Czerwony testament/Część druga/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwie zbrodnie zostały popełnione, zaczął naczelnik bezpieczeństwa publicznego — dwie zbrodnie ściśle zespolone ze zbrodnią popełnioną przed kilku dniami na osobie niejakiego Fauvela, podżegacza kradzieży książek w bibliotekach narodowych i przechowywacza tychże książek…..
— Więc ten Fauvel, nie został zamordowany przez któregoś ze swych wspólników, obawiającego się denuncyacyi? zapytał prefekt.
— Zdawało się to prawdopodobnem, ale pokazuje się teraz, kiedy dwie osoby zostały w ten sam zupełnie sposób zgładzone, że to zdawało się tylko.
W tem miejscu, naczelnik bezpieczeństwa publicznego, opowiedział szczegółowo to o czem wiedzą już czytelnicy nasi.
— Masz pan racyę….. podobne przypuszczenie jest na teraz nie możebne — odezwał się prefekt, wysłuchawszy okrutnego opisu. — Bezpieczeństwo publiczne jest naprawdę narażone... Każdy może się uważać za narażonego na jakiś napad tajemniczy, na napad, którego cel jest niewytłomaczonym; skoro o kradzież nie chodzi... — Czego chcą mordercy? Czego szukają? — Gdyby publiczność dowiedziała się co jest, zapanował by popłoch szalony, administracya byłaby posadzaną o niedołęztwo, jako nieumiejąca ani zapobiedz zbrodniom, ani pochwycić morderców...
— Dla tego też, panie prefekcie, należałoby te trzy wypadki zatrzymać w tajemnicy...
— W tajemnicy! — powtórzył prefekt, a czyż to możliwe?...
— Możliwe i nawet nie trudne, jeżeli zechce się pan porozumieć zaraz z sądem i otrzymać od prokuratora rzeczypospolitej rozkaz, ażeby nie donoszono o niczem w dziennikach... — Milczenie to uchroni nas od alarmowania Paryża i odstraszenia cudzoziemców... — Tymczasem będziemy szukać łotrów gorliwie, a zyskamy i to jeszcze, że zbóje pewni bezkarności, nie będą się za bardzo wystrzegać... — Gdy Paryż dowie się odrazu i o dokonanych zbrodniach i o ujęciu zbrodniarzy, nie będzie miał żadne go powodu do trwogi, a honor policyi będzie ocalony!...
— Dobrze... — powiedział prefekt. — Porozumiem się z sądem w celu zabezpieczenia nas od prasy, ale działajcie prędko, bo tajemnic podobnego rodzaju, nie podobna długo utrzymać... Jak niektóre chemiczne kompozycye, prędzej, czy później rozsadzają one zawierające je naczynie!...
— Będziemy działać energicznie i pośpiesznie... — Oddam te sprawę jednemu z moich pomocników, który zasługuje na najzupełniejsze zaufanie... oddam ją Rajmundowi Fromentalowi, o którym niedawno panu wspominałem.
— Rajmund Fromental?... Czy to nie ten, który został skazanym, i któremu darowano połowę winy, pod warunkiem że będzie nam służył?...
— Ten sam właśnie.,. Syn jogo nie zna przeszłości ojca i nie podejrzewa nawet właściwego jego zajęcia... Fromental oddałby życie, żeby ukryć smutne swoje koleje przed dzieckiem swojem, pragnąłby też usunąć się ze swego urzędu i zostać wykreślonym z list policyjnych. Gotów jestem popierać jego prośbę, bo uważam go za człowieka zupełnie uczciwego, pomimo spełnionej winy. Zresztą oddał nam już niezmiernie ważne przysługi... Ale zanim przychylimy się do jego żądania, musi nam pomódz raz jeszcze.
— Dobrze... użyj go pan, ale następnie zechciej mi go zaraz przypomnieć...
∗ ∗
∗ |
W znanym nam pałacu przy ulicy Miromesnil, zapanowało ogromne wzruszenie, gdy Angela wysiadłszy z Martą z powozu, opowiedziała doktorowi Thompsonowi o groźnem niebezpieczeństwie, na jakie młoda dziewczyna była narażoną.
