Czerwony testament/Część druga/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Utrzymujesz pan zatem nieodwołalnie, że istnieje jakaś skrytka, jakieś schowanie?... — odezwał się prokurator rzeczpospolitej, posłyszawszy ostatnie wyrazy.
— Tak jest panie prokuratorze, jestem o tem jak najbardziej przekonany, odpowiedział Rajmand — logika i adrewy rozum mi to dyktują!... Jak możną przypuścić, aby taki jak Fauvel egzemplarz, nie miał jakiegoś kąta tajemniczego, jemu tylko znanego, jakiegoś kata, w którym przechowuje papiery osobiste, książki kompromitujące i pieniądze, ponieważ jest jak powiadają człowiekiem bogatym?... Racz pan zwrócić uwagę, że z wyjątkiem „Życia ojca Józefa,“ nic a nic więcej nie znaleźliśmy przecie... Dowodzi to, że nie szukamy gdzie trzeba...
— Potrzeba zatem zrewidować ściany i podłogi.
— Właśnie.
Rajmund miał w ręku laskę z gałką z kości słoniowej i okuciem żelaznem.
Rozsuwał laską tą książki na półkach poukładane, potem uderzał nią w ścianę i przykładał zaraz ucho do muru po każdem uderzeniu.
Naraz zatrzymał się i jakaś wielka radość wybiła mu się na twarzy.
Pod uderzeniem laski, odezwała się pustka w murze.
— Zdaje mi się, że już znalazłem ― rzekł. — Za tą ścianą jest zapewnie skrytka... prędzej, odsuwajmy deski...
Z pomocą dwóch agentów, zrzucił na podłogę książki, któremi ściana była za kryta i stara się odsunąć szafę biblioteczną.
Wysiłki były próżne — drzewo przymocowane było do ściany i nie chciało ustąpić.
Wtedy Rajmund zaczął przesuwać ręką po ścianie i niespodzianie poczuł zimno metalu.
Zawadził palcem o guzik miedziany zaledwie trochę wypukły i bezwiednie go nacisnął...
W tej chwili jedna ze ścian biblioteki odsunęła się i odsłoniła przejście do gabinetu tajemniczego.
Fromental wydał okrzyk tryumfu!
— Światła co prędzej! — zawołał i wpadł do czarnej skrytki, a za nim podążyli prokurator rzeczypospolitej i naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Oto jest kufer okuty! — zawołał Rajmund — a oto półki pełne książek — nie mogłem się omylić!
Przysunął światło do półek:
— Same skradzione dzieła... Słuchajcie panowie... i czytał głośno tytuły najznakomitszych utworów, a w końca Testament Czerwony, zawierający zagadkowe tłomaczenie testamenta hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Prokurator rzeczypospolitej rozkazał zabrać wszystkie książki i odstawić je razem z kufrem do sądu.
Rajmund był uszczęśliwiony.
— Po tej sprawie — mówił upojony nadzieją — niepodobna, abym nie odzyskał wolności. Nakoniec, będę panem siebie...
Sekretarz prokuratora spisał protokół — zostawiono dwóch agentów dla pilnowania mieszkania z rozkazem aresztowania Fauvela, odłożywszy do jutra przesłuchanie Abrahama, kobiety i fałszywego księdza, których Bouvard i Pradier odprowadzili do prefektury.
Raymund wrócił do swego mieszkania przy ulicy Saint-Louis-en l’Ile.
∗
∗ ∗ |
Opuściliśmy Petit-Castel w chwili, gdy Fauvel padł na podłogę i leżał jak nieżywy w sali jadalnej.
— Prędko, otwieraj drzwi jak najprędzej zawołał Jakób.
Angela zastosowała się do rozkazu — doktór tymczasem schował pulweryzator.
To uczyniwszy wszedł do pokoju, gdzie leżał nieszczęśliwy antykwaryusz i rozkazał Pascalowi przygotować windę.
Pascal otworzył szafę, w której się maszynerya znajdowała i zapytał:
— Co mam zrobić teraz?...
