Czerwony testament/Część pierwsza/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
To jeszcze nie wszystko.
Obok szkatułki znajdowały się bony skarbowe, akcye, obligacye i papiery wartościowe różnego rodzaju.
Pascal część ich włożył do szkatułki, część pochował do kieszeni i pod ubranie na piersiach, poczem zamknął mebelek włoski, i dosyć zręcznie przyłożył z powrotem pieczęcie, tak iż z trudnością poznać było można, że zostały naruszone.
Zrobiwszy to, wziął szkatułkę pod pachę i zabierał się do wyjścia, gdy wydało mu się, jakby ktoś chodził po pokoju umarłego.
Ażeby się o tem przekonać, poszedł do portyery i uniósł ją cokolwiek.
Zakonnice ciągle drzemały, ale dawna panna służąca hrabiny skończywszy swój dyżