Czerwony testament/Część druga/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Doktór Thompson naturalnością, dystynkcyą i eleganckiemi manierami, zjednał sobie panią de Chatelax zupełnie.
— Otworzyłeś doktorze swój gabinet konsultacyjny w Paryżu?... zapytała.
— Tak jest, proszę pani, od wczoraj — odrzekł Jakób.
— Wiem, że pan wziąłeś w swoją opiekę syna osoby, z którą dobrze się znamy... Czy byłeś pan zadowolony z rezultatów wczorajszych?...
— Więcej niż zadowolony... Nie spodziewałem się takiego napływu pacyentów... Napływ ten przekonał mnie co może zrobić reklama. Nie mógłbym inaczej stać się znanym od razu w Paryżu, mieście olbrzymiem, w królestwie mody, w mieście w którem byłem zupełnie obcym przed ośmioma dniami...
— Winszuję panu bardzo i z całego serca.
— Pozwoli pani dodać, że powinienem być ocenionym, bo przyjmuję chorych nie w chęci zbogacenia się ich kosztem (sam jestem aż nadto bogatym), ale dla przyniesienia im ulgi.
— Zadanie to niezmiernie szlachetne...
— Uznanie pani hrabiny, wynagradza mnie już za nie.
— O, z pewnością, że mam dla pana najzupełniejszy szacunek.
— A więc pani hrabino, skoro mam szczęście być łaskawie przez panią osądzonym, pozwól mi pani prosić cię o rzecz jednę, do której przywiązuje niezmierne znaczenie... Mówię tu o obecności pani na zebraniu, jakie daję w przyszły poniedziałek i na jakie przysłano pani hrabinie zaproszenie...
— Od bardzo dawna nie bywam już w świecie... — odrzekła hrabina.
— To nie żadna zabawa, ale nie liczne zebranie, na które obiecało mi się kilku uczonych, między niemi doktór Richaud, wspólny nasz przyjaciel i kilka znakomitości literackich i artystycznych. — Rozmowa i dobra muzyka, stanowić będą całą rozrywkę... — Prawdziwym celem tych zebrań, które będą bardzo często….. jest to, że pragnąłbym, aby poznawszy doktora w jego gabinecie konsultacyjnym, poznano człowieka w jego mieszkaniu... — Niech mi pani hrabina wierzy, że odmawiając mojej prośbie, bardzo, ale to naprawdę bardzo by mnie pani zmartwiła...
— A więc doktorze, chociaż od śmierci mojego męża żyję w zupełnem odosobnieniu, zrobię wyjątek dla pana... Syn mój i ja będziemy na poniedziałkowem zebraniu...
Fabian nie posiadał się z radości.
— Panie doktorze — rzekł — jakże się panie miewają?... czy zupełnie przyszły do siebie po przestrachu?... Czy przypadek nie pociągnął żadnych za sobą złych skutków?
— Oprócz lekkiego podrażnienia nerwowego nic nie było mojej pupilce. Zapobiegłem złemu od razu i gdy wyjeżdżałem z pałacu nie było już najmniejszego śladu choroby.
— To szczęście szepnął Fabian.
Jakób Lagarde podniósł się z siedzenia.
— Przyszedłem podziękować panu Fabianowi de Chatelux, ale podziękowanie i największa wdzięczność, należy się odemnie i pani hrabinie. Przyjmując moje zaproszenie, uczyniła mnie pani bardzo szczęśliwym...
Zamieniono kilka słów jeszcze, poczem doktór pożegnał się i wyszedł z salonu, odprowadzony przez Fabiana, aż do przedpokoju.
— No — myślał sobie, wsiadając do powozu, dobrze chyba odegrałem moję rolę i najzupełniej mi się powiodło. Jeżeli ktokolwiek zdolnym jest podejrzewać doktora Thompsons, to pewnością nie pani de Chatelax...
Fabian żywo pobiegł do matki.
— A cóż? — zapytał — jakże mama znalazła naszego gościa?
— Zbyteczne pytanie, kochane dziecię — odrzekła z uśmiechem hrabina.
— Zbyteczne... dla czego?
— Gdybym była pozostała przy mojem pierwotnem mniemaniu, nicby mnie nie skłoniło do poniedziałkowej wizyty... Zanim poznałam doktora, czułam doń instynktowną jakąś niechęć... Teraz pozyskał zupełną moje sympatye... Przebaczam mu nawet, nadużywanie reklamy...
Bardzo miły pod każdym względem człowiek.
Fabian tryumfował, jak gdyby pochwały oddawane doktorowi jego się dotyczyły.
— Teraz — mówił, ściskając czulej niż zwykle swoje mateczkę — teraz będę się zbierał do wyjazdu do Créteil, gdzie mnie oczekuje biedny mój Paweł.
∗
∗ ∗ |
Rajmund Fromental wstał bardzo rano, ażeby przed wyjazdem z Paryża uporządkować trochę swoje notatki.
