Czerwony testament/Część druga/XLIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII.

Naczelnik uścisnął rękę Fromentala i powiedział:
— Trupy zostały poznane... Będzie. my badali młodego człowieka, który ich poznał i rodzinę obu ofiar. Chcę abyś był obecnym przy tych badaniach, to dostarczy ci danych do dalszego działania.
— Powtarzam panu naczelnikowi, że jestem gotów – odrzekł Rajmund głosem ponurym jakby złamanym i bardzo blady.
— Pamiętaj, że najściślejsza tajemnica otaczać musi całą tę sprawę... Ażeby otrzymać ten rezultat, musisz działać sam!. Sam czynić będziesz wszelkie poszukiwania.
— Będę działał sam jeżeli tego potrzeba.
— No to chodźmy... Rajmund poszedł za naczelnikiem bezpieczeństwa publicznego i obaj wsiedli do powozu, który ich zawiózł do Morgi.
— Czy rodzina już jest tutaj — zapytał naczelnik pisarza.
— Tak panie.
— Nie widzieli wcale trapów?
— Nie, ale niepodobna mi było nie odpowiedzieć im na niektóre ich pytania.
— Cóż chcieli się dowiedzieć?
— Najprzód, po co ich tu wezwano...
— Cóżeś im pan odpowiedział?
— Że chodzi o poznanie trupów, ale mówiłem im o samobójstwie, o śmierci naturalnej.
— Dobrześ pan uczynił... Wejdziemy do amfiteatru... Pan wprowadź młodego Bertranda i członków dwóch rodzin...
— Dobrze panie naczelniku...
— Przedewszystkiem zapoznaj pan pana Fromentala z protokółem, jaki został rozpoczęty tutaj.
Pisarz podał papier Rajmundowi, który go szybko przebiegł oczyma.
— Duvernay!.. wykrzyknął nagle: Amadeusz Duvernay! ależ ja znam to nazwisko, ono należy do młodego dziewiętnastoletniego chłopca, jednego z tych dzieci, które się urodziły 10 marca 1860 roku, a które wpisane były do testamentu hrabiego de Thonnerieux... testamentu skradzionego.
— A! — wykrzyknął naczelnik bezpieczeństwa publicznego — może tu natrafimy na jaki ślad... Ciekawe byłoby gdyby wczorajsza zbrodnia naprowadziła nas na trop złodzieja testamentu!... Przeczytałeś do końca.
— Tak panie naczelniku.
— To dobrze. Wejdźmy do amfiteatru.
Ciała Amadeusza Duvernay i Wirginii ubrano w odzież w jakiej ich dnia poprzedniego znaleziono.
Na szyi każdego z trupów zawiązano chusteczkę, ażeby przykryć przeciętą arterye skalpelem Jakóba Lagarda.
Upłynęło pięć czy sześć sekund, otworzono drzwi i dwóch mężczyzn oraz dwie kobiety wprowadzono do sali.
Byli to ojciec i matka Duvernaya, matka Wirginii i Bertrand, kolega Amadeusza.
Dwie kobiety przestąpiwszy próg, spojrzały na kamienną płytę, na której kochankowie spoczywali jedno obok drugiego i podwójny rozdzierający krzyk wydarł się z ich piersi i każda z nich padła na kolana przy swoim trupie.
Ojciec Duvernaya zbliżył się wolno do ciała swojego syna i ujął zlodowaciała jego rękę, a duże łzy jedna po drugiej spadały mu z oczu.
Kobiety głośno płakały, skarżyły się, jęczały.
Kilka chwil trwała ta rozdzierająca scena rodzicielskiej rozpaczy, scena, którą łatwo pojąć, ale nie łatwo opisać...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego umiał uszanować tę niezmierną boleść, sam głęboko był wzruszony, oczy zaszły mu łzami, ale czekał na niego obowiązek do spełnienia, i korzystajac z chwilowego ustania głośnych tkań i narzekań, zabrał głos:
— Tak więc zapytał — poznajecie te biedne dzieci?
Pytanie to wywołało na nowo żal kobiet.
Tylko ojciec Amadeusza odpowiedział głosem przyciszonym.
— Tak panie... To jest mój syn...
— A ta młoda kobieta?...
— To ta, którą kochał... i z którą chciał się żenić….. Ja utrzymywałem, że są za młodzi... Że trzeba poczekać... Może byłbym lepiej zrobił, pozwalając od razu na małżeństwo... Możeby jeszcze żyli, gdybym się był zgodził...
— To pani córka? — rzekł naczelnik, zwracając się do matki Wirginii, która odpowiedziała mu, załamując ręce.
— Tak panie!... to moja córka... to moje dziecko... nie będę już więcej słyszała jej głosu... już mnie nie pocałuje nigdy... nigdy!... Nie żyje!... Ona nie żyje!...
