Czerwony testament/Część pierwsza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień dobry kochanej pani, powitał uprzejmie chorą, która mu drżącą rękę podała. Uścisnął ją przyjaźnie.
— Dzień dobry kochany doktorze... odezwała się pani Grand-Champ.
— Jakże się pani czuje dzisiaj?
— Okropnie cierpiałem w nocy!... zdawało mi się, że już umieram — odpowiedziała chora słabym głosem. — Teraz mi daleko lepiej... czuję się mniej osłabioną, a nawet zdaje mi się, że mam trochę apetytu... To dobry podobno znak proszę pana?
Doktór nic nie odpowiedział.
Trzymał chorą za puls i przypatrywał się jej fizyognomii.
Po tem pierwszem zbadaniu, pomógł pani Grand-Champ usiąść na łóżku, ucho przyłożył do pleców i zaczął przysłuchiwać się świszcczącemu oddechowi...
Marta śledziła z niespokojnem wyczekiwaniem każde poruszenie doktora.
Kiedy podniósł głowę, zdawał się trochę spokojniejszym niż na początku konsultacyi.
— Stan jest znacznie lepszy — rzekł, ale potrzeba wielkich starań i bezwzględnego posłuszeństwa w wykonywaniu moich zaleceń, nade wszystko jednak spokoju zarówno fizycznego jak i moralnego... Niech pani jaknajmniej myśli, a nawet niech pani wcale nie myśli, to najważniejsze w tej chwili. Jeżeli apetyt powróci, będzie to znak doskonały, ale broń Boże nadużywać... Masz pani jeszcze trochę gorączki, trzeba jej się pozbyć koniecznie!.. Więc dyeta i to dyeta najostrzejsza! — Kaszle pani dużo?...
— Oh! bardzo dużo odezwała się Marta.
— I kaszel zawsze taki suchy?...
— Zawsze.
— Trzeba zapobiedz temu także... Przepiszę pani coś na kaszel... Do jutra kochana pani, niech pani będzie spokojną... Cierpliwości... bo to kwestya czasu... Przy staraniach odpowiadam za wszystko...
Doktór przeszedł do pierwszego pokoju z Martą, która przymknęła drzwi od pokoju matki.
— Proszę o papier, pióro i atrament do napisania recepty — rzekł pan Gerbaut do młodej dziewczyny — a ta podała zaraz przedmioty żądane.
— Więc... panie doktorze... odezwała się drżącym głosem — pan naprawdę znalazł pewne polepszenie w stanie mej matki?
— Tak jest kochana pani... Powiedziałem świętą prawdę, komplikacya jakiej się spodziewałem, dotąd się nie objawiła... Tylko proszę pamiętać, że mogłaby jeszcze nastąpić, gdyby wskazówki moje nie były ściśle wykonywane. I wtedy rady by żadnej nie było!...
— O! — odrzekła Marta z płaczem, tego dzięki Bogu nie potrzeba się obawiać, moja matka starannie będzie pielęgnowaną!
— Raczy pani zapamiętać, że nadewszystko zalecam spokój! Spokój to kwestya życia!.. Oszczędzaj pani naszej chorej, niepozwól jej na żadne wzruszenia... Powstrzymaj się pani sama, łez szczególniej... Łzy pani gdyby je mama zobaczyła, pogorszyłyby stan na pewno.... pogorszyłyby go nawet gdyby się ich tylko domyślała...
— Już... już... nie płaczę doktorze... odrzekła młoda dziewczyna ocierając oczy... będę się nawet uśmiechać. – Ja chce, aby matka moja była zdrowa!...
— Zdrowie jej w pani ręku...
Doktór zapisał receptę i rzekł podając ją młodej dziewczynie.
— Każesz pani przygotować to lekarstwo i te pigułki, jak można najśpieszniej... Musimy powstrzymać gorączkę i zwyciężyć ten uparty kaszel. To teraz interesuje mnie najbardziej... Na recepcie wskazany sposób zażywania. Tylko proszę się bardzo pilnować i godziny i ilości...
— Może pan doktór być spokojny!...
Doktór się podniósł, ale nie wychodził. Wyjął z kieszeni pugilares i zaczął szukać czegoś.
Martę porwały dreszcze nerwowe.
Bała się odgadnąć czego szukał pan Gerbaut.
Po paru sekundach wyjął z pomiędzy papierów złożona ćwiartkę papieru i podał ją pannie Grand-Champ.
— Oto mały rachunek za moje wizyty do dnia dzisiejszego. Niech, go pani raczy przejrzeć. Nie mam zwyczaju czekać, aż się zbiorą większe sumy. —To dla wszystkich daleko dogodniej. — Policzyłem umiarkowanie bardzo... Niech się pani przekona...
Marcie zaschło w gardle, zabrakło ślin w ustach.
Drżącą ręką wzięła rachunek, chciała coś powiedzieć; ale nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. — Usta się poruszały, ale żaden z nich głos nie wychodził.
— Nie ma nic pilnego.. nie ma nic pilnego... ciągnął doktor... przejrzy pani rachunek, żeby się przekonać czy jest dokładny i załatwienie pozostawi do jutra... Będę się starał przyjść wcześniej niż dzisiaj...
Doktór pożegnał młodę dziewczynę i wyszedł, a schodząc ze schodów myślał sobie:
— Lureau ma chyba racyę.., biedne kobiety gonią już bodaj ostatkami... Godne są z pewnością pożałowania, ale ja nie mogę dla nich nic uczynić... zwłaszcza, że nie tutejsze...
Właściciel „Martin-Pecheur“ czatował na doktora.
Widząc go wychodzącego za bramę, pospieszył za nim.
— A cóż doktorze?... zapytał. Czy ta na górze ma się lepiej?...
— Bardzo słabe jest polepszenie, ale jest.. Myślę, że ją wyleczę, a nawet pewny jestem...
— A... to wyborna nowina!... To bardzo miła dama, a córka jej bardzo sympatyczna, do takich ludzi można się odrazu przywiązać!... Czy pan posłuchał rady jaką mu dałem?
— Tak... tak... podałem rachunek i zdaje mi się, że pan trafnie położenie osądziłeś.
— Gonią ostatkami, nieprawda?
— Tak mi się wydaje...
— Nie można i nie powinno się pracować za darmo — każdy musi otrzymać co mu się należy, to moje zdanie stanowcze. W naszych czasach wszystko kosztuje! Rzeźnika i piekarza nie da się zaspokoić pięknemi słówkami...
— Nalegaj pan jutro o zregulowanie rachunku, nie daj się pan naciągać.
— Bądź pan spokojny... dziękuję!
Doktór uścianął rękę oberżysty i poszedł w stronę mostu.
Marta po odejściu pana Gerbaut stała jak przybita na miejscu, z oczami szeroko otwartemi z dyszącą piersią, z szumem w głowie.
Nakoniec ocknęła się z tego osłupienia, a kilka niezrozumiałych wyrazów z ust się jej wydobyło.
— Czego się najbardziej obawiałam, to tego właśnie rachunku! Boże, Boże wielki! on jutro dopominać się będzie o pieniądze!... Jutro... Boże.. jutro...
Rozwinęła fatalny papier i spojrzała na sumę, jaką winna była doktorowi.
Od stóp do głów dreszcze ją przeszły.
Dwadzieścia dwie wizyty po trzy franki każda!... Sześćdziesiąt sześć franków!
A jednakże doktór prawdę mówił utrzymując, że cena wizyt była bardzo umiarkowaną.
Mógł zażądać po sto sous za każdą śmiało...
Marta upadła na krzesło i wzięła się rękami za głowę.
— Sześćdziesiąt sześć franków!... powtarzała z boleścią. — Co robić? — Jeżeli mu nie zapłacę, to się więcej nie pokaże, opuści biedną matkę i pozostanie bez pomocy. Boże zmiłuj się nad nami! Cośmy uczyniły takiego, ażeby zasłużyć na takie nieszczęście? Cośmy uczyniły?
Młoda dziewczyna pogrążyła się na chwilę w gorzkiem dumaniu po czem ciągnęła dalej:
— A ja mu nie nie powiedziałam, nie przyznałam się do naszego niedostatku, do naszej nędzy. Byłby może zrozumiał moję rozpacz, możeby się ulitował nad nami. Jutro wszystko mu powiem. Jutro rzucę mu się do nóg i będę go błagać o litość. Jeżeli ma cokolwiek serca, nie może opuścić chorej dla nędznej kwesty! zapłaty! Pan Gerbaut musi być człowiekiem zacnym, odwołam się do jego szlachetności! Ale jeżeli odmówi? jeżeli więcej nie przyjdzie? Co pocznę wtedy?... Boże, co ja cierpię! co ja cierpię! Zdaje mi się, że tracę głowę! No, nie trzeba tracić odwagi, trzeba panować nad sobą. Zastawiłam w Mont-de-Pieté moje kosztowności, ale kwity mogę sprzedać. Gdybym miała tutaj moje walizy z sukniami i bielizną, mogłabym coś dostać na to pieniędzy, ale prosto z Genowy je wysłano do Paryża! Nie mamy nic a nic zgoła! Oh! przeklęty bankier, czemu on nie odpowiada? Z jego to łaski umieramy tutaj z nędzy! Czyżby śmiał obedrzeć dwie kobiety z tej trochy grosza? Czyżby był takim nikczemnikiem, takim wyrzutkiem prawdziwym?...
Mówiąc to Marta odszukała w komodzie kwitów z Mont-de-Pieté wydobyła je i schowała do kieszeni, a potem wzięła receptę, przystroiła twarz w spokój, którego w głębi duszy nie posiadała wcale, włożyła na głowę kapelusz, weszła do pokoju matki i zbliżyła się do łóżka.
— Wychodzisz kochanko? — zapytała hora.
— Tak droga mateczko, ale bawić idę nie długo.
— Gdzie idziesz?
— Do apteki.. — Czy nie potrzeba ci czego przed mojem wyjściem?
— Pić mi się chce straszliwie.
Córka podała matce filiżankę ziółek i wyszła z pokoju, zamykając drzwi za sobą.
Od wczoraj rano, biedne dziecko nie miało nic a nic w ustach.
Trzymała się siłą woli jedynie.
Nogi pod nią drżały, pot zimny występował jej na skronie.
— Trzeba coś przejeść — powiedziała sobie. — Czuję się niezmiernie osłabioną i mogę nie wytrwać, a któżby w takim razie pielęgnował biedną matkę?
Znalazła się przed sklepem piekarza.
Kupiła bocheneczek chleba, w sklepie kolonialnym tabliczkę czekolady i poszła dalej, zajadając podczas drogi ten skromny posiłek.
Marta była już kilka razy na mieście.
Obok biura Mont-de-Pieté zauważyła sklep złotnika, albo raczej przekupnia różnych wyrobów złotych i srebrnych.
W wystawie sklepowej pomiędzy różnemi kosztownościami, położoną była karta z napisem:
„Przyjmuje się zastawy i nabywa kwity lombardowe.“
Do tego to sklepu, udała się biedna dziewczyna.
Po drodze była apteka, w której zwykle brała lekarstwa dla matki.
Weszła i podała receptę aptekarzowi.
– Jak prędko będzie lekarstwo gotowe? — spytała.
— Za trzy kwadranse, proszę pani.
— Może mi pan powiedzieć, wiele będzie kosztować?
— I owszem.
Aptekarz wziął ołówek i zaczął liczyć.
— Sześć franków i dwadzieścia pięć centimów proszę pani.
— Dziękuję, stawię się za trzy kwadranse.
— Będzie wszystko gotowe.
Marta wyszła.
— Sześć franków i dwadzieścia pięć centimów jęknęła — jutro siedmdziesiąt dwa franki doktorowi, a ja mam wszystkiego pięć franków i kilka sous. Nie... niepodobna mi się wahać.
Weszła w główną ulicę i skierowała ku placowi Maryi, gdzie się sklep złotnika znajdował.
Przechodząc około kościoła pomyślała sobie:
— Modlitwa pokrzepia, pociesza, dodaje odwagi i nadziei, muszę się pomodlić trochę.
Weszła do świątyni, uklękła na kamiennej posadzce, wzniosła oczy do nieba i zaczęła się modlić gorąco.
Gdy powstała, czuła się znacznie spokojniejszą.
Twarz miała pogodną, spojrzenie łagodne, gorzki uśmiech zniknął z ust.
Udała się do złotnika.
Zastała go samego w sklepie z lupą przy oku.
Zajęty był reperacyą jakiegoś zegarka.
Spostrzegłszy młodą kobietę, odłożył zaraz robotę, wstał z krzesła i uniósł do połowy aksamitną czapeczkę, przykrywającą łysą i świecącą jak kula bilardowa czaszkę.
Był to mały, chudy człowieczyna, o twarzy przebiegłej, oczach bystrych, ale nie wyglądał na złego.
— Czem mogę służyć pani? — zapytał uprzejmie.
Marta zaczerwieniła się po uszy, a w całem ciele dreszcze poczuła.
Zapanowała zaraz jednakże nad sobą i wydostawszy z kieszeni kwity, odezwała się głosem niepewnym:
— Przeczytałam na karcie w oknie wystawy, że pan kupujesz kwity zastawne, przychodzę więc zaproponować, czy by pan tych oto nie nabył?...