Jakób kazał zażyć swej pupilce uspakajające lekarstwo, bo była bardzo osłabioną po zemdlenia i nerwowa gorączka zdawała się nieuniknioną.
Zalecił nadto sierocie, ażeby wypoczęła.
Usłuchała rady tej chętnie, a udawszy się do swojego pokoju, rzuciła się zaraz na łóżko.
Pascal, Angela i Jakób zasiedli do pogawędki.
— Nie dowiedziałaś się czego szczególnego podczas przejażdżki po lasku?... zapytał doktór przyjaciółki Pascala.
— W lasku nie... ale wcale mi to nie przeszkadza, powiedzieć wam pewną bardzo interesującą nowinę... Nie domyślajcie się napróżno, bo niezgadniecie nigdy...
— Mów zatem powiedział Pascal.
— Hrabia Fabian de Chatelux zobaczył Martę...
— I cóż?…..
— Sprawdziło się coście przewidywali. Piękność Marty zrobiła swoje... W tej chwili naiwny młodzieniec szaleje już z miłości...
— Cóż się więc stało?...
— Nic nadzwyczajnego. Ten oto grzeczny kawaler, który dzięki swemu flakonikowi, przywrócił Marcie przytomność, był właśnie nie kto inny, tylko syn pani hrabiny de Chatelux... Pragnęliście przedstawić go waszej wychowance w przyszły poniedziałek na zebrania wieczornem?... No to prezentacya już uskuteczniona.
— Dowodzi to raz jeszcze, że nieszczęście także się na coś przyda! — rzekł śmiejąc się Pascal.
— I sądzisz, że młody hrabia na seryo się zakochał? — dorzucił Jakób Lagarde.
— Jestem tego najpewniejszą w świecie, a możecie chyba mi wierzyć, że się znam trochę na tych rzeczach!... Studyowałam fizyonomię hrabicza podczas kiedy cucił Martę. Najprzód wybiła się na niej admiracye, a następnie gwałtowne uczucie. — Nie ma obawy, aby się nie stawił na poniedziałkowe zaproszenie...
— Czy was zapewnił?...
— Wymienił nam swoje nazwisko:
— To bardzo dobrze... zdaje mi sią, że wypadnie mi pojechać doň i podziękować za uprzejmą pomoc.
— Posłanie karty wizytowej będzie zupełnie dostatecznem... zauważył Pascal...
— Zapewne... ale chcę jednakże tego młodego człowieka zobaczyć w jego własnym domu i zrobić znajomość z hrabina... Ludzie chodzący otwartą drogą, nie są nigdy podejrzewani. Przypadek pozwala mi wejść do domu pani de Chatelux, skorzystam z niego. Kto wie zresztą, czy ta wizyta nie dostarczy mi sposobu ściągnięcia pana Fabiana tam, gdzie wiesz...
— Czy obawiasz się, aby Marta nie była go zdolną pociągnąć? — zapytał Pascal...
— Marta jest przynętą niezawodną, to nie ulega wątpliwości, ale nie trzeba nigdy zaniedbywać żadnych środków...
Przypadek posłużył mi daleko więcej.
niż myślisz...
— Jakto?... — Hrabina de Chatelux otrzymała mój list, ale mnie nie zna wcale. Nic nie dowodzi, że mi odpowie na moje zaproszenie, usprawiedliwione jedynie naszemi amerykańskiemi obyczajami i nieświadomością zwyczajów paryskich... Pani de Chatelox jest wielką damą... i jako taka, przestrzega zapewne starannie wszelkich konwenansów, a mój postępek, musimy przyznać obaj, przecie nie zgadza się z niemi wcale...
— Syn powiedział, że przybędzie...
— Syn jest młodzieniaszkiem niepełnoletnim jeszcze... Ma on najlepsze zamiary, ale matka może ma nie pozwolić, może zmusić go do posłuszeństwa swej woli. Co za powód będzie mógł wymyśleć, ażeby przybyć do nas?... Toć przecie nie powie hrabinie, że się śmiertelnie za kochał w pupilce doktora Thompsona!..
