Czerwony testament/Część pierwsza/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O siódmej wieczorem-bramy cmentarza zostały pozamykane.
Robotnicy i ktokolwiek był czy z powodu ciekawości, czy przez pamięć dla zmarłych, wyszli i opuścili smutną miejscowość.
Nadeszła noc piękna, noc czerwcowa usłana milionami gwiazd a w dodatku księżyc w pełni oświecał, blademi promieniami wierzchołki drzew i grobowców.
Zegary okoliczne biły godzinę za godziną.
W chwili kiedy przebrzmiał ostatni dźwięk jedenastej, poruszyło się coś w pośród gromady cyprysów i róż, rosnących dziko w jednym z kątów cmentarza.
Dwóch ludzi wysunęło się ostrożnie z tego gąszczu i skierowało ku alei głównej, unikając miejsc oświetlonych księżycem.
Ci dwaj ludzie, jak nie mamy potrzeby powtarzać tego-byli to Pascal Saunier i Jakob Lagarde.
— Jedenasta wybiła!... rzekł Pascal.
pół głosem. Nie potrzebujemy się już niczego obawiać... i możemy zacząć działać.
— A czy potrafisz rozpoznać się w tym labiryncie? — zapytał doktor...
— O! posiadam ja świetny zmysł topograficzny... odpowiedział Pascal. Chodź za mną, tylko o ile możności po cichu, bo nuż przypadkiem czuwa jeszcze stróż jaki...
Szedł przez kilka minut prosto, potem skręcił na prawo, potem znowu na lewo i bez najmniejszej trudności dostał się do alei głównej, przy której stał pomnik rodziny Thonnerieux.
— Zbliżamy się... mruknął do ucha Jakóbowi. — Za chwilę będziemy przy grobie.
Rzeczywiście, niezadługo zatrzymali się na prost wspaniałego pomnika.
— To tu... rzekł wskazując ręką na grobowiec — a obejrzawszy się na wszystkie strony dodał: Teraz potrzeba otworzyć... spodziewam się, że to nie potrwa długo.
Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i zaczął jeden po drugim dobierać do zamku. Żaden nie pasował.
— Na nic się nie zdały! — powiedział zniecierpliwiony. Muszę użyć wytrychów.
Z wytrychem łatwiej poszło, bo niebawem dało się słyszeć skrzypnięcie, oznaczające, że zamek się otworzył.
Pascal pociągnął drzwi do siebie.
Obróciły się na zawiasach.
— Wchodź! — zawołał na Jakóba.
Doktor silnie wzruszony, wszedł do głębi grobowca, Pascal wsunął się za nim.
— A teraz co?... zapytał Jakób.
— Teraz — odpowiedział sekretarz pana Thonnerieux — musimy być bardzo ostrożni... Najpierw potrzeba zamknąć te drzwi i starannie pozatykać szpary, bo zapalimy latarkę, więc światło mogłoby nas zdradzić.
Zdjął palto, zasłonił wycięcie w formie krzyża znajdujące się po nad drzwiami wchodowemi, i zapalił małą latarkę, którą się zeszłej nocy posługiwał.
— Do roboty! — zakomenderował i zaczął przystawiać do ołtarza krzesła, jakie się znajdowały w małej kapliczce grobowca.
Zrobiwszy to, pochylił się nad płytą, do której przytwierdzone były kółka żelazne i chwyciwszy za nie, uniósł płytę w górę.
Piwnica otworzyła się — a Jakób przy słabem świetle latarki, ujrzał trumnę ukrytą pod girlandami.
— Nie możemy schodzić tam obadwa odezwał się Jakób — bo przestrzeń tak mała, iżbyśmy tylko przeszkadzali sobie.
— To też ja sam zejdę — odrzekł Pascal. — Podaj mi tylko obcęgi i latarkę i pilnuj a słuchaj dobrze.
— Nie obawiam się żadnej niespodzianki, nie przewiduję żadnego niebezpieczeństwa, ale lepiej zawsze mieć się na baczności.
Zsunął się do grobu i stanął na trumnie, o czem poświadczył głuchy łoskot podziemny.
Jakób podał mu latarkę i obcęgi, następnie postawił krzesło przy drzwiach i usiadł.