— Ustaw przyrząd, aby bez najmniejszego wstrząśnienia — przenieść gościa naszego do apartamentów dolnych...
Dwaj wspólnicy unieśli ciało nieruchome, podobne do trupa, złożyli na podstawie, która za przyciśnięciem sprężyny zagłębiła się w podłogę i opuściła na dół.
— Droga Angelo — zawołał doktór do ex-magazynierki — nic nie masz dziś do roboty, idź na stacyę i zmykaj do Paryża jutro się zobaczymy.
— A my Pascalu — biegnijmy na dół!…..
W kilka chwil Angela była w drodze do Paryża.
Jakób z Pascalem udali się do windy, gdzie naturalnie Fauvel leżał jak bez duszy.
— Co teraz z nim zrobimy? — zapytał Pascal.
— Położymy go na stole, będzie miał wygodniej jak w łóżku...
I uniósłszy handlarza książek za głowę i nogi, umieścili go na stole.
— Żyje jeszcze... powiedział Pascal przykładając rękę do serca Fauvela...
— Byłem tego pewny — nie miałem przecież zamiaru zabić go w ten sposób...
— Więc cóż teraz z nim uczynisz?...
— Muszę się zająć, aby nie zostawić Blada keroseliny w jego organiźmie, mogłoby mnie to skompromitować, na wypadek, gdyby sąd... rozumiesz...
— Nie rozumiem wcale.
— Zrozumiesz później... a teraz rozbierzmy go prędko.
— Za chwilę Fauvel był nagi.
— Jakób wydostał z szafy flakon mocno zakorkowany i nalał z niego ośm do 10-ciu kropli na kawałek płótna.
— Weź ten kompres — powiedział do Pascala i trzymaj pod nosem starego łotra. Trzeba żeby uśpienie przeciągnęło się.
Pascal zastosował się do rozkazu, Jakób tymczasem wyjmował z szafy kostium kauczukowy, przyniesiony w przeddzień razem z flakonem, wkładał na siebie i obuwał buty, o których wspominaliśmy.
Odebrał potem kompres z rąk Pascala i trzymając znów pod nosem Fauvela:
— Ubieraj się i ty co najprędzej — zawołał, wskazując mu drugie takie samo ubranie.
W parę minut Pascal był gotów.
— Teraz — ciągnął Jakób — weź duże naczynie miedziane z kuchni, przynieś je tutaj i postaw na taborecie przy mnie.
Młodzieniec zastosował się we wszystkiem do rozkazu doktora.
Pokój na dole przedstawiał niezwyczajny widok.
Dwóch ludzi ubranych dziwacznie, czarno, z blademi twarzami, stało nad ciałem zupełnie nagiem, rozciągniętem na stole; padające światło z góry, oświetlało obraz przerażający, straszny, straszniejszy niż słynna „Lekcya anatomii“ Rembrandt’a...
A jednakże nie był to jeszcze koniec...
— Prędzej — szepnął Jakób już czas...
— Wziął skalpel leżący na stole — poszukał palcami arteryi na szyi Fauvala, i naciął ją w podłuż, ze spokojem i zręcznością chirurga. Krew strumieniem się polała, spływając do miednicy. Pascal, świadek tego okrucieństwa, nie zadrżał nawet.
— Nie pojmuję po co tyle zachodów, rzekł dawny sekretarz hrabiego de Thonnerieux — wszak mogłeś go pozbawić życia odrazu za pomocą twojego aparatu?...
— Wiem, że mogłem lecz niechciałem...
— Dla czego?...
— Już ci mówiłem lecz nie zrozumiałeś mnie... Co myślisz że zrobiemy z trupem?... Wrzucimy go w wodę, lub pozostawimy gdzie przy drodze... W jednym jak drugim razie znajdą go i odstawią do Morgi, a tam poddadzą sekcyi... Cóżby się stało, gdybym nie usunął wraz z krwią śladów keroseliny?...
Keroselina jest produktem amerykańskim, nieużywanym prawie we Francyi, na kogóżby więc padło podejrzenie?... Na Thompsona, doktora amerykańskiego, mającego stosunki z Fauvelem handlarzem książek...
