Czerwony testament/Część pierwsza/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Zarekomendowany w ten sposób doktór Thompson otwiera salony śmietance świata paryzkiego i kwiatowi kolonij zagranicznych...
— Któż będzie życzył sobie być ci przedstawionym? Naturalnie milionerzy wszystkich krajów, z suto wypchanemi pugilaresami... Tacy lubią grać i będą grać piekielnie, my zaś jesteśmy oba dosyć zręczni, ażeby sobie szczęście zapewnić... Co teraz myślisz o moim projekcie?...
— W zasadzie rzecz to może dobra, odpowiedział Jakób Lagarde — ale nam brak rzeczy najważniejszej...
— Co takiego?
— Doktór Thompson, ponieważ przypuszczasz, że przybiorę to nazwisko, potrafi zapewne, dzięki reklamie, zwabić do salonów swoich kilku z tych, co to pójdą zawsze i wszędzie, ale to będzie zamało. Osobniki z ponabijanemi pugilaresami, zapaleni wielbiciele baccara, gdy przyjdzie im wybierać pomiędzy ich klubem a mojemi salonami, wybiorą klub z pewnością, bo tam znajdować się będą w towarzystwie swojem,.. Potrzeba by obok gry, mieć innego jeszcze wabika... potrzebaby mieć kobietę... Potrzebaby zapalić pochodnię, od której fruwające w około niej motylki giełdowe i bankowe poosmalałyby skrzydełka... Wabik by ich przyciągał, gra przytrzymywała... W takim razie mogłoby się bodaj udać... Ale potrzebaby wyszukać takiej przynęty koniecznie-koniecznie potrzebny jest kawałek słoniny do pułapki na myszy... Gdzież wyszukać coś podobnego?...
— Nie potrzeba szukać, bo ja już wynalazłem...
— Znalazłeś kobietę posiadającą wszystkie potrzebne warunki?...
— Istotę idealnie piękną... uroczą….. istotę, która na trupie wywarłaby wrażenie...
— Gdzież byś u dyabła wykręcił takiego rzadkiego ptaszka? Tutaj.
— W Joigny!... cóż znowu!..
— W oberży, w której od dwóch dni mieszkamy.
— Żartujesz...
— Nie żartuję nigdy kiedy chodzi o rzeczy poważne.
— Cóż to za kobieta?
— Młoda dziewczyna.
— Szczegóły... pytam się o szczegóły?...
Pascal opowiedział wkrótkości wrażenie jakie na nim Marta Grand-Champ zrobiła.
Jakób Lagarde, przysłuchiwał się z największą uwagą opowiadaniu przyjaciela.
— Wybornie — powiedział, gdy ten skończył — przypuszczam, że nie łudzisz się co do panny Grand-Champ, o której mówisz z takim zapałem... przypuszczam że jest piękną, że posiada gracyę i wiek potrzebny do chwytania głupców w zasadzkę, ale nie zapominam, że ta młoda osoba nie zależy od nas wcale...
— Mylisz się... i to grabo.
— No?...
— Porozumiejmy się tylko, a zobaczysz jak nam łatwo będzie uczynić z niej naszę własność. Matka prawie już na śmierć skazana, Marta zatem pozostanie sama jedna na świecie, bez opieki, bez przyjaciół i bez środków do życia... Opuszczenie to zupełne... okrutna nędza... Czy sądzisz, że ten, ktokolwiek oświadczy się delikatnie a zręcznie z chęcią wyrwania jej z fatalnego położenia, nie będzie uważany za zesłańca Opatrzności?
— Nędza o której mówisz, jest ewentualnością wątpliwą... oczekiwane pieniądze mogą przecie nadejść...
— Stawię dziesięć tysięcy przeciwko jednemu, że nie nadejdą...
Te dwie kobiety zostały oszukane przez swego bankiera.
— Niech i tak będzie... aleć matka żyje jeszcze... Chociaż jest bardzo chora, może się wyleczyć jeszcze.
— Oberżysta u którego mieszkamy, jest przeciwnego zdania.
— Opinia jego nic dla mnie nie znaczy... wolałbym poznać opinię leczącego ją doktora. — Czy nie wiesz jak się ten doktor nazywa?
— Nie, ale to także nic nie znaczy, bo gdyby nawet potrafił wyprowadzić chorą na dobrą drogę, nie dokończy swojego dzieła.
— Dia czego?...
— Bo mu stanie na przeszkodzie najzawziętszy z wrogów rekonwalescencyi, brak pieniędzy. Przede wszystkiem on sam, nie będąc płaconym, zaniedba kuracyi... dalej aptekarz przestanie wydawać przepisywane lekarstwa... Brak monety musi zrobić swoje... kuracya drogo kosztuje!...
— Zostaje szpital w rezerwie.
