Czerwony testament/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan de Thonnerieux zaczął przeglądać książkę, którą dobrze znał zapewne Wiktor Hugo pisząc „Marion Delorme,“ zatrzymał się na dwudziestej jej karcie, założył to miejsce kawałkiem papieru, sięgnął do kieszeni i wydobył maleńką flaszeczkę czerwonego atramentu i złote pióro.
Umaczał pióro, otworzył znowu książkę i zaczął jakąś dziwną a niezrozumiałą robotę.
Polegała ona na podznaczeniu, czyli na podkreślaniu pewnych wyrazów lub pewnych liter — na kartce dwudziestej, 21 i 22-ej.
Gdy doszedł do końca tej ostatniej, robota była już ukończoną.
Położył pióro i zaczął odczytywać półgłosem podznaczane wyrazy i litery.
Całość złożyła trzy zdania następujące:
„Zamek des Granges-de-mer-la-Fontaine.“
„Siedmaasta płyta czarna w kaplicy.“
„Liczyć od strony lewej.“
— Zupełnie dobrzeł — szepnął po przeczytaniu. Niepodobna, aby tego wtajemniczeni nie zrozumieli, gdy tymczasem, dla nieposiadających klucza, zagadka pozostanie niepodobną do rozwiązania...
Założył książkę i spojrzał na zegarek.
Brakowało kilka zaledwie minut do trzeciej.
Czas zeszedł bardzo prędko — a robota była mozolną i drobiazgową.
Pan de Thonnerieux schował swoje papiery, atrament i pióro, podszedł do urzędnika przeznaczonego do odbierania książek, skłonił się wszystkim i wyszedł z sali a następnie z biblioteki.
Powóz czekał przy skwerze Louvois.
Lokaj spostrzegłszy pana, pośpieszył naprzeciw niego, gdy tymczasem stangret zajeżdżał przed trotuar.
— Gdzie pan hrabia każe jechać? zapytał lokaj, wsadziwszy hrabiego do powozu i zamykając drzwiczki.
— Do hrabiny de Chatelux odpowiedział pan de Thonnerieux.
W dziesięć minut powóz zatrzymał się na ulicy Tournon przed pałacem pani de Chatelux.
Hrabia wysiadł i kazał się zaanonsować.
Gospodyni wybiegła aż do przedsionka na powitanie gościa, ujęła go pod rękę i poprowadziła do wielkiego salonu na parterze.
Georgina de Grèves, hrabina de Chatelux, była kobietą lat czterdziestu pięciu lub może czterdziestu sześciu, i była bardzo jeszcze ładną, chociaż w arystokratycznych jej rysach znać było zmęczenie czy cierpienie.
Kilka zaledwie srebrnych niteczek, snuło się w jej prześlicznych kruczych włosach.
Pod czołem przerzniętem trzema niewielkiemi zmarszczkami, błyszczała para ciemno niebieskich oczu o niewymownej słodyczy.
Fizyonomia hrabiny wyrażała jednocześnie inteligencyę, silną wolę i dobroć.
Pani de Chatelux, uderzoną została wielką zmianą, jaką zauważyła w twarzy pana de Thonnerieux, od czasu ostatniej niedawnej jego wizyty.
— Co ci jest przyjacielu? — zapytała wzruszona i niespokojna, sadzając przybyłego obok siebie. — Znajduję cię znacznie smutniejszym niż zwykle i jakby daleko bardziej przygnębionym...
— Bo jestem rzeczywiście bardzo przygnębiony. Smutna jest dusza moja, a myśli czarne. Co dzień tęskniej mi na świecie i co dzień ciężej mi będzie, aż do ostatniej godziny spoczynku. Godzina to bardzo już blizka, czuję, że mnie życie opuszcza...
— Bo się zaniedbujesz mój przyjacielu — podchwyciła żywo hrabina — bo nie masz odwagi stawić czoła swojej boleści!
Starzec wzruszył ramionami.
