Czerwony testament/Część druga/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Posługacze amfiteatralni rozebrali zaraz trupa, ciało Fauvela było matowej bladości, albo raczej wyglądało jakby ulepione z wosku.
Członki nie przedstawiały wcale trupiej sztywności.
Żadnej jednakże rany, żadnego śladu walki.
Doktór zmarszczył czoło i stał zamyślony.
Badał członki jedne po drugich.
Arterye zachowały giętkość jak za życia.
— To coś szczególnego doprawdy!... odezwał się po chwili.
— Co takiego panie doktorze? pytał naczelnik.
— Ciało to przebywało przynajmniej ze trzy dni w wodzie, a niema na nim śladów opuchnienia, ani zepsucia, jest tak wolne, jak gdyby tylko co po skonaniu... Nigdzie niema ciemnych fioletowych plam, jakie zwykle występują w pewnych miejscach po nastąpionej kongestyi. Skóra zupełnie przezroczysta... Dziwna rzecz... bardzo dziwna... Jest w tem coś nadzwyczajnego, coś z czego na razie nie można zdać sobie sprawy... Muszę zbadać mózg dokładnie...
— Rób co chcesz panie doktorze... ale powiedz mi co przypuszczasz?...
— Nie mogę nic odpowiedzieć, bo nie rozumiem jakiem szczególnem mam do czynienia zjawiskiem... Tylko autopsja chyba rozwiąże mi te zagadkę...
Doktór wydał rozkaz asystującemu mu felczerowi i w krótce skalpel zagłębił się w piersiach, rozciągniętego na stole trupa.
Zdziwienie doktora przeszło wszelkie granice, gdy się przekonywał, iż w ciele zupełnie krwi nie było, iż ani jedna żyłka czerwonawa, lub sina nie odbijała od matowej białości ciała.
Kiedy wszystko zostało zrobione, doktora ogarnęło przerażenie po prostu.
Serce było próżne.
Wątroba nie zawierała ani odrobinki krwi.
Arterye i żyły zbadane najdokładniej przez lupę, okazały się tak samo próżne jak serce.
— Co to znaczy? — wykrzyknął doktór!...
To straszna jakaś tajemnica doprawdy!...
Zbadano wnętrzności.
— Człowiek ten ciągnął doktór, skończył życie wkrótce po podniesieniu się od stołu trawienie zaledwie rozpoczęte.
— Co to znaczy? — Zaraz... zobaczymy mózg jeszcze...
Odwrócono trupa i za pomocą małej piłki przepiłowano część czaszki.
W mózgu tak jak i wszędzie nie było krwi zupełnie. Żadnego śladu kongestyi...
— Coś niewytłomaczone... niepojęte!... mruczał zniechęcony doktór. — Gubię się doprawdy w tom wszystkiem!...
Nagle zadrżał gwałtownie...
Z tyłu szyi spostrzegł małe zadraśnięcie na dwa albo trzy centymetry długości, jeszcze bielsze od skóry.
— Co to jest? zapytywał sam siebie... Przyłożył palce do tego miejsca i lekko nacisnął.
Brzegi rany zadanej skalpelem Jakóba Lagarda, uchyliły się i przepuściły szczególniejszą jakąś wodę.
— Aha! — ot wykrzyknął doktór i jest rozwiązanie całej zagadki!... Patrz no pan z łaski swojej...
I dwoma palcami uchylił nietylko skórę, ale i ciało i pokazał otwór rozwarty.
— Ależ to rana!... zawołał naczelnik bezpieczeństwa publicznego. Czy czasem nie zranił się przypadkowo?...
— O nie... ugodzony został bardzo bardzo wprawną ręką... literalnie wytoczono krew z niego jak ze zwierzęcia... Nieszczęśliwy miał do czynienia z kimś dokładnie obzajmionym z anatomią, z kimś bardzo zręcznym w operacyach chirurgicznych!...
— Czy pewnym tego jesteś doktorze?...
— Najzupełniej jestem pewnym i jaknajbardziej przerażonym... Ja sam nie lepiej bym natrafił na arterye... nie lepiej bym dokonał cięcia podobnego!...
Któż to więc taki popełnił to zbrodnię?...
— I w jakim celu? — mruknął naczelnik policyi.
— Tylko wspólnik, obawiający się denuncyacyi, mógł mieć interes w zamordowaniu Fauvela... zauważył Rajmund.