A tak — jak teraz postępuję — ani kropla krwi, a zatem ani odrobina keroseliny nie zostanie w trupie...
— Czy to nie logiczne?
— Rozumiem — odrzekł Pascal — ale cóż zrobisz z raną w szyi, zostanie ona i będzie dowodem zbrodni...
— Zaledwie ją znać będzie; przypuśćmy nawet, że ją odkryją, to i cóż, gubić się będą w domysłach, lecz nigdy prawdy nie dojdą.
Pascal przestał stawiać zarzuty, przypatrywał się tylko pilnie temu, co czynił jego wspólnik.
Ten ze zręcznością niezrównaną masował ciało Fauvela, naciskał żyły i do ostatniej kropli krew wysączał.
Nakoniec ciało przybrało kolor wosku przezroczystego, ani kropli krwi w niem nie pozostało.
Jakób Lagarde wyjął z kieszeni flakonik, wlał z niego kilka kropli na talerzyk, umoczył gąbkę w płynie i obmył nią ranę na szyi Fauvela.
Po kilku minutach pokazał Pascalovi miejsce gdzie była rana i rzekł: — Przypatrz się teraz dobrze...
Pascal dla lepszego obejrzenia wziął lornetkę i patrzał z miną najobojętniejszą:
— To zadziwiające CAS rzekł ― nic nie widzę, rana się zrosła...
— Nauka cuda czyni — odpowiedział Jakób z uśmiechem, lecz nie czas teraz na rozbieranie kwestyj naukowych, zostawmy to na później, a usuńmy ztąd natychmiast wszelkie ślady krwi...
— O! to najłatwiej... na podłogę ani kropla nie spadła, z miednicy wyleję w Marne a ze stołu zmyję płótnem zwilżonem... Bądź spokojny, już ja to potrafię...
— Nie chwal się tylko sprzątaj — odrzekł Jakób, zacierając ręce.
W dziesięć minut później nie pozostało najmniejszego śladu zbrodni ohydnej, spełnionej w Petit-Castel.
Jakób i Pascal zdjęli ubrania kauczukowe, umyli je i schowali.
A co teraz zrobimy? zapytał Pascal...
— Zabierz klucze i papiery Fauvela.
Młody człowiek przetrząsł kieszenie Fauvela i zabrał, co się w nich znajdowało.
— Portmoneta pełna rzekł jest — w niej bilet bankowy na pięćset franków, drugi na sto i prócz tego sporo złota...
— Nie waż się ruszyć tego! — zawołał Jakób — zostaw, gdzie było... Weź tylko klucze i papiery... papiery spalimy, klucze nam otworzą drogę do naszego głównego celu, do „Czerwonego Testamentu“.
— Nie zapominajmy, że kapelusz i palto są w przedpokoju — ciągnął dalej Jakób.
— Bądź spokojny — nie zapomnę.
— A co zrobimy z ubraniem nieboszczyka?...
— Ależ ubierzemy go w nie natychmiast...
Antoni Fauvel ubrany kompletnie i położony na windzie, przeniesiony został do sali jadalnej, a pokój na dole przyprowadzono zaraz także do zupełnego porządku.
Jakób i Pascal udali się za trupem.
— Trzeba się pozbyć jak najprędzej tego gościa niemiłego — rzekł doktór wskazując na ciało.
Dwaj wspólnicy ubrali je w paltot i kapelusz, unieśli za głowę i nogi i złożyli na trawniku przed mieszkaniem.
— A co dalej? — zapytał Pascal.
Jakób odpowiedział zapytaniem:
— Czy możemy dostać się do Paryża, płynąc łódką z biegiem Marny?...
— Możemy.
— Więc szykuj łódkę... Włożymy w nią naszego poczciwca...
— Żeby go zawieźć?...