— Pojmuję pani boleść... Ale uzbrój się pani w odwagę... Już pani tutaj nic nie poradzi.
— Odwagi pan powiada!... O! ona była taka jeszcze młoda ta biedna Wirginia, i oto już jej nie ma... Czy pan sądzisz że matka może się kiedy oswoić z tą myślą?
— Córka pani mieszkała z Amadeuszem Duvernay?...
— Tak panie... Ale ja nie mam sobie nic do wyrzucenia, wszystko robiłam, com mogła, ażeby tomu przeszkodzić... Ale cóż pan chcesz, kiedy się jest młodym, i kiedy się kocha, to się nie słucha najlepszej rady... Oni się kochali, mieli się pobrać, jak Amadeusz dojdzie do pełnoletności... więc też zrobili to głupstwo, że razem zamieszkali.
— Czy pani widywałaś ich często?...
— Czasami chodziłam do nich, matki zawsze są słabe, nie prawdaż?... Ale już od dawna pan Duvernay pogniewał się na swojego syna i nie chciał go widywać.
— Czy to prawda? — zapytał naczelnik starca.
— Prawda panie... czyniłem synowi uwagi właśnie w kwestyi tego małżeństwa, którego nie pochwalałem... przynajmniej do teraz. Biedne dziecko miało charakter gwałtowny, łatwo unosił... nie cierpiał napomnień... Wszyscy musieli mu ulegać... Mnie się zdawało, że czynię to dla jego dobra, nie zrozumiał mnie jednak, opuścił mnie i matkę, ażeby żyć oddzielnie.
— Czy dla tego tylko rozłączył się z rodzicami, że się nie zgadzali na jego małżeństwo?
— Tak panie... gdyby nie to, z pewnością byłby przy nas pozostał... Nie miałem mu nic do zarzucenia... był pracowitym... Tak samo i Wirginia... podobno uskładali sobie trochę pieniędzy.
— Rzeczywiście znaleziono przy pańskim synu pewną kwotę... tak samo i przy pannie Wirginii...
— O! oni byli bardzo pracowici i oszczędni, jedno jak i drugie! — odezwała się matka nieboszczki — nie wydawali wszystkiego co zarabiali, chociaż Amadeusz powtarzał mi często, że niema potrzeby robić oszczędności, ponieważ miał odziedziczyć spadek...
— Spadek! — powtórzył naczelnik bezpieczeństwa publicznego, spoglądając znacząco na Fromentala.
— Tak panie — odpowiedział ojciec Duvernaya.
— A po kim spodziewał się tego spadku?...
— To cała historya proszę pana... — Amadeusz przyszedł na świat tego samego dnia co i córka człowieka bardzo bogatego i miłosiernego, hrabiego de Thonnerieuz... Otóż pan de Thonnerieux miał mu wypłacić znaczną sumę, gdy dojdzie do pełnoletności, tak samo, jak i innym dzieciom urodzonym tego samego dnia. Musi nawet mieć na szyi zaszyty w sukno i zawieszony na sznureczku medal złoty, na którym wykryte są jakieś daty i słowa. — Medal ten dał nam hrabia przed dwunastu laty i Amadeusz nosił go zawsze przy sobie.
— To musiał być zapewne znak, po którym miał być poznany?...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego, spojrzał znowu na Rajmunda.
Ten przypominając sobie treść protokołu komisarza z Neuilly odezwał się:
— Nie znaleziono żadnego medalu na szyi pańskiego syna tak przynajmniej stoi w protokole.
— Wierzę bardzo, bo medal znajdował się na szyi Wirginii — dodała matka młodej dziewczyny. — Amadeusz, znając swoję gwałtowność i skłonność do bójki, obawiał się, aby go nie zgubić i oddał go Wirgini.
— Tak samo nie było medalu i na szyi młodej dziewczyny... — odrzekł Rajmand.
— To mnie dziwi... bo moje biedne dziecko nie rozłączało się z nim nigdy. Prawdopodobnie musiała go zdjąć wczoraj.
— Możemy się o tem zresztą przekonać, czyniąc poszukiwania w mieszkaniu Amadeusza Davernay, które zajmował wspólnie z pani córką.
— Ale jakim sposobem umarł biedny mój syn? — zapytał ojciec Duvernaya. — Powiedziano mi tutaj, że się powiesił... Czy to prawda?...
— Niestety! tak. — Znaleziono go dziś rano na gałęzi w lasku Bulońskim.
— Ale dla czegóż pozbawiał się życia?...
— Oto właśnie pytanie, na które nie mogę panu odpowiedzieć...
— Może Wirginia pierwsza umarła — ciągnął starzec. — Widząc ją bez życia, porwała go rozpacz i skończył sam ze sobą...
— Może i tak być... — odezwał się naczelnik bezpieczeństwa publicznego, ale zaraz dodał: — Czy pani, co ich czasami odwiedzałaś, nie widziałaś się z nimi na parę dni przed katastrofa?...
