Czerwony testament/Część pierwsza/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rachunek pana Gerbaut i lekarstwa bardzo prędko wyczerpały fundusik ze sprzedaży kwitów otrzymany. Na dalsze prowadzenie kuracyi i przyśpieszenie wyzdrowienia matki, potrzeba było koniecznie zapełnić całkiem już wypróżniony woreczek.
Marta miała pewną nadzieję, że nie stracą kapitału umieszczonego u bankiera w Genewie, ale nie miała obecnie nic z niego do dyspozycyi, a tymczasem potrzeby chwili bieżącej, domagały się od niej ofiary.
Weszła do złotnika mocno wzruszona, z sercem silnie bijącem, ale z postanowieniem niezachwianem.
Pani Grand-Champ bardzo często wspominała córce o majątku, jaki otrzyma po dojściu do pełnoletności, Marta zaś słuchała tych opowiadań, jakby jakiej bajki zaczarowanej. Biedne dziecko roiło sobie z tego powodu tysiące rozkosznych projektów, jeden piękniejszy od drugiego.
W tej chwili atoli jedna ją tylko myśl zajmowała, wyzdrowienie matki.
Złotnik poznał odrazu swoję śliczną klientkę.
— Czy pani potrzebuje mnie dzisiaj? zapytał.
— Na nieszczęście tak proszę pana.... odrzekła Marta z westchnieniem. Nie mam już prawie nic z tego co onegdaj dostałam od pana... a matka chora...
Czekamy na pieniądze z Genewy, ale nie nadchodzą... Czy pan gotów byłby kupić medal który pokazywałam?...
— Owszem proszę pani... dam to, com powiedział..
Marta odwiązała jedwabny sznureczek z szyi, na którym nosiła medalion oszyty w kawałek materyi.
Ręka jej drżała jak w febrze.
Z wielkim trudem potrafiła powstrzymać łzy cisnące się do oczu.
Ucałowała kawałek złota, z którem rozstać się miała, a twarz jej przybrała wyraz niewysłowionej boleści.
Złotnik śledził oczyma młodą dziewczynę z nadzwyczajnem zajęciem.
— Zapewne to klejnot rodzinny?...
— Pamiątka — odpowiedziała zdławionym głosem Marta. Do tego kroku zmusza mnie ostateczność jedynie... Nie wolno mi nie uczynić ofiary, ale nie jestem wstanie rozłączyć się bez pewne go żalu z przedmiotem, który w dzień urodzin otrzymałam…..
— A czy nie byłoby jakiego sposobu zatrzymania tej pamiątki, skoro oprócz wartości materyalnej posiada tak wielką wartość moralną!..
— Żadnego a żadnego proszę pana, matka chora... doktór przepisał lekarstwa które zrobić kazałam i po które muszę iść zaraz... potrzebuję pieniędzy na zapłacenie aptekarza...
— Rozumiem to doskonale, proszę pani, znam jednak sposób pewien... Jeżeli bym kupił medalion, to wszystko przepadło, bo ja złoto kupuję na stopienie... jeżeli jednak zastawi go pani w Mont-de-Pieté, będzie go mogła wykupić, gdy paniom pieniądze nadejdą.
Żywa radość zajaśniała na twarzy Marty.
— Pan sądzi, że w Mont-de-Pietė zgodzą się udzielić mi pożyczkę na ten medal?-spytała.
— Nie ma żadnej co do tego wątpliwości. Przedmioty złote i srebrne przyjmują tam jaknajchętniej.
— Nie pomyślałam o tem.
— Ponieważ pani tak bardzo idzie o pamiątkę — co jest rzeczą zupełnie zresztą naturalną, niechże go pani zamiast sprzedać zastawi...
— Jestem panu nieskończenie wdzięczną za tę radę — wykrzyknęła Marta. Mam ze sobą wszystkie dowody i idę w tej chwili do Mont-de-Pieté... Nie stracę w ten sposób mojej pamiątki, boć spodziewam się lepszych czasów... Dziękuję raz jeszcze i przepraszam bardzo za ambaras.
— Nie zrobiła mi pani żadnego zgoła ambarasu — a cieszę się bardzo, i żem się mógł jej przydać choć w takiej bagatelce.
Panna Grand Champ pobiegła do biura Mont-de-Pieté.
