Czerwony testament/Część pierwsza/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Złotnik wpatrzył się ciekawie w nową swoje klijentkę, a widząc jej pomieszanie i występujące na twarz kolory, zrozumiał, ile ją ten krok kosztować musi.
Nie trzeba było być za bardzo domyślnym, aby pojąć, że ostatnia nędza zmusiła ją do tego kroku.
— Pani nie z Joigny? — zapytał.
— Nie panie. Przypadkowo zatrzymała mnie tutaj choroba matki, a ta choroba także zmusza mnie do konieczności zdobycia sobie trochę pieniędzy, kosztem bolesnej ofiary.
— Jakież to są te zastawione kosztowności?...
— Proszę, niech pan zobaczy...
Złotnik spojrzał na kwity i zaczął czytać głośno:
„Zegarek damski, para kolczyków, medalion z łańcuszkiem, dwa pierścionki, jeden z nich z perełką.
— Pani zapewne wie, że Mont de-Pieté daje pożyczki do wysokości wartości złota?...
— Wiem panie...
— Nie mogę, zatem dać, pani wielkiej sumy za te kwity.
— Boże drogi — szepnęła Marta — byleby tyle tylko, iżby wystarczyło na dni kilka, do czasu nadejścia lista z pieniędzmi, to i tak byłabym zadowoloną.
Proszę pana tylko o rzecz jednę.
— O co takiego?...
— Aby pan ocenił najsumienniej.
— Gdybym nie był sumiennym, to byłbym daleko z pewnością bogatszym aniżeli jestem, daleko byłbym bogatszym!...
Złotnik zaczął znowu odczytywać wykaz skromnych kosztowności i liczyć.
Nagle podniósł głowę.
— Nie mogę proszę pani dać więcej nad osmdziesiąt franków...
Marta zadrżała.
— Ośmdziesiąt franków! — powtórzyła zgnębiona. — To proszę pana za bardzo mało...
— To sprawiedliwie tyle warte...
— Dodaj pan przynajmniej jeszcze dwadzieścia franków, niech będzie sto okrągłe...
— Straciłbym... — Nie mogę dać ani jednego sous więcej... Jak pani uważa, ale z pewnością żaden z moich kolegów nie ofiaruje sumy większej odemnie...
Młoda dziewczyna zaczęła z kolei zastanawiać się i namyślać.
Ofiarowana jej suma łącznie z tem co posiadała, da ośmdziesiąt pięć franków, z których siedmdziesiąt dwa potrzeba zaraz wypłacić.
Pozostawało trzynaście franków na oczekiwanie lista z Genewy — jeżeli ten list nadejdzie.
Wahanie nie było możliwem.
— Zgadzam się ― rzekła — daj mi pan te ośmdziesiąt franków, jakie proponujesz...
— Czy kwity są na imię pani?...
— Tak panie...
— To proszę się podpisać... oto atrament i pióro.
Marta położyła swoje imię i nazwisko we wskazanych przez kupca miejscach, a ten ciągnął dalej:
— I proszę o adres pani.
— Marta Grand-Champ z przedmieścia du Pont, hotel „Martin Pecheur.“
Złotnik wpisał adres do regestru.
— Właściwie powinienem uiścić zapłatę w mieszkaniu pani — ale ufam oto pieniądze...
Położył cztery luidory.
Młoda kobieta schowała pieniądze i miała już wychodzić, zatrzymała się atoli jeszcze.
— Czy pani nie zapomniała czego? zapytał złotnik.
— Nie, tylko chciałam się zapytać, wiele by też dał mi pan za ten przedmiot...
Mówiąc to, wyciągnęła czerwony jedwabny sznureczek, na którym miała zawieszony na szyi obszyty w kawałek materyi jakiś przedmiot.
— Co to takiego? — zapytał zaintrygowany kupiec.
— Medalion.. pamiątka... talizman. Rzecz bardzo droga, ale okoliczności, mogą mnie zmusić do rozstania się ź nim pomimo woli... Wiele by mi pan dał za to?...
Odwiązała sznureczek i podała medalion złotnikowi.
Wziął go i zaczął się przypatrywać uważnie.
— To bodaj złoto — po obu stronach daty i wyrazy wyrznięte przepysznie.