— Przed trzema dniami proszę pana jadłam z nimi razem obiad.
— I nie wydawali się pani zmartwionymi, zakłopotanymi.
— O! wcale nie. — Weseli byli jak rybki...
— Czy nie wie pani co robili, albo przynajmniej jakie mieli zamiary na dzień wczorajszy?...
— Nic nie wiem, proszę pana... nie mówili mi o tem wcale...
Młody Bertrand się zbliżył.
— Ja będę mógł może dać panu pewne objaśnienia... — odezwał się.
— Pan!... wykrzyknął naczelnik.
— Ja panie.
— No to powiedz nam pan, co wiesz.
— Przedwczoraj wieczorem około godziny siódmej, spotkałem mojego nieszczęśliwego kolegę. Powracał z Saint-Denis, gdzie go posyłał majster na robotę... — Wypiliśmy razem szklaneczkę wina... — Amadeusz był bardzo wesoły, bardzo rozmowny... Nie długo ze mną pozostawał, bo Wirginia czekała na niego, mieli iść razem na koncert do Alhambry i mówił mi także, że ponieważ w ciągu dwóch dni zrobił robotę za trzy dni, nazajutrz, to jest wczoraj, będzie miał dzień swobodny. — Zabierze Wirginię i cały dzień przepędzą na wsi (ona tak przepadała za wsią, biedna Wirginia) — i wyjechali z Paryża zaraz z rana...
— Dokąd się mieli udać?...
— Jeszcze się nie namyślili, mieli zamiar jechać daleko... w stronę Corbeil, zdaje mi się...
— Czy Amadeusz Duvernay miał zaufanych przyjaciół?...
— Nie znam żadnego takiego... był dosyć dziki, najczęściej wychodził tylko z Wirginią...
— Jakto! nie miał nawet kolegów?...
— Zaledwie kilku z pracowni... — Mówiono sobie tylko dzień dobry, dobry wieczór i po wszystkiem.
— Czy przyjmował u siebie ludzi obcych?...
— Nic nie wiem... — Byłem u niego raz jeden...
— Ja wiem, że nie przyjmował nikogo... — przerwała matka nieboszczki. — Amadeusz najszczęśliwszym był tylko ze swoją przyszłą żoną, bo za taką uważał moję córkę... Nie raz słyszałam, jak mówił, śmiejąc się: — Nie lubię, żeby mi kto przeszkadzał!...
— Czy nie wiesz pan czasami o jego stosunku z pewnym jegomościem, nazwiskiem Fauvel?...
— Nie panie. — Nigdy przy mnie nie wymówił tego nazwiska
— Ale po co te wszystkie pytania? — mruknął ojciec Amadeusza. — Czy myślicie panowie, że ktoś byłby przyczyną nieszczęścia, jakie spotkało to biedne dzieci?...
— Dokładne obejrzenie ciała, przekonywa nas dostatecznie, że syn pański został zamordowany — odpowiedział naczelnik bezpieczeństwa publicznego.― Pana badamy, ażeby prędzej dojść przyczyny zabójstwa, niewytłomaczonego dotąd.
— Czy my nie będziemy mogli zabrać biednych nieboszczyków? — zapytał Duvernay.
— Dostaniecie państwo pozwolenie, które złożycie w merostwie, gdzie mieszkali, dla spisania akta zejścia — odrzekł naczelnik. — Oznaczycie godzinę pogrzebu i przyjdziecie nas uprzedzić... Ciała zostaną złożone w trumny tutaj, za naszem staraniem i przewiezione będą do domów o godzinie wyznaczonej przez merostwo... Będziecie im towarzyszyć...
Słowa to przyjęte zostały nowym wybuchem płaczu.
— Czy nie znaleziono przy nieszczęśliwych klucza od ich mieszkania? — zapytał Fromental pisarza Morgi.
— W protokole jest tylko wzmianka o portmonetach i klejnocikach zmarłej.
Rajmund pochylił się nad uchem pisarza i po cichu zapytał:
— Cóżeś pan zrobił ze sznurem, zdjętym z szyi tego nieszczęśliwego?...
— Znajduje się w szufladzie mojego — biórka.
— Proszę pana, abyś mi go dał...
Nastąpiła rozdzierająca scena pożegnania.
Wreszcie wezwano zapłakaną matkę Wirginii i starego Duvernaya do podpisania protoołów. — Dano im potrzebne papiery do legalnej deklaracyi i ze spuszczonemi głowami, z boleścią w sercach wyszli z sali.
Dawny towarzysz Amadeusza równie smutny poszedł za nimi.
— I cóż Rajmundzie — zapytał naczelnik bezpieczeństwa — co myślisz o tem wszystkiem?...
— Myślę proszę pana, że jesteśmy wśród zupełnych ciemności i że trudno w nich zapalić światło!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.