Najzapełniejszy spokój tych dwóch nędzników, był zaprawdę przerażający.
Podli gwałciciele grobu i nikczemni świętokradzcy, ani nie zadrżeli nawet na myśl, jaką okrutną spełniają zbrodnię.
Po zrzuceniu wieńców z trumny, Pascal zabrał się do roboty.
Była ona długą, ale wcale nie trudną, potrzeba było wyjąć po prostu ze trzydzieści ćwieczków przytrzymujących wieko.
Dzięki narzędziom, w jakie się zaopatrzył, szło mu to bez trudności.
Po trzech kwadransach wydobywał ćwieczek ostatni.
— Skończyłem — powiedział po chwili — będziemy zaraz bogaci.
Jakób wstał z krzesła i żeby lepiej widzieć, ukląkł po nad otworem.
Pascal zdjął wieko z trumny.
Rysy hrabiego dokładnie widać było pod delikatnej osłony jedwabnej.
Nie zmieszało to bandytów wcale.
Pascal włożył ręce pod plecy trupa, uniósł go trochę i wyjął szkatułkę.
— Oto jest! — odezwał się podając ją Jakóbowi.
— Wygraliśmy zatem wielki los! zawołał doktor.
— Myślę, że wygramy daleko więcej jeszcze! — odpowiedział Pascal niedbale.
— Wyłaź co prędzej i chodźmy. Radbym co prędzej dowiedzieć się, co się zawiera w tym statku?...
— Czy sądzisz, że pozostawię ślady tej naszej wizyty obecnej?... To się grubo mylisz mój przyjacielu. Uzbrój się w trochę cierpliwości i zaczekaj! Robotnicy przyjdą równo ze dniem. Gdyby przypadkiem unieśli płytę kamienną, zanim ją zamurują, co jest zresztą bardzo prawdopodobnem, od jednego spojrzenia dowiedzieliby się o naruszeniu grobów. Cała policya byłaby od razu na nogach, wszystkie psy gończe puszczonoby na zwiady!...
Byłoby to wielkie głupstwo — ciągnął dalej Pascal — i w dodatku głupstwo okrutnie niebezpieczne. — Ułożę z powrotem wieńce i wszystko tak pozostawię jak zastałem. Czyż nie racya?...
— Najzupełniejsza, ale spiesz się mój drogi.
Pascal nie potrzebował tego zastrzeżenia.
W pół godziny zrobił wszystko i powrócił do Jakóba.
Płyta została szczelnie dopasowana, krzesła postawione na swoich miejscach przed ołtarzem.
Jakób zgasił latarkę.
— Aj! do dyabła! — odezwał się nagle Pascal z wielkiem niezadowoleniem.
— Co się stało? — zapytał doktor.
— Zapomniałem czegoś...
— Czego takiego?...
— Obcęgów...
— Czy zejdziesz po nie...
— Choćby je znaleźli nawet, nicby się z nich nie dowiedzieli. — Nie myślmy więc już o tem...
Pascal włożył sak-palto i rzekł:
— Klucze?...
— Oto są...
— Masz szkatułkę?...
— Mam...
— Zmykajmy zatem...
Jakób wyszedł pierwszy.
Pascal podążył za nim, zamykając ostrożnie za sobą drzwi, aby nie narobić hałasu.
— Jeszcze nie wszystko skończone, odezwał się następnie.
— Najgłówniejsza rzecz zrobiona, ale idzie o wydobycie się z cmentarza.
— O wydobycie się? — powtórzył Jakób. — Czy nie zaczekamy, dopóki bram nie otworzą?..
— Wybornyś sobie! — Chciałbyś przechodzić ze szkatułką szwajcarowi pod nosem. — Byłby to najpewniejszy sposób, aby się dać złapać odrazu!... — Nie mój przyjacielu, nie będziemy wcale na dzień Czekali! — Musimy przedostać się przez mur... Rozejrzałem dobrze miejscowość i wiem co zrobić potrzeba.. — Chodźmy w stronę, gdzie przechodzi ulica Champ-d’Asile.
Pascal oryentował się parę minut a potem ruszył szybkim krokiem, Jakób podążał za nim.