W kwadrans potem wychodziła ztamtąd bez medalu pana Filipa de Thonnerieux, ale ze stu dwudziestu frankami i pięćdziesięciu centimami, oraz z kwitem dowodowym.
Na kwicie tym zanotowano:
„Medal pierwszej próby, waga pięćdziesiąt pięć gramów, na jednej stronie taki napis: w górze 6 — 1860 — 10 mars — na drugiej trzy wyrazy, jeden pod drugim: La-la-cour.“
Biedna Marta nie posiadała się z radości.
Odebrała lekarstwo z apteki, porobiła sprawuneczki i powróciła do matki, którą zastała wypogodzoną.
∗
∗ ∗ |
Pascal Saunier oczekając ciągle jeszcze w restauracyi na Jakóba, czytał z wielką uwagą jakiś dziennik paryzki.
Odczytał już artykuły polityczne, i wiadomości bieżące, a zabierał się do czytania wiadomości zagranicznych.
W tej rubryce kilka wierszy zwróciło cała jego uwagę.
Pożerał je cały drżący, a oczy tymczasem błyszczały ogniem.
Zaczął na nowo odczytywać wyraz po wyrazie, następujący artykuł:
„Genewy piszą: Pewien bankier tutejszy, którego firma cieszyła się wyjątkowem zaufaniem, którego kredyt zdawał się być opartym na podstawach niewzruszonych a honor nie podpadał najmniejszemu podejrzeniu, uciekł przed piętnastu dnia, pozostawiając pasywów z górą trzy miliony — a aktiwów prawie żadnych. Dopuścił się podstępnego bankructwa, które zostało ogłoszonem. Policya pilnie poszukuje łotra. Ograbił on setki rodzin z całego ich mienia.“
— Ten bankier — myślał sobie Pascal ze złośliwym uśmiechem, — ten bankrut, to z pewnością nikt inny tylko ten sam od którego te dwie kobiety oczekują listu z pieniędzmi...
Wyraźnie szczęście nam sprzyja, dyabeł stoi po naszej stronie!...
Przy osłabieniu w jakiem się pani Grand-Champ znajduje, nowiny, że się nie posiada wraz z córką ani grosza, już będzie mogła tak łatwo przełknąć, nie potrzeba więc będzie uciekać się do środków nadzwyczajnych.
Eks-sekretarz hrabiego Thonnerieux, był w najlepszym humorze w chwili gdy Jakób powrócił.
— Wszystko w porządku, odezwał się ten ostatni — podpisy pokładzione, akta przygotowane. — Pozostaje mi tylko podnieść dwadzieścia tysięcy franków i basta... A u ciebie nie ma czego nowego?...
— Owszem, mój kochany — jest coś bardzo nowego odrzekł Pascal...
— Dobra czy zła nowina?
— Wyborna!... Trzymamy piorun w ręku... Marta Grand-Champ żadną miarą nam się nie wymknie...
— Cóż się stało!...
— Patrzaj...
Pascal podał przyjacielowi dziennik, wskazując palcem na znany nam już artykuł.
Jakób przeczytał go uważnie, a satysfakcya jaką mu sprawiło czytanie, wybiła się na jego twarzy.
Po paru jednak chwilach namysłu, zmarszczył brwi i rzekł:
— No... tak... ale bodaj czy znowu nie za prędko trochę sprzedajemy niedźwiedzią skórę... Czy bankier pani Grand-Champ jest zbiegłym bankrutem, jedną i tą samą osobą... Zkąd dowód na to?...
— Wszystko tego dowodzi — odparł Pascal, gdyby tak nie było, dla czegoby od trzech tygodni nie dawał żadnej odpowiedzi.
— To prawda...
— Teraz pozostaje nam tylko zwrócić na ten artykuł uwagę matki lub córki.
— Ale w jaki sposób to zrobić?...
— W bardzo prosty... Ja zabieram przedewszystkiem ten numer.
Złożył dziennik i miał go chować do kieszeni, gdy wszedł listonosz trzymając kilka listów w ręku.
Posłyszawszy otwierające się drzwi, oberżysta wyszedł z kuchni.
— Czy pani Grand-Champ mieszka u pana? — zapytał oficyalista pocztowy.
— Mieszka — na górze...
— Oto list dla niej proszę...
— Listonosz oddał list panu Lureau i wyszedł.
Jakób i Pascal, jak się łatwo tego domyśleć, chciwie się przysłuchiwali.
