doktora Thompsona...
Nie spodziewał się ujrzeć tak zaraz czarodziejki, którą ubóstwiał, chciał tylko być pod jej bokiem.
Któż zdoła wyrazić jego ździwienie, gdy spostrzegł Martę na wybrzeżu, z oczami na siebie zwróconemi.
Gwałtowne bicie serca obezwładniło mu ręce, czółno bieg zwolniło...
Wychodząc z domu miał tylko jednę myśl, jedno pragnienie: ujrzeć Martę, paść przed nią na kolana, wyznać jej gwałtowną swoję miłość i błagać o wzajemność!..
Teraz, gdy był tak blizkim celu, gdy mógł urzeczywistnić to najgorętsze pragnienie, poczuł się jakby skamieniałym.
— Nie mogę, nie powinienem tej cudnej dziewczynie nic mówić o miłości... pomyślał — zkąd pewność, że ona jest wolna?
Po chwili myślał znowu:
Ale... z pewnością wolna, z jej słów to poznałem, tylko, że nie ośmielę się nigdy!... Bo gdyby mnie odtrąciła, gdyby mi wypowiedzieć się nie pozwoliła?...
Siły go opadły, łódź bieg zwolniła i prawie stanęła, poruszana zaledwie kołysaniem wody.
Paweł nie przestawał jednakże ścigać wzrokiem „czarodziejkę“, a ona go poznała i z ręką na serca, oczekiwała jego przybycia.
Nieruchoma, pełna gracyi i naturalności, wyglądała niby najpiękniejsza statua.
Naraz Paweł zadrżał i zbladł śmiertelnie.
Gwałtowne wstrząśnienie moralne d reszty go sił pozbawiło.
Bo oto z po za gęstwiny krzaków wyszedł młody jeszcze mężczyzna, stanął niespodziewanie za Martą i dotknął jej ramienia.
Młoda kobieta odwróciła się przestraszona, lecz za chwilę podała z uśmiechem rączkę przybyłemu, a ten nachylił się i w czoło ją pocałował.
Na widok tego pocałunku, Paweł zatrząsł się cały.
Zazdrość szarpała mu serce.
— Ten człowiek za młody jest na jej ojca... — powiedział z wściekłością... — Czyżby to mąż?... Czy kochanek?...
Zaledwie postawił sobie to pytanie, zobaczył, że młoda kobieta ująwszy mężczyznę pod rękę — oddaliła się z nim, ale rzuciła na odchodnem pełne smutku ku Marnie spojrzenie.
To, o czem Paweł nie wiedział, wiedzą dobrze czytelnicy nasi.
Nowo-przybyły, był to Jakób Lagarde, czyli doktór Thompson.
Przybył on do Petit-Castel przed chwilą, i nieznalazłszy Marty w mieszkaniu, poszedł jej szukać w parku.
— Już wstałaś, drogie dziecię!... — zawołał. — Nie myślałem, że taki z ciebie ranny ptaszek...
Marta zbudzona niespodziewanie ze swych marzeń miłosnych, znalazła się w kłopocie, ale, zanadto była córką Ewy, aby nie potrafiła zapanować zaraz nad sobą, zanadto była kobietą, aby nie potrafiła wynaleźć na poczekaniu sposobu odwrócenia w inną stronę uwagi.
— Bardzom źle spała tej nocy, panie doktorze — powiedziała — obudziłam się bardzo wcześnie i postanowiłam wyjść odetchnąć świeżem powietrzem.
— A czemu się przypatrywałaś z taką wielką uwagą dzieweczko?... — zapytał znowu Jakób Lagarde.
— Łódce... i rybakowi, który ryby tu łowi... Chciałam zobaczyć, czy też uda mu się co złapać.
Odpowiedź była znakomita.
Pseudo Thompson, lubo niezmiernie podejrzliwy, był całkiem z niej zadowolony.
— Ale pan, panie doktorze — rzekła Marta z kolei — pan widzę wcześniejszy jeszcze odemnie ptaszek, skoro o tej godzinie, znalazłeś się już w Petit-Castel.
— Przyjechełem bardzo rano, to prawda — bo chciałem się przekonać naocznie jak też tu robota idzie.
— Przedsiębiorca mówił mi wczoraj, że na dziś wieczorem, wszystko już będzie skończone.
— I mnie tak zapewnił przed chwilą.
— A czy — zapytała Marta, głosem nieco wahającym — czy pan doktór raczy tu z nami cały dzisiejszy dzień przepędzić?...
— Przyjechałem po ciebie, kochane dziecię i razem wybierzemy się do Paryża...
Posłyszawszy ten wyrok, biedna córka Periny, zadrżała całem ciałem.
Jakób odczuł to drżenie.
— Co tobie?... zapytał i spojrzał uważnie na Martę.
— Ależ nic a nic doktorze... — wyszeptała młoda kobieta.
— Przeciwnie moje dziecię — czułem żeś najpierw zadrżała, a teraz widzę, żeś zbladła znowu śmiertelnie...
— Zapewniam pana...
— Dla czego starasz się coś skryć przedemną?... — przerwał Lagarde łagodnie. — Powiedz no mi szczerą prawdę...
otwarcie... powrót do Paryża, nie sprawia ci przyjemności.. przejmuje cię nawet obawą?...
— Nie... nie... panie doktorze... zapewniam pana, że tak nie jest. Jeżeli istotnie, jak pan powiada, zadrżałam... jeżeli zbladłam także... to dla czego innego zupełnie.
— Dla czego?...
— Pomyślałam sobie oto, że ja biedrą opuszczona zupełnie dziewczyna, mam się przenieść do pańskiego pałacu i zamieszkać tam wśród zbytku, wśród tego świata wielkiego, którego nie znam wcale i w którym bodaj, czy się śmieszną jeszcze nie będę wydawać.
— Ty... śmieszną... moje kochane dziecię?... Ty śmieszną być nigdy nie możesz! — zawołał Jakób Lagarde, śmiejąc się w duchu z naiwności Marty. — Świat, do którego wejdziesz, przyjmie cię z pewnością życzliwie.
— Przekładam wieś nad miasto i czułam się tutaj z łaski twojej doktorze prawdziwie, ale to prawdziwie szczęśliwa...
— Żal ci zatem opuszczać tego ustronia wiejskiego?...
— Żal i to bardzo doktorze.
— Przykro mi w takim razie, kochane dziecię, że nie mogę cię tu już dłużej pozostawić, lubo chciałbym wszystkim pragnieniom twoim zadość uczynić, bo obecność twoja w Paryżu niezbędnie jest potrzebną.
— Jedźmy zatem doktorze — wyszeptała Marta — wiem, że wszystko, co pan robisz, jest dowodem twojej niezasłużonej dla mnie dobroci...
— Nic cię tu zresztą nie zatrzymuje, powiedział Jakób, tknięty nagłem podejrzeniem, w chwili właśnie, gdy córka Periny mówiła mu o zaufania.
— O! nie! najzupełniej nic! — odpowiedziała sierota, ukrywając swoje pomieszanie.
— Nie będziesz zresztą wcale żałować Petit-Castel, bo w Paryżu tak będziesz miała czas zajęty, iż go na nudy nie starczy... Zresztą przyrzekam ci i to, że będziemy tu przyjeżdżać od czasu do czasu.
— Czy on tylko jeszcze tu będzie, gdy my przyjedziemy? — zapytała się siebie Marta po cichutku — a głośno dodała: — Kiedy więc jedziemy panie doktorze?...
— Skoro tylko zapakujesz swoje rzeczy i ubierzesz się do drogi... Powóz już czeka na nas...
— Wybiorę się natychmiast.
— Chwileczkę jeszcze — mamy ze sobą jeszcze coś do pomówienia...
— Do pomówienia? — powtórzyła ździwiona Marta — a o czem?...
— Zaraz się dowiesz, kochane dziecię...
Doktór i młoda dziewczyna, podeszli pod dom, do ławki w cieniu drzew ustawionej.
— Siadaj Marto — rzekł Jakób wskazując ławkę — i uważaj co ci powiem.
Ta uroczysta przemowa, zaniepokoiła młodą kobietę.
Zapytywała się w myśli, czy doktór nie odgadł przypadkiem rodzącej się w niej miłości.
Zaczynała się obawiać, czy się czasami ze swemi uczuciami nie zdradziła, czy nie poznano się na jej kłamstwie.
Jakób Lagarde prosił aby usiadła i zastosowała się do tego żądania.
— Kochane dziecię — odezwał się mniemany Thompson, wlepiając wzrok w pannę Grand-Champ w sposób, który był by ją uderzył z pewnością, gdyby nie miała przymkniętych oczu — jesteś bardzo młodą i bardzo piękną, napotkasz więc bez wątpienia na swej drodze wielu takich, co się w tobie nie na żarty zakochają...
Marta zaczerwieniła się cała.
