Czerwony testament/Część druga/XLIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po chwilowem milczeniu, Rajmund szepnął jakby sam do siebie.
— Co mogła być za przyczyna tego podwójnego morderstwa?...
— Medal złoty, dany przez hrabiego de Thonnerieux, a który chciano zabrać, wytłomaczyłby zbrodnię... — odrzekł naczelnik bezpieczeństwa.
— Medal ten jest złoty, to prawda, ale na trupach pozostawiono przecie klejnoty i pieniądze, co dowodzi, że morderca nie zabijał dla rabunku...
— To dowodziłoby również, że tylko medal wzbudził chciwość mordercy.
— Dla czego tylko medal?...
— Czy nie przypominasz już sobie, coś powiedział w chwili aresztowania Jeroma Villarda, kamerdynera nieboszczyka hrabiego? — Ten medal i inne rozdane przez pana de Thonnerieux, noszą znaki, których niepodobna odgadnąć tajemniczego znaczenia. — Kto wie, czy Jerome Villard nie ma wspólników, którzy są na wolności? — Kto wie, czy ukradziony testament hrabiego, nie wyjawiał istnienia wielkiego majątku, który możnaby odnaleźć za pomocą zebranych medali? Kto wie nakoniec, czy ci wspólnicy nie szukają dla osiągnięcia tego celu wszystkich medali i aby zebrać te medale w jedną rękę, nie usuwają w ten sposób ich właścicieli?...
— Zdaje mi się, że to jest przypuszczalne.
Nerwowy dreszcz przebiegł po ciele Rajmunda. Ręce mu drżały.
— Ależ w takim razie, wszystkie dzieci, wyposażone przez hrabiego de Thonnerieux, byłyby zagrożone?...
— Z pewnością.—
Syn mój, jak pan wiesz, należy także do nich...
— Wiem i uważam go za zagrożonego jak i inne.
— A! na samą tę myśl można oszaleć! odrzekł Fromental. — Ale nie, nie, to nie podobna!...
— Przeciwnie, to bardzo prawdopodobne.
— Nie chcę tego przypuszczać! — Za dużo przewidujemy... — Zawsze myślałem — (mówiłem to panu nieraz) — że Jerome Villard, jest ofiarą opłakanej pomyłki! — Pozory go oskarżają, to prawda, ale pozory te są zwodnicze... Z moich informacyj miałem rezultat taki. — Jerome Villard jest uczciwym człowiekiem! on nie ukradł testamentu swojego pana! — Więc nie może mieć wspólników, ponieważ sam nie jest winien...Czyż to nie logiczne?...
— Tak, jeżeli przypuścimy, że twoje zapatrywanie...
— Trzeba przypuścić!... — Na chwilę sądziłem tak jak pan, panie naczelnika, że medale mogły być powodem zbrodni i że mordercy zabijali, ażeby je zabrać, ale w rzeczach kryminalnych, pan tak dobrze wiesz, jak i ja, że najmniejsze rzeczy na pierwsze spojrzenie przybierają największą ważność... Wyrozumijmy więc: — Pierwszą ofiarą, był Antoni Fauvel. — Otóż Fauvel nie nosił wcale medalu i nie miał żadnej styczności z hrabia de Thonnerieux. — Był to sobie prosty przechowywacz kradzionych książek i na pewno możemy utrzymywać, że został ugodzony ręką jednego ze swoich wspólników w obawie, aby go nie wydał, bo dziewiętnaście razy na dwadzieścia, przechowywacze wydają złodziei.
— W czterdzieści ośm godzin później, młody człowiek i młoda dziewczyna, z których jedno miało posiadać medal, zamordowani zostają w ten sam sposób co Fauvel... — Medal był tylko jeden a oni oboje zostali zabici... — Wyjechali na daleką wycieczkę i znajdują ich w gęstwinie lasku Bulońskiego: on powieszony na gałęzi, ona leży na murawie z twarzą do ziemi...
