Czerwony testament/Część druga/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rajmund spojrzał na adres.
Charakter pisma był mu obcy zupełnie.
Zawahał się nim go otworzył.
W położeniu, w jakiem się znajdował, pismo to nie mogło wydawać mu się by.
najmniej obiecującem.
Skoro znalazł się w swoim pokoju, rozerwał kopertę, wyciągnął papier i spostrzegł kilka wierszy zapisanych.
Było to zaproszenie brzmiące jak następuje:
Pan doktór Thompson prosi pana Fromentala i jego syna, o łaskawe zaszczycenie obecnością swoją wieczorku muzykalnego, jaki urządza, w poniedziatek 16 b. m., w pałacu swym przy ulicy de Miromesnil.
Rajmund przeczytał ponownie, głośno, list otrzymany.
— No, to wcale grzecznie ze strony pana Thompsona, nie prawda ojcze?...
— Bezwątpienia, kochane dziecko... Powiedz że mi otóż, czy masz ochotę znajdować się na tym wieczorze?...
— Nie, ojcze!... Nie lubię żadnych zgromadzeń, znasz wszakże moje usposobienie w tym względzie. Czułbym się z pewnością krępowanym w otoczenia gości pana Thompsona.
— Zastanów się jednakże dobrze. Byłaby to rozrywka dla ciebie, dla czego więc nie masz się rozerwać choć trochę?...
— Powziąłem już stanowcze postanowienie — wolę pozostać w domu...
Fromental zastanowił się nagle.
— O czem się zamyśliłeś, kochany ojcze?... zapytał Paweł.
— Myślę o jednej rzeczy szczególnej, zupełnie dla mnie nie zrozumiałej w tej chwili.
— O czemże takiem mianowicie?...
— O tem właśnie zaproszeniu.
— Jakto?...
— Jakim sposobem mogliśmy je otrzymać?...
— Ponieważ, odpowiedział śmiejąc się Paweł, ponieważ je doktór nadesłał.
— Otoż to mnie niezmiernie zadziwia... Zkąd on mógł się dowiedzieć o naszem nazwisku i adresie?...
— Boś mu je powiedział zapewne.
— Właśnie, że nie powiedziałem.
— Może cię pamięć zawodzi, kochany ojcze!... W przeciwnym razie byłoby to coś zadziwiającego istotnie... Nie jesteśmy bynajmniej ludźmi głośnymi, o których wiedzą wszyscy...
Rajmund znowu się zamyślił.
— A może, szepnął pół głosem — a może podałem mu mój adres i moje nazwisko, gdym go był spotkał w restauracyi na wyspie... Byłem tak wzruszony, że może i zapomniałem jak to było... Tak... tak... najprędzej, że to tak było!... Gdyśmy się doń zgłosili wcale mnie nie zapytywał, ponieważ wiedział już kto jestem...
— W każdym razie — powiedział Paweł, rzecz to zupełnie bez znaczenia.
— Dobranoc, ojcze!...
— Dobranoc ci, kochane dziecko... Jutro jak najraniej pojedziemy, jeżeli nie zaśpisz naturalnie.
— Nie zjemy śniadania w Paryżu?...
— Zrobię jak będziesz sobie życzył...
— No, to jutro jeszcze zobaczymy... Noc zwykła przynosić dobrą radę...
— Do jutra, zatem ojczulku!...
I Paweł uściskawszy serdecznie Rajmunda, udał się do swego pokoju.
W chwili, gdy syn i ojciec rozłączali się ze sobą, nowa zbrodnia, nowa okrutna zbrodnia, przewidywana zapewne przez czytelników naszych, spełnioną została w Petit-Castel.
Amadeusz Duvernay i Wirginia zo stali zamęczeni w salonie jadalnym willi w taki sam sposób, w jaki zginął Antoni Fauvel, księgarz z ulicy Guénégaud, zostali pozbawieni wszystkiej krwi, którą wytoczono z nich za pomocą nieznacznego przecięcia arteryi na ich szyjach.
Jakób odciął woreczek, wydobył zeń medalion jaki miała Wirginia i badał uważnie lśniącą się sztukę złotą.
