Czerwony testament/Część druga/XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.

— Co mu się stało? — pytała Marta, skoro się tylko drzwi za nimi zamknęły. Nigdy go takim nie widziałam... Jego spojrzenie było dzisiaj nadzwyczaj dziwne... Zdawało mi się, że ma łez pełno W oczach...
— Dla czego?...
Po chwilowem namyśle odpowiedziała sobie:
— Zapewne, widząc mnie leżącą, przypomniał sobie ostatnią chorobę swojej córki którą — utracił i ten widok odnowił ranę ojcowską. Biedny doktor, Jaki on dobry, a jaki przewidujący!... Spostrzegł, że cierpię.. Nie mogłam ukryć przed nim mojego smutku, ale potrafię z pewnością ukryć moją miłość. Ah! ta miłość, to choroba co mnie podkopuje, co mnie w końca może zabije... Na te chorobę jest tylko jedyne lekarstwo... zobaczyć Pawła.
Czy go jednakże zobaczę?...
Młoda dziewczyna położyła główkę na poduszce i przymknęła oczy.
Nie spała atoli wcale.
Wielkie łzy jedna po drugiej spływały po wybladłych jej policzkach.

∗             ∗

Fabian de Chatelux jakeśmy to powiedzieli — śledził jak tylko mógł najdłużej za powozem unoszącym Martę z Angelą.
Nadzwyczajna piękność młodej dziewczyny, literalnie zawróciła mu w głowie...
Czuł się schwytanym za serce — a nieznane to uczucie, sprawiało mu rozkosz i boleść.
Przez kilka chwil stał na miejscu jak oczarowany, nakoniec otrząsnął się i zaczął przerwany spacer. Szedł wolno, a myśli jego ciągle były przy młodej dziewczynie, kuzynce doktora Thompsona, sławnego cudzoziemca, od którego matka jego otrzymała list zapraszający na wieczór, na który nie miała zamiaru się udać.
— Zycie jest pełne dziwnych nieprzewidzianych wypadków... myślał sobie Fabian. — Wczoraj byłem tego samego zdania co mama.
— Nie znamy doktora... nie znamy jego rzeczywistej pozycyi, ani pochodzenia: mówiłem — może to szarlatan jaki, przybyły dla zjednania sobie klienteli... Byłoby niegodnem powiększać sobą liczbę naiwnych, złapanych na reklamy...
Nie pojedziemy!...
„Oto co myślałem wczoraj... oto com utrzymywał wczoraj z najlepszą na świecie wiarą.
„Dzisiaj zupełnie co innego. Dziwny wypadek postawił mnie na drodze prześlicznej młodej dziewczyny i jestem gotów dowieść jej, że musiemy przyjąć zaproszenie doktora, człowieka honorowego, rzadkich zasług, luminarza nauki!... Trzeba przekonać hrabinę! — Ja muszę zobaczyć kuzynkę doktora, a zresztą obiecałem, że się zobaczymy...“
Tak sobie rozmyślając Fabian powrócił do pałacu przy ulicy le Tournon.
Zamknął się zaraz w swoim pokoju i zaczął wyszukiwać sposobów zmiany zapatrywań i postanowienia matki, nie wyjawiając rozumie się rzetelnej przyczyny, jaka go do cudzoziemca z ulicy de Miromesnil ciągnęła.
Zadzwoniono na śniadanie.
Fabian zeszedł na dół z twarzą wesołą, uśmiechniętą, ucałował matkę, która nań oczekiwała i zajął miejsce.
— Wychodziłeś rano kochane dziecię — zapytała hrabina widząc błyszczące spojrzenie syna i wesoły jego uśmiech.
— Wychodziłem mateczko.
— Pieszo?...
— Tak jest mateczko.
— Dalekoś chodził?...
— Do lasku Bulońskiego a nawet dalej trochę.
— To zadaleko mój chłopcze.
— Przechadzka bardzo jest zdrową byle się nie męczyć zbytnio...
— Nie obawiaj się mamusiu, prześliczny czas... Szedłem wolno i mam wyborny apetyt jak zaraz się o tem przekonasz...
— Dobrze kochany synu... ale pamiętaj mi zawsze o sobie... Udajesz się dziś do Créteil do Pawła Fromentala i jutro znowu będziesz się tam męczył. Obawiam się bardzo o to...
— Niech się mama wcale nie obawia. Przyrzekam, że będę się oszczędzał...
— Czy powrócisz w sobotę wieczorem czy też w niedzielę rano?
— Jak sobie życzysz mateczko...
— Pozostawiam ci zupełną co do tego swobodę... bo nie chciałabym skracać przyjemnej ci rozrywki.
— Jeżeli zatem mama pozwala, to powrócę w niedzielę rano.
— Staraj się też rozweselić trochę Pawła, bo uważam, że od pewnego czasu stał się posępny bardzo... Czyś i ty to zauważył?
