Czerwony testament/Część pierwsza/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Więzienie w Nîmes składa się z czterech oddziałów.
Pascal Saunier po swoim przybyciu został umieszczony na tym drugim, gdzie Jacques Lagarde przebywał już od dwóch lat.
Połączeni wspólnym pochodzeniem, podobnym wykształceniem i zwyczajami, charakterem i sposobem postrzegania świata, zaprzyjaźnili się. Wiedząc, że tego samego dnia zostaną wypuszczeni na wolność, Jacques i Pascal obiecali, że nie rozdzielą się i zjednoczą wysiłki, aby zemścić się na społeczeństwie, które traktowali po macoszemu i które oskarżali o niesprawiedliwe zrujnowanie ich przyszłości, choć ono tylko się broniło i korzystało z rygorystycznego prawa, stosując wobec nich stosowne artykuły prawa.
Kiedy nadszedł czas oswobodzenia, nie zapomnieli o planach powstałych w ciemnych godzinach powszechnego odosobnienia i wyszli razem, radośni złowrogą radością, z mózgami wypełnionymi budzącymi grozę planami - planami zemsty.
Ach! społeczeństwo niech się lepiej nas boi!
Czuli się w pełni uzbrojeni, aby z nim walczyć i tym razem nie mieli wątpliwości, że pokonają go!
Obaj zostali skazani jedynie na karę pozbawienia wolności bez nadzoru, więc po opuszczeniu więzienia, mogli swobodnie udać się, dokąd chcieli, a wszelkie działania policji wobec nich ustały dokładnie w chwili, gdy przekroczyli ostatnią bramę więzienia.
Po odbyciu kary wręczono im ich oszczędności, to jest kwotę wynikającą z kosztów pracy wykonanej podczas pobytu w zakładzie karnym w Nîmes.
Obaj zatem otrzymali sumę więcej niż wystarczającą, aby dotrzeć do miejsca, do którego uznali za stosowne udać się dalej.
Pascal Saunier otrzymał trzysta franków. Jacques Lagarde otrzymał prawie pięćset. Nie ma zatem nic łatwiejszego niż zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Po dotarciu do bulwaru, na którym znajdowało się więzienie, oboje wyzwoleni zatrzymali się i spojrzeli na siebie.
— Wolni!! Nareszcie wolny! – zawołał Pascal Saunier głosem drżącym ze wzruszenia. Jak dobra jest wolność i jak ją doceniamy, gdy nie jesteśmy już do niej przyzwyczajeni. To działa jak ukochana kochanka, którą straciliśmy i którą odnaleźliśmy na nowo! Słowo honoru, nie mam dość sił, żeby oddychać czystym powietrzem.
— Ach, jestem tego samego zdania — odpowiedział Jacques Lagarde, nadymając swą pierś.
— Nigdy więcej szarych ścian, które cię duszą, na dnie tych niezdrowych lochów... Nigdy więcej tych strażników, których czujne oko nigdy cię nie opuszcza i skazuje na ciszę w tych śmierdzących warsztatach, gdzie roi się od niskoklasowych łajdaków.. Jesteśmy naszymi panami. Potrafimy krzyczeć! Potrafimy śpiewać, a co najważniejsze, potrafimy rozmawiać z otwartym sercem, nie bojąc się, że podpatrzy nas złotówka!...
— Skorzystamy z tego… — powiedział Pascal, zwyczajowo rozglądając się, czy są sami. Mamy pomysły... bogate pomysły... Ale chodzi o to, żeby je przenieść do rzeczywistość, chodzi o nadanie im praktycznej formy... a tam było to dla nas niemożliwe.
— Na razie wyrażam swoją opinię… — stwierdził Jacques Lagarde.
— Chodźmy na lunch. — Nie mogę się doczekać, aż zapomnę o zwykłej porcji, a nawet o dodatkach w stołówce...
— Gdzie pójdziemy? Nie znam Nîmes...
— Znam to miasto... Pójdziemy do restauracji Hôtel du Chemin de Fer, gdzie zostaniemy dobrze obsłużeni...
— Wskazuj drogę...
Były sekretarz hrabiego Philippe'a de Tonnerieux klepnął lekarza po ramieniu i obaj poszli bulwarem w stronę dużego placu, na którym stoi dworzec. Wyznaczony hotel-restauracja znajdował się po prawej stronie. Dwóm towarzyszom, których nie sposób było pomylić z nowo wypuszczonymi więźniami, wpuszczono do gabinetu i zasiedli do wyśmienitego obiadu, popijanego wybornymi winami, nie martwiąc się o wydatek, oczywiście nieproporcjonalny do zawartości ich sakiewki.
Pierwsze chwile były ciche. Dźwięk widelców i ich szczęk, dzwonienie kryształowych szklanek i kieliszków, zastąpiło rozmowę. Kiedy jednak apetyty, rozbudzone dobrym jedzeniem, zaczęły się uspokajać, Pascal Saunier wznowił swój monolog:
— Zatem, mój drogi Jacques, jest zrozumiałe, że nie opuścimy siebie... Przeżyliśmy złe dni, poznaliśmy się dobrze, wiemy, że jesteśmy dla siebie stworzeni i że się wzajemnie uzupełniamy. Sojusz ofensywny i obronny przeciwko społeczeństwu, którego jesteśmy wierzycielami, gdyż wyrządził nam najpoważniejszą krzywdę i który spłaci nam swój dług z dużymi odsetkami!
