Czerwony testament/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Po chwilowem milczenia pan de Thonnerieux zapytał?...
— Czy Fabian zawsze jest przyjacielem Fromentala?...
— Zawsze — odpowiedziała hrabina. Widują się bardzo często, a i dzisiaj są razem na wystawie... Rowieśnicy, koledzy z kolegium, nierozdzielni od dzieciństwa towarzysze, zaprzyjaźnili się serdecznie... kochają się jak bracia.
— Bardzo się cieszę z tego stosunku. Paweł Fromental, to chłopak inteligentny i z dobrem sercem...
— Niezaniedbywaliśmy niczego i ty mój przyjacielu i ja, ażeby zrobić z niego człowieka, a usiłowania nasze wydały pożądane rezultaty. Paweł ukończył nauki równie chwalebnie jak i Fabian...
— Niewidziałem od pewnego czasu jego ojca, zawsze chyba znajduje się w jednakowem położeniu...
— Tak... zawsze jednako smutny... Biedny człowiek dużo wycierpiał.
I dużo i ciężko... dodał pan de Tonnerieux.
— Skazanie, które dzięki moim wpływom zmniejszyłem trochę, miało fatalne skutki, złamało życie biedakowi. Sprawiedliwość jest czasami okrutną przy stosowaniu prawa.
— Fromental, jest człowiekiem nieposzlakowanie... uczciwym dodała hrabina.
— Gdybym wątpił o tem na chwilę nie zajmowałbym się nim wcale... Czy nie wspominał ci kiedy hrabino, co zamierza robić ze swoim synem?...
— Przeznacza go jak mi się zdaje na nauczyciela.
— Prawdziwie zaszczytna karyera, zresztą Paweł nie potrzebuje obawiać się o swoją przyszłość.
— Należy tak samo jak i Fabian do dzieci urodzonych w tym samym dniu, co moja kochana Marya, i z tego samego tytułu został także zapisany do testamentu... Będzie miał dostatek i będzie szczęśliwy, a wielką mi sprawia radość, że zasłuży na mój zapis jak zawsze dotąd zasługiwał na to cośmy dla niego robili... Chciałbym go również zobaczyć.
— To bardzo łatwo... Pozostań na obiedzie...
— Dzisiaj niepodobna. Czuję się naprawdę bardzo osłabionym i muszę powrócić do siebie.
Hrabia powstał po tych wyrazach.
— I już odjeżdżasz?!... odezwała się pani de Chatelux ze smutkiem.
— Z wielkim żalem, kochana pani... Nadużyłem trochę sił swoich dzisiaj i potrzebuję odpocząć...
Ale przyślij mi proszę cię jak najprędzej Fabiana i Pawła... Szczęśliwy będę jak ich zobaczę i porozmawiam z nimi...
— Będą bardzo radzi z zaproszenia, bo obadwaj kochają cię miłością prawdziwie synowską.
— Winni mi są tę miłość za moje przywiązanie do nich ojcowskie... Zegnam cię przyjaciołko... Dobrzem zrobił, żem tu wstąpił... Wywierasz zawsze na mnie wpływ łagodzący, po każdej wizycie u ciebie, mniej cierpię moralnie i umysł mam spokojniejszy...
— Zaglądaj więc jak najczęściej, abym cię wyleczyła zupełnie! — zawołała żywo hrabina.
Pani de Chatelux podała starcowi czoło do po całowania, wyprowadziła do sieni i patrzyła jak wsiadł do stojącego powozu przed schodami peronu.
Pan de Thonnerieux posłał jej ręką ostatnie pożegnanie i odjechał.
Z ulicy Tournon bardzo blizko było do tej części ulicy Vaugirard, która się znajduje na rogu ulicy Bonaparte.
W kilka minut, pan de Thonnerieux przybył do swego pałacu, mieszkanie miał urządzone wspaniale, ale smutne.
Wysiadając z powozu spotkał w przedsionku Jeroma, starego kamerdynera, z twarzą jakąś zaniepokojoną.
Jerome, kawaler i zawzięty przeciwnik związków małżeńskich, pozostawał w obowiązkach u hrabiego od lat czterdziestu pięciu i miał dlań to wyjątkowe przywiązanie, co to o wszystko się obawia i o wszystko niepokoi.
Watłe zdrowie i coraz większe osłabienie pana de Thonnerieux, terroryzowały wiernego sługę na każdym kroku.
Starzec nadzwyczajnie był punktualny we wszystkich swoich zwyczajach. Codzień powracał o piątej.
Aż tu dzisiaj nie było go blizko do wpół do szóstej.