Na medalionie znajdowały się jeden pod drugim te trzy wyrazy:
Zdobędziemy pomału wszystkie w ten sam sposób...
Ciała ubrane z powrotem w ich ubrania, wyniesiono do ogrodu tak samo, jak zrobiono z ciałem Fauvela.
Ślady pokojowego morderstwa dzięki ostrożnościom przedsięwziętym i wodociągowi urządzonemu w suterynach pałacyku, zostały zupełnie zatarte i wszystkie drzwi willi pozamykane.
— O tej godzinie, zapytał Pascal, co my zrobimy z trupami?...
— Dawaj tu powóz.
Pascal udał się do remizy, w której stał zaprzężony powóz jakim przyjechali.
Wziął konia za uzdeczkę i poprowadził ku miejscu, w którem Jakób oczekiwał.
— Otwieraj drzwiczki!... powiedział ten ostatni.
Pascal spełnił żądanie...
— Teraz — ciągnął pseudo Thompson, potrzeba jest usadowić to czułą parę na siedzeniu, jakby sobie zasypiała...
— To nic trudnego.
Zwłoki Wirginii umieszczone zostały z prawej strony, prześliczną jej główkę oparto o bok pojazdu.
Amadeusza ulokowano w ten sam sposób z prawej strony.
Ci dwoje nieszczęśliwych, wyglądali, jakby spali snem głębokim.
Ukończywszy tę okrutną robotę, Jakób polecił Pascalowi poszukać w stajni postronka, który schował pod siedzenie, a potem kazał mu otworzyć kratę i powóz znalazł się na drodze.
Skoro Pascal zamykał za nim, spólnik jego zasiadł na koźle.
Saunier zajął zaraz miejsce obok niego.
— Jak długo — zapytał Jakób — potrzeba czasu, na dostanie się do lasku Bulońskiego, nie przez Paryż naturalnie?...
— Dwie godziny.—
Znasz dobrze drogę?...
— Mogę ją przebyć z zamkniętemi nawet oczami.
— A no to jedź!... O której godzinie dzień się robi?...
— Około czwartej...
— Dobrze... Jest teraz wpół do dwunastej... jadąc dobrym kłusem, będziemy na miejscu przed drugą...
Pascal wziął bat i lejce.
Zaciął konia, który ruszył z kopyta, przebiegł ulicę Gravelle, minął las Vincennes, przejechał Saint-Maure, i podążył na Montrenil, Bagnolet, Aubervilliers i nareszcie drogą Revolte.
Nocny ekwipaż przy którym latarnie były pogaszone, przesuwał się drogami pustemi wśród głębokich ciemności.
Koń był pokryty pianą.
Dojechali do alei de Neuilly.
— Dalej zawołał Jakób gdy się znaleźli u jednego z wejść do lasku Bulońskiego.
Pascal puścił konia galopem i przeleciał jak piorun koło straży rogatkowej, przerażonej, i nie myślącej ścigać powozu — który wzięli za widmo.
— A teraz — odezwał się Jakób, gdy wjechali w głąb lasu — trzeba nam się zatrzymać w jakiej gęstwinie...
W dziesięć minut stanęli pod wielkiemi drzewami, przy końcu alei.
Zsiedli z kozła.
Pascal dobył sznur z powozu, zawiązał pętlice i upatrzywszy stary dąb z rozłożystemi konary, wdrapał się zręcznie i przymocował sznur do gałęzi.
Po ukończeniu przygotowań, powrócił do Jakóba — i dwaj zbrodniarze, otworzywszy powóz, porwali ciało Amadeusza i ponieśli pod dąb, na którym Pascal sznur przytwierdził.
Za chwilę ciało bujało na gałęzi po nad trawą, stratowaną przez dwóch złoczyńców.
Powóz ruszył znów z miejsca, lecz teraz skierowany przez Pascala w stronę Boulogne.
Gdy się znaleźli na wąskiej drodze, w gęstym lesie, obok opuszczonego cmentarza, Jakób dotknął ręki wiernego pomocnika.
— Tu... wymówił.
Znów się zatrzymano, znów wyjęto ciało i zaniesiono w gęstwinę ciemną...
