Czerwony testament/Część druga/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Po krótkiem milczeniu doktór zaczął znowu:
— Teraz pozwoli mi szanowna pani, ponowić prośbę moję o zaszczycenie wraz z synem małego u mnie zebrania, o jakiem już wspominałem...
— Nie odmawiaj, mamo, proszę się o to, rzekł René, co do mnie, najszczęśliwszym będę gdy się znajdę u kochanego doktora.
— Ale żałoba... szepnęła pani Labarre, pragnąca być przekonaną przez Lagarda, którego spojrzenie rzucało na nią wielki urok.
— W żałobie, byłaby pani niewłaściwą na balu — ale nie na małym familijnym wieczorku... powiedział doktor.
— Ha, więc przyjmuję... ale... dla syna tylko — odpowiedziała wdowa, rzucając zalotne spojrzenie na doktora.
René uśmiechnął się złośliwie.
— Bardzoś łaskawa dla mnie moja mamo, rzekł, i dziękuję ci za to serdecznie...
— Teraz kiedy otrzymałem przyrzeczenie pani — oświadczył Jakób Lagarde — musimy skończyć konsultacye...
— Jesteśmy na rozkazy pana.
Doktór zadał kilka pytań jeszcze seminarzyście, odpowiadającemu z całą otwartością.
— Czy kaszlesz czasami?...
Bardzo rzadko.
— Muszę cię obsłuchać koniecznie...
René zdjął sutannę i obnażył piersi i ramiona.
Ramiona były chude, pierś wąska i zapadła. Jakób nie zdziwił się temu. O co innego mu zupełnie chodziło, chciał się przekonać tylko, czy René ma zawieszony na szyi medalion hrabiego de Thonnerieux.
I ujrzał go na piersiach seminarzysty w woreczku sukiennym, kształtu szkaplerza, na czarnym jedwabnym sznureczka.
— Oto — pomyślał pseudo Thompson, mam go niby w ręku, a posiąść nie mogę!...
Zbadał następnie młodego człowieka podług wszystkich reguł.
— Skończyłem już — oświadczył po kilku sekundach — możesz się ubrać moje dziecię... Musisz poddać się ścisłej kuracyi... Jeżeli będziesz wypełniać co ci nakażę uzdrowię cię, pomimo żeś bardzo chory... Potrzebujesz wzmocnienia i odżywienia... potrzebujesz najmniej sześciu miesięcy wypoczynku z oderwaniem się zupełnem od wszelkich zajęć umysłowych...
— Jeżeli opuścisz seminaryum — co jest prawdopodobnem wakacye... — to będą najlepsze...
— Zażądam najpierw uwolnienia na dni kilka — odpowiedział René Labarre — mama, gdy będę już u niej — uda się do przełożonego i zawiadomi go, że nie czując w sobie powołania, nie mogę być księdzem.
Jakób napisał receptę i podał ją pięknej wdowie.
— Chciejcie państwo przejść tędy — powiedział wstając — tam doręczą wam lekarstwo przepisane i zanotują receptę. Zresztą pójdziemy razem...
Powiedziawszy to, otworzył drzwi od pokoju w którym się Marta znajdowała i wprowadził matkę i syna.
Sierota siedziała przy biurku i czekała z piórem w ręku.
Skłoniła się pani Labarre i seminarzyście, którzy olśnieni jej urodą, aż zatrzymali się w progu.
Wdowa obrzuciła Martę wejrzeniem podziwu i zazdrości i zwróciła się do Jakóba z uśmiechem podejrzliwym, który tenże pojął od razu.
Uśmiech ten znaczył:
— Widząc taką śliczną dziewczynę, w domu człowieka młodego, wiemy co o tem sądzić...
Jakób uśmiechnął się także i powiedział:
— Prezentuję pani, kuzynkę moję, którą kocham jak własną córkę...
Marta skłoniła się powtórnie, a pani Labarre, uwierzywszy doktorowi, raczyła się uśmiechnąć łaskawie do zaprezentowanej.
René pożerał oczami młodą damę i uczuł jakiś nieznany ogień w żyłach.
Jakób poznał od razu jakie wrażenie zrobiła sierota na seminarzyście i winszował sobie w duszy trafności swoich wyrachowań.
— Kochana Marto — rzekł — bądź tak dobrą, zanotuj nazwisko pana René Labarre i wciągnij do księgi jego receptę...
Pani Labarre podała receptę młodej dziewczynie i zapytała:
— Ale szanowny doktorze, co ja jestem panu dłużną?...
— Policzymy się później, kochana pani, po zwalczeniu choroby... odpowiedział Jakób Lagarde. Syn pani nie jest dla mnie takim sobie klijentem zwyczajnym... Chcę aby miał u mnie rachunek otwarty...
— Dobrze panie doktorze.
