Czerwony testament/Część druga/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Zegar umieszczony na marmurowym kominku, wybił godzinę pierwszą.
W tej samej chwili drzwi od gabinetu otworzyły się i doktór Thompson stanął na progu.
Wszyscy powstali, aby mu się ukłonić.
Odpowiedział im lekkiem skinieniem głowy i uprzejmym uśmiechem, przeszedł wzdłuż salonu, otworzył drzwi do przedpokoju i powiedział po cichu jakichś kilka słów do pazia, rozdającego numery porządkowe.
Ubrany był jakby na bal miał zaraz jechać.
Miał no szyi biały krawat, na sobie czarny tużurek, szeroko roztwartą kamizelkę i śnieżnej białości bieliznę.
Ubiór ten, który rzadko kto umie nosić z dystynkcyą, nadawał się doskonale do jego wysmukłej figury, a ładna broda przycięta na sposób amerykański, nadawała mu pozór wcale niepospolity.
Przeszedł znowu salon i skierował się do gabinetu.
Rajmund z synem zastąpili mu drogę, Jakób od pierwszego spojrzenia poznał, że to ci sami ludzie, z którymi przed kilkoma dniami rozmawiał w restauracyi na wyspie.
— A! to pan odezwał się podając rękę Rajmundowi, którą tenże uściskał serdecznie — dziękuję panu za pamięć i zaufanie, jakiem mnie pan obdarzasz. Przypomniałeś pan sobie naszę rozmowę... ale i ja jej także nie zapomniałem. Który ma pan numer?...
— Pierwszy... — odrzekł z uśmiechem Rajmund — stawiliśmy się jeszcze przed dwunastą.
— Szczęśliwym jest, że będziesz pan pierwszym z moich klijentów i że nie będę potrzebował robić wyjątku, ażeby panów przyjąć natychmiast... To ten młodzieniec jest pańskim synem? — dodał, wskazując na Pawła.
— Tak panie... — odpowiedział Fromental.
— Poznaję go, chociaż tak krótko widziałem.
Paweł ukłonił się uprzejmie.
— Proszę panów do gabinetu... — powiedział następnie, uchylając ciężką portyerę i przepuszczając przed sobą ojca i syna.
Pseudo Thompson, dobrą miną i grzecznemi manierami, zdobył od razu sympatyę przyszłych klijentów swoich.
— Niech no panowie siadają tutaj bliżej mnie... musimy pomówić ze sobą. Zacznę od otwartego zaznaczenia, że od czasu jakem pana widział, zmienił się pan bardzo i to wcale nie na korzyść.
— Słyszę doprawdy z pewnem zdziwieniem, te mnie już pan doktór widział — szepnął Paweł, bo ja wcale sobie nie przypominam, żebyśmy się gdzie ze sobą spotkali...
— Nie zauważyłeś mnie pan... ale ja widziałem pana lubo z daleka! I w pańskiej nieobecności powiedziałem nawet ojcu pańskiemu co panu jest potrzebnem i co należy przedsięwziąć dla wzmocnienia sił pańskich i zwalczenia tej anemii czyniącej znaczne postępy... Bo pan jesteś anemiczny kochany panie...
— To modna choroba panie doktorze, nawet bardzo elegancka choroba — odrzekł Paweł śmiejąc się.
— Pomimo całej jej elegancyi, mam nadzieję zadać jej cios, z którego się nie podniesie. Potrzebuję zbadać krew pańską, pozwoli mi pan zatem jej kropelkę?...
— Czy mam się rozebrać?
—O! niema potrzeby... Pozwól mi pan tylko swoje rękę...
— Która?
— Którąkolwiek...
Paweł podał rękę lewą.
Pseudo Thompson ścisnął mu mocno jeden palec, a następnie złotą szpileczką ukłuł w sam czubek tegoż.
Kropla krwi ukazała się natychmiast.
Jakób zebrał ją na kawałek szkła, które podłożył pod mikroskop i zaczął się przypatrywać wcale nie jak szarlatan, pragnący imponować nieświadomym, ale jako człowiek uczony, poważny i zupełnie pewny siebie.
Pozostawmy go przy badaniach i przestąpmy próg pokoju sąsiedniego, w którym urządzonym był rodzaj apteki, w pokoju tym znajdowała się Marta.
Siedziała przy stole zastawionym pudełkami małemi i miała przed sobą księgę regestrową.