— No więc ten wspólnik ukończył kursa medyczne i włada skalpelem jak profesor!... To moi panowie tajemnicza jakaś sprawa... Od czasu jak należę do prefektury, nie spotkałem nic podobnego... Czy jesteście panowie pewni tożsamości tego człowieka?...
— Zaręczam za to... odezwał się Rajmund.
W tej chwili damo znać naczelnikowi, że przywieziono złodziei książek, po których posłano do więzienia.
Kazał ich natychmiast wprowadzić.
Wszyscy trzej poznali od razu antykwaryusza z ulicy Guénégaud.
Wdowa Laborre i jej syn sprowadzeni również potwierdzili, że nieboszcsyk był rzeczywiście Antonim Fauvelem.
Wątpliwość była niemożliwą.
Pani Laborre przygnębiona była morderstwem jakiego brat jej stał się ofiarą, młody zaś seminarzysta ukląkł przy stole i odmówił modlitwę za duszę wuja. — A biedna ta dusza potrzebowała pomocy bardzo!...
Siostra Fauvela, prosiła, aby jej pozwolono oddać ostatnią posługę bratu.
Odpowiedziano jej, że pochowanie nie będzie mogło mieć miejsca, bez pozwolenia prokuratora rzeczpospolitej, i że ją urzędownie zawiadomią, gdy pozwolenie to nastąpi.
Pani Laborre odeszła z synem.
Doktór zajął się pisaniem raportu o zrobionej autopsyi i swoich spostrzeżeniach.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego opuścił Morgę, ażeby pójść do prokuratora Republiki.
Rajmund wyszedł z nim razem.
Mógł swobodnie powrócić do domu, ale ta swoboda nie zadawalniała go wcale.
Pragnął otrzymać urlop kilkotygodniowy ale jak nam wiadomo niepowodzenie wczorajsze nie zachęcało go do wznowienia prośby.
Sytuacya zmieniła się jednakże. Misya jego była skończoną, bo sprawiedliwość dowiedziała się co stało się z Fauvelem, bo dowiedziała się, iż nie mogła go dostać w ręce żywego.
Tak więc, mógł mieć nadzieję, że jego zwierzchnik będzie dziś łaskawszym dla niego.
— Panie naczelniku — odezwał się — czy dzisiaj po chwilowem milczeniu szczęśliwszym będę niż wczoraj!...
— Szczęśliwszym?... powtórzył naczelnik — a to pod jakim względem?...
— Pod względem łaski, o jaką pana prosiłem.
— A! co do urlopu... Więc panu tak bardzo na tem zależy?...
— Bardzo, proszę pana, i jeżeli go o trzymam, będę pana niezmiernie wdzięcznym...
— Biorę więc na siebie zadowolenie pana, ale do pewnego tylko stopnia i z pewnemi zastrzeżeniami... Daję panu urlop na dni piętnaście, ale pozostawiam sobie prawo, przywołania pana, jeżeli w tym czasie, będziesz mi potrzebnym... Więcej zrobić nie mogę.
Rajmund skłonił się uprzejmie.
— Robisz mi pan co możesz — i niech mi pan wierzy, że umiem to sobie cenić...
I rzeczywiście szczerze był wdzięcznym szefowi za to piętnaście dni, jakie ma pozwalał przepędzić przy synu.
Powrócił do domu, a naczelnik bezpieczeństwa poszedł do sądu.
W pałacu przy ulicy Miromesnil, byli Wszyscy od rana jak w gorączce.
Był to dzień wyznaczony na otwarcie gabinetu konsultacyjnego doktora Thompsona, a można było mieć nadzieję, że dzięki gorącym reklamom, zaciekawiającym do najwyższego stopnia publiczność, żądających porady, stawią się całe legiony.
Trzeba dodać, że profesorowie fakultetu medycznego i różne powagi naukowe, którym doktór amerykański poskładał wizyty i z którymi rozprawiał, uznali jego wysoką inteligencyę i rozległe wiadomości.
Nie zazdrościli mu wcale, pewni, że nie będzie im mógł szkodzić odbieraniem klijentów, poświęcił się bowiem wyłącznie leczenia bezkrwistości i zapewnił, że tem się tylko będzie zajmował.