Od pół godziny Jerome oczekując pana, najszaleńsze robił przypuszczenia i przewidywał jakąś straszną katastrofę w chwili gdy powóz hrabiego zajechał przed bramę.
Spostrzegłszy pana siedzącego w powozie, stary sługa odetchnął swobodnie. Wielki ciężar spadł mu z piersi, to też pomimo podeszłego wieku poskoczył z szybkością młodzieńca, ażeby pomódz wysiąść z powozu.
— A to pan hrabia nareszcie!... wykrzyknął.
— Ja już doprawdy nie żyłem, umierałem poprostu z obawy.
— Dla czegóż to poczciwy mój Jeromie?.. spytał starzec.
— A toż to już wpół do szóstej.
— Ja zaś mam zwyczaj powracać zawsze o piątej.
— No, no, nic to, małe tylko spóźnienie...
— Prawda, ale że pan hrabia jest trochę osłabiony od pewnego czasu, więc jak pana hrabiego nie widzę, to jestem jak na rozpalonych węglach.
— Zapomniałem o godzinie rozmawiając z panią de Chatelux... Syn jej Fabian i młody Fromental przyjdą mnie w tych dniach odwiedzić.
— Obaj przyjdą?...
— Tak... Obaj dzielni młodzieńcy... Wprowadzisz ich zaraz, nawet gdybyś dał poprzednio rozkaz nie przyjmowania nikogo.
— Tak zrobię panie hrabío...
Słowa te zamienili pan z lokajem, przechodząc z przedpokoju do sypialni pana de Thonnerieux.
Jerome pomógł się hrabiemu rozebrać, a że biła właśnie szósta godzina.. powiedział:
— Zapewne już obiad dla pana hrabiego podany.
— Pewnie, mój przyjacielu, że już podany, bo Lambert punktualny jest jak chronometr... — Schowam tylko niektóre papiery, jakie mam w pugilaresie i przejdę zaraz do sali jadalnej...
— Możesz odejść!
Jerome wyszedł.
Pan de Thonnerieux, otworzył szufladę biurka, schował notatnik, atrament, i pióro, którego używał w sali biblioteki narodowej.
Zrobiwszy to, przeszedł do sali jadalnej, gdzie go czekał Jerome, gotów do zdjęcia pokrywy ze srebrnej ozdobionej herbami wazy.
Starzec usiadł przy stole i zaczął jeść bez najmniejszego apetytu.
Zanim przejdziemy do dalszego ciągu naszego opowiadania, musimy w kilku słowach poznajomić czytelników z pochodzeniem i przeszłością tego starca, któregośmy przedstawili jako zdruzgotanego cierpieniami i pragnącego śmierci co najrychlejszej.
Potomek jednej z najszlachetniejszych i najbogatszych rodzin z Languedocu, hrabia de Thonnerieux kończył nauki w Paryżu.
Obdarzony umysłem jasnym, a łagodną, litościwą i kochającą duszą, cały oddany był ludzkości, szczególniej ludzkości cierpiącej i jak inni poświęcają się sztuce, przemysłowi lub biurokracyi, on poświęcał się ludzkości.
Szukał nieustannie sposobów, poprawienia i ulżenia nędzy.
Od najpierwszej młodości, wielka liczba biednych winną mu była swój wzgłędny dobrobyt — zrozpaczeni pociechę i nadzieję.
Filip marzył o tem tylko, aby zapewnić bliźnim jakie takie możebne szczęście.
Był autorem kilku bardzo poważnych dzieł o pauperyzmie.
Dzieła to wyjednały mu najprzód wstążeczkę a potem order legii honorowej, który nosił z właściwą dumą.
Założył kilka kas pomocy, sporo zakładów bezpłatnego posiłku i kilka schronień.
Nigdy, chociaż ze względu na swoje urodzenie, wykształcenie i majątek ciągle było to nagabywany, nie chciał przyjąć żadnej funkcyi publicznej honorowej.
Zdawało mu się, że zmniejszył by miłosierdzie, czyniąc go oficyalnem.
Kiedy doszedł do lat trzydziestu, sukcesyami jakie nań spadły, powiększył znacznie i tak wcale już pokaźny majątek.
Człowiek skromnych przyzwyczajeń, przyzwoitego prowadzenia, miał możność obracania na różne uczynki dobroczynne, znacznej części swych dochodów.
W czterdziestym piątym roku życia, pozostał sam jeden z całej swojej rodziny i nazwiska, nie miał już wcale krewnych ani bliższych, ani dalszych.