Marta zrobiła kopię recepty.
— Służę panu przepis i lekarstwo... powiedziała do Renégo, doręczając mu wraz z przepisem butelkę i małą flaszeczkę...
Seminarzysta mając oczy nieruchomo w nią utkwione, wyciągnął rękę machinalnie.
Sierota sama nie wiedząc dla czego zarumieniła się mocno i wetknęła w tę rękę trzy wspomnione przedmioty.
Paluszki jej dotknęły pomimo woli palców młodego człowieka.
Ten ruch prawie niedostrzegalny, miał skutek nadzwyczajny. René poczuł w całem swojem ciele jakieś szczególne drżenie, nogi się pod nim zachwiały, wszystka krew jaką miał w sobie do głowy mu uderzyła i na chwilę zasłoniła oczy zupełnie.
— Do widzenia niezadługo, kochana pani... odezwał się Jakób, ściskając ponownie, w sposób serdeczny, czuły pra wie, rękę pięknej wdowy. Zaproszenie moje znajdzie już pani u siebie...
— Do miłego widzenia, kochany panie doktorze, wyszeptała słodziutkim głosem pani Labarre.
I ująwszy pod rękę syna, wyszła, przeprowadzona przez Jakoba aż do przedsionka.
— O! ten chłopak dojdzie bardzo daleko... jeżeli żyć będzie naturalnie... pomyślał mniemany amerykanin, spoglądając na wdowę i kleryka schodzących po schodach pałacu.
Skoro mu zniknęli z oczu, cofnął się do mieszkania, a było to dziesięć minut po czwartej.
Udał się wprost do Marty.
— Robota twoja jest na dzisiaj skończona, kochana panieneczko. Złóż księgi i do lasku z Angelą na zwykłą przejażdżkę...
— Dobrze panie doktorze.
— Każ sprowadzić wygodny powóz, który niech was dowiezie do jeziora, a ztamtąd pójdźcie pieszo i spacerujcie całą godzinę... To konieczne dla twego zdrowia... Nie wiem czy będę mógł dziś z wami obiadować... Mam kilka kursów do zrobienia... Nie czekajcie za tem na mnie.
Przysłowie powiada, że każdy początek trudny, ale my o dzisiejszem pierwszem przyjęciu wcale tego powiedzieć nie możemy... nieprawda?...
— Zebrałam dwadzieścia pięć luidorów...
— Gdyby dochód ten przyjąć za zasadę, znaczyłoby, że przez rok zbierzesz ośmdziesiąt dwa tysiące pięćset franków. Nie byłoby powodu do narzekań!...
— Pan doktór każe otworzyć kredyt panu René Labarre?...
— Bądź łaskawą zrobić to moję dziecię!... Do widzenia miłego z tobą!...
Jakób ucałował Martę w czoło w sposób całkiem rodzicielski, labo całusy jego były może gorętsze trochę niż ojcowskie, potem udał się do swych pokojów, zmienił toaletę i wyszedł.
W dziesięć minut potem, był już na dworcu Świętego Łazarza, wszedł do kawiarni znajdującej się pod arkadami i zwróciwszy się wprost do gospodyni siedzącej za bufetem, zapytał, czy nie nadszedł ta telegram pod adresem pana Garnier.
— Nie... odpowiedziała zapytana — ja wcale nie znam pana Garnier.
— Ja nim jestem — odrzekł Jakób z galanteryą. — Jeden z przyjaciół moich piał tutaj właśnie nadesłać depeszę, żądającą zapewne, abym pierwszym jaki będzie przechodził pociągiem, udał się do Wersalu... Byłbym bardzo wdzięczny pani, gdybyś raczyła przyjąć tę depeszę, a w nadziei, że nadejdzie, poproszę o absynt i zatrzymam się trochę...
— Proszę pana...
Jakób usadowił się w rogu kawiarni, popijał absynt i czytał dziennik jakiś.
O w pół do szóstej, kazał podać sobie obiad z butelka Pontet-Canet i zjadł a wypił wszystko z jak najlepszym apetytem.
W kilka minut po wpół do siódmej, zjawił się nareszcie woźny biura telegraficznego i położył na bufecie depeszę.
Gospodyni przeczytała adres i przez jednego z posługujących chłopców, doręczyła bezzwłocznie Jakóbowi.
Znamy już treść tej depeszy.
— O ósmej... — powiedział sobie mniemany Thompson, a zatem czas już wielki...
Wstał, zapłacił i wyniósł się co tchu kawiarni.
W chwili, gdy biła ósma na wieży dworca kolei Północnej, pojazd dwu osobowy, powożony przez brodatego woźnicę, przybył na stacyę i zatrzymał się a peronu...
O ósmej minut dwadzieścia rozległ się świst lokomotywy...
Pociąg idący z Chantilly wjeżdżał do Paryża.
Amadeusz i Wirginia jedno w jednym, drugie w drugim kącie przedziału pierwszej klasy, zasypiali jak zarżnięci, a Pascal sam jeden siedział z nimi i pomiędzy nimi.
Ten sen głęboki, był następstwem zabardzo przebranej miarki.
Pascal miał chwilowo zamiar skorzystać z nieprzytomności Wirginii i wyciągnąć jej medal wiadomy.
Ale się pomiarkował i powstrzymał.
Ta kradzież, mogłaby spowodować zawikłania najrozmaitsze i popsuć im wszystkie szyki.
Przede wszystkiem, musiałaby obudzić czujność innych posiadaczy medalów.
Postanowił trzymać się zatem planu jaki poprzednio ułożył.
W chwili przybycia na dworzec, kamrat Jakóba Lagarda potrząsnął silnie śpiochami, którzy zbudzili się bardziej jeszcze odurzeni niż na wyjezdnem z Orry-la-Ville, wino bowiem mieszane z najrozmaitszemi innemi trunkami, fermentowało im w łepetynach.
Aby dostać się na dworzec, zmuszeni byli uwiesić się jedno z prawej, drugie z lewej strony ramienia Pascala Saunier.
Noc zapadała.
Brodaty woźnica, którym był nie kto inny, jeno Jakób Lagarde, czuwał uważnie przy wejściu.
Spostrzegł w tej chwili troje podróżnych naszych i dał nieznaczny znak Pascalowi, który podszedł wprost do niego i zapytał.
— Czyś wolny i możesz nas odwieźć?
— Nie, obywatela — odpowiedział głosem ochrypłym, nie mogę, bo mam dwa tylko miejsca.
— Ja na koźle sobie usiądę... — odezwał się Amadeusz, który jakby oprzytomniał troszeczkę.
— Nie... nie... — odpowiedział Pascal co żywe — wy oboje umieścicie się w powozie... ja siądę na koźle, bo muszę drogę wskazywać...
— — Właź tedy... poczciwy Izydorku — wybełkotał tapicer — ale pamiętaj, że przed odjazdem, trzeba koniecznie ugasić pragnienie!... Pali mnie w brzuchu, jakbym miał w nim żywy ogień...
I wskazał ręką na usta spalone przez nadużycie trunku.
— Tak jest... — dorzuciła Wirginia ― koniecznie potrzeba się orzeźwić czemkolwiek.
— Naprzykład lampką zielonego perroqueta — odezwał się Amadeusz.
— Niech będzie perroquet, ale spieszyć się musimy... — powiedział Pascal. Fiakr, biorę cię na godzinę... Wstąpimy do handelku... pojedź za nami — powiedział głośno, a ż cicha szepnął jeszcze:
— To im ostatecznie dobrze zrobi — nie będziemy mieli żadnego z nimi ambarasu.

Weszli do kupca winnego który sprzedawał absynt, jaki Amadeusz, wyrażając się językiem brukowym, nazwał zielonym perroquet’em.

— Oto rzetelna dziura!... — zawołał, śmiejąc się Pascal — w której znajdziemy co nam trzeba i w której nabierzemy apetytu na nasze raki...
— Nasze raki... — powtórzyła Wirginia. — Ale gdzież są nareszcie te nasze raki?...
— W piwnicy mojego pana, obok karpiów i węgorzów, których każemy sporządzić sobie wyśmienita potrawkę, a którą oblejemy potem szampanem, jak to wam przyobiecałem.
Młoda pracownica zerwała się na równe nogi.
— W drogę!... — zawołała — co duchu. W droge!... na raki i szampana!...
Amadeusz i Wirginia, zajęli miejsca w powozie i zaraz zasnęli.
Pascal zasiadł obok woźnicy, który podciął konia i wyciągniętym kłusem podążał w kierunku Vincennes.


∗             ∗

Wychodząc z gabinetu doktora Thompsona, Rajmund Fromental, pomimo pewnej ulgi w swoich obawach, czuł się mocno zaniepokojonym z łatwych do odgadnienia powodów.
Zdobył najniespodziewaniej serdeczną tajemnice swego syna i obiecał mu odnaleźć przedmiot jego gwałtownej miłości.
W jaki sposób potrafi spełnić tę obietnice?...
Jeżeli nie będzie w stanie dotrzymać słowa, jakim sposobem można będzie uzdrowić serce i duszę Pawła, bez czego uzdrowienie go fizyczne, staje się bezwarunkowo niemożebnem?...
Przedewszystkiem potrzeba wypytać dobrze Pawła, ale tego tak zaraz w tej chwili uczynić nie podobna.
— Nie ma z resztą takiego znowu gwałtu — pomyślał poczciwy ojciec — pczekam do jutra rana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.