— Tak — ale jak najdalej ztąd, żeby zmylić policyę. Dotarłszy do Paryża, wrzucimy ciało do Sekwany — niech płynie z biegiem wody... Potem, powrócimy tu, zostawimy łódkę, a sami udamy się do Paryża powozem... Po takich manewrach, to gdyby sam dyabeł chciał coś odkryć, straci darmo czas i pieniądze...
Petit Castel został zamknięty — ciało Fauvela włożone do łodzi i za chwilę New York City (tak się łódź nazywała) sunęła szybka po powierzchni rzeki.
Wybrzeża Marny były spokojne i okryte ciemnością, które zwiększała jeszcze mgła powstająca z wody.
Jakób i Pascal wiosłowali cicho, choć nie było podobieństwa, żeby ich kto śledził o tej porze.
W chwili, gdy północ biła na wieży nadbrzeżnej, znajdowali się na Sekwanie, pomiędzy Bercy i Charenton.
W miejscu tem rzeka jest szeroka.
Starali się przy tem być zawsze na środku, aby uniknąć spotkania.
Odpocznijmy trochę — rzekł Jakób, opuszczając wiosło...
— Oj, odpocznijmy — odrzekł Pascal — ręce mi zupełnie zemdlały...
Łódź pozostawiona sobie, płynęła z wodą, przybierając bieg ukośny... Pascal i Jakób zapalili papierosy, patrząc w milczeniu na czarne kontury Paryża, oświeconego bladem światłem księżyca.
Łódź zbliżała się do mostu Bercy.
Nagle Jakób zadrżał, przechylił się i ujrzał punkt czarny, zarysowujący się po za nimi na rzece.
Był to zapewne cień małego statku z światełkiem w pośrodku, jakby od latarki.
Jakób wyciągnął rękę w kierunku zjawiska i rzekł po cichu do Pascala:
— Co to za dyabeł być może?
Pascal obejrzał się, lecz zanim zdążył odpowiedzieć, głos ostry dał się słyszeć:
— Hej! łódź — podjeżdżać do rewizyi!...
— Do pioruna — rzekł Pascal, to jest statek celniczy, wysłany na rewizyę jakiegoś galaru, a taki statek jest zarazem biurem komory wodnej... idzie on w górę rzeki ale nas już mają na oku i nie z tym to z innym się spotkamy... strażnicy zechcą się zapewnić czy nie wieziemy kontrabandy... zobaczą trupa... Nie pomyślałem o tem....
— Co czynić teraz?
— Pozbyć się nieznośnego ciężaru, rzucając go do wody, zanim spotkamy się z celnikami, trzeba zawrócić na miejscu i uciekać na Marne; — prędko, Jakóbie, podnieśmy ciało i rzućmy w wodę bez hałasu.
Wspólnicy schwycili ciało antykwaryusza i wrzucili w Sekwanę.
A był już czas po temu. Sto metrów zaledwie ich oddzielało od biura komory wodnej.
— Do wioseł prędzej! zawołał Pascal uciekajmy.
O drugiej godzinie nad ranem, łódź była już uwiązana w przystani, a Pascal zaprzęgał do powozu, do którego wsiadł Jakób — i udali się spiesznie do Paryża. Dzień się robił, gdy zajechali w podwórze pałacu, przy ulicy Miromesnil.
Alzatczyk zbudzony zabrał konia i powóz, a dwaj nędznicy poszli używać spoczynku.
O dziewiątej rano ubrani i wypoczęci zeszli się przy śniadaniu.
— Pójdziemy do Fauvela, nieprawdaż? zapytał Pascal.
— Ma się rozumieć. — Czy masz klucze?...
— Mam wszystko, co potrzeba.
— Idźmy więc...
O dziesiątej Pascal i Jakób byli już na ulicy Guénégaud. Cicha i mało uczęszczana w dnie powszednie ulica ta jest prawie pustą w święta.
Tej jednak niedzieli, chociaż pogoda piękna powinna była zachęcić mieszkańców do wycieczek zamiejskich, tłumno i gwarno było na ulicy.
— Co się ta dzieje?... mruknął Pascal... cóż to za zbiegowisko nieznośne...