Nie zajęta niczem w tej chwili, młoda dziewczyna przeglądała jakiś romans pożyczony jej przez Angelę.
Słyszała jak doktór wszedł do gabinetu, słyszała jak z kimś rozmawiał, ale nie zwracała na to wielkiej uwagi.
— Wizyty rozpoczęte pomyślała sobie. I czytała dalej, oczekując, aż jaki klijent przyniesie receptę. Wpiszę ją zaraz do książki i odbierze zapłatę za wizytę.
Nagle zadrżała.
Głos który nie był wcale głosem Thompsona, doszedł jej uszu i chwycił za serce.
Zaczęła się przysłuchiwać z wielką uwagą.
Głos umilkł, a doktór znowuż coś zaczął mówić, ale teraz Marta słyszała każde słowo dokładnie.
Kiedy skończył pan Thompson, ten drugi głos, który ją uderzył, dał się słyszeć znowu.
Nerwowe drżenie poruszyło całem ciałem sieroty.
Teraz miała już pewność, że zna dobrze ten głos.
To głos rybaka z nad brzegów Marny, głos młodego człowieka, który jej podał książkę, z którym rozmawiała dosyć długo i o którym od tego czasu ani na chwilę myśleć nie przestawała; głos nieznajomego, który cudownym przypadkiem posłyszała znowu tu, tak blizko siebie na konsultacyi u doktora Thompsona.
Przyszedł się radzić.
Więc jest słaby!... więc się leczyć potrzebował?...
Serce Marty zabiło gwałtownie, ale tą razą z boleści i obawy.
Sierota starała się uspokoić, wmawiając w siebie, że to tylko podobieństwo głosów, ale nie mogła się przekonać.
Gdybym go mogła zobaczyć — szepnęła.
Wstała z krzesełka, zbliżyła się po cichu do drzwi i przyłożyła oko do dziurki od klucza.
Ale nie wiele mogła zobaczyć, bo właśnie w tej chwili doktór wezwał Rajmunda i Pawła do mikroskopu.
Mimo to młoda dziewczyna pozostała przy drzwiach i przysłuchiwała się niepewna, drżąca.
Doktór mówił do Pawła, wskazując mikroskop.
— Patrzaj kochane dziecię i opowiedz to co zobaczysz...
Młody człowiek przybliżył oko do mikroskopu i patrzył uważnie w podłożony kawałek szkła.
— No cóż? — zapytał doktor.
Paweł odpowiedział:
— Szeroka kropla wody, a w pośrodku kropelka czerwona...
— Stanowiąca zaledwie dwunastą część kropli... nieprawda?
— Prawda.. panie doktorze.
— A więc ta czerwona plamka krwi otoczona jest płynem bezbarwnym, który także krwią być powinien... Teraz już wiem jaką ilość tejże krwi zawierają twoje arterye i żyły... Siadaj no przy mnie pogadajmy.
Doktor zajął miejsce w fotelu.
Paweł obok niego.
Marta ciągle patrzała z sąsiedniego gabinetu.
Dotąd widziała tylko przesuwające się figury, teraz kiedy usiedli, mogła zobaczyć twarze...
Paweł właśnie się na wprost niej znajdował.
Zobaczywszy te wybladłe policzki i usta, to zaczerwienione powieki, Marta nie mogła się od łez powstrzymać.
— Tak!... to on niestety — szepnęła, ale co za zmiana!... Jaki on musi być niebezpiecznie chory!
— Musisz być pracowitym?... nieprawda moje dziecię? — zapytał doktór.
— Tak jest panie doktorze, lubię bardzo pracować.
— W ostatnich czasach musiałeś dużo się uczyć...
— Bardzo dużo...
— Kiedy idziesz prędko, czy nie doświadczasz bicia serca?
— Doświadczam mniejszego lub większego, w stosunku sił utraconych...
— Czy bywasz czasami smutny bez żadnego powodu, zmęczony, grymaśny i łatwo się irytujący?
— To mi się często zdarza... zanadto nawet często... panie doktorze...
— Najzwyczajniejsze to objawy anemiczności. Czy sen miewasz niespokojny?...
— Prawie co noc źle sypiam...