Ciekawa rzecz... Pozwoli pani, że sprobuję metal kamieniem probierczym.
— Proszę pana.
Złotnik zasiadł przy warsztacie, wziął kamień, o który potarł kant tajemniczego klejnotu, następnie puścił krople płynu z małej flaszeczki.
— Złoto pierwszej próby — rzekł — teraz zobaczę wiele waży.
— Położył na małej szalce podarek od hrabiego do Thonnerieux i powiedział:
— Dla mnie ma to wartość stu trzydziestu franków, które mogę choćby zaraz wypłacić, jeżeli pani sobie życzy...
— Zaraz proszę pana nie... bo ten przedmiot ma dla mnie za wielką wartość...
— Nie rozłączę się z nim, chyba że mnie zmusi do tego ostateczność,.. Jestem jednakże bardzo wdzięczną panu, za jego uprzejme objaśnienie...
— Zawszem gotów do usług!... Jeżeli pani może mnie kiedykolwiek potrzebować, proszę liczyć na mnie...
— Dziękuję panu...
Marta schowała z powrotem medalion do torebki, założyła sznurek na szyję i wyszła zo sklepu.
Powracała daleko spokojniejsza, ze lżejszem daleko sercem, aniżeli wychodziła z domu.
Doktor, któremu nic już nie będzie dłużną, przychodzić będzie regularnie.
Niezbędne lekarstwa zostaną zapłacne i pozostanie jeszcze mała sumka, która pozwoli czekać na dalsze wypadki bez odmawiania sobie pożywienia.
Jeżeli nadto list z Genewy nie zaraz nadejdzie i jeżeli zostaną znowu bez pieniędzy, to sprzeda swój medalion. Co ją obchodzi przyszło bogactwo — w które zresztą nie wierzy?..
Ażeby matce nie zbywało na niczem, sprzedałaby bez wahania wszystko oprócz honoru.
Wstąpiła do apteki, odebrała lekarstwa i szybkim krokiem podążyła do oberży, bo matka zapewno oczekiwała z niecierpliwością, bo na pewno znajdowała, iż jej nieobecność przeciągała się za długo.
Na przedmieściu du Pont kupiła chleba i kawałek mięsa zimnego, aby dokuczliwy głód zaspokoić.
Spotkawszy właściciela oberży „Martin-Pechenr“, który używał świeżego powietrza przed bramą domu, zapytała:
— Czy list do nas nie nadszedł?...
— Nie; nie ma nic łaskawa panienko.
Wbiegła na schody i ze spuszczoną głową weszła do mieszkania.
Dzień przeszedł dosyć spokojnie.
Lekarstwo i pigułki podawane regularnie sprawiły chorej pewną ulgę, dzięki której nad wieczorem zasnęła, Gorączka powróciła, ale była daleko lżejszą i nie trwała tak długo.
Kaszel tylko trzymał się uporczywie i bodaj że nie tak prędko ustąpi.
Marta czuwała do północy przy matce, nareszcie zmordowana położyła się także, aby snem pokrzepić osłabienie fizyczne i moralne i nabrać sił potrzebnych.
∗
∗ ∗ |
Pascal Saunier i Jakób Lagarde wsiedli do pociągu w Nimes, aby w Joigny stanąć nazajutrz w nocy.
O trzeciej rano przybyli na miejsce.
Jakób, jak się łatwo można tego domyślać, nie rad był pokazywać się w mieście, aby nie być poznanym, bo tutaj to sądzony był i skazany. W tym to cela przed wyjściem z więzienia zapuścił brodę, chociaż przedtem nie nosił ani faworytów ani nawet wąsów. Nie chciał też i to po nocy pokazywać się w pierwszorzędnym hotelu, bo mogliby go sobie przypomnieć. Wysiadłszy z wagonu, zapytał więc jednego z urzędników kolejowych:
— Czy nie ma tu na przedmieściu du Pont jakiego taniego hotelu?...
— Jest oberża „Martin-Pecheur“ utrzymywana przez Lureau...
— Czy tam nie drogo?...
— Wcale nie drogo. Nad szyldem pali się duża latarnia...
— Bardzo dziękuję panu.
I Jakób Lagarde wraz z Pascalem Saunier udali się na przedmieście zupełnie puste o tej porze...