Jakób Lagarde wierny przyjętej zasadzie, wymyślił jakieś lekarstwo, które podał do oceny fakultetowi, a uzyskawszy pochlebne uznanie, wyjednał sobie upoważnienie do osobistego przyrządzania tego środka, nie chciał bowiem swego sekretu powierzyć aptekarzom.
Inaczej mówiąc, monopol leku zachował dla siebie, ale zobowiązał się dostarczać go szpitalom, w takich ilościach, w jakich tylko żądać będą ordynujący lekarze.
Naturalnie lekarstwo, o jakiem mowa, lekarstwo którego składu nikt nie znał oprócz komisyi i którego skutków także jeszcze nie znano, w pośród publiczności uchodziło już za jakiś środek nieporównany, cudowny prawie.
Około południa, dwadzieścia z górą osób, oczekiwało już w salonie, przylegającym do gabinetu konsultacyjnego, do którego wpuszczano chorych po kolei.
Duży ów salon, umeblowany z przepychom, ozdobiony obrazami i rzeźbami wysokiej wartości, poprzedzony był przedpokojem, w którym chłopiec trzynastoletni w ubraniu pazia, podług mody angielsko-amerykańskiej, siedział za małem biureczkiem i rozdawał każdemu wchodzącemu numer porządkowy, ażeby uniknąć nieporozumień.
W głębi salonu znajdowały się drzwi zasłonięte ciężkiemi portyerami.
Drzwi te prowadziły do gabinetu, urządzonego w sposób zarazem elegancki i poważny, obitego materya ciemnozieloną z ozdobami z hebanu, a takież same biblioteki inkrustowane bronzem stały przy ścianach.
Duże biurko w tym samym stylu — biurko doktora — umieszczono pomiędzy oknami, tak, aby najlepsze światło padało na chorych, gdy sam doktór znajdował się w półcieniu.
Dwoje drzwi w rogach gabinetu, prowadziło do pokoju zamienionego w rodzaj apteki, gdzie na półkach stały przeróżne słoje i flaszki, różnemi opatrzone etykietami.
Na środku stał tu stół zarzucony cały małemi pudełeczkami jednakiej formy, owiniętemi w prospekta i instrukcye drukowane w czterech językach.
Marta siedziała przy tym stole, nad wielką księgą regestrową oprawną w skórę zieloną, z narożnikami z posrebrzanego metalu.
Młoda dziewczyna w grubej zawsze żałobie, miała na sobie czarną suknię krepową z bardzo zgrabnie zrobionym staniczkiem.
Przezroczysta materya, ukazywała, albo raczej pozwalała się domyślać posągowej zgrabności i piękności ramion.
Przepyszne blond włosy sieroty, podniesione bardzo wysoko, zdobiły jakby złotą koroną małą jej główkę, a loczki spadające figlarnie na czoło, czyniły tę niezwykłą piękność, prawdziwie czarującem zjawiskiem.
Jakéb Lagarde nie mógł jej się dość napatrzeć.
Dwadzieścia z górą osób jak powiedzieliśmy już poprzednio, oczekiwało na przyjęcie.
Były tam matki z dziećmi o bladych wychudłych twarzyczkach z zaczerwienionemi powiekami, z biednemi słowem istotami, które trawiła anemia, były kobiety światowe, zniszczone życiem, zawcześnie zwiędłe i złamane.
W jednym z rogów salonu, Rajmund Fromental, siedział obok swojego syna.
Prawie naprzeciw nich, jakaś kobieta, która wydawała się jeszcze młodą i ładną pomimo lat jakich czterdziestu, mówiła coś po cichu do wyrostka, o twarzy niezmiernie sympatycznej, ale bardzo bladej i wychudłej.
Młodzieniec ten miał na sobie ubranie duchownego.
Była to pani Laborre, która idąc za radą nieboszczyka swego brata, księgarza Antoniego Fauvela, przyprowadziła syna na poradę do specyalisty.
Pani Laborre, jak wiemy, nie bardzo kochała syna, bo się przy nim znacznie starszą wydawała, ale chciała, aby dożył do pełnoletności i doczekał końca procesu wytoczonego Jeromowi Villard, bo najpewniejszą była, iż kamerdyner hrabiego de Thonnerieux, powie nareszcie, co się stało z testamentem zmarłego pana.
Bo stałą myślą godnej wdowy — jak to już także wiemy, było chwycić w swoje ręce sukcesyę synowi przeznaczoną, Wobec tej myśli, zapomniała nawet o śmierci brata.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.