— Oto i sens moralny całej historyi... rzekł Pascal z uśmiechem cynicznym. Oto, dokąd zaprowadzić może ładną dziewczynę chęć jedzenia raków i picia szampana! — Na ciebie teraz kolej, la Fouine!...
Przededniem jeszcze powóz zajechał w podwórze pałacu przy ulicy Miromesnil, nie zbudziwszy nikogo, dzięki kluczowi, w który zaopatrzył się Jakób.
Pseudo doktór Thompson schował starannie medalion Wirginii, razem ze znalezionym w kuferku hrabiego Filipa de Thonnerieux.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
La Fouine nie przeczuwał, że wymówiono jego nazwisko zaledwie o piędziesiąt kroków, w głębi lasku Bulońskiego, gdzie smacznie zasypiał.
Widzieliśmy go w przeddzień z rana na statku z winem, pomagającego wyciągać kotwicę z wody, widzieliśmy jak pomagał odczepiać od niej ciało Antoniego Fauvela i opuściliśmy go, gdy się zabierał plądrować niższą Sekwanę, jak mówił.
Niższa Sekwana dla la Fouina miała jakiś dziwny powab.
Chciał zarzucić wędkę pomiędzy Saint-Cloud i Suresnes i zabrawszy przybory rybackie, wsiadł do tramwaju na placu de l’Etoile i udał się do Pont de Suresnes, a stamtąd do zamierzonego celu.
Przez dzień do samej nocy szczęście mu nie służyło. Zaledwie złowił dwa funty ryb, które sprzedał oberżyście.
— Dosyć — powiedział sobie, gdy pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie... kwita z Sekwaną — wolę ja swoją starą Marne!... moje Joinville, Créteil i moje szychty i kochaną oberżę na wyspie!...
— Wróćmy tam... Tu nie znam nikogo... Patrzą na mnie, jak na włóczęgę... a to mi się wcale nie podoba. — Dalej w drogę do Créteil!...
Zarzucił wędki i siatki na plecy, i zwrócił się na drogę do Paryża, naturalnie idąc przez lasek Buloński.
Dzień był gorący, a noc cudowna!...
Zoczywszy miękki trawnik pod drzewami, la Fouine pomyślał, że lepiej przespać się kilka godzin wygodnie; a odłożyć do jutra rana powrót do kochanej starej Marny.
— Oho — pomyślał — wyciągnę się tutaj, pewny jestem, iż żaden bankier nie ma tak wygodnego łoża!...
Wsunął się w zarośla i ułożył wygodnie na mchu pod dębami obok wędek.
Za chwilę chrapał wyśmienicie i nie słyszał ani turkotu powozu, który się nieopodal zatrzymał, ani słów, zamienionych pomiędzy Jakóbem i Pascalem.
Rozwidniło się, o czwartej godzinie już słońce złociło wierzchołki drzew starych i ptaki śpiewały rozkosznie.
La Fouine ocknął się.
— Oho — zawołał, siadając na trawie, otóż i słoneczko wstało i ptaszki świergoczą — a ja śpię w najlepsze... Wstawaj mój stary i marsz w drogę!... —
Wsiado sobie na pociąg, idący Ceinture do Bercy — z Bercy dostanę się do Charenton za parę su — a dalej kanałem aż do Saint-Maur...
Młody rybak pozbierał siatki i wędki, zarzucił na plecy i wyszedł na drogę.
W tem zbladł i krzyknął przerażony, ujrzawszy rozciągnięte, twarzą do ziemi ciało młodej kobiety.
— Do pioruna — mruknął — jakiż ja tchórz... do czego to podobne... Cóż takiego strasznego, zobaczyłem osobę, nie należącą do płci mojej i zaraz bać się tak!...
Przyszła pewno uciąć drzemkę w lesie — może z braku drobnych... Do djaska, pani czy panna — może się pochwalić, że ma twardy sen!...
I podnosząc głos, zawołał:
— No! mateczko, obudź się!... Jeżeli idziesz w moją stronę, pójdziemy razem...
A, widząc, że się nie rusza:
— Z pewnością ma z sobą pierzynkę, pomyślał i nachyliwszy się, ujął ją za rękę.
Ręka była zimna zupełnie.