— Oddech masz przyspieszony, puls nierówny... kompleksya twoja nie zbyt silna, nadmiar pracy bardziej jeszcze i to od dawna rozwinął anemie, ale nie obawiaj się niczego... Podejmuję się wyleczyć cię zupełnie i to bardzo prędko. Byleś mnie tylko słuchał...
— Najskrupulatniej panie doktorze wypełniać będę rozkazy pańskie. Wszystko co mi każesz zrobić, zrobię bezwarunkowo...
— Nie wątpię, ale nie o twoje posłuszeństwo mi chodzi... ja chcę mieć zaufanie twoje...
— Zapewniam pana doktora, że mam największe do pana zaufanie...
— Potrzeba mi dowieść tego będzie.
— W jaki sposób?
— Odpowiadając mi otwarcie na moje wszystkie pytania...
— Jestem gotów...
— Zobaczymy!.. Zdziwiła mnie otóż bardzo zmiana w twojej powierzchowności i to w tak krótkim czasie, bo w jednym tygodniu... Pewny jestem, że ten gwałtowny upadek sił tak widoczny na twojej twarzy — nie jest wcale skutkiem anemii...
Rajmund spojrzał na doktora z równą admiracyą jak ździwieniem.
— On także — pomyślał sobie — także odgaduje jakąś tajoną boleść... To prawdziwie cudowny doktor!..
I zadrżał.
Marta wzruszona wstrzymywała oddech, ażeby słyszeć dokładniej.
— Moje kochane dziecię — ciągnął pseudo Thompson znowu, doktór jest przyjacielem, któremu wszystko się powierza tak jak spowiednikowi... Nie wolno nic ukrywać przed pierwszym, gdy idzie o uzdrowienie ciała, niewolno mieć tajemnicy w obec drugiego, gdy idzie o uzdrowienie duszy... Otóż ty coś ukrywasz przed twoim ojcem i przedemną. Masz jakieś cierpienie, zmartwienie może... Powiedz nam co to jest — otwarcie.
— Pan doktór myli się, mruknął Paweł niechętnie, nic mi nie jest... zapewniam pana, że mi nic nie jest...
Jakob Lagarde wstrząsnął głową.
— Nie przekonasz mnie moje dziecko... znam zanadto dobrze ludzi, aby czytać w ich sercach i duszach jak w jakiej otwartej księdze... obok choroby fizycznej, którą znam i którą z łatwością też mogę usunąć, jest tutaj jakieś cierpienia moralne, którego nie mogęź leczyć nie znając jego przyczyny. To cierpienie cię zabija.
— Proszę cię... błagam cię... panie doktorze zawołał żywo młody człowiek — nie wypytuj mnie o to...
Rajmund wtrącił się teraz.
— Kochany synu — wykrzyknął — cóż za zły duch popycha cię do tego upartego milczenia. Czyż nie rozumiesz, że tu idzie o uratowanie ci życia, o przywrócenie zdrowia?... Ja także wszak odgadłem, że masz jakąś boleść, jakieś zmartwienie, jakiś kłopot!!...
— Mój ojcze... mój ojcze — błagał Paweł — zmiłuj się nademną...
— Pomyśl tylko moje dziecię — odezwał się Rajmund — pomyśl tylko... Jeżeli umrzesz, cóż się stanie zemną, gdy sam jeden pozostanę na świecie?... Pamiętaj o ojcu, który cię kocha, który ma ciebie tylko jednego... Powiedz nam otwarcie co ci dolega. Postaramy się ulżyć ci z pewnością... Opowiedz nam swoje zmartwienie, a ja poruszę świat cały, jeżeli tego będzie potrzeba, aby ci ulgę przynieść.
Paweł chwycił się obu rękami za głowę...
— Oh! moja tajemnica!.. moja tajemnica, zawołał przerażony —gotowi mi ją wydrzeć...
Jakób Lagarde miał uśmiech na ustach.
— Czy sądzisz — zapytał — czy sądzisz, że to tak bardzo trudno odgadnąć co ci dokucza, w twoim wieku?... Jedne możesz mieć tajemnicę do ukrycia... to jakąś miłość...
— Kochasz się? — wykrzyknął Rajmund.
Usłyszawszy to Marta, straciła oddech, chwyciła się za serce, ażeby powstrzymać gwałtowne jego bicie.
Czy Paweł odpowie?...
Czy ją wymieni?...
Czy kocha ją rzeczywiście?...
W obec tego potrójnego pytania, czuła się bliską zemdlenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.