W migotliwym spojrzeniu Jacques’a Lagarde’a błysnął płomień, a jego ustach pojawił się uśmiech o nieokreślonym wyrazie.
— Zgadza się! - powiedział - przysięgam!... Jesteśmy ludźmi dość praktycznymi, mamy dość inteligencji i mało uprzedzeń, żeby do fortuny dojść szybką drogą.
— Okupiliśmy ją za cenę długich lat męczącej pracy, to też się opłaca! Czy zgodzisz się ze mną, że jest tylko jeden teatr godny ludzi naszego kalibru?
— Tak! Paryż.
— Jedźmy więc do Paryża...
— Znajdziemy tam żyzne pola złota do wydobycia niż najbogatsi mieszkańcy Kalifornii. Ale już mówiłem, jeśli chcemy zacząć w dobrych warunkach, nie możemy przeciągać nieszczęścia! — ważne jest, żeby rzucić wyzwanie tym imbecylom, żeby nabrać pewności siebie! Jest to prawda tak stara, że przypomina banał.
— Powtarzano ją już w czasach Rabelais’go. To wygląd człowieka robi wrażenie na głupcach. Przed złotym intrygantem, nawet jeśli dzieje się to metodą Ruolza, wszyscy się kłaniają i żadne drzwi nie otwierają się przed biednym, głupio uczciwym diabłem, który nosi nieświadome rajstopy i kaftan z dziurą na łokciu, aby po przybyciu nie zostać zredukowanym do celów praktycznych tam...
— Piętnaście dni wystarczy mi na sfinalizowanie jednego z wymyślonych przeze mnie projektów, ale w ciągu tych piętnastu dni muszę zachować pozory... Muszę być posłuszny wymaganiom paryskiego życia.
— To będzie trudne… – szepnął Jacques Lagarde.
— Hej! Gdyby to było łatwe, gdzie byłaby nagroda?
— Angèle, stara przyjaciółka, o której często z tobą rozmawiałem i która co miesiąc przesyłała mi trochę pieniędzy do centrali, przyjmie nas, jestem tego pewna, ale ona niewiele zarabia — (jest sprzedawca kosmetyków) — tylko ona niewiele może nas wspomóc... — Niemniej jednak mogłoby się nam w przyszłości bardzo przydać...
Łącząc nasze dwie kieski, mamy sumę ośmiuset franków... Nasz dzisiejszy obiad, opłacenie biletu na podróż, z tej skromnej sumy niewiele zostanie. Dlatego bardzo przydatne byłoby znalezienie sposobu na krótkie poreperowanie naszej kiesy przed przybyciem do Paryża...
Jacques Lagarde popijał małymi łykami wino Pontet-Canet z roku 1874 w i myślał. Odstawił szklankę na stół i zawołał:
— Tutaj się zatrzymam... — opinia, którą przed chwilą wyraziłeś, wcale nie jest moją opinią! Nie!... nie!... żadnych nędznych drobnostek, które mogłyby nas wzbogacić, ale z drugiej strony równie dobrze mogłyby nas odesłać tam, skąd przyszliśmy....
— Koniec z drobnymi machlojkami!...
— Zagramy w wielką grę, to my rozdawać będziemy karty! Wszystko albo nic! to moje motto.
— Opowiadałeś mi o poważnej operacji... operacji, która może przynieść całkiem niezłe kilkaset tysięcy franków...
— Tak trzeba by się za to wziąć...
— No dobrze, ale to w Paryżu spróbujemy swego szczęścia.
— Kiedy jedziemy do Paryża...
— Nie możemy czekać...
— Ale problem braku pieniędzy pozostaje.
— Trzeba się nad tym zastanowić... Będziemy mieli na to czas, zanim zaczniemy działać...
— Czy znajdziesz potrzebne nam pieniądze?
— Tak.
— Ile?
— Piętnaście tysięcy franków. Wystarczy?
— To daleko więcej aniżeli potrzeba... daleko więcej...
— Licz zatem na piętnaście tysięcy franków!...
— I zkądże je u dyabła wykręcisz?... Z Paryża?
— Nie, ale je znajdę w Joigny, w mojem mieście rodzinnem....
— Wytłómacz no się jaśniej.
— Zaraz i w krótkości... W czasie oto mojego pobytu w Nimes, umarł mój ojciec — a przed paru dniami otrzymałem od notaryusza wezwanie abym z powodu, że kara się kończy, przybywał zaraz do Joigny dla odebrania sukcesyi. Suma takowej wynosi piętnaście tysięcy kilkaset franków!...
— Winszuję... bardzo winszuję — zawołał Pascal napełniając szklanki. Złożyło się prawdziwie wyśmienicie i bodaj że nigdy jeszcze żaden spadek nie przytrafił się tak w porę!
— Udajemy się do Joigny! — Ty idziesz do notaryusza, odbierasz oszczędności nieboszczyka papy, i z tym sukursem ruszamy do Paryża, tego wielkiego miasta — gdzie, bądź tego zupełnie pewny, że twoje bilety bankowe wydadzą owoc obfity!
— Naturalnie!... że liczę na to! Po śniadaniu wyjdziemy na miasto dla porobienia sprawunków koniecznych i odświeżenia toalety — a wieczorem wyruszymy do Burgundyi, krainy winem płynącej!
— Załatwiwszy się ze śniadaniem i kawą czarną, zapalili cygara i wyszli za sprawunkami — a potem spacerowali po mieście i oglądali jego osobliwości, wieżę Magne, Maison Carré, ogród Fontaine i t. p.
Na obiad powrócili do tej samej restauracyi, w której jedli śniadanie, o wpół do ósmej zaś wieczorem, wsiedli w pociąg idący do Lyonu, tam przesiedli się do kuryera i o drugiej rano stanąć mieli na dworcu Joigny-sur-Yone.
Odstąpimy ich w podróży i wyprzedzimy o godzin dwadzieścia cztery w Joigny.
Tu pójdziemy na przedmieście du Pont i przestąpimy próg oberży skrom-! nej bardzo powierzchowności, ale dostatniej pod każdym względem i bardzo czysto utrzymanej.
Na drugiem piętrze tej oberży noszącej nazwę „Martin-Pecheur,“ w lokalu złożonym z dwóch małych pokoików, mieszkają dwie kobiety: matka i córka...
Matka dochodziła lat czterdziestu pięciu, córka miała lat dziewiętnaście.
Ta, którą nazywano Martą-Emilią Grand-Champ, była istotą zachwycającą, istotą na widok której, pomimo jej skromności w ułożenia i zachowaniu, mężczyźni spoglądają z prawdziwą pożądliwością, kobiety z wielką zazdrością.
Była to istotnie piękność uderzająca, piękność o niebieskich jak niebo oczach, o jasnych bląd włosach, twarzyczce owalnej, idealnie regularnych rysach, słowem piękność przypominająca najpiękniejszy typ utworów mistrza Raphaela.
Na tej nieporównanie urodziwej twarzyczce, rozlany był jednak wyraz głębokiego smutku i wielkiego zaniepokojenia.
Na tem czole godnem starożytnej statuy, osiadła czarna jakaś chmura.
Boleśnie zaciśnięte usteczka zdradzały dotkliwe cierpienie, jeżeli nie fizyczne to z pewnością moralne.
Marta Emilia Grand Champ, cierpiała rzeczywiście i cierpiała bardzo.
W chwili gdy wchodzimy do skromnego lokaliku, Perina Grand-Champ, matka, mizerna i jak śmierć blada, leży na łóżku i trzęsie się z zimna, córka czeka niecierpliwie na przybycie doktora, który obiecał jak zwykle przyjść zaraz rano, a cztery godziny każe już czekać na siebie.
Marta siedząc przy łóżku wpatrywała się z trwogą w biedną kobietę, powaloną od dni kilku ciężką a niespodziewaną chorobą.
Doktór ani był pewnym co to jest, ani obiecywał co z tego będzie.
Na wszelkie pytania odpowiadał obojętnie:
— Nie mogę nic jeszcze powiedzieć... Obawiam się komplikacyi...
Ten wyraz „komplikacya“ w ustach doktora, jak Marta dobrze przypuszczała, miał oznaczać stan bardzo groźny, Ponieważ jednak doktór nie zdawał się zupełnie jeszcze powątpiewać, biedne dziecko nie traciło też jeszcze nadziei. Choroba jakikolwiek będzie jej koniec, przedłuży się z pewnością.
Jeżeli matka przetrzyma, rekonwalescencya będzie z pewnością bardzo długa — Trwać będzie tygodnie — a może i miesiące całe. Marta, zapytywała też siebie, jak potrafi stawić czoło potrzebom?...
Kochała matkę tak jak i matka ją kochała.
Obie uwielbiały się wzajemnie. Nędza, która koniec końcem przyjść przecie musiała, przerażała biedną dziewczynę. Nie chodziło jej o nią samą, ale o matkę — o jej chorobę, która wymagała nadzwyczajnych i nieustannych wydatków. W żaden sposób podołać im nie potrafi. Od ciągłych łez poczerwieniały jej powieki i pobladły policzki.
Trzymała rękę matki w swojem ręku i okrywała ją pacałunkami. Czuła, że chora raz była zimną jak lód, to znów gorącą jak rozpalone żelazo, czuła, że w stanie zupełnej prawie nieprzytomno ści, ani jej nie widziała, ani pocałunków jej nie poznawała.
Zapukano lekko do drzwi.
Marta się zerwała na równe nogi i pobiegła otworzyć.
Spodziewała się doktora.
Tymczasem stanął przed nią właściciel oberży.
W jednej ręce trzymał ćwiartkę papieru, drugą zdejmował z głowy białą czapkę perkalową, spełniał bowiem obowiązki kucharza we własnym swoim zakładzie.