Majątek jego sięgał wtedy potężnej sumy dziesięciu milionów franków i | przynosił pięćkroć sto tysięcy franków czystej renty.
Aż dotąd, hrabia Filip de Thonnerieux, nie pomyślał o małżeństwie.
Filantropijne zajęcia pochłaniały mu życie zupełnie, nie uczuwał wcale samotności swojej.
Wypadek nieprzewidziany zmienił na raz jego zapatrywania.
Wielki przyjaciel vice-hrabiny de Rouvray, kobiety dzielnej i dystyngowanej, ale bardzo niezręcznej w prowadzenia interesów własnych, dowiedział się, iż straciła ona większą część swojej fortuny na niezręcznych operacyach giełdowych.
Spostrzegł też jednocześnie, że pani de Rouvray nie miała wcale odwagi zastosować się do mierności, że nie była w stanie przyzwyczaić się do odmawiania sobie różnych rzeczy, ta, co tak się w zbytku kochała.
Pani de Rouvray umarła ze zmartwienia, osierocając jedyną swoję dwudziesto-dwu letnią córkę i pozostawiając ją w nędzy prawie.
Czytelnicy znają zapewne ów dwu wiersz, napisany przez Woltera pod statuą małego Kupidyna syna Wenery:

Ktokolwiek jesteś, oto twój pan,
Albo nim jest, albo był, albo napewno zostanie!...
Pan de Thonnerieux, miał dowieść raz jeszcze niezaprzeczonej prawdy togo aksiomatu.

Ani wiedząc nigdy — co to jest miłość, rozkochał się nagle w dziewczynie, którą widział poprzednio z tysiąc razy przynajmniej i na którą nigdy najmniejszej nawet nie zwrócił uwagi.
Zuzanna de Rouvray, charakter miała łagodny — i szlachetną, pełną litości duszę.
Tak samo jak Filip, lubiła czynić dobrze każdemu.
Wspólność myśli i zasad, łączyły sierotę z hrabią Zuzanna kochała nadto Filipa od dawna.
Została więc hrabiną de Taonnerieux a cały świat przyklasnął jej małżonkowi, że lubo taki niezmiernie bogaty i wielki pan, poślubił jednak pannę bez posagu.
Odtąd rozpoczęła się dla Filipa i jego żony era szczęścia niewysłowionego.
Hrabia ani marzył nawet o czemś podobnem — a gdy przyszła mu na świat córeczka której dano imie Marya, nie posiadał się z radości.
Dla uczczenia tego faktu, pan de Thennerieux, postanowił wyposażyć wszystkie dzieci, urodzone w tym samym dnia w okręgu w którym zamieszkiwał.
W tym celu sporządził testament, treść którego wkrótce poznamy.
Marya rosła pod okiem matki, a była zupełnie do niej podobna z piękności i ze szlachetności.
Przez siedmnaście lat na horyzoncie życia hrabiego, ani się jedna nie ukazała chmurka.
Ale niestety nie ma na tym świecie szczęścia ani prawdziwego, ani trwałego.
Po rozkoszach niewysłowionych, miały przyjść nieszczęścia okrutne.
Hrabina, młoda i zdrowa, dotknięta gwałtownem zapaleniem mózgu, zmarła w kilka godzin.
Rozpacz pana de Thonnerienx nie miała granic.
Byłby chętnie poszedł za żoną do grobu, ale pozostawała córka, dla której żyć potrzebował.
Niestety w sześć miesięcy po śmierci matki, zabrała śmierć i córkę.
Hrabia pozostał sam na świecie.
Nie podejmujemy się opisywać, co się działo w jego duszy.
Straszną rozpacz, łagodziła ta tylko myśl jedynie, że teraz nic mu już umierać nie przeszkadza.
Ale zasady pana de Thonnerieux, nie pozwalały mu pozbawiać się życia samemu.
To jednak nie wiele znaczyło.
Rozpacz musi przecie zrobić to powoli, czego ręka nie chciała zrobić od razu.
W ciągu dni piętnastu, zgarbił się i pobladł, policzki mu zapadły, włosy zbielały.
W pół roku był już nie do poznania, był już starcem takim, jakim przedstawiliśmy go naszym czytelnikom na początku opowiadania.
Zamknął się w swojej boleści i żył tylko wspomnieniami, czuł, że śmierć upragniona nadchodzi.
Siły go opuściły i gasł widocznie, a gdy ocknąwszy się rano, czuł, że jeszcze jest trochę słabszym znowu — szeptał wtedy z pewnem ponurem zadowoleniem: — Chwała Boga! Chwała Bogul zobaczę się wkrótce z niemi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.