— Tak, ale matka musi w takim razie rozłączyć się z córką, a to byłby dla niej cios śmiertelny... Znajdziemy się wtedy wobec sieroty, bez dachu nad głową i bez grosza w kieszeni, wobec sieroty gotowej rzucić się w objęcia pierwszego lepszego, który ją przyjdzie pocieszać, który jej chleb zapewni...
Jakób namyślał się przez chwilę.
— To ważne — odezwał się w końcu — ale nie bardzo pewne... Dziewiętnastoletnia inteligentna kobieta, choćby nie znającą nawet świata, musi mieć pewną dozę rozsądku, musi mieć i ma tyle sprytu, że się domyśli, iż zastawiamy na nią pułapkę...
— Panna Grand-Champ, jest bardzo inteligentna, ale jest jednocześnie dziwnie naiwną, odrzekł Pascal. — Nie podejrzywa nikogo i jest z tego powodu bezbronną. Zapewniam cię, że będzie widzieć w nas zbawców, nic więcej tylko zbawców...
— Ażebyśmy mogli działać na nią w czasie właściwym — zauważył Jakób Lagarde — potrzeba, ażeby matka jej umarła, a nie rozkazujemy przecie chorobie...
Pascal wpatrzył się bacznie w swojego towarzysza i mruknął przez zęby:
— A dla czegoby nie?...
Pod tem bacznem spojrzeniem Jakób zadrżał cały.
Domyślił się o co chodzi.
— Jakto... ty byś chciał?...
— Abyśmy nie stracili sposobności zdobycia wielkiej fortuny!... dokończył Pascal Saunier. Pomówimy potem o tem... Potrzeba przede wszystkiem abyś sam zobaczył tę dziewczynę... Ciekawym czy mi zarzucisz przesadę w zdaniu mojem, iż nie istnieje pod słońcem nietylko nic piękniejszego, ale nawet nic równego temu wyjątkowemu zjawisku.
— Chciałbym wiedzieć przede wszystkiem, odezwał się Lagarde, który doktór prowadzi kuracyę jej matki... Znam wszystkich kolegów w Joigny, wszystkich tych przynajmniej, co praktykowali przed pięciu laty... Wiadomość w jakim ręku znajduje się chora... byłaby nam bardzo potrzebną...
— Lureau nas objaśni co do tego. No cóż... czy już wracamy?...
— Jeszcze słówko... Wspomniałeś mi o zmianie nazwisk...
— To konieczne... nieuniknione...
— Jeżeli jednak oblokę się w skórę doktora amerykańskiego Thompsona, lub przybiorę jaką inną, potrzebować będę dokumentów, nie przedstawiających żadnej wątpliwości, co do tożsamości osoby..
— Jak tylko staniemy w Paryżu, dostaniesz wszystko co trzeba — nie braknie ani jednej wizy, nie braknie najmniejszego dowodu!...
Wszystko będzie w najzupełniejszym porządku, a zresztą i nikt w świecie nie będzie śmiał posądzać doktora Tompsona, że nie jest tym za kogo się podaje...
— Nikt istotnie jak sądzę nie będzie miał powodu do tego, aby mnie podejrzywać... może więc że co do mnie wszystko pójdzie gładko... ale ty?...
— Cóż ja?...
— Mieszkałeś w Paryżu, zna cię tam sporo osób, a przez trzy lata nie zmieniłeś się tak znów bardzo... Jakże ty sobie poradzisz?...
— Proces mój dość pospolity, nie narobił wielkiego hałasu... W chwili prowadzenia śledztwa puszczałem pomiędzy znajomych, że się wybieram do Ameryki, do New-Yorku... Uwierzono z pewnością, że projekt wprowadziłem w wykonanie, to też nikt się nie zadziwi z pewnością, gdy się dowie, żem z doktorem Thompson powrócił... Mógłbym bezpiecznie moje nazwisko zatrzymać, postanowiłem jednakże przybrać nazwisko matki...
— Która się nazywała?...
— Zofia Rambert. — Nazywać się! zatem będę Pascal Rambert...
— Tak będzie najrozsądniej...
Dwaj towarzysze ruszyli z powrotem do Joigny i powrócili do oberży „Martin-Pecheur“.
W chwili gdy mieli przestępować próg sali restauracyjnej, Paseal cofnął się co żywo, aby przepuścić młodą kobietę, która wychodziła z tejże sali.
Jednocześnie trącił łokciem swojego towarzysza i szepnął mu do ucha.
— To ona...
Ex więzień i bez tego uprzedzenia, byłby się z pewnością domyślił, że to osoba, o której Pascal mu opowiadał.
Został zdumiony jej nieporównaną pięknością.
Marta weszła do restauracyi, ażeby powiedzieć panu Lureau, iż wychodzi na chwil kilka.
Udawała się na kolej do biura telegrafu, ażeby wysłać depeszę do Genewy.
Biedne dziecko, posłuszne życzeniom matki, szła sprobować tego kosztownego sposobu w nadziei, że przyspieszy może odpowiedź bankiera.