— Zauważyłem to moja mamo i sprawia mi to wielką przykrość...
— Czy Paweł ma jaką przyczynę do smutku?
— Nie sądzę... Rajmund Fromental jest najlepszym z ojców... Kocha swojego syna tak samo jak ty mnie kochasz mateczko...
Sądzę, że smutek Pawła jest raczej pozornym, aniżeli rzeczywistym, pochodzi może z jego stanu zdrowia, które nie jest zadawalniającem...
— Może że i masz racyę... może to ta nadmierna praca nad nauką tak go osłabiła bardzo. Korzystaj ze sposobności i postaraj się go rozrywać... Siedzi sam w Créteil a musi nudzić się porządnie.
Rozmowa powyższa wypadła bardzo na korzyść młodemu człowiekowi, bo pozwalała mu zawiązać z matką pogawędkę w najwięcej go obchodzącej kwestyi.
— Czy pomyślała też kochana mateczka — zapytał nagle — o zaproszeniu jakie nam doktór Thompson nadesłał?... Czyś zdecydowała jak zrobić?
— Dla czego mnie o to pytasz?
— Dla tego, że jeżeli się doń wybierzemy, to krócej w Créteil zabawie.
— Czyś zapomniał już o naszej rozmowie wczorajszej?
— Zgodziliśmy się wszak wspólnie, iż nie znając pana Thompsona, nie mażemy z tej racyi przyjmować jego zaprosin...
— Przypominam to sobie doskonale... ale się zastanowiłem...
— I jakiż rezultat tego zastanowienia?
— W pałacu tak sławnego doktora zagranicznego, zbierze się z pewnością cały świat naukowy i rozmowa wartą będzie posłuchania... Może to jedyna dla mnie dobra okazya, to też i myślę, że źle byśmy zrobili, odrzucając inwitacyę...
Pani de Chatelox poruszyła się ździwiona.
— Zupełnie innego zdania byłeś przecie wczoraj odrzekła.
— Rzeczywiście, ale wczoraj bez namysłu poszedłem za twojem może trochę za absolutnem zdaniem mateczko...
— Nie masz wszak nic innego do zarzucenia doktorowi, jak tylko, że zanadto może nadużywa reklamy... Zarzut to bardzo słaby w obec człowieka tak uczonego i w dodatku amerykanina... Oryginalność toż to cecha jego narodowości... Obywatele stanów zjednoczonych, zapalają się do reklamy... zarazili oni Paryż nawet tą gorączką, i wielu już francuzów nie ustępuje pod tym względem yankesom... Pan Thompson zapełnił dzienniki swojem nazwiskiem, to prawda, ale czyż mógł zrobić inaczej ażeby dać się od razu poznać w kraju, do którego przybył po raz pierwszy. Gdyby był mniej siebie pewnym, nie robiłby tyle hałasu...
— Ale zkądże ten twój nagły zapał moje dziecko — wykrzyknęła pani de Chatelux, coraz bardziej ździwiona, zkąd z takiem ożywieniem ujmujesz się za człowieka, o którym wczoraj dopiero wyrażałeś się pogardliwie i którego wczoraj dopiero posądzałeś o szarlatanizm.
— Wczoraj się myliłem mateczko!... Byłem niesprawiedliwym wczoraj….. dowiodło mi tego trochę głębsze zastanowienie...
— Cóż ci jednak nasunęło owe myśli!...
Zaambarasowany Fabian poczuł, że się rumieni.
Hrabina spostrzegła to zaambarasowanie i rumieńce.
— Moje kochane dziecię — rzekła patrząc prosto w oczy synowi — zdaje mi się, że coś przedemną ukrywasz.
— A cóż ja bym mógł ukrywać?
— Właśnie, że tego nie wiem, a wiedzieć bym bardzo pragnęła. Mów ze mną ze zwykłą swoją otwartością...
Młody człowiek miał zamiar niezgrabnie się wykręcić, ale brakło mu na to czasu.
Drzwi sali jadalnej się otworzyły i wszedł jeden ze służących, niosąc kartę na srebrnej tacy.
Co to? — zapytała pani de Chatelux.
— Jakiś pan, proszę pani hrabiny, pragnie się wiedzieć z panią hrabiną i z panem vice-hrabia... Oto jego bilet...
Pani de Chatelux wzięła kartę i przeczytała głośno z łatwem do opisania zdziwieniem.
— Doktór Thompson.
Jednocześnie zwracając się do Fabiana, który stawał się to czerwonym to bladym, dodała:
— Co znaczy ta wizyta, zupełnie dla mnie nie zrozumiała?...
— Nie wiem — odrzekł młody człowiek, powziąwszy nagłe jakieś postanowienie.
— Czekam na wyjaśnienia...
— Najprostszy przypadek zrządził, że dziś rano, pod laskiem Bulońskim, oddałem przysługę dwóm damom... dwóm kuzynkom doktora...
— Jaką przysługę?
— Powóz ich o mało nie został przewrócony i połamany... Jedna z dam zemdlała... a ja na szczęście miałem przy sobie flakonik z salamoniakiem. Doktór przychodzi zapewne, ażeby nam złożyć wizytę dziękczynną.
— Teraz zaczynam rozumieć — odezwała się pani de Chatelux z uśmiechem. Jedna z tych dam była zapewne młodą i piękną nieprawda?
Fabian schylił głowę.
Pani de Chatelux mówiła dalej:
— Oto co ci nasunęło twoje refleksye!.. oto dla czego broniłeś z takim zapałem sprawy doktora! — Trzeba mi było powiedzieć to od razu...
— Germaine wprowadź tego gościa do małego saloniku, gdzie zaraz przyjdziemy.
Służący wyszedł.
— A! ty bałamucie! — rzekła hrabina, całując syna — ratujesz piękne damy jak prawdziwy dżentleman paryzki i nawet się z tem nie pochwalisz!... A te piękne damy są właśnie kuzynkami pana Thompsona!... Doprawdy, gdy przypadek się miesza do czegokolwiek, to zawsze to wychodzi na dobre! — Chodźmy przyjąć doktora. Prędka jego wizyta dowodzi pewną znajomość świata... Już jestem z nim trochę pogodzoną.
Powiedziawszy to, pani Chatelux w towarzystwie syna na wpół posępnego, na wpół uradowanego, udała się do pokoju, do którego służący wprowadził Jakóba Lagarde.
Stał on na środku małego saloniku i okiem znawcy przyglądał się starym obrazom porozwieszanym po ścianach.
Widząc wchodzącą matkę z synem oddał hrabinie ukłon głęboki, a grzecznie się skłonił synowi.
— Niech mi pani wybaczy ― rzekł, moję śmiałość, że bez zaprezentowania się przyszedłem złożyć państwu wizytę... Niewłaściwe to, sam to czuję, ale tłómaczą mnie okoliczności. Zaciągnąłem względem syna pani dług wdzięczności, z wypłaceniem się z tego długu nie mogłem czekać do jutra...
— Syn mój wspominał mi, że miał szczęście oddać małą przysługę pańskim dwom kuzynkom-odpowiedziała hrabina, wskazując krzesło gościowi.
— Niezmierną przysługę proszę pani, za którą nieskończenie jestem wdzięcznym...
Jakób usiadł.
Fabian skłonił się rozrumieniony.
— Te dwie damy, to były zapewne pani Thompson i jej córka? — zapytała hrabina.
— Nie pani... jestem wdowcem i nie mam już córki... Starsza jest moją kuzynką... druga dziewczątkiem, z którem nie wiąże mnie żadne pokrewieństwo. Przygarnąłem ją do siebie w chwili kiedy ją dotknęło niezmierne nieszczęście, bo strata matki, i zupełne sieroctwo na świecie... Kocham ją bardzo, kocham ją jak moje ubóstwianą córkę, którą straciłem, a do której jest bardzo podobną z rysów i łagodności... Uczyniłem z Marty przybraną córkę i chwilami wyobrażam sobie, że jestem jej ojcem!...
— Pan Bóg wynagrodzi pana, żeś przygarnął sierotkę.
— Już mnie hojnie nawet wynagradza, bo jest ona radością i ozdobą mojego domu.
— W jakim wieku?
— Lat dziewiętnaście...
— W moim wieku — szepnął Fabian.
— Spodziewam się — ciągnął dalej pseudo doktór — że pani hrabina pozwoli mi przedstawić sobie moję wychowankę. Moja wizyta ma cel dwojaki... Ośmieliłem się przysłać pani hrabinie zaproszenie... Zapewne to ździwiło panią i pomyślała sobie pani skąd ta śmiałość nie do darowania na pozór?... Z tego także potrafię się wytłómaczyć zaraz... Doktór Richaud, jedna z powag naukowych, który ma szczęście należeć do przyjaciół pani, sławiąc łaskawość i dobroć pani, obiecał mnie jej zarekomendować i wstawić się za mną... Może to nie usprawiedliwia mojej śmiałości, ale ją przynajmniej łagodzi...
— Rzeczywiście znam dobrze doktora Richaud i bardzo go cenie – odrzekła pani de Chatelux. — To coś mi pan powiedział, nie tylko tłómaczy pański postępek, który zadziwił mnie, jak przyznać muszę, ale go usprawiedliwia i czyni zupełnie naturalnym...
— Widzi pani hrabina, że miałem słuszność... Wiedziałem o tem i oto dla czego byłem prawdziwie szczęśliwy z okazyi jaka mi się nadarzyła, że mogłem się przedstawić pani.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.