Czerwony testament/Część druga/XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

La Fouine wyprostował się nagle, przerażony niezmiernie.
— Nie żyje — wyrzekł prawie głośno, mogę sobie przyznać, że mam szczęście! wczoraj topielec... dziś rano trup kobiety... kobiety, zamordowanej może... I ja spałem tak blisko trupa... na trawie — niby złodziej, rogatkowy... włóczęga!... Mogę być posądzony! ja, Juljan Boulenois!... Cóż powiem na swoje obronę?... Trzeba zmykać... miejsce jest niebezpieczne!...
Młody człowiek, mówiąc to, zaczął biedz jak szalony po przez las.
Nie znając dobrze drogi, biegł zadyszany na oślep, jak gdyby czuł pogoń za sobą.
Nagle zatrzymał się, oczy słupem mu stanęły, głos w gardle uwiązł, a zęby dzwonić zaczęły.
Tuż przed nim, na grubej gałęzi dębu wisiał człowiek z okręconym sznurem na szyi.
— Wisielec!... — wybełkotał Boulenois... Znowu wisielec!...
Zakrył oczy rękami i chciał uciekać, lecz skamieniał z przestrachu.
Upadł na kolana i otworzył oczy.
Wietrzyk poruszał trupem.
— A to okropne!... straszne!... przerażające!... — wybełkotał la Fouine prawie w obłędzie. — Człowiek utopiony!... kobieta nieżywa... a tu znów wisielec!... Gdzie się obrócę, wszędzie trafiam na nieboszczyków!... — Czyżby to była przepowiednia nieszczęścia?... Cóż mnie może spotkać?...
Po niejakim czasie, równowaga umysłu powróciła chłopcu.
Zawstydził się tchórzostwa.
— Nie mogę przecież klęczeć tu... ze strachem w żołądku... — powiedział do siebie. — Co prawda, to tylko umarły, a może jeszcze nie zupełnie?... Trzeba go natychmiast odwiązać...
I la Fouine, przyzwawszy energie, powstał i zbliżył się do trupa.
Znów go strach obezwładnił.
Oczy powieszonego, otwarte zupełnie, zdawały się patrzeć na niego.
— Na miłosierdzie Bozkie — wyszeptał — a toż ja znam tego chłopca!... To Amadeusz... Amadeusz Duvernay, tapicer... narzeczony Wirginii... i tak jak ja, spadkobierca hrabiego de Thonnerieux... — O Boże wielki, gdy pomyślę... ta kobieta... nieżywa... tam... gdyby to była...
Nie mógł dokończyć, po za nim słyszeć się dały czyjeś kroki.
Obrócił się i ujrzał strażnika leśnego.
— Panie!... panie — zawołał — ta człowiek powieszony!
Strażnik zawrócił w stronę wołającego.
Ujrzawszy młodego chłopca około ciała, chwiejącego się z wiatrem, przybiegł do niego.
— Powieszony?... a tak widzę, powieszony! — powtórzył.
— Tak panie... Przechodziłem tędy i spostrzegłem go... a usłyszawszy pana zawołałem o pomoc...
Nie tracąc czasu, strażnik przeciął sznur.
Ciało spadło na ziemię.—
Czy on już nie żyje?... — zapytał la Fouine.
— Nie żyje — odpowiedział nowo przybyły opatrzywszy ręce i twarz Amadeusza i przyłożywszy rękę do serca — trzeba zawiadomić komisarza policyi.
Przechodzili właśnie robotnicy, utrzymujący w porządku drogi leśne.
Strażnik ich zawołał.
— Tutaj bracia... bywajcie!...
Robotnicy nadbiegli i otoczyli trupa.
— Prędzej dodał strażnik — niech jeden z was bierze nogi za pas, biegnie galopem do Neuilly i sprowadzi komisarza.
Jeden z robotników pobiegł w kierunku Neuilly.
La Fouine rozmyślał: Mówić czy niemówić o kobiecie, którą znalazł i od której uciekł ze strachu.