— Walczyć? — powtórzył — na coby się przydała ta walka? Jestem oddawna zwyciężony!... Boleścią są dla mnie moje wspomnienia, a nie chcę i nie mogę nic zapomnieć!... Powiedziałaś, żem jest przygnębiony, przyjaciołko... to za słabe wyrażenie, ja jestem zmiażdżony droga pani...
— Czyż i ja nie cierpiałam także? wtrąciła pani de Chatelux. Przypomnijno sobie Filipie!
Kiedym przed trzema laty straciła męża, poddawałam się strasznej rozpaczy. Tyś mnie podtrzymywał wtedy na duchu. Tyś mi powtarzał przecie: „Trzeba być mężną moją pani, nie, wolno się woli Bożej sprzeciwiać. Zycie jest darem Boga i własnością Boga, niewolno go nie szanować...“
— Są to rzeczywiście moje słowa — odpowiedział pan de Thonnerieux, ocierając dłonią łzy spływające po policzkach. Prawda, że dotknął panią cios okropny, aleś miała przecie syna, miałaś dziecko, któreś z całego serca i z całej duszy kochała. Dla tego dziecka życie twoje było potrzebne, dla tego dziecka zachęcałem cię do życia. Ale ja nie mam nikogo. — Zuzanna moja ukochana w mogile, a w sześć miesięcy po niej moja córka, dziecię moje jedyne poszło za matką do grobu. Pozostałem sam jeden na świecie, sam jeden po takiem prawdziwie szczęśliwem życiu. Co chcesz, abym robił na ziemi?
— Nie! — nie jesteś sam na świecie kochany hrabio, odpowiedziała pani de Chatelux, biorąc starca za ręce. Masz przyjaciół... masz wiernych szczerze oddanych sobie przyjaciół, ludzi na przywiązanie których liczyć możesz i powinieneś liczyć.
— Wiem o tem, wiem i to, że pomiędzy tymi przyjaciołmi pani pierwsze zajmujesz miejsce. Ale najlepsi i najszczersi przyjaciele, tego co utraciłem zastąpić mi nie są w stanie. Nie zapewnią mi oni tych słodkich radości, jakich w ciągu lat dziesięciu doświadcza.łem. Śmierć wszystkiego mnie pozbawiła!....
Pan de Thonnerieux mówił drżącym głosem, a co chwila zanosił się od płaczu, tak, że litość brała patrzeć na te łzy spływające po wywiędłych policzkach szlachetnego starca.
To też pani de Chatelux poruszona, do głębi duszy, razem z nim płakała.
Siłę woli powstrzymała jednak łzy swoje i próbowała pocieszać przyjaciela.
— Filipie, kochany Filipie — mówiła, zaklinam cię na przyjaźń naszę — nie poddawaj się tak okrutnie. Słabość to niegodna mężczyzny!...
Nikt szczerzej odemnie nie odczuł i nie opłakał pustki, jaką w około ciebie spowodowała śmierć Zuzany i Maryi!...
Tak jest, ciężka cię dotknęła próba, ciebie któryś ze wszech miar godzien lepszego losu, ciebie, który całe życie swoje znaczyłeś poczciwemi czynami.
Ale wiesz wszakże, że Bóg doświadcza tych, których kocha. Cios jest ciężki, to prawda, ale to wcale nie przyczyna do buntowania się przeciwko wyrokom Opatrzności. Nie wolno ci starać się o zrzucenie z siebie tego ciężaru, nie wolno skracać życia ciągłą tęsknotą i rozpaczą. Jeżeli umrzesz, cóż się stanie z wszystkimi biedakami, których wspomagasz i którzy cię błogosławią? Co się stanie ze wszystkiemi istotami, co ci byt zawdzięczają, co mogą żyć jedynie dzięki twojej tylko pomocy?... Pomyśl nad tem mój przyjaciela, pomyśl o tych dwóch aniołach, których ci odebrano!.. Patrzą one z nieba na ciebie i smucą się na pewno, widząc łzy twoje i twoję rozpacz!.. Mając lat sześćdziesiąt pięć niespełna, wyglądasz na zgrzybiałego starca.