Wkrótce doszli do muru, do którego przytykały pomniki.
— Tutaj trzeba się będzie przeprawić szepnął Pascal — przejdziemy jak po schodach...
Wdrapał się na jeden z pomników i dostał na wierzch muru.
Z tej wysokości, spojrzał w jednę i drugą stronę ulicy.
— Niema nikogo! — szepnął — noc ciemna, księżyc się schował, a jedna zaledwie pali się latarnia gazowa! Wszystko jak najlepiej!... zrób tak, jak ja...
Zaraz też głowa Jakóba ukazała się nad murem.
— Rzuć mi szkatułkę — odezwał się Pascal. — Dobrze — już ją mam... teraz jeżeli się boisz przeskoczyć, uchwyć się silnie dwoma rękami za szczyt muru i zsuń się po nim.
Za chwilę doktór stał obok Pascala.
— Teraz trzebaby poszukać jakiego powozu... — Czuję, że nie dojdę piechotą do placu Madelaine...
— Dojdźmy do stacyi Montparnasse. Potrzeba na to pięciu minut. Tam zawsze fiakry włóczą się po całych nocach...
Przy stacyi kolejowej, zastali rzeczywiście stojące dwa, czy trzy fiakry.
Wsiedli do jednego z nich i rozkazali stangretowi, zawieźć się do hotelu Parlamentu.
Obaj upadali ze znużenia i umierali z głodu, to też zaledwie wysiedli, zażądali od numerowego, ażeby im przyniósł na górę chleba, mięsiwa i dwie butelki wina burgundzkiego.
— Czy zabierzemy się do jedzenia zanim otworzymy szkatułkę?... zapytał Jakób ciekawie...
— Naturalnie — bo ja nie mam już wcale siły i słabo mi się robi..
Rzeczywiście krople zimnego potu wystąpiły łotrowi na skronie.
Zbladł okropnie i padł na stojące po za nim krzesło. Nie spał od czterdziestu czterech godzin!..
— Jesteś naprawdę znużony kochany przyjacielu! — powiedział Jakób — ale szklanka dobrze ocukrzonego wina, wzmocni cię i orzeźwi.
I zaraz zajął się przygotowaniem napoju.
Pascal wychylił płyn i poczuł się orzeźwionym i wzmocnionym.
— Trochę mięsa do reszty cię pokrzepi...
— Teraz czuję się daleko lepiej, odezwał się Pascal po zjedzeniu para kawałków szynki, czuję, że zaczynam przychodzić do siebie... Zdawało mi się, że już umieram a nie jestem przecież babą...
— To konieczne następstwo bezsenności i fatygi — zauważył Jakób. Gdy się posilisz i prześpisz, nie pozostanie ani śladu z chwilowego osłabienia...
— Mam nadzieję, a teraz kiedy głód zaspokojony, sprawdźmy stan naszego majątku... Podaj mi szkatułkę...
Pascal otworzył portmonetkę i wyjął z niej mały kluczyk, zanim go jednakże użył, otworzył szafę i wyjął pakiety akcyj i innych papierów wartościowych i rozłożył na stole mówiąc:
— Najprzód to.
Jakób jął się żywo przeglądać papiery...
— Nie warto było tego zabierać! — mruknął skrzywiwszy się szkaradnie... To nam się na nic nie przyda, a może się stać niebezpiecznem!...
— Mniejsza, to pozbędziemy się tego!.. odpowiedział Pascal unosząc wieko szkatułki. A ha! A to co znowu? — ciągnął wyjmując dużą kopertę, na której położony napis przeczytał głośno: „To jest mój testament“.
— Testament hrabiego Thonnerieux!!
Nie mógł się dostać w lepsze ręce... Chętnie będziemy wykonawcami jego ostatniej woli.
— Zaraz to przeczytamy — przerwał Jakób, ale najprzód przegląd inwentarza.
— Medal... mówił Pascal, biorąc w rękę sztukę złota, którą jak wiemy hrabia złożył do szkatułki.
— Złoty?...
— Wart co najmniej ze sto franków... Głupstwo! — przejdźmy do dokumentów poważniejszych... oto bilety bankowe….. przeliczmy je.