„Jedna rzecz wydaje mi się niewątpliwa — Amadeusz nie żył już od kilku godzin, kiedy go powiesili mordercy... Tak samo było i z Wirginią, kiedy ją położono na murawie... — Oboje stracili życie, skutkiem przecięcia im głównej arteryi... a jednakże około nich nie było ani kropli krwi, tylko trawa i ślady kół powozowych, a na piasku w alei znaki kopyt niecierpliwiącego się konia, którego zmuszano do stania w miejscu. Więc zbrodnia nie była wcale popełnioną w lasku Balońskim. — Amadeusz i Wirginia, wciągnięci w jakąś zasadzkę, zostali zabici, a ich trupy przeniesiono razem na miejsce, w którem ich znaleźli stróże leśni...
„Tak samo musiano rzucić do wody Fauvela, nie prędko po wypuszczeniu mu krwi.
„Czy działając w ten sposób ze złodziejem książek i zawieszając, Duvernaya na gałęzi, mordercy spodziewali się oszukać policyę?...
„Z pewnością nie.
„Ludzie, co zabijają sposobami chirurgicznemi, nie są tak głupi... — Wiedzą doskonale, że nie uwierzą w to, to Fauvel się utopił, a Duvernay sam się pozbawił życia... — To są fanfaroni zbrodni, z dyabelską arogancyą postanowili zakpić sobie z policyi, stawiając ją wobec tej strasznej zagadki, trudnej do odgadnięcia... — Czują się zabezpieczeni od wszelkiej kary! — Niech mi pan naczelnik wierzy, że potrójna zbrodnia: Fauvela, Duvernaya i Wirginii, nie ma nic wspólnego ani z testamentem hrabiego, ani z Jeromem Villardem, ani z medalami...
— Niech i tak będzie, ale przyczyna tych zabójstw?...
— O! gdybyśmy ją znali, nie pozostawałoby nam wiele do dowiedzenia się!
— Ten sposób zabijania, który przed chwilą nazwałeś chirurgicznym, nic ci nie mówi?...
— Przeciwnie, nawet sprowadza mnie drogi. — Dla zabijania w ten sposób, potrzeba, aby ofiary były przedtem, albo uśpione, albo skrępowane, ale ponieważ w protokole doktorzy orzekli, iż nie ma na trupach śladów żadnej walki, ani gwałtu, sznury zaś i jakiekolwiek więzy, pozostawiłyby swoje znaki... jest jeszcze uśpienie... Ale nie usypia się ludzi na każde żądanie... Do tego potrzeba specyalnych przyrządów, ażeby uśpienie było zupełne...
— Przyrządy takie posiadają tylko uczeni. W jakimże celu uczony stałby się mordercą?... — Może jaka zemsta?...
— Zemsta, dotycząca jednocześnie Fauvela, Duvernaya i Wirginii, Pierwszy nie miał z nimi żadnych stosunków pokrewieństwa, interesów, znajomości, to nieprawdopodobne... więcej niż nieprawdopodobne, to nie możebne... — Powtarzam panu, że znajdujemy się w zupełnej ciemności!...
— Właśnie dla rozświetlenia tych ciemności, udaję się do ciebie! — Mój drogi Rajmundzie, ani godziny opóźnienia, ani chwili odpoczynku! Potrzeba koniecznie, aby Paryż, dzięki tobie, wyswobodzony od tych potworów, mógł zasypiać spokojnie!...
— Wszystko co będzie możebne do zrobienia, to uczynię z pewnością... Zaraz po wyjściu ztąd zabiorę się do roboty... Ale jeżeli Pan Bóg nie przyjdzie mi z pomocą, nie dokażę niczego... Jesteśmy w obec ludzi zanadto silnych!..
prawdziwych szatanów zbrodni.
— Chciałbym wyjaśnić jednę rzecz.
— Jaka?