Każdy młody człowiek stara się ukrywać pierwszą swoję miłość, szczególniej przed okiem matki...
— Czy nie ma jednak obawy, aby cię ten krok nie skompromitował?...
Jakób wzruszył ramionami.
— Czem?... Fabian de Chatelux przyszedł z pomocą mojej pupilce. Winienem mu więc podziękować. Cóż nad to naturalniejszego? — Postępuję jak człowiek światowy, dobrze wychowany, i skłonię może hrabinę, aby przyjęła moje zaproszenie...
— Rób zatem jak uważasz...
— Nie na tem bynajmniej kończą się moje zabiegi... ciągnął pseudo Thompson.
— Cóż chcesz zrobić jeszcze więcej?...
— Nie lubię zdradzać moich zamiarów, zanim ich do bliskiego wykonania nie doprowadzę... Zobaczycie wkrótce...
— Czy są jakie wiadomości o Fromentalach?...
— Nie... dowiadywałem się o nich, ale ani ojciec, ani syn, nie znajdują się w Paryżu. — Posłałem im list zapraszający, ale czy przyjdą? — Jeżeli nie, to trzeba się będzie zająć nimi na seryo. Nie mają powodu się ukrywać — można więc łatwo będzie ich odnaleźć.
— Znajdziemy ich, rzekł Pascal.
— Ponieważ dzień dzisiejszy nie jest dniem konsultacyj — zajmę się naszemi interesami...
Służący przyszedł oznajmić, że śniadanie podane.
— Zejdziemy za chwile... — odpowiedział Jakób i dodał gdy lokaj się oddalił... Jeszcze słówko co do Marty, kochana Angelo. — Rozmawiasz z nią bardzo dużo, a ona ufa ci zupełnie…..
— Zapewne...
— Czy nie opowiadała ci co kiedy o swojej przeszłości, o swojej teraźniejszej pozycyi i przyszłości.
— Nie mówiła mi o niczem podobnem. Dla czego się o to pytasz?...
— Bo chciałbym wiedzieć, czemu przypisać ten widoczny jej smutek, od czasu opuszczenia Petit-Castel. — Zdaje mi się niepodobnem, abyś nie spostrzegła wielkiej zmiany, jaka w niej zaszła...
— Rzeczywiście, znalazłam ją trochę więcej ponurą, ale przypuszczałam, że zmartwienie po stracie matki na nowo ją opanowało. Podobne objawy, nie są rzadkością. — Czy ta zresztą, czy inna jaka temu przyczyna, Marta nie zwierza mi się z niczem — odpowiedziała ex-magazynierka.
— To dziecko ma zatem jakąś tajemnicę, którą przed nami ukrywa.. — zauważył Jakób.
— Zdaję ci się!...
— Nie! tak jest na pewno... — I ty i Pascal jesteście doprawdy mało przenikliwi, skoro widoczna w niej zmiana, nie uderzyła waszych oczu.
— Cóż więc sądzisz?...
— Nie sądzę nic... — gubię się w domysłach.
— Czy przypuszczasz, że odgadła nasze projekta?...
— Co do tego, to nie! stanowczo nie! To niepodobna!... Zmiana jej pochodzi z cierpienia i ciągłej zgryzoty!... — Gorące jej ręce zdradzają gorączkę... jej zaczerwione powieki, zdradzają, że nie sypia po nocach... Marcie coś dolega, coś czego odgadnąć nie mogę, ale o czem muszę się dowiedzieć jednakże... Będę szukał z przekonaniem, że kto szuka, ten znajdzie.
— Co cię to tak znowu bardzo obchodzi? — odezwał się Pascal, ździwiony nieco tym zapałem doktora. — Marta jest w rękach naszych narzędziem i niczem zgoła więcej... — Kiedy odda nam bezwiednie usługi, jakich od niej oczekujemy... kiedy odegra rolę słoninki w pułapce i przestanie nam być potrzebną, nie będziesz miał, jak mi się zdaje, potrzeby troszczyć się wcale o nią! — Skądże zatem ta obawa o jej przypuszczalne cierpienia?...