W czasie drogi Lagarde powiedział do Pascala:
— Naturalnie, że będę się jak najmniej pokazywał... Nie życzę sobie aby wiedziano o moim do Joigny powrocie.
— Zaleć zatem milczenie swojemu notaryuszowi...
— To naturalnie się zrobi... Nie ma potrzeby aby głupcy tutejsi brali mnie na zęby, w czasie naszej pośród nich obecności, która, jak się spodziewam, nie będzie długą.
— Czy przypuszczasz, że po pięciu latach mógłbyś być poznanym?...
— Mogłoby to się łatwo zdarzyć, pomimo nawet że zapuściłem brodę... Są
ludzie posiadający dyablą pamięć — a moja sprawa zanadto mnie spopularyzowała.
— Rozmawiając w ten sposób, dwaj ex-więźniowie przybyli do bramy hotelu „Martin-Pecheur“.
Pascal silnie zadzwonił.
Po paru minutach otworzył mu sam gospodarz.
— Masz pan pokój z dwoma łóżkami? — zapytał Saunier...
— Jest, proszę panów... jest bardzo ładny pokoik... proszę wejść!...
Przybyli weszli, gospodarz zamknął bramę, wprowadził gości do sali i zapytał:
— Czy panowie posilą się czem przed pójściem na spoczynek?... Może podać zimnego mięsiwa i buteleczkę starego wina?... Mam wyborne jedno i drugie!..
— Kawałek sera i butelkę Saint-Jacque, tylko prędko, bo upadamy ze znużenia...
— Daje natychmiast...
Po chwili chleb i ser, butelka wina i dwie szklanki, stały przed przybyszami.
Pascal nalał sobie wina i zwracając się do oberżysty, zapytał:
— Czy gotów pokój z dwoma łóżkami, o jakiśmy prosili?
— Gotów proszę panów. Ładny to duży pokój z widokiem na przedmieście, świeżo wyklejony, położony na drugiem piętrze, w sąsiedztwie damy, która nie hałasuje bo jest chora, a mieszka z córką, osobą bardzo ładną i łagodną jak jagniątko.
— No to prowadź nas pan prosimy... odezwał się Jakób Lagarde, dojadając sera i połykając ostatnią krople wina — prowadź pan bo my stojąc już śpiemy.
Oberżysta wziął świecznik i zainstalował gości w pokoju o dwóch łóżkach, w pokoju, którego czystość czyniła istotny honor zakładowi.
Po chwili dwaj towarzysze spali snem twardym, jaki przychodzi zwykle po fatydze wielkiej.
Była godzina dziewiąta rano gdy Pascal zerwał się z łóżka i obudził Jakóba...
W jednej chwili toaleta ich była gotową.
Zeszli do sali gdzie ojciec Lurean przyjął ich z uśmiechem na ustach.
— Czy dobrze panowie spali? — zapytał.
— Doskonale! — odpowiedział Pascal.
— Czy panowie życzą sobie zjeść śniadanie przed wyjściem?
— Nie — odrzekł Jakób — nie teraz... Muszę wyjść za pilnym interesem i jak najprędzej powrócę.
— Co do mnie — odezwał się Pascal, biorąc w rękę dziennik — będę czekał na ciebie, popijając absynt i przeglądając „Progres de l’Yonne.“
Jakób wyszedł.
Pascal Saunier przyrządził sobie absynt, zapalił cygaro i przeczytał kilka wierszy dziennika, ale myśli jego były gdzieindziej.
Podążały za Jakóbem, udającym się do notaryusza po odebranie sukcesyi, która miała się stać podstawą fortuny o jakiej marzyli.
Widział jak zbiera te nieocenione bilety bankowe, które dadzą im obu możność przyzwoitego prezentowania się ludziom, do czasu wykonania zamiaru, jaki oddawna planował w głowie.
Rozmyślał nad pewnym projektem, o którym nie wiedział jeszcze jego towarzysz, ale o którym wkrótce go powiadomi.
Znajdował się sam w sali, bo pan Lureau porządkował rachunki z dnia poprzedniego, jego zaś żona i służąca, składające cały personel służbowy, sprzątały pokoje gościnne, z których lokatorowie kupcy i urzędnicy przejezdni, już powychodzili na miasto.