— Czy Amadeusz i Wirginia mieli przy sobie medal hrabiego de Thonnerieux’w chwili, kiedy ich wciągnięto w zasadzkę?
— Czy pomimo wszystko, przypuszcza pan jeszcze, że zamordowano nieszczęśliwych dla skradzenia medalu?...
— Nie czynię żadnego przypuszczenia, ale kiedy chodzi o wyjaśnienie, wszystko zdaje się przypuszczalnem!..
— Przy poszukiwaniach w wspólnem mieszkaniu dwojga młodych ludzi, może się czego dowiemy.
— Zaraz dzisiaj to uczyńmy, natychmiast.
— Jestem na pańskie rozkazy... Prosiłbym tylko o chwilkę czasu, dla przesłania depeszy mojemu synowi do Port-Créteil.
— Idź... oczekiwać cię będę w moim gabinecie...
Rajmund wyszedł.
— Boże ulituj się nademną! — szeptał biedny ojciec, wychodząc z oczami pełnemi tez — trzeba mi się rozłączyć z moim synem, właśnie w chwili, kiedy myślałem z nim przepędzić kilka dni w zupełnym spokoju! — O! ta przeszłość! Ta nieubłagana przeszłość, która na mnie ciąży!.. Biedne moje dziecię, abyś nigdy nie dowiedziało się, co ja cierpię!..
Biuro telegraficzne znajdowało się po drodze.
Wszedł i napisał następującą depeszę:
„Zmuszony wyjechać natychmiast ― Odwagi — Pamiętaj o sobie — Kocham cię i myślę o twojem szczęściu
Wyprawiwszy telegram, Fromental powrócił do naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
∗
∗ ∗ |
W chwili kiedy depesza wysłaną była do Port-Créteil, Paweł był bardzo zajęty myślami.
Myślał naraz o Marcie i o raptownem wyjeździe ojca, i możemy dodać, że myśl o wyjeździe przeważała.
Coś tajemniczego otaczało widocznie ten wyjazd, i młodzieniec mimowolnie wziął tę tajemniczość do serca.
Dotąd wierzył święcie we wszystko, co mu ojciec mówił o swojem zajęciu.
Teraz zapytywał siebie, jakim sposobem obowiązki inspektora bibliotek rządowych, pozostawiały tak mało czasu wolnego i poprostu czyniły niewolnikiem, tego, co je wypełniał.
Przez cały czas nauk jego szkolnych, Paweł pomieszczony był w kolegium w Paryżu, wychodził bardzo rzadko.
Kilka tylko tygodni spędził w domu ojcowskim podczas wakacyj, a Rajmund zawsze zdołał się wystarać o urlop, który ma pozwalał przebywać ciągle z synem.
Nic łatwiejszego zresztą niż wynaleźć pozory koniecznych nieobecności.
Dziecko zresztą nie zauważyło nawet tych wydalań się ojca, który też skracał je o ile mógł.
Paweł myślał tylko o nauce.
Miał jedyne pragnienie pracować, jedyną ambicyę: umieć dużo i prędko!
Ale teraz był wolny i niezatrudniony niczem, bo mu zabroniono pracować.
Serce jego przepełnione miłością, bez nadziei może, ponieważ nie wiedział wcale czy zobaczy kiedy swoję ukochanę...
Wszystko to czyniło go nerwowym, wrażliwym.
Wszystkiemu się dziwił, na wszystko zwracał uwagę.
— Ojciec często tak podróżuje? — zapytywał Magdalene — i często musi tak niespodzianie wyjeżdżać jak teraz?
— O! tak... za nadto często! — odrzekła z westchnieniem wierna służąca. —
Mój biedny kochany pan ciągłe ma objazdy po prowincyi, to tu, to tam, to w prawo, to w lewo, i nigdy nie jest panem swojego czasu, ani osoby...
— To bardzo dziwne!...
