Czerwony testament/Część druga/XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Rajmund Fromental wyszedł z prefektury, zataczając się jak pijany.
Dwaj młodsi agenci, którzy zobaczyli go wychodzącego, spojrzeli po sobie i jeden rzekł do drugiego ze śmiechem:
— A niechże go... jakże się zerżnął straszliwie... ledwie jest w stanie utrzymać się na nogach. No, dobrze by wyglądał, gdyby go tak zobaczył naczelnik...
Nieszczęśliwy ojciec, którego sądzono tak niesprawiedliwie, myślał sobie tymczasem:
— Nie istnieją zatem dla mnie prawa ojxa!... nie wolno mi kochać mego syna!... nie wolno mi zająć się jego ocaleniem!... No, ruszaj... psie gończy... zgłusz w sobie wszystkie uczucia podły niewolniku!...
Wskoczył w fiakr i kazał wieźć się jak najprędzej na dworzec drogi Venseńskiej, kupił bilet i w godzinę potem przybył do Port-Créteil.
Zobaczywszy go zajeżdżającego Magdalena wydała okrzyk radości.
— No, prędzej powiadaj mi co się z Pawłem dzieje?... — zawołał ojciec zaniepokojony.
— Oh! kochany panie, od czasu jak pan nie był u nas, zmizerniał i pobladł okrutnie...
— Cóż to za przyczyna u licha?...
— Alboż ja wiem nieszczęśliwa?... — Pytałaś go jednakże?...
— Ma się rozumieć żem pytała.
— I cóż odpowiedział?...
— Mój drogi panie, jego pytać, toż to to samo, coby pytać jednej z tych wierzb, co stoją nad wodą. Na wszystkie pytania, on ma zawsze jedną odpowiedź: Zdaje wam się... nic mi a nic nie jest!... Nigdy żadnej innej odpowiedzi... ale pomimo to nie sypia.. a jada tyle tylko ile gwałtem do podtrzymania sił potrzeba... O! biedny panicz, aż przykro patrzeć na niego.
I poczciwa służąca zaczęła szlochać głośno.
— Zobaczymy, zobaczymy, moja dobra Magdaleno — powiedział żywo Rajmund — nie upadaj no tylko na duchu!...
— A czy to możliwe, proszę pana?...
— Potrzeba, aby tak było... Musimy koniecznie ukrywać przed Pawłem nasze obawy, bo to by pewnością miało jak najgorszy wpływ na jego zdrowie... Gdzie się obraca w tej chwili?...
— A czy ja wiem?... Najprędzej nad brzegiem Marny.. Wysiaduje tam całemi godzinami z oczyma nieruchomo wlepionemi w brzeg przeciwny.
— Czy wysiaduje zawsze w jednem i tem samem miejscu?...
— Zawsze w jednem i tem samem.
— Gdzie mianowicie?...
— Na przeciwko Charenton.
— Dobrze, pójdę go tam poszukać... Powrócimy razem tutaj...
— Czy pan zje u nas śniadanie?…..
— I obiad nawet... pozostanę tu przez dzień cały i wyjadę dopiero jutro rano...
Paweł istotnie wysiadywał zawsze w jednem miejscu.
Jego oczy zwracały się zawsze w stronę parku Petit-Castel, zawsze się spodziewając ujrzeć pomiędzy jego drzewami śliczną postać Czarodziejki z nad Marny.
Przepędzał tak długie godziny, w zadumie, jakby pragnął łagodzić miłemi wspomnieniami ciężką, boleść, która go przytłaczała.
La Fouine’a nie widział już od dość dawna, od czasu mianowicie, gdy tenże dowiedział się od Angeli, iż Marta wyjechała do Ameryki.
Poczciwy chłopak nie chciał zakomunikować tej wiadomości młodemu Fromentalowi, a że sobie nie dowierzał, iż potrafi utrzymać język za zębami, postanowił nie pokazywać mu się wcale.
Ażeby uniknąć spotkania, nie przychodził na połów w tę okolicę od dni kilku i przeniósł się w stronę Joinville le Pont.
Paweł pozbawiony został zatem i tej jedynej przyjemności, jaką mu sprawiała rozmowa o jego miłości z jedynym w tym względzie jego powiernikiem.
A nic na świecie nie przynosi takiej ulgi, jak zwierzenie się z boleścią.
Syn Rajmunda nie chciał zdradzić się przed Magdaleną, a to zupełne, w jakiem był osamotnienie, podwajało jego strapienie.
Oczy miał mocno podsiniałe, na zarumienionej gorączkowo twarzy znać było i łzy przelewane i noce spędzane bezsennie.
W tej chwili wysiadywał także na brzegu, na tem samem miejscu, oczami jak zwykle w Petit-Castel zapatrzonemi.
Rajmund Fromental idąc według wskazówek udzielonych mu przez Magdalenę, dostrzegł go z daleka w tej pozycyi i przyspieszył kroku.
Wkrótce, bardzo już mała przestrzeń oddzielała go od syna, ale ten, tak był w myślach swoich pogrążony, że nie słyszał wcale nadchodzącego, że nie dostrzegł cieniu, przesuwającego się obok po trawniku.
Rajmund przystanął nagle.
Blada, cierpiąca, posmutniała twarz jego dziecka, uderzyła go boleśnie.
— Co jemu jest takiego, temu chłopcu?...
— Im bardziej wpatrywał się w Pawła, tem smutniejsze opanowywało go ździwienie.
Piersi mu falowały gwałtownie.
Łzy płynęły po policzkach.
Naraz, nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął głośnem tkaniem.
Zbudzony tak niespodziewanie ze swych marzeń, Paweł, odwrócił głowę i zobaczył ojca wyciągającego doń ramiona.
Zerwał się na równe nogi i z okrzykiem radości, pośpieszył ku przybyłemu.
Przez kilka chwil nie było nic słychać więcej, jeno szum rzeki i uściski ojca i syna.
Paweł pierwszy zapanował nad sobą.
Domyślił się odrazu, że poczciwe ojczysko przychodzi badać przyczynę jego smutku. Potrzebował więc odzyskać krew zimną, aby módz trzymać się ostro, aby módz ustrzedz drogą swoję tajemnice, aby potrafić odwrócić wszelkie podejrzenia od tego, który bardziej niż ktokolwiek na świecie, miał prawo wiedzieć wszystko.
— O, kochany, dobry ojczulku!... zawołał całując Rajmunda w oba policzki, jakżem prawdziwie z twego przybycia szczęśliwy.
— A ja, drogie dziecię moję, jestem jednocześnie i szczęśliwy i zrozpaczony, odpowiedział Fromental, wpatrując się w syna uważnie.
— Zrozpaczony!... powtórzył żywo Paweł, a to dla czego mój ojcze?...
— Bo widzę żeś jest słabszym niż byłeś!... Nie omyliłem się, wcale czytając list Magdaleny...
— Więc Magdalena pisała do ojca?...
— Tak... to było jej świętym obowiązkiem... Poczciwa kobieta kocha cię całem sercem, więc tak samo jak ja w tej chwili, przeraziła się widoczną w tobie zmianą... Napisała do mnie, ale mi całej prawdy powiedzieć nie miała odwagi... Zażądała abym ja wybadał przyczynę złego... Pawle, synu mój, dziecko moje ukochane, co tobie?...
— Ależ nic a nic ojczulka... odpowiedział młody chłopiec z przekonaniem. I ojciec i Magdalena najniepotrzebniej się dręczycie...
Rajmund wzruszył ramionami.
— Najniepotrzebniej? — powtórzył.
— Tak jest, ojcze kochany.
— Wytłómacz że mi zatem, dla czego taka boleść wybija się na twej twarzy, dla czego takie masz wypieki na policzkach, dla czegoś daleko bledszy niż przed ośmiu dniami?... Oczy twe straciły resztę ognia jaki w nich gorzał do niedawna. Ty cierpisz moję dziecię...
Paweł usiłował się uśmiechać.
— Nie ojczulka — powiedział, ja wcale nie cierpię...
— Nie wierzę ci... nie wierzę... Nie chcesz mi powiedzieć prawdy aby mnie nie zmartwić, ale cały wygląd twój przeczy słowom — twoim...
— Więc ten wygląd mój, kochany ojcze, w błąd cię wprowadza bo naprawdę fizycznie jestem zdrów najzupełniej, przysięgam na to uroczyście...
— Fizycznie być może, ale w takim razie masz jakieś cierpienie moralne?...
Paweł poczuł, te serce silnie mu w piersiach skakać zaczęło, że coś go za gardło chwyciło.
— Przezwyciężył się atoli i wyszeptał:
— Cóżby to być mogło za moralne cierpienie, cóż mi brak naprawdę do szczęścia?...
— Ja tego wiedzieć nie mogę odpowiedział ojciec. Pomimo najczulszej jaką mam dla ciebie miłości, czyż mi podobna odgadnąć myśli twoje, przeniknąć twoje potrzeby lub żądania?...
— Mój najlepszy, mój najukochańszy ojcze... nie mów tego i wierz mi, że ci powiedziałem szczerą prawdę!... — zawołał Paweł. — Nie trwóż się na próżno... nie przypuszczaj bez potrzeby złego... Mam wszystko, czego pragnę... Robisz dla mnie więcej, niż możesz...
— W głosie młodego chłopca, gdy wymawiał te wyrazy, czuć było tę serdeczność, która zawsze Rajmunda do głębi duszy wzruszała.
— Pawle, ty nie jesteś otwartym ze mną — odpowiedział ojciec, patrząc prosto w oczy synowi.
— Ja... ojcze?... — bąknął Paweł.
— Tak, mój drogi... masz jakąś tajemnicę, którą przedemną ukrywasz... masz boleść, którą gwałtem tłumisz w sobie...
Paweł poczuł dreszcze w całem ciele.
— A więc... kochany ojcze... — odparł pospiesznie — ponieważ chcesz wszystko wiedzieć koniecznie, przyznaję ci się, że cierpię... ale to z nudów tylko... wyłącznie z nudów...
— Z nudów?...
— Naturalnie... Siedzę tu sam jeden Magdaleną i zapadam nieraz w melancholie bez żadnej z goła przyczyny... Opanowywa mnie jakiś smutek... jakieś jakby zniechęcenie... Śmieszne to doprawdy i muszę pozbyć się tego!... Muszę pokonać tę słabość... będę się starał rozrywać... będę walczył... i zwyciężę... jestem zupełnie siebie pewny!... Wina to mojej wątłej konstytucyi... mego temperamentu nerwowego... Ale nie mam żadnej zgoła tajemnicy, kochany ojcze, nie dolega mi żadna boleść...
— Co za powód tego skrywania się upartego, pomyślał Rajmund tymczasem.
— I oto — zaczął znowu Paweł — jestem już w tej chwili bardziej ożywionym, bardziej wesołym... Nuda zaczyna mnie opuszczać... twoje odwiedziny, to najlepsze dla mnie lekarstwo... Przy tobie, tatusiu kochany, odżyłbym bardzo prędko... Wszakże przepędzisz z nami dzień dzisiejszy?...
— Przepędzę go z tobą moje dziecko!... pragnąłbym z całego serca pozostać dłużej, ale żadną miarą nie mogę...
— Nie skończyłeś zatem jeszcze zajęć swoich?...
— Nie... i bardzo jest prawdopodobne, że zajmą mnie daleko dłużej, niż przypuszczałem pierwotnie... Zmuszony jestem zrobić kilka jeszcze wyjazdów na prowincyę... Chciałbym jednakże, ażebyś ty udał się do Paryża na dni kilka...
— Do Paryża!... — powtórzył Paweł przerażony na raz myślą oddalenia się od Petit-Castel, w którem spodziewał się ujrzeć przecie kiedy swoją Czarodziejkę z nad Marny. Chcesz ojcze, abym się wyniósł ze wsi?...
— Chwilowo, tak... mój synu... Chcę cię mieć, koniecznie przy swym boku, aby się zająć tobą energicznie... aby rozproszyć twoje myśli czarne... aby smutki, jakie cię trapią, pokonać...
— Powiedziałeś wszak przed chwilą, ojcze, że masz kilka pilnych podróży przed sobą...
— Powiedziałem to i powtarzam, skoro jednak nudzisz się tutaj...
— Bodaj, że w Paryżu bardziej jeszcze nudzić się będę, gdy ciebie przy mnie nie będzie...
— Będziesz mógł odwiedzać tymczasem dobrych znajomych naszych... Będziesz mógł zaglądać do przyjaciela swego, Fabiana de Chatelux... będziecie chodzić razem... będziecie się zabawiać razem...
— Nie... nie... ojczulku... to na nic!... Wolę pozostać tutaj!...
— Samotność jednakże...
— Wolę samotność, niż wrzawę paryską...
— A to coś zagadkowego doprawdy!... — pomyślał Rajmund. — Nie chcę się rozstać z Créteil, gdzie nudzi się śmiertelnie... Dla czego to?... Stanowczo ukrywa coś przedemną!...
— To przecie całkiem naturalne, mój ojcze — zaczął znowu Paweł — że wole sam z Magdalena być tu raczej niż w Paryżu, skoro ciebie tam nie będzie... Tu mam przynajmniej słońca i powietrza pod dostatkiem!... To byłoby bardzo nie dobrze, abym nie korzystał z pięknej pory i zamknął się w ponurem trochę mieszkanku naszem na wyspie Świętego Ludwika... Zastanów się tylko trochę, kochany tatusiu, a przyznasz mi z pewnością racyę...
— Zrobię, kochane dziecko, wszystko co ci się tylko podoba — odparł Rajmund — ale mam pewien projekt, który muszę przeprowadzić koniecznie.
— Jakiż to projekt ojcze?...
— Chcę się poradzić o ciebie!...
— Doktora?...
— Tak jest, pewnego bardzo sławnego doktora... pewnego specyalisty amerykańskiego, który przybył do Paryża, rozpoczął dopiero co konsultacye i już zdobył sobie wzięcie szerokie!... Widziałem się z nim i mówiłem mu o tobie...
— Ależ ojczulku, ty wmawiasz we mnie gwałtem chorobę...
— Choroby... nie... kochany Pawle, aleś jest w ogóle bardzo wątły i delikatny, jak dobrze sam wiesz o tem, nic więc chyba dziwnego, że pragnę, aby cię wybadano, że chce, aby ci wskazano środki wzmocnienia organizmu. To najprostszy obowiązek dobrego ojca...
— Tyś jest najlepszym z ojców, drogi tatusiu!... zawołał Paweł, rzucając się w ramiona Rajmunda. — Chętnie chcę ci być posłusznym, a więc idę do amerykańskiego doktora...
— I przyrzekasz mi ściśle się do rad jego stosować?...
— Przyrzekam.
— Poddasz się wszystkiemu, co ci zaleci?...
— Najzupełniej.
—Będziesz brał lekarstwa, jakie ci zapewne przepisze?...
— Najskrupulatniej, bo mi oto chodzić będzie, aby tobie uczynić zadość...
— O, drogie dziecko, jakąż mi sprawiasz radość prawdziwą!...
— Więc w Paryżu samym mieszka ów doktor?...
— Tak jest... w Paryżu...
— Udam się do niego choćby zaraz i chodzić będę tyle razy, ile razy wypadnie potrzeba...
— Przyrzekam?...
— Przysięgam ci mój ojcze! Dziś więc po obiedzie, udamy się razem do Paryża, a jutro rano pójdziemy obaj do doktora, który oznaczy ci dnie przyjęć następnych...
— Będę punktualnym jak zegarek angielski. Widzisz ojcze, że nie przestrasza mnie myśl leczenia i że nie chcę ci się w niczem sprzeciwiać...
— Ja zaś nie chciałbym nadużywać władzy mojej nad tobą...
— Widzisz, że jej się poddaję z przyjemnością prawdziwą ojczulku!... Twoje odwiedziny zbawiennie na mnie podziałały...
Ale teraz idźmy co przejeść... bo mi głód dokuczać zaczyna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.