Przy silnej budowie swojej masz długą jeszcze przed sobą przyszłość, a wyglądasz jakbyś stał już nad grobem...
Cóż to za rażąca sprzeczność słów twoich z twoimi uczynkami! — Do zrozpaczonych wołasz: Odwagi! a sam pod krzyżem swoim upadasz...
— Czyż nie mam prawa umierać?... wyjąkał hrabia.
— Nie! bo życie nie do ciebie wcale należy — odpowiedziała hrabina. Należy ono do Boga, który cię uczynił apostołem miłosierdzia na ziemi! Powinieneś żyć i spełniać posłannictwo swoje do końca. Wielkie ono i święto.
Pan de Thonnerieux pochylił głowę i milczał czas jakiś — a potem rzekł głosem złamanym:
— Masz racyę przyjaciółko, przyznaje to i czuję, ale cóż mogę poradzić z mojem sercem?... Choćbym próbował zatrzymać bolesne jego uderzenia, choćbym starał się zagoić krwawiącą się jego ranę, nie posłucha mnie z pewnością! Jestem bezsilnym wobec wspomnień, które mnie ku przeszłości cofają. Mówisz mi o moich biednych? Oni przecie nic nie stracą na mojej śmierci... Umierając, nie zapomnę o nich wcale. Będą modlić się za moję duszę, jak modlą się za te dwie istoty ukochane, których nie ma na ziemi — a z któremi tam wysoko połączyć się pragnę najprędzej!
— Proszę cię Filipie, pokonaj się, oddal te posępne myśli od siebie... Pomówmy oto o czem innem.... czy zgoda?...
Starzec uścisnął panią de Chatelux za rękę i spojrzał na nią załzawionemi oczyma.
— Dobrze — odpowiedział — pomówmy o czem innem, pomówmy o Fabianie.
— O moim synu? a to doskonale — odezwała się hrabina z twarzą rozpromienioną.
— Czyś jest zadowoloną z niego hrabino?
— Jak najbardziej... Nie mam ma nic a nic do zarzucenia! Jestem prawdziwie szczęśliwą matką. Prowadzi się zupełnie dobrze i gorliwie pracuje. Otrzymał właśnie patent ze szkoły.
— W dziewiętnastym roku życia, to bardzo pięknie. Masz prawo być dumną z niego.
— I jestem dumną — a liczę, że Fabian nie ustanie w pół drogi!...
— Jaką przeznaczasz mu karyerę, albo raczej jaką on sobie karyerę obiera?
— Pytałam go o to i przedstawiałam mu konieczność zapewnienia sobie pozycyi niezależnej, boć nie jesteśmy wcale bogaci. Fortuna nasza zmniejszyła się bardzo przez nieszczęśliwe spekulacye mojego nieboszczyka męża. Pozostał nam tylko ten dom i procent, wystarczający zaledwie na jakie takie utrzymanie się w świecie. Fabian odpowiedział mi, że gdyby był nawet milionerem, nie czuł by się zwolnionym od pracy; że ma do spełnienia obowiązki względem siebie samego i względem bliźnich, że pragnie zająć odpowiednio miejsce w świecie naukowymi stać się użytecznym krajowi w miarę sił swoich.
— Dla osiągnięcia tak chwalebnego zamiaru, cóż zamyśla uczynić?
— Wejść do szkoły politechnicznej. Czy pochwalasz hrabio ten zamiar?
— Najzupełniej. Powtórzę raz jeszcze jednakże to, co ci już tyle razy mówiłem hrabino: Jeżeliby powołanie Fabiana pociągnęłoby go na drogę, która wymagałaby znaczniejszych na to funduszów, nie trzeba aby się brakiem ich krępował. Andrzej de Chatelux, mąż twój, był moim przyjacielem. Nie roztrwonił on swojej fortuny, tylko stracił ją na operacyach nieszczęśliwych. Ruina ta zraniła jego serce. Nie mógł przeżyć myśli o mierności, a może i niedostatku, na jaki jego nieroztropnoś skazałaby ciebie hrabino i twojego syna. Zmartwienie go zabiło!...