Obaj młodzi ludzie skłonili jej się z głębokiem uszanowaniem... ona zaś oddała im ukłon lekkiem skinieniem głowy i poszła w swoją stronę.
— A co? — zapytał Pascal. — Cóż powiadasz?...
— Powiadam, żeś się nie mylił. To rzeczywiście cudo piękności, chociaż rysy powleczone ma smutkiem.
— Gdyby twarz miała wesołą, byłaby olśniewającą...
Ex-więzień dodał z uśmiechem.
— Potrzebaby wtedy użyć ciemnych okularów, ażeby patrzeć w to słońce!...
— Przyznajesz zatem, że nie przesadzałem?...
— Przyznaję, żeś nie powiedział raczej całej prawdy.
— I przyznajesz, że potrzeba się postarać, aby to zjawisko posłużyło nam w naszych zamiarach i to za jaką bądź cenę?...
Pascal powiedział ostatnie słowa z naciskiem.
— Za jaką bądź cenę powiedziałeś... rozumiem — odrzekł Jakób Lagarde.
Weszli do oberży.
Lureau siedział przy kontuarze i porządkował rachunki.
Przerwał robotę, ażeby powitać gości.
Jakób zbliżył się doń i zapytał.
— Który doktór leczy to panią co mieszka na tym samym co i my korytarzu, a której córka wyszła ztąd przed chwilą?...
— Doktór Gerbaut — odpowiedział oberżysta — najlepszy doktór w mieście.
— Rzeczywiście — odrzekł Jakób, zmarszczywszy czoło — słyszałem o nim jako o lekarzu bardzo zdolnym, jako o człowieku, któremu można się oddać z zupełnem zaufaniem.
— Więc pan znasz doktora Gerbaut z reputacyi?..
— Doskonale — koledzy jego nie mogą się go dosyć nachwalić.
— Czybyś pan należał do ich rzędu? Tak, sam takie jestem doktorem.
— Z okolicy może?...
— Nie... Ja jestem amerykaninem, przybywam z New-Yorku, ale kształciłem się także w Paryżu.
— I pan aż w Ameryce słyszał o naszym konsyliarza?...
— Tak panie.
— A to dopiero!.. wykrzyknął Lureau, którema pochlebiała okoliczność, iż ma znajomość z takim sławnym człowiekiem.
— To nic nadzwyczajnego mój panie; doktor Gerbaut napisał dzieło medyczne bardzo cenne...
— Napisał nie jedno, nie dwa, proszę pana! — Człowiek to ogromnej wiedzy, a skromniejszy odemnie bodaj i od pana…..
— Czy ma nadzieję wyleczyć tę kobietę?...
— Tak mówi. Ale pan wiesz dobrze, że najsławniejsi — że tacy jak on nawet — mogą się mylić czasami... Ja, który codzień widuję panią Grand-Champ, jestem pewny, że nie wyjdzie...
— Cóż to za choroba?...
— Zachorowała na kolei tak nagle, że potrzeba ją było wysadzić na naszej stacyi. Wywiązało się zapalenie płuc, z którego ją wyleczono... — ale przyszła recydywa..
— O do dyabła!... to coś nie bardzo bezpieczne.
— Ponieważ pan jesteś doktorem, mógł byś dać swoje zdanie... — Możeby pan chciał zobaczyć chorą...
Jakób Lagarde potrząsnął głową.
— Nie mogę tego zrobić — powiedział.
— Dla czego?...
— Nie mogę i nie chcę wchodzić w drogę koledze... Chyba, żebym został zawezwanym przez matkę lub córkę...
— Nie łatwiejszego, jak rozmówić się z panną Martą... Poszła zanieść depeszę na kolej i zaraz powróci... Nie potrzeba zresztą wcale wchodzić w drogę pana Gerbaut, ale złożyć wprost biednej kobiecie wizytę przyjacielską. Nie powiemy nic pańskiemu koledze. Ja dobrze życzę tej biednej kobiecie... Życzę jej, ażeby wyzdrowiała i aby mogła zająć się sama swojemi interesami. Gdyby zmarła, pozostawiłaby córkę w strasznych kłopotach... Okradają ich okrutnie!... Przez samę litość powinieneś pan zobaczyć biedaczkę...
Jakób spojrzał pytająco na Pascala.
Ten skinął głową potakująco.
— A no, jeżeli tak panu o to chodzi, to ją odwiedzę, ale nie jako doktór tylko jako przyjaciel...
— Bóg zapłać panu za dobre serce! Jak tylko panna Marta powróci, to jej powiem, a ona się zgodzi z pewnością! Dobrze przecie rozumie, że co dwa zdania, to nie jedno!
— Ale zastrzegam, aby doktór Gerbaut, nic o tem nie wiedział, bo by się mógł uczuć dotkniętym...
— Przyrzekam to panu święcie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.