Czerwony testament/Część druga/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Amadeusz napełnił szklanki lekkiem białem winem, wcale przyjemnem w smaku i daleko lepszem, aniżeli się wydawało z pozoru.
— Zaraz załatwię się z moim rachunkiem i zaraz powrócę — rzekł Pascal po wypiciu zdrowia Wirginii.
— Potem wyszedł z karczmy i znalazł się znowu w chwili właśnie, gdy podano jajecznicę.
Obleli ją trzema butelkami wina, nie licząc pierwszej wstępnej, i po tym wiejskim posiłku, ruszyli do stawów.
Wirginia i Amadeusz podnieceni trunkiem, byli w złotych humorach.
Pascal zdawał się podzielać ich radość, ale było to udanem.
— Dzień był prześliczny lekki wietrzyk chłodził gorące promienie słońca i pozwalał odbywać drogę bez wszelkiego znużenia.
Weszli do lasu, i szeroką drogą do tarli do jednego ogromnych stawów, które położone jeden obok drugiego zajmują przeszło milę przestrzeni, a ocienione dokoła są drzewami.
Na horyzoncie stanowiącym przepyszne tło obrazu, rysowała się elegancka sylwetka pałacyku de la Reine-Blanche i wielki wiadukt kolei Północnej, wzniesiony na arkadach na sześćdziesiąt metrów wysokości.
— Ah! — wykrzyknęła zachwycona Wirginia — tutaj daleko jeszcze piękniej aniżeli w Temple!..
Amadeusz mniej wrażliwy na malownicze widoki, mruknął tymczasem:
— Dziwna rzecz, jakie ten piękny krajobraz, sprawia mi okrutne pragnienie.
Pascal zaczął się śmiać.
— Jeżeli chce ci się tak pić ciągle od samego rana, to cóż to będzie wieczorem? — zauważyła Wirginia.
— Co będzie to będzie!... — odrzekł młody tapicer. — Już miesiąc prawie oprócz zaczerwienionej wody, nic a nic w ustach nie miałem. — Jeżeli sobie troszeczkę dziś podpije, nie będzie w tem nie tak dalece złego... — Com ja winien, że mam pragnienie!... — Zresztą, przyjechaliśmy tutaj po to, aby się zabawić trochę. Nie prawda panie?.... Ale... ale... powiedz — że nam pan swoje nazwisko... bo cóż mamy się ciągle panem nazywać, wygląda to jakbyśmy pozować chcieli... — Nazywam się Izydor... — odpowiedział Pascal.
— A więc mój stary, Izydorze, muszę cię objaśnić, że ja kiedy pruję to pracuję, ale kiedy się bawię — to się bawię do upadłego!... — Mam racyę czy nie mam racyi?...
— Masz i to najzupełniejszą!...
— Słyszysz Wirginio... Izydor znajduje, że mam racyę... Niech żyje Izydor!... Jeden przynajmniej człowiek, który mnie rozumie!... Chodźmy zobaczyć ten tam pałac...
— Ja myślę — rzekł Pascal — że dobrze zrobimy, jeżeli przede wszystkiem obstalujemy sobie śniadanie w domku leśniczego.
— Widzę, żeś dzielny chłopak Izydorze!... Ruszaj zatem naprzód, aby pokazywać drogę, a my idziemy za toba!...
Pascal poszedł naprzód, a Amadeusz podążył za nim, ująwszy pod rękę Wirginię i nie zadługo dostali się do małej kolonijki, de Comèle.
Żona leśnika przyjęła spacerowiczów z przyjemnym uśmiechem, zapytując czegoby sobie życzyli.
— Chcielibyśmy zjeść tu śniadanie kochana pani — odrzekł wspólnik Lagarde. — Ja byłem już kiedyś u pani, a że doznałem dobrego przyjęcia, przyprowadziłem przyjaciół moich... Co nam pani dać może?
— Mam świeże karpie w piwnicy.
— Doskonale!
— Mogę dać także potrawkę z królika jeżeli się podoba państwu.
— Bardzo nam to się nawet podoba.
— Mogę dać także pieczoną kurę.
Pascal roześmiał się głośno.
— Możesz nam pani podać i kurę, ale rzekłszy szczerze, wolelibyśmy bażanta.
— Właśnie mąż mój, obchodząc rewir, znalazł jednego schwytanego w sidła przez leśnych złodziei... Oh! cóżto za szkaradne plemię, co kłusownicy!.. Upiekę go państwa na rożnie i przygotuję dobrą do niego sałatę…..
— Brawo! Na deser poziomki, jeżeli masz je pani... ser śmietankowy i kawa...
— Nie zapominaj o mnie mój Izydorze — szepnął tapicer do ucha Pascalowi.
— Bądź spokojny — odpowiedział ten ostatni. Napijemy się burgunda, o którym powiesz mi swoje zdanie.
— Potem zwracając się znowu do żony leśniczego dodał:
— Łaskawa pani każe nam nakryć tu pod temi dużemi drzewami! Stawimy się punkt o dwunastej!...
— Wszystko będzie czekać gotowe...
Dwaj mężczyźni i Wirginia, poszli zwiedzić ruiny zamku de la Reine-Blanche i o naznaczonej godzinie powrócili na kolonię.
Śniadanie było wyborne, oceniono go podług wartości.
Butelki burgunda opróżniano jednę po drugiej z nadzwyczajną szybkością... Amadeusz nie wiedział już nic co mówi, Wirginia również zaczynała bredzić, oboje byli bardzo weseli.
O czwartej podano im kawę dobrze przyprawioną rumem i koniakiem.
— Poczciwy Izydorzo — bełkotał Amadeusz — jesteś miłym nadzwyczaj towarzyszem... i mogę ci przyznać, żeś nam urządził wycieczkę rozkoszną prawdziwie...
— O! tak... tak... potwierdzała Wirginia.
— To jeszcze wcale na tem nie koniec... powiedział z uśmiechem Pascal.
— Ale ba!...
— Nadoszła chwila wyjawienia wam mojego projektu...
— Mój... mój... przyjacielu... musi to być coś znakomitego... ten twój projekt...
— Otóż co wam zakomunikuje... Zamiast czekać tutaj aż do nocy i słuchać skrzeczenia żab, idźmy lasem na stacyę, poczekajmy tam na pociąg, i wracajmy do Paryża o ósmej, weźmiemy tam powóz i pojedziemy dokończyć wieczoru na wieś do willi mojego pana, którego jestem jedynym dozorcą. — Przyjmę was rakami, smażoną ryba, no i kilku butelkami szampana...
— Szampan i raki, ależ to marzenie moje — mruknęła z westchnieniem Wirginia.
— Gdzież to ma być? — zapytał tapicer.
— Nad brzegiem Marny.
— Znam brzegi Marny... miejscowość bardzo szykowna! — przyjmuję! — Ale gdzież spać będziemy?
— W domu mojego pana łóżek bynajmniej nie brakuje... Tam się prześpicie, a jutro rano świeży i wypoczęci powrócicie do Paryża.
— Niech żyje Izydor! — wykrzyknęła Wirginia. Amadeuszu zapłać rachunek...
— To do mnie należy... zawołał Pascal...
— Nie zupełnie — odparł Amadeusz, ja płacę śniadanie, ty dasz kolacyę z szampanem.
— Niechże sobie tak będzie!...
Po załatwienia rachunku puścili się zaraz w drogę.
Amadeusz taczał się i ledwie trzymał na nogach.
Wirginia się potykała.
Oboje śmieli się i śpiewali i odurzali coraz bardziej.
Ażeby dojść do stacyi, potrzeba było iść blisko godzinę.
Skoro przybyli, oboje upadli na ławkę...
Pascal zaś, który udawał tylko, że pije, był zupełnie trzeźwym, pobiegł do biura naczelnika i zapytał:
— Czy mogę proszę pana wysłać depeszę do Paryża?...
— Bardzo proszę...
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, wziął papier i napisał na nim wyrazy następujące:

Garnier.

Café de la Saint-Lazare.
O ósmej wieczór czekać z powozem na stacyi Północnej.

Pascal.
Podał depeszę naczelnikowi, który ją wysłał natychmiast.

Była godzina w pół do szóstej.
— Jakób uprzedzony listem, wysłanym mu przezemnie rano, musi od szóstej czekać w kawiarni stacyi Saint-Lazare — mówił sobie Pascal — a że pociąg przybędzie na stacyę kolej Północnej dopiero... o ósmej minut dwadzieścia, Jakób będzie zatem miał czas przybyć i wszystko przygotować...
Dał się słyszeć świst lokomotywy.
Pascal wziął trzy bilety pierwszej klasy.
Poszedł po Amadeusza i Wirginię i wsadził ich do wagonu.
Śmiali się i cieszyli w najlepsze.
Lokomotywa zagwizdała na nowo i pociąg z wielką szybkością ’popędził ze stacyi Orry-la-Ville.

Powróćmy do doktora Thompsona do jego gabinetu przy ulicy Miromesnil.
Konsultacye zaczęte o pierwszej godzinie, miały się ukończyć o czwartej, jak to donosiły publiczności anonse po mieszczone w dziennikach.
Do trzeciej, dwadzieścia osób zostało zegzaminowanych przez specyalistę.
Otrzymane recepty, zapisane zostały w regestrze prowadzonym przez Martę.
Wezwano Nr. 21-y.
Wdowa Labarre i syn jej powstali i| zostali zaraz wprowadzeni do gabinetu Lagarda.
Pseudo amerykanin rozkazał uprzedzić sporą jeszcze liczbę oczekujących, że już dzisiaj nie będzie przyjmował, że ci co otrzymali numery, muszą się zgłosić jutro.
Zawiedzeni klijenci oddalili się niezadowoleni, ale z postanowieniem powrócenia nazajutrz.
Jakób rzucił ciekawem okiem na nowoprzybyłych.
Zobaczywszy seminarzystę zaledwie ukrył ździwienie.
— Niech pani raczy usiąść — rzekł wskazując wdowie krzesło, następnie dodał: Chodzi zapewne o radę dla tego młodego człowieka.
Tak panie... dla niego... dla mojego syna...
Pseudo Thompson zrobił minę ździwioną.
— Syn pani! — powtórzył — To doprawdy trudne do wiary.
Pani wygląda raczej na starszą siostrę niż na matkę tego młodego człowieka.
Pani Labarre pochlebiło to bardzo.
Zarumieniła się z radości i powiedziała sobie po cichu:
— Ten doktór jest widocznie człowiekiem bardzo rozumnym.
Jakób mówił dalej:
— W jakim wieku jest syn pani?
— Ma lat dziewiętnaście... ale jest jak pan widzi komplekcyi bardzo wątłej... Źle bardzo wygląda...
Pseudo Thompson spojrzał uważnie na klijenta.
Oczy seminarzysty duże i piękne posępnie błyszczały w bladej anemicznie twarzy, nadawały fizyognomii wyraz niezadowolenia.
— Czy dawno pan w seminaryum?... zapytał Jakób.
— Trzy lata — odpowiedział lakonicznie młody człowiek.
— Od śmierci ojca, mego ukochanego męża... dorzuciła wdowa... Mąż mój był adwokatem... sławnym bardzo mówcą!... Przeznaczał on swojemu synowi tę samą także karyere, mnie jednakże się zdawało, że prawdziwe, wyjątkowe powołanie ciągnęło chłopca do stanu duchownego. Nie chciałam też sprzeciwiać się jego życzeniom...
Jakób chciał się przekonać czy prawdziwe są domysły, jakie powziął od chwili wejścia matki z synem do gabinetu i zapytał:
— Czy pani nie jest przypadkiem wdową po sławnym adwokacie Labarre?...
— Tak panie... czy pan znałeś mego męża?
— Nie... ale dużo i o nim i o pani słyszałem.
— Od kogo?...
— Od doktora pani, pana S... któremu złożyłem był wizytę w dowód czci mojej dla jego zasług olbrzymich. Doktór S. dowiedziawszy się, że zajmuję się wyłącznie chorobami anemicznemi, uprzedził mnie, iż namówi panią do przyprowadzenia mi swojego syna... seminarzystę...
— Właśnie tak zrobił i za jego to namową jesteśmy tutaj...
— Gdyby pani nie była dziś przybyła, miałbym był zapewne honor widzieć ją niezadługo, bo napisałem właśnie list, którym na mocy naszych stosunków z doktorem S... prosiłem panią o zaszczycenie swoją obecnością małego poufnego zebrania, jakie ma się odbyć u mnie za kilka dni...
— Jestem panu bardzo wdzięczną za tę uprzejmość, ale byłoby mi niepodobna skorzystać z pańskiego łaskawego zaproszenia.
— Dla czego?...
— Bo jestem jak pan widzisz w żałobie... w świeżej żałobie...
— Doznała więc pani jakiejś bolesnej straty? — zapytał żywo doktor, który wiedział doskonale, o co mu chodzi.
— O! tak panie, poniosłam bardzo bolesną stratę... straciłam brata... księgarza Antoniego Fauvela...
— Anotniego Fauvela?... powtórzył Jakób z doskonale udanem zdziwieniem.
— Czyś pani o nim co słyszał?...
— Ależ znałem go doskonale... jeżeli to ten sam co mieszkał na ulicy Guénégaud...
— Tam właśnie mieszkał...
— Mieliśmy ze sobą interesa... kupiłem od niego moje bibliotekę... Niepodobna mi wierzyć doprawdy. — Może ośm dni temu widziałem go poraz ostatni! — Zdawał się najzdrowszym, no i już nie żyje?...
— Niestety!...
— Jakaś gwałtowna choroba, zaskoczyła go niespodziewanie?...
— Nie panie, biedny mój brat został zamordowanym...
— Zamordowanym!... wykrzyknął doktór z oburzeniem.
— Tak... doktorzy dowiedli tego stanowczo po obejrzeniu ciała...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.