A czy powinien się przyznać, że znał powieszonego?
Postanowił milczeć.
Podwójne zeznanie pociągnęłoby stawanie w sądzie — a tego sobie nie życzył.
Nie miał sobie nie do wyrzucenia, nie lubiał jednak stykać się z policyą, wiedząc, że nie zawsze jasno widzi, a rękę ma zawsze ciężką.
W następstwie tych rozmyślań postanowił poprzestać na roli widza.
Nad śmiercią młodego człowieka różne czyniono wnioski i jak najczęściej bywa, znajdowano się o sto mil od prawdy.
Wreszcie komisarz spisał protokół i kazał odnieść ciało do Morgi.
Miał już się oddalić, gdy strażnik innej części lasu nadbiegł, wzywając go do obejrzenia ciała kobiety, które znalazł nieopodal.
Komisarz pośpieszył na miejsce wskazane, spisał także protokół i stwierdził, że oba trupy nie miały nic na sobie, poczemby ich można było rozpoznać.
Kradzież nie była powodem zbrodni, jeśli to było morderstwo, ponieważ nieboszczka miała na sobie kosztowności, a w kieszeni pełną portmonetę.
Sprowadzono nosze z Nouilly i dwa ciała wyprawiono do Morgi, a jednocześnie raport de prefektury.
La Fouine pozostał sam w miejscu, gdzie znalazł wiszącego Amadeusza.
Oparty o drzewo, z oczami utkwionemi w gałęź, na której nieszczęśliwy tapicer bujał przed chwilą, wiatrem poruszany, zapytał siebie:
— Czy nie lepiej bym uczynił, przyznając się, że znam Amadeusza?... Przynajmniej zawiadomionoby matkę i ojca...
— Tak, to prawda — dodał. — Lecz to zmusiłoby mnie siedzieć w Paryżu... Wypytywanoby mnie... do nieskończoności... Jak się nazywam... gdzie mieszkam... co robię... i tem podobne głupstwa... a ja nie lubię, żeby kto nos wsadzał do moich interesów!...
Dobry był chłopak ten Amadeusz, szkoda, że się powiesił; ale jeżeli sam to zrobił, widać że mu się życie sprzykrzyło...
Może do rodziców napisał i uprzedził ich o tem. To już do niego należy, nie do mnie...
— Nie trzeba nigdy ludzi sądzić, nawet gdy już „stłukli fajkę“...
La Fouine rozmyślał dalej, patrząc wciąż na gałęź, na której wisiał kawał sznura długości pół metra...
— Jak on u dyabła mógł wleźć tak wysoko?... Musiało mu się siarczyście zażądać konopianego krawatu, dobry kawałek jego wysoko tam buja się niewinnie, jakby nie nie miał na sumieniu. Powiadają, że sznurek taki przynosi szczęście...
Czytałem to nawet wydrukowane w starej książce... A jeżeli to prawda, mój przyjaciel Amadeusz, będzie mógł się pochwalić na tamtym świecie, że mi dobrą pamiątkę zostawił...
Zręczny jak wiewiórka młodzieniec, wdrapał się na drzewo, odwiązał sznur, wsunął w kieszeń kurtki i zeskoczył na trawnik.
Zabierając przyrządy rybackie i odchodząc, zatrzymał się raptem.
— Ale, ale — powiedział — komisarz policyjny, przeszukał ubranie, powywracał kieszenie, przepatrzył wszystko, nawet podszewki, i nic nie znalazł. Gdzież się podział medalion, który Amadeusz powinien mieć na szyi, tak jak i ja?...
Odpowiedź sama się nasunęła.
— Jaki ja głupi — ciągnął la Fouine, ze strachu, aby nie zgubić, włożył go na szyję Wirginii... Opowiadał mi sam w oberży na wyspie... Pamiętam jak dzisiaj... Biedna Wirginia, zamieni się w fontannę, gdy się dowie o nieszczęściu!...
Tak rozprawiając sam z sobą, młody człowiek skierował się do bramy wyjścia w pobliżu ogrodu Aklimatyzacyjnego...
