Czerwony testament/Część pierwsza/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po chwili chora nagle zadrżała. Posłyszała najpierw wykrzyk Marty, a potem głuchy upadek jej ciała.
Zapanowało milczenie.
Co to znowu może znaczyć?...
Biedna kobieta przejęta najwyższą obawą, zaczęła wołać głosem przytłumionym...
— Marto!... Marto!...
Nieprzytomne dziecko nie mogło ani słyszeć, ani odpowiedzieć...
Coraz bardziej przerażona Perina, zaczęła wołać znowu: Marto!... Marto!...
Nie odebrała żadnej odpowiedzi.
— Boże mój, co to jest? cóż się to dzieje? — Co znaczył ten krzyk i ten odgłos... co znaczy to milczenie? — Marcie widocnie przytrafiło się jakieś nieszczęście!...
Przerażona matka idąc za głosem swego serca, zapomniała o sobie, o swojem osłabieniu, odrzuciła kołdrę, zeszła z łóżka i ku drzwiom się skierowała.
Zachwiała się jednakże i musiała chwycić za krzesełko, ażeby nie upaść.
O cofnięciu się pomimo to niepomyślała.
Z energią, której nie podobna było przypuszczać w kobiecie znękanej taką ciężką chorobą, czepiając się rzeczy i ścian, dowlekła się do drzwi pokoju.
Wyglądała jak szkielet sztucznie poruszany.
Otworzyła sobie nie bez trudności.
Z progu zaraz zobaczyła Martę leżącą na podłodze.
Przerażona i zrozpaczona do najwyższego stopnia, ze szczękającemi zębami, z oczami szeroko rozwartemi, z najeżonomi kosmykami włosów, uklękła obok nieruchomego ciała dziecięcia, a wybladłemi usty szeptała wyrazy bez związku:
— Marto... Marto... córko moja... kochanko moja... pieszczotko moja... Marto... to ja... twoja matka... otwórz oczy, odezwij się do mnie... Nie umarłaś przecie... nie umiera się w twoim wieku... Marto, powiedz, co ci się stało? Powiedz, kto ci co zrobił?... No... moje dziecko... odpowiadaj... odpowiadaj!
I biedna kobieta okrywała pocałunkami i zlewała łzami bladą twarz jedynaczki.
Upłynęło kilka sekund.
Nagle Marta poruszyła się lekko.
Perina krzyknęła radośnie i miała się zabierać do trudnego zadania podnoszenia przychodzącej do siebie córki, gdy spostrzegła leżącą na podłodze kopertę i list zgnieciony.
Myśl szybka jak błyskawica przemknęła jej przez głowę.
To z pewnością ten list narobił tego wszystkiego.
Chwyciła papier i czytać zaczęła.
Silić się na opisywanie wyrazu twarzy nieszczęśliwej, niepodobna.
Rysy przybrały wyraz jakiś nie ludzzki.
Gdy skończyła, krzyknęła przeraźliwie i z kolej padła zemdlona, właśnie w chwili, kiedy Marta otworzyła oczy i odzyskała przytomność.
Krzyk matki zgalwanizował córkę.
Podniosła się i zobaczyła list z Genewy w ręku chorej.
Ona teraz rzuciła się na bezwładne ciało matki.
— Matko... Matko... — wołała ściskając w swojem objęciu, podobną do trupa panią Grand-Champ! — po coś przeczytała ten list przeklęty? — Boże, Boże mój, czyż się nie zmiłujesz nad nami? Byłoby to i dla mnie na śmierć skazanie, bo ja bym jej nie przeżyła! Matko otwórz oczy... mnie tak potrzebne twoje spojrzenie... mnie tak potrzeba twojego głosu...
Chciała unieść swoje matkę i przenieść na łóżko.
Sił jej zabrakło na to.
Ujęła Perinę za ręce i spostrzegła, że zimne były jak marmur.
Zadrżała od stóp do głów i krzyczeć zaczęła:
— Ratunku! ratunku!...-matka moja umiera!...
Rzuciła się potem do drzwi, znowu wołając o pomoc.
Pascal i Jakób byli już na progu swojego pokoju.
— Co to się stało? — zapytał Jakób.