Jakób zadrżał, posłyszawszy słowa Pascala.
— Kto może odpowiadać za przyszłość? — mruknął.
— Ho! ho! — wykrzyknął ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux — zdradziłeś się mimowoli, mój kochany!
— Czyż tak? — powiedział Jakób z uśmiechem.
— Zaczynam wierzyć, żeś i ty nie był zdolnym oprzeć się urokowi, jaki rzuca piękność panny Grand-Champ... — Sierota wzbudziła w twojem sercu uczucie, które uważałeś za szaleństwo przed kilku zaledwie dniami. — Powiedziawszy krótko, zakochany jesteś na zabój.... — Tak czy nie tak?... — powiadaj...
Doktór spojrzał na Pascala i odpowiedział nowym uśmiechem:
— Może tak... a może i nie. — Kto może ręczyć za siebie? Chodźmy na śniadanie...
Zeszli do sali jadalnej.
Podczas posiłku, który trwał krótko, Jakób był zamyślony i ponury.
— Czy wychodzisz?... — zapytał Pascala, wstając od stołu.
— Nie... zaczekam tutaj na ciebie, ażeby się dowiedzieć o rezultacie wizyty u pani de Chatelux..
— To każ zaprzęgać. — Zobaczę się — z Martą, a potem zaraz pojadę...
Jakób z Angelą, udali się do pokoju sieroty.
Marta drzemała, ale na odgłos otwierających się drzwi, otwarła oczy.
Angela weszła pierwsza.
— Moja koteczko — odezwała się do sieroty — doktór życzy się zobaczyć z tobą...
— Czekam z przyjemnością... a mam się daleko lepiej.
Zaledwie wymówiła te słowa, Jakób wszedł do pokoju.
Gorączka paliła mu krew w żyłach i przyśpieszała bicie serca.
Po raz pierwszy próg ten przestępował, po raz pierwszy widział Martę leżącą.
Silnie wzruszony, zbliżył się do łóżka, wziął rękę młodej dziewczyny, zaczął liczyć uderzenia pulsa, a jednocześnie wpatrywał się w zmęczoną twarz chorej.
— Nie mam gorączki — odezwała się Marta — przelękłam się tylko... nic więcej... Czuję się daleko lepiej...
— Jednakże kochane dziecię — odrzekł Jakób — są na twej twarzy wyraźne oznaki rzeczywistej choroby i to nie dzisiejszej... — Ty widocznie cierpisz, ja od kilku dni stan twój obserwuję i zaczynam się o ciebie niepokoić. Ta choroba zaczęła się zaraz po naszym przyjeździe z Petit-Castel...
Marta się zaczerwieniła.
Ten nagły rumieniec nie mógł ujść baczności Jakóba.
— Czy masz jakie zmartwienie? — zapytał serdecznie — dla czego ukrywasz go przedemną. Może mógł bym ci ulżyć w czemkolwiek?...
— Kiedy mnie nic a nic nie jest... — odpowiedziała młoda dziewczyna, widocznie zaambarasowana — ja nic przed panem doktorem nie ukrywam..
— Przysięgłabyś też na to?...
— Marta znowu się zaczerwieniła.
— Dla czego żąda pan odemnie przysięgi, kiedy zapewniam, że mi nic nie jest? — Czy pan nie wierzy mojemu słowu?...
Jakób nie nalegał więcej.
— Potrzebujesz wypoczynku — rzekł, staraj się zasnąć trochę. — Wieczorem przyjdę cię zobaczyć jeszcze... do widzenia...
— Do widzenia, panie doktorze...
Pseudo Thompson uścisnął rękę sieroty, wlepił w nią pałające spojrzenie, nakoniec wyrwał się z niemego zachwytu i wraz z Angelą wyszedł z pokoju.