— O! panie doktorze... — szepnęła.
— Pozwól no tylko kochanko. Wejdziesz w stosunki zupełnie nowe, ukażesz się w świecie, którego nie znasz jeszcze wcale, muszę ci więc zrobić kilka uwag koniecznych.
W Paryżu prowadzić będę dom otwarty, przyjmować będę sporo osób, a ciebie do czynienia honorów przeznaczam...
— Ja temu nie podołam, panie doktorze!.. — wykrzyknęła Marta wystraszona.
— Jestem pewny, że wywiążesz się z zadania doskonale — odrzekł Jakób Ľagarde z uśmiechem. — Początek będzie może trochę trudny, ale bądź spokojną zupełnie... Pomiędzy zaproszonemi, będzie dość naturalnie ludzi młodych w części przeżytych, a zatem nie niebezpiecznych, w części jednak i takich, którzy pełni sił, pod promieniami pięknych twoich oczu, zapalać się będą jak chemiczne zapałki.
Znajomość z tymi ostatnimi jest zawsze bardzo niebezpieczną dla młodej słabej kobiety, a zwłaszcza dla kobiety obdarzonej wyjątkową urodą i nadzwyczajnym wdziękiem...
Ostrzegam cię o tem, lubo się o ciebie nie obawiam, wiem albowiem, żeś jest panienką rozumną, że masz silną dusze!...
Przebyłaś szkołę nieszczęść, a ta kształci najlepiej, najlepiej uzbraja w doświadczenie...
Nie przywiązujże żadnego znaczenia do komplimentów, któremi młodzi panowie stereotypowo obsypują każdą ładną twarzyczkę i nie daj się zdurzyć niemi.
Ja zresztą będę zawsze przy tobie, a będę czuwać troskliwie...
Wierzysz wszak w życzliwość moję, nieprawda?...
— O! wierzę... wierzę... najszczerzej! odpowiedziała Marta wzruszona — wiem, że pan jesteś dobrym i wspaniałomyślnym... przekonaną jestem, że mnie kochasz...
— I bardzo cię nawet kocham, moje dziecię, kocham cię więcej nawet niż sądzisz...
Mówiąc to Jakob Lagarde wziął Martę za rękę i uścisnął gorąco.
Bez nieufanści, bez żadnego podejrzenia, sierota podała tę rękę Thompsonowi, najzupełniej pewna, że żywi on dla niej uczucie głębokie, a czysto rodzicielskie...
Pseudo Thompson mówił dalej:
— Jestem dość jeszcze młody, cu prawda, ale przeszedłem już tyle na świecie, żem poznał życie z każdej strony... Ta twoją piękność nadzwyczajną, to dar bardzo cenny, ale bardzo pod pewnemi względami niebezpieczny... Będziesz obleganą przez wielbicieli i zakochanych mniej lub więcej prawdziwie, to ci z góry przepowiadam, i z tego powodu uznaję za konieczne wskazać ci drogę postępowania po której idąc — nie narazisz się na niebezpieczeństwo...
— Ależ — przerwała Marta — nie rozumiem zupełnie o jakich mówisz pan niebezpieczeństwach... Któż śmiałby mi ubliżyć w pańskim domu?...
— Nikt a nikt bezwarunkowo, to też nie mówię o tem, aby mógł kto ubliżyć twojemu honorowi, ale chodzi mi o niewinne twoje serce, chodzi mi aby ono bezwiednie nienaraziło się na utratę swojej wolności...
Marta znowu się po same uszy zaczerwieniła, wspomniawszy o swoim rybaku, którego obraz nosiła w duszy, i o którym ciągle myślała...
— O! panie doktorze — odpowiedziała niezupełnie pewnym głosem — oto wcale się nie potrzeba obawiać...
— To też ja do pewnego stopnia nie bardzo się obawiam o ciebie, a będę zupełnie spokojny, jeżeli się do rad moich zastosujesz i ściśle podług nich postępować będziesz, co zresztą nie będzie wcale trudnem... Potrzeba być po prostu legendową Salamandrą i potrafić przechodzić zwycięzko w pośród płomieni, które oczy twoje wytwarzać będą... Pozwól się kochać w sobie, ale sama nie kochaj nikogo!.. Słuchaj z uśmiechem wszystkich czułości, a nie odpowiadaj na żadne nigdy!... Przyjmuj hołdy wszystkich, a nie licz na nikogo... Posądzą cię o kokieteryę. Tem lepiej. Kokieterya jest siłą, jest bardzo wielką siłą!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.