Wychodząc z alei, spotkał się z ludźmi idącymi koło mar, niesionych przez strażników leśnych, w asystencyi brygadiera i stróżów bezpieczeństwa.
Orszak posępny, idący do Mergi zatrzymał się dla odpoczynku.
La Fouine się zbliżył, a właśnie nadchodził starszy strażnik policyi.
— A no! cóż tam zaowu! zapytał jednego z podwładnych. Doniesiono mi, że mieliśmy dwa wypadki śmierci tej nocy w lasku, czy to prawda?...
— Prawda, panie brygadierze... widzisz dwoje noszów...
— Dwóch mężczyzn?...
— Nie... Mężczyzna i kobieta.
— Zamordowani?...
— Nie. — Mężczyzna powieszony...
Co do kobiety, z czego umarła?... Dowcipny będzie, kto zgadnie, nie ma ślada żadnej rany...
— A czy młoda?...
— Tak, ze dwadzieścia lat...
— I ładna?...
— Bardzo nawet... zobacz pan sam...
Uniósł całun okrywający mary, na których Wirginia snem wiecznym spała.
La Fouine zbliżył się i jednocześnie z brygadierem spojrzał — i zobaczył twarz młodej kobiety, wykrzywioną nerwowo.
— To Wirginia! — rzekł do siebie. O, ja to przeczuwałem!...
— Ah! do dyabła, masz racyę, śliczna mała, mówił brygadier. — A czy są jakie wiadomości co do osób tych nieszczęśliwych?...
— Nic. — Nieznaleźliśmy żadnych pa-! pierów. — W kieszeni mężczyzny portmonetka z dwunastoma frankami...
U kobiety kolczyki złote, bransoletka srebrna pozłacana i portmonetka zawierającą trzydzieści franków.
— Żadnej wskazówki więcej?
— Żadnej a żadnej.
La Fouine przysłuchiwał się.
— Żadnej! — powtarzał sobie. — Jak-że to być może? — Cóż się stało z medalionem który ciągle nosiła? — Później się o tem dowiemy. — Stało się — skończyli oboje w jednym lesie... Powieszony! on, który miał być kiedyś bogaty!... Ale dla czego powieszony?... A ona, nieżywa, bez śladu rany... Ale dla czego nieżywa?...
Strasznie mi się to dziwnem wydaje!...
Orszak ruszył w drogę i znikł w oddaleniu.
Julek Boulenois, zamyślony, usiadł na ławce.
Słońce wzniosło się na niebie bez chmurki.
Było już więcej niż pół do ósmej rano.
Oficerowie od kawaleryi, sportsmeni, amazonki, zaczęli zapełniać aleje.
Breki, faetony angielskie zaprzężone w kace amerykańskie lub w rasowe bieguny, jechały rzędem, kierując się na równinę Longchamps.
Młody rybak, patrzył bystro, rozmyślając ciągle o niewytłomaczonej podwójnej śmierci, swego przyjaciela Amadeusza Duvernay i Wirginii.
Patrzył z początku na konie i powozy, powoli jednak, mimowolnie, zajął się tą żywą panoramą.
Nie będąc znawcą, podziwiał jednak konie i zręczność niektórych amazonek.
Przyglądał się i powozom a głównie kobietom w powozach, starym i młodym — więcej jednak młodym.
Gdy się napatrzył dosyć, powrócił znów do rozmyślań:
— To wszystko do niczego nie prowadzi — powiedział sobie. — Sznurek od wisielca, nie urodzi mi rzodkiewki w kieszeni, a rachowałem dziś na dobry połów! Dalej, do roboty!... Jeżeli mój dzień tak szczęśliwie się skończy jak się zaczął, zobaczę wieczorem połowę mieszkańców Paryża: powieszonych, utopionych, albo umarłych bez przyczyny, ale nie ujrzę karpia ani nawet ogonka od leszcza... Dość odpoczywać, mój stary. Idźmy na pociąg!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.