— Przejdziemy w tłumie niepostrzeżeni, odrzekł Thompson — to jeszcze lepiej dla nas...
— Jestem innego zdania — odpowiedział ex-sekretarz zaniepokojony. — Chodnik przed domem Fauvela, cały zapchany... Spójrz tylko...
Jakób spojrzał i przekonał się, że jego spólnik miał słuszność.
Przeszło pięćdziesiąt osób zebrało się przed drzwiami Nr. 9, a kilku ludzi ze służby bezpieczeństwa na próżno starali się porządek utrzymać.
— Masz racyę — rzekł Jakób — coś nadzwyczajnego się tu dzieje... Ale co to być może?...
— Zaraz się dowiemy...
— Jakim sposobem?...
— Najprzód słuchając, co mówią, a potem pytając...
— Ostrożnie!...
— Bądź spokojny!...
Godni kamraci zbliżyli się do małej grupy — w pośrodku której, jakiś pan rozwlekle opowiadał o wypadku, a wszyscy go z przejęciem słuchali.
Na nieszczęście Jakób i Pascal przyszli na koniec opowiadania.
— Czy już uwięziony? — zapytał jakiś głos z tłumu.
— Ale gdzie tam... wcale nie... — odrzekł narrator — jeszcze nawet nie aresztowany, jak to wam mówiłem... czy nie zrozumieliście mnie?... A jednak jasno się wyrażam... Gdy policya zeszła do niego, wczoraj wieczorem o dziesiątej, nie było go w domu i dotąd nie powrócił.
— Oh! to był kuglarz — odezwał się jakiś handlarz z pomiędzy słuchaczów.
Spodziewał się rewizyi z pewnością... Znam od piętnastu lat starego łotra, zawsze podejrzewałem coś nieczystego w jego handlu — i byłem pewny, że dziś, jutro, zły koniec go nie minie. Dowodzi to, że się znam na ludziach.
Pascal dotknął ramienia handlarza i rzekł z najgrzeczniejszym ukłonem:
— O kim pan mówisz?... jeśli wolno zapytać...
— Mówię o Antonim Fauvelu.
Usłyszawszy to nazwisko, Jakób i Pascal zamienili szybkie spojrzenie.
Dawny sekretarz hrabiego de Thonnerieux pytał dalej:
— Któż to jest, ten Antoni Fauvel?...
— Handlarz starych książek... antykwaryusz, który mieszka pod Nr. 9.
— I pan powiada, że policya odbyła rewizyę u niego?...
— A tak, wczoraj wieczorem.
— O cóż był obwiniony?...
— Obwiniony był, o kradzież dzieł rzadkich w bibliotece narodowej.
— A czy były jakie poszlaki, potępiające go?...
— Pokazuje się, że były, ponieważ zabrano skrzynię wielką okuta i masę książek... Dwie dorożki pełne były tego... A oto patrz pan — jeszcze jedna wyjeżdża z domu Fauvela, pełną szpargałów i strzeżona przez dwóch policyantów... Zapewne jadą do prefektury. Od rana tak zabierają a wywożą!...
— Dziękuję panu za objaśnienie...rzekł Pascal — i biorąc Jakóba pod rękę odszedł z nim na stronę.
Obydwa byli bladzi — obydwa przerażeni...
Gdy się oddalili, młodszy się odezwał:
— Nie mamy szczęścia o jeden dzień za późno wzięliśmy się do dzieła! Policya ma lepszy węch niż my! Testament Czerwony wymknął się nam...
— Tak — odpowiedział Jakób głosem stłumionym. — Testament Czerwony nam się wymknął... ale miliony będą nasze!... Tem gorzej dla posiadaczy medalów!... Dla nas trochę opóźnienia, nic nie znaczy..
Rajmund Fromental, ścigając złodziei książek z Biblioteki narodowej, wykrywając paserów i oddając w ręce sprawiedliwości dzieła skradzione w Bibliotece narodowej, między któremi znajdował się Testament Czerwony, nie wiedział, że podpisuje wyrok śmierci na syna swego!...