— Zapewne to ten list oczekiwany.
Oberżysta popatrzył na adres i na stemple.
— Z Genewy rzekł — ale coś wcale nie ciężki... bardzo wątpię, aby tu były pieniądze... Biedne kobieciny czekały na tę posyłkę nieszczęśliwą, a bodaj że przyniesie ona im więcej zmartwienia, niż pociechy. Ano... zobaczymy... zaniosę to pani Grand-Champ.
— Możemy wyręczyć pana, odezwał się Pascal, bo właśnie idziemy na górę; a chętnie skorzystamy ze sposobności zobaczenia pięknej sąsiadeczki.
— Bardzo panom będę obowiązany, w tej chwili sam jeden jestem w mieszkaniu...
Pascal wziął list od pana Lureau.
Ten ostatni spojrzał na młodego człowieka i uśmiechnął się znacząco.
— Podobała się sąsiadeczka!... Nic dziwnego!...
Dostawszy się na drugie piętro eks-sekretarz hrabiego Thonnerieux, zastukał lekko do drzwi Periny.
Marta zaraz mu otworzyła.
— Oto list tylko co przyniesiony z poczty dla pani Grand-Champ. Pan Lureau prosił abym go doręczył paniom, ponieważ szedłem na górę.
Młoda dziewczyna wyciągnęła drżącą rekę po list i podziękowała Pascalowi, który powróciwszy do Jakóba, szepnął mu po cichu.
— Teraz słuchajmy... Skutek nie długo nastąpi.
Nadstawili obaj uszu, bo cienkie tylko przepierzenie oddzielało ich od sąsiadek.
Marta tak samo jak oberżysta, idąc do pokoju matki, rzuciła okiem na stemple koperty.
Przekonała się, że list pochodził z Genowy.
— Nakoniec — szepnęła z radością i już miała podejść do łóżka, gdy naraz zatrzymała się na miejscu. Jakieś dreszcze nerwowe przebiegły ją całą, a serce ścisnęło się boleśnie.
— Boże wielki — to pismo nie jest wcale pismem pana Darcier... Strach mnie jakiś przejmuje... zdaje mi się, że dowiemy się jakiejś niedobrej nowiny... O!... jeżeli tak, to trzeba oszczędzić matce bolesnego wrażenia, i przygotować zwolna do klęski...
Muszę sama najprzód to przeczytać...
Rozdarła kopertę i list wyjęła.
Na nagłówku przeczytała:
Genewa. — Pałac sprawiedliwości... urząd sędziego śledczego.
Młoda dziewczyna zbladła okropnie... Ciemno zrobiło się jej w oczach. — Nogi się pod nią ugięły.
Zapanowała nad sobą i zaczęła czytać:
List był bardzo krótki i zawierał te tylko słowa:
W odpowiedzi na listy adresowane do pana Darcier, utrzymującego kantor bankierski w Genewie, które to listy złożone zostały w moim biurze i przezemnie otworzone, z przykrością przychodzi mi zawiadomić panią, że przed piętnastu dniami Darcier uciekł ze wszystką gotówką, jaka mu powierzoną była przez klientów.
„Podstępne bankructwo zostało udowodnionem.
„Policya czynnie śledzi zbiega, ale dotąd wpaść na ślad jego nie potrafiła.“
Marta nie miała siły czytać dalej.
Rzeczywistość twardszą była niż jej wszelkie przewidywania.
Wszystko stracone!... niepowetowanie stracone!... Bezwiednie jęknęła głośno i zemdlona padła na podłogę, gniotąc w zaciśniętych rękach papier fatalny.
Podsłuchujący Pascal i Jakób posłyszeli i ten jęk i ten okrzyk młodej sąsiadki.
— Zaczyna się mruknął Jakób.
— To Marta krzyknęła... odmruknął Pascal.
— Z pewnością, że nie pokazała listu matce!...
Jakób nie mylił się wcale.
Po pokoju słychać było chodzenie Periny i oto co się stało:
W chwili gdy Pascal zastukał, aby oddać list pannie Grand-Champ, chora nie spała — a córka czuwała przy matce.
Wychodząc z pokoju — Marta zamknęła drzwi za sobą, Perina więc nie mogła słyszeć co mówiono, nie mogła nawet rozpoznać głosu mówiących, i musiała czekać powrotu Marty, ażeby się dowiedzieć kto to przychodził.