Myślał, że Paweł pośpi sobie trochę dłużej.
Omylił się jednakże.
Po przebyciu bezsennej prawie nocy, młody człowiek zaraz o świcie zerwał się z łóżka.
Ubrał się prędko i poszedł do ojca.
Już wstałeś?... wykrzyknął Fromental ździwiony.
— Jak widzisz, kochany ojcze...
— Źle zatem napewno spałeś — dodał Rajmund.
— Poczem to poznajesz ojcze?...
— Po śladach bezsenności na twarzy...
— Ha, więc prawda... miałem sen bardzo niespokojny... trawiła mnie silna gorączka... Czy chcesz ażebyśmy zaraz powrócili do Port-Créteil?...
— Ja chcę tak zrobić jak ty sobie tego życzysz. — Jakże pojedziemy?...
— Koleją żelazną, to podróż najprędsza i najwygodniejsza.
— Dobrze! nie posilisz się czem przed odjazdem?...
— Nie. — Nie mam nigdy apetytu tak rano. — Zrobimy niespodziankę Magdalenie, a ona nam przygotuje za to porządne śniadanie...
— Przygotuj się zatem to pojedziemy.
Paweł poszedł do swojego pokoju po kapelusz, rękawiczki i worek podróżny...
Przez ten czas Rajmund porządkował swoje papiery i chował klucze do kieszeni.
Następnie napisał słów parę na ćwiartce papieru.
Paweł powrócił i zeszli na dół.
Rajmund wstąpił do odźwiernego i zawiadomił go, że wydala się na dni kilka z Paryża — że jedzie do Port-Créteil z synem — że często będzie zaglądał do miasta — że jeżeliby podczas nieobecności pytano o niego i jeżeli szło by o coś ważnego, to pozostawia adres, pod który można doń napisać, albo za telegrafować.
— Dobrze panie Fromental, odpowiedział odźwierny — schowam ten adres w pewne miejsce i zakomunikuję go w razie potrzeby...
Następnie ojciec wraz z synem udali się w stronę kolei Vincennes.
— Więc ojciec pojedzie ze mną?….. odezwał się Paweł — i zostanie ze mną kilka dni przynajmniej?...
— Tak kochane dziecię.
— To prawdziwe dla mnie szczęście... Jak długo zabawię z tobą, tego ci powiedzieć nie mogę na pewno. Sądzę jednak, że dni ośm, dziesięć, a może i więcej nawet.
— A ta podróż którą miałeś ojcze odbyć?...
— Podałem prośbę do ministra i otrzymałem odłożenie jej na później. —
Potrzebuję przygotować sobie naprzód robotę, aby nie włóczyć się na próżno.
— Zapewne potrzebuje ojciec odbyć rewizyę bibliotek departamentalnych?...
Po raz to pierwszy Paweł badał ojca w ten sposób.
Rajmund rozumiał, że nie może okazać najmniejszego zaambarasowania, najmniejszego wahania się z odpowiedzią, ażeby nie wzbudzić w umyśle syna, jakiej wątpliwości lub podejrzenia.
Odpowiedział też tonem najnaturalniejszym.
— Tak jest moje dziecko... Czeka mnie objazd inspekcyjny.
— W jaką stronę udasz się ojcze?...
— Na południe.
— Do których departamentów mianowicie?...
— Ależ — odrzekł zdziwiony taką ciekawością Rajmund, do departamentów Drome-Gard, Bouches-de-Rhone... dojadę aż do Marsylii. A dla czego mnie o to pytasz?...
— Bo chciałbym towarzyszyć ojcu w tej podróży.
— Pragniesz mi towarzyszyć? — wykrzyknął Fromental.
— Tak... miałbym wielką ku temu ochotę.
— Zdaje mi się, że mi ruch bardzo potrzebny... a przy tem oddawna pragnę poznać południe... Nic ojcu nie przeszkodzi zabrać mnie w drogę. Doktór Thompson zabronił mi pracować przez czas pewien, byłbym więc szczęśliwym, gdybym epokę przymusowego próżniactwa, zużytkował na przyjemną, a nie nużącą wycieczkę... Czy nie mógł byś mi ojciec zrobić tej uciechy?...
Rajmund znalazł się w nadzwyczajnie trudnem położeniu.
Co tu zrobić, ażeby się wykręcić, ażeby odmówić synowi?...
— Wiesz kochane dziecię rzekł — jak bardzo bym pragnął uczynić zadość wszystkim pragnieniom twoim. Ale to co uważasz za rozrywkę, byłoby w rzeczywistości rzeczą bardzo nudną i męczącą dla ciebie.....
— Jakto ojcze?...
— Tego rodzaju podróże są przykre i męczące... żadnego wypoczynku... żadnej regularności w życiu... ciągle w oberżach w małych, piekielnie nudnych miasteczkach.