— Tak niestety! A. Bóg świadkiem mi jednakże, że nie miałam do niego najmniejszego żalu o uszczuplony majątek, że szło mi tylko o jego życie...
— Kończę myśl moję przerwał pan de Thonnerienx. Jeżeli mogę ci być potrzebnym, kochana hrabino, proszę cię mów mi śmiało, czy dwakroć, czy trzykroć, czy pięćkroć sto tysięcy franków, czy więcej potrzeba jest Fabianowi aby mógł pójść swobodnie za swo̟jem powołaniem?...
— Jestem ci mój przyjacielu — odpowiedziała hrabina — szczerze bardzo wdzięczną za tę twoję wspaniałomyślność, ale nie życzę sobie, aby Fabian zawdzięczał pieniądzom przyszłość swoję. Diękuję ci raz jeszcze serdecznie... ale nic nie przyjmuję...
— Czy nie zanadto przesadzasz tylko tej swojej delikatności?
— Zupełnie nie przesadzam.
— Jesteś jeszcze młodą, lubisz świat, a szczupłe twoje dochody trzymają cię w domu.
— Mam syna, on mi starczy za wszystko, nie pragnę więcej niczego.
Hrabia westchnął.
Pomyślał, jakie byłoby dlań słodkie takie oddalenie się od świata w towarzystwie dwóch istot które tak miłował gorąco.
— Kochany Filipie — odezwała się żywo hrabina — nie wpadaj no znów tylko w zadumę.
— Nie... nie... mówmy owszem dalej. Nie chcesz nie przyjąć odemnie ani dla siebie, ani dla Fabiana za mego życia, więc dobrze... nie mówmy więcej o tem, ale nie każesz mi przecie zmieniać mojego testamentu!...
— Czy znowu zaczniesz mówić o testamencie? — tylkoby tego jeszcze brakowało.
— Przecie mówić można o wszystkiem — a wiesz, że oddawna zrobiłem ostatnie moje rozporządzenie.
— Wiem o tem. W tym samym dniu, w którym urodziła się twoja córka, mój Fabian przyszedł na świat. Aby uczcić dzień tak dla siebie radosny, postanowiłeś wyposażyć wszystkie dzieci urodzone tego samego dnia w twoim cyrkule.
— I zrobiłem to hrabino. Suma dla każdego z nich przeznaczona, dosyć jest znaczną i pozwoli im żyć szczęśliwie... Jeżeli, o czem wątpię, doczekam dojścia do pełnoletności tych dzieci, będę słyszał ich błogosławieństwa, — jeżeli umrę wcześniej, prędzej zostaną bogaci — a Fabian jest w ich liczbie.
— O! gdybyś mógł żyć jaknajdłużej kochany Filipie i gdybyśmy mogli kochać cię jaknajdłużej, tak jak na to zasługujesz.
Pan de Thonnerieux uścisnął znowu rękę hrabiny i rzekł:
— Jeżeli zatem nie każesz mi zmieniać treści mojego testamentu, możesz być pewną hrabino, iż twój Fabian, jakąkolwiek obierze sobie karyerę, będzie mógł zająć odpowiednie w świecie stanowisko. Gdzież on się teraz znajduje? zapytał starzec.
— Jest w pałacu przemysłu na wystawie malarskiej. Ale zobaczysz go jak powróci, sądzę bowiem, że pozostaniesz na obiedzie.
— Dzisiaj nie... kochana hrabino.
— Dla czego nie?
— Czuję się trochę znużonym i potrzebuję spoczynku...
— Nie nalegam, boć znam twoje systematyczne zwyczaje, ale radabym była abyś zobaczył Fabiana...
— Miesiąc przeszło nie był na ulicy Vaugirard... Wyłaj go za to odemnie...
— Nie miej mu tego za złe. Wyjeżdżał i bawił około trzech tygodni u naszych krewnych w Burgundyi..