— Ależ wcale nie dziwne... To sam.. dzieje się z wszystkimi urzędnikami.
— Rząd mógłby przynajmniej udzielić mu kilka tygodni wypoczynku!... nie można przecie tak cały rok być ciągle na nogach...
— A! tak odpoczynku!... On nie może mieć wolnych dwóch dni, jak sam widzisz!...
— Otrzymał jednakże kilka dni urlopu — sam nam to powiedział...
— To też może powróci wieczorem... nawet to prawdopodobne...
— Czy na prawdę tak myślisz Magdaleno?...
— Chyba, że go wyślą nie wiem dokąd... przejrzeć te... Jakże się tam nazywają?... A! już wiem... biblioteki...
Stara służąca nie traciła głowy.
Rozumiała doskonale, że trzeba się krótko załatwić ze zdziwieniem Pawła i odrazu zniweczyć rodzące się podejrzenia, i święcie w tym względzie trzymała się instrukcyi Fromentala.
Młody człowiek mówił dalej.
— Więc tak od pierwszego stycznia do św. Sylwestra, zwiedza biblioteki?...
— Ależ naturalnie!... jest ich widocznie tyle.
— Miałem wielką ochotę towarzyszyć ojcu tą razą...
— Rozumiem to, mój pieszczochu.
— Dla czego nie zgodził się na moją prośbę?
— Bo zapewne myślał – że za dużo byłoby dla ciebie trudu, a objazd taki nie zabawił by cię wcale.
Na tem przerwano rozmowę...
Paweł był rozdrażniony, niespokojny.
Magdalena zastawiła śniadanie.
Zaledwie dotknął końcami zębów apetycznego kotleta, jaki mu podała.
— I cóż mój kochanku, co to znów znaczy?... wykrzyknęła poczciwa kobiecina, i ująwszy się pod doki stanęła na środka jadalnego pokoju. — Czy znów sobie co przypuszczasz do głowy... Dziś rano wydawałeś się w tak dobrym humorze... Pamiętaj, że twój przyjaciel, pan Fabian ma przybyć, a nie masz potrzeby go zasmucać swoją pogrzebową mina!...
— Tak... masz racyę, stokrotnie masz racyę, czuję to sam... odrzekł Paweł. —
Ale co chcesz, kochana Magdaleno, to nie moja wina!... Sam nie rozumiem co się ze mną dzieje... Chwilami zdaję mi się, że zupełnie tracę głowę... Dziś rano widziałem przyszłość w różowych kolorach... wierzyłem w szczęście..... Jedno słowo mojego ojca, było dostateczne do przebudzenia mnie, bo ja śniłem... pięknie śniłem z otwartemi oczym. Wyjazd ojca mnie złamał!...
— Czyż to ten wyjazd ojca sprawił ci takie zmartwienie?...
Byłoby to wielce nierozsądnie... czego się tu niepokoić?...
— Wyobrażam sobie, że nam wszystkim grozi jakieś nieszczęście.
— E! cóż znowu, cóż to znaczy wbijać sobie w głowę rzecz najzwyczajniejszą?... Ojciec pański często wyjeżdża... Urząd tego wymaga!... No, uśmiechnij się do swojej starej Magdaleny, ucałuj ją i nie mówmy o tem...
Paweł wie mógł się powstrzymać od uśmiecha i ucałował starą wierną sługę.
— No uspokoiłeś się przecie! — mówiła uradowana. — Teraz przypomnij sobie żeś mi obiecał na obiad, piękne rybę do usmażenia...
— Masz racyę Magdaleno, pójdę na ryby...
— Chwała Bogu!
— Jeżeliby pan de Chatelux przybył w tym czasie, przyślij go do mnie...
— Z pewnością tak zrobię.
Trochę rozweselony i mniej przez czarne myśli napastowany, młody człowiek opuścił domek i skierował się ku Marnie, zabrawszy ze sobą wędki i przynęty.