— Zapewniam cię ojcze, że to podobałoby mi się bardzo... Dla mnie, który nigdy nic nie widziałem, wszystko by było nowością.
— No, to pomówimy jeszcze o tem, moje dziecię...
— Kiedy ojciec ma wyjechać?...
— Nie wiem jeszcze napewno... może trochę wcześniej... może później trochę... Ale... co znaczy ta gorączkowa chęć ruchu, jaka cię na raz opanowała?...
Paweł westchnął i szepnął:
— To znaczy, mój ojcze, że chciałbym znaleźć, jaki sposób zapomnienia.
Wielka łza zawisła mu u rzęsy i stoczyła się po policzku.
Rajmund widział tę łzę i serce mu się ścisnęło.
Pomimo to jednak, ucieszył się, że nastręczała mu się sposobność, pomówić z synem o jego miłości.
Na nieszczęście przybyli do stacyi.
Wobec nieustannego ruchu podróżnych, niepodobna było prowadzić dalej poufnej pogadanki.
Otworzono drzwi na platformę.
Fromental kupił dwa bilety, wsiedli i pojechali.
Magdalena nie spodziewała się tak prędko powrotu swoich panów.
Radość jej równała się ździwienia.
Uściskała serdecznie Pawła, jakby matka ukochanego syna.
— A cóż?...zapytała następnie. — Byłeś panicz u tego wielkiego doktora?...
— Byłem, kochana Magdaleno...
— Co powiedział?...
— Zapewnił, że mnie wyleczy, że nie zadługo odzyskam zupełnie zdrowie, a wierzę, że tak będzie jak obiecał...
— Patrzcie! patrzciel a to dzielny jakiś człowiek... Gdyby zechciał, wskoczyłabym za niego w ogień... albo... do wody! No a teraz muszę wiedzieć moi drodzy panowie, czyście nie za bardzo głodni.
— Za bardzo to nie, ale przegryźli byśmy co przed śniadaniem...
— Mam kawałek wczorajszej pieczeni.
— Przy szklaneczce wina, wystarczy nam ona tymczasem... — Przygotuj że te pieczeń, a ja pójdę się przebiorę w wiejskie moje ubranie...
Rzekłszy to Paweł oddalił się do swojego pokoju.
— Bodajże jakiś daleko weselszy, ten nasz kochanek — odezwała się Magdalena do Fromentala. — Czy by mi się tak tylko zdawało?...
— Niestety! — odrzekł ojciec — wesołość to przymuszona, moja dobra Magdaleno!... uśmiech to bardzo zwodniczy.
— Miłosierdzie Boskie! Cóż też to pan powiada?...
— Najszczerszą prawdę, moja droga!... Paweł nie tylko cierpi fizycznie... ma on i duszę chorą.
— Duszę chorą... serce chore... — powtórzyła stara służąca — nic a nic nie rozumiem... — Co to znaczy?...
— To znaczy, że nasz Paweł jest zakochany, moja droga...
Poczciwa Magdalena wzniosła ręce do góry.
— A to dopiero! — krzyknęła — i ja stara a głupia, nie domyślałam się niczego! Kiedyż on się tak zaszłopał, ten mój gołąbeczek jedyny?..
— Spotkał nie wiem sam gdzie jeszcze, jakąś młodą dziewczynę, w której rozmiłował się szalenie.
— No i cóż?...
— Ta młoda dziewczyna zniknęła... a znikając, zabrała duszę i serce Pawła, a może i życie jego, bo ta miłość zabija chłopaka!... — Rozumiesz teraz?...
— Rozumiem, kochany panie, że po trzeba odnaleźć koniecznie tę młodą osobę, co tak Pawełkowi zawróciła w głowie i trzeba dać mu ją co najprędzej, jeżeli jest tego godną...
— Odnaleźć?... — powtórzył Fromental. — W pierwszej chwili, przerażony boleścią mojego dziecka, obiecałem za jąć się jej wyszukaniem, ale dzisiaj żałuję już tej obietnicy...
— Dia czego?...
— Czyż Paweł nie jest synem moim, nie jest synem człowieka skazanego na więzienie? — Niech-że odnajdę tę dziewczynę i niech się przekonam, że jest go godną, czy on, syn skazańca, jej będzie godzien!...
— To wcale nie prawda, co pan teraz powiedział — odrzekła Magdalena.
Co do zbrodni, to nie pan ją popełniłeś, ale ci co cię skazali! — Ale przypuśćmy nawet, że pan byłeś kryminalistą, co jest fałszywem, jakim że to prawem, syn mógłby być odpowiedzialnym za winę ojca?...
— Prawem, jakiem się rządzi społeczeństwo!.. — Wyrok, który mnie po zbawił honoru, jest na życiu Pawła niezatartą plamą!...
— Któż wie o tem wyroku? — Można go trzymać w sekrecie... — Prefektura dostarczy panu środków ku temu... — Dosyć się im nawysługiwałeś... — powinni coś zrobić dla pana!...