— O! doktorze — zawołała Marta, chwytając go za rękę i ciągnąc do pokoju. — Pan Bóg pana zsyła doprawdy. Chodź pan... ocal moje matke!...
Eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, poszedł za Jakóbem.
— Pomóż mi — odezwał się do swego przyjaciela mniemany Thompson. — Musimy przenieść na łóżko biednę kobietę...
Podnieśli panią Grand-Champ i przenieśli do jej pokoju.
— Ale mama nie umarła, prawda panie doktorze?... pytała łkając Marta.
Jakób przyłożył policzek do ust Periny a ucho przyłożył do lewej strony piersi.
— Serce bije.. chora oddycha... żyje jeszcze, ale cios był straszny... niebezpieczeństwo ogromne!...
— Boże... Boże!.. wołała młoda dziewczyna, załamując ręce, po co ona przeczytała ten list przeklęty?...
Jakób zajmował się chorą.
Pascal wpatrywał się w Martę spojrzeniem gadu, który hipnotyzuje przed potarciem swoje ofiarę.
— Panie, zwróciła się Marta ze złożonomi rękami do doktora — czy nie ma żadnego ratunku?...
— Owszem — zaraz przepiszę lekarstwo, po które trzeba natychmiast pójść do apteki najbliższej, bo czasu nie ma do stracenia.
Wyjął z kieszeni książeczkę, wyrwał ćwiartkę papieru i ołówkiem napisał receptę...
— Niech się pani jednak bardzo śpieszy, powiedział do Marty, podając jej karteczkę... Matka pani przychodzi do przytomności.
Młoda dziewczyna wybiegła jak strzała z pokoju.
Omdlenie Periny ustępowało powoli.
Pascal podniósł i przeczytał list sędziego śledczego.
— Wszystko tak jakośmy przewidywali, — szepnął po cichu — spełniło się co do joty,... Czy już finita la Comedia?...
— Jest bardzo źle, ale przejść może!...
— Nie trzeba więc, aby przechodziło...
— To sprawa bardzo łatwa...
— Cóż trzeba zrobić?
— Dać połknąć parę kropel wody... Śmierć nastąpiłaby natychmiastowo...
pioranująco...
— Cudownie! — mruknął Pascal. Ani gwałtu ani otrucia, ani co zatem idzie żadnej a żadnej odpowiedzialności, ani teraz ani w przyszłości. Marta nasza zatem... Nie pozwolimy jej się wymknąć... Wlejże jej czemprędzej te kilka kropel w gardło i skończmy raz nareszcie...
Złowrogi ten dyalog toczył się przy łóżku chorej. Nikczemne, obrzydłe słowa przechodziły z ust do ucha.
Perina otworzyła oczy, ale nie mogła nic słyszeć, nie była w stanie nic zrozumieć.
Pascal wziął z komody karafkę i szklankę. Nalał w nią pół łyżeczki wody i podał Jakóbowi.
Jakkolwiek ten był strasznym nędznikiem, jednakże cofnął się przed spełnieniem ohydnej zbrodni.
Eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux zmarszczył brwi.
— Nie masz widzę odwagi działać — mruknął pogardliwie.
Jakób chwycił prawą ręką szklankę i przybliżył do ust choroj — a lewa uniósł trochę głowy.
Perina poczuła zimny napój i machinalnie wypiła.
Zaraz jej oczy stanęły kołem. Głowa zaczęła się chwiać, a cały korpus wyprężył jak zgalwanizowany. Członki wykrzywiły się kurczowo, z ust krew buchnęła.
I opadła na poduszki i nie poruszyła się więcej.
Skończyła.
Jakób bledszy od tego trupa, oddalił się chwiejąc od łóżka.
— Wylej tę resztę wody... rzekł z cicha do towarzysza, podając mu szklankę.
Pascal wylał wodę do karafki, a szklankę postawił na swojem miejscu.
— Jesteśmy panami położenia rzekł, trzeba teraz wyciągnąć z tego jaknajwiększą korzyść.
W tej chwili rozległy się przyśpieszone kroki, a drzwi otworzyły się gwałtownie.
Marta wróciła.
Pobiegła do Jakóba i podała mu flaszeczkę z lekarstwem.
— Jest... jest... panie doktorze — mówiła zdyszana.
— Niestety!... odpowiedział Pascal z doskonale udanem wzruszeniem... niestety — już za późno..
— Za późno!... krzyknęła Marta nieprzytomnie, za późno... dla czego zapóźno?...
— Matka pani już cierpieć przestała... Uzbrój się pani w odwagę... jakiej ci potrzeba, matka twoja już nie żyje...
Zaledwie wymówił te słowa, gdy Marta z rozdzierającym krzykiem rzuciła się na ciało matki.
Scena była tak straszna, że jej niepodobna opisać.
Młoda kobieta dusiła się z rozpaczy. Serce pękało jej z żalu.
Głośne tkania wstrząsały całą jej istoty.
Prośby, jęki, modlitwy wychodziły z ust nieprzytomnej dziewczyny.
Podobny widok zdolny był rozczulić najtwardsze serce.
Jakób czuł się naprawdę wzruszonym, ale Pascal, chociaż przystroił twarz smutną maską, pozostał zimnym jak marmur.
Nie myślał o niczem więcej jeno o konsekwencyach tego co się stało.
Po kryzysie gwałtownej boleści, nastąpił rodzaj przygnębienia.
Ciche łzy zastąpiły głośne wybuchy płaczu.
Marta padła na kolana, oparła głowę o łóżko i modlić się zaczęła.
Pascal do tego stopnia posunął swoję hipokryzyę, że ukląkł obok i udawał, że się modli także.
Nędznik czuł, że nadeszła chwila ujmowania sobie młodej kobiety.
Poczekał jeszcze z kwadrans, poczem wziął Martę wolniutko za rękę i prosił aby się podniosła.
Z zupełną nieświadomością dała sobą powodować.
— Niestety — odezwał się łotr łzawym głosem — dotknął panią cios okropny...
Nie myślę prawić pani banalnych słów pociechy, które mogą może mieć jakiś wpływ na umysły pospolite... Pozwól jednakże pani powiedzieć sobie, że twoje opuszczenie na świecie nie jest tak zupełne jak sądzisz... Ja i doktór Thompson jesteśmy przy pani... Wczoraj nieznani... dziś przyjaciele, będziemy bardzo szczęśliwi, jeżeli nie odtrącisz naszego współczucia.
Marta słyszała, że młody człowiek coś do niej mówi, ale nie rozumiała go wcale.
Pogrążona w samej sobie, nie odpowiedziała nic na te wywnętrzenia i powtarzała tylko:
— Moja matka... moja matka... moja biedna nieszczęśliwa matka...
I znowu zaczęła głośno płakać.
Jakób Lagarde pomyślał, że powinien się odezwać.
— Pani Grand-Champ — rzekł — cierpiała bardzo... Mocno rozwinięta choroba sercowa, pozwoliłaby jej żyć czas jeszcze jakiś, ale byłoby to życie męczące. Zapadałaby była bardzo często... Czyż nie jest szczęśliwszą w tym wieczystym spokoju?... Godzina rozstania jest ciężką, wiem do dobrze!... Serce się rozdziera i krwawi... nie próbowałbym leczyć go w tej chwili!... Znam wybornie takie cierpienia!.. bo ich tak samo doświadczałem jak i pani, bo straciłem wszystkie drogie istoty. A jednak pocieszyłem się... I pani się pocieszy... Wszystko ma swój czas na ziemi, rozpacz dzisiejsza będzie po roku smutnem tylko wspomnieniem...
Doktór Lagarde mógł długo mówić w ten sposób.
Marta wcale go nie słyszała.
Usta biednego dziecka szeptały po cichutku:
— Nie żyje... biedna moja matka... nie żyje... Nie zobaczę jej już nigdy…..
nigdy...
— Błagam panią — odezwał się znowu Pascal — zaklinam panią na Boga i na pamięć tej matki, która tam z góry słyszy panią i patrzy na ciebie, nie oddawaj się takiej rozpaczy, nie zabijaj się sama... Pani żyć potrzebujesz... Przez moje usta matka pani to ci rozkazuje...
— Po co mi życie?... sama jedna pozostałam na ziemi..
— Nie, nie jesteś pani bynajmniej sama... Masz pani przyjaciół...
Marta wstrząsnęła głową.
— Nie rzekła nie mam nikogo!..
— Masz pani nas, my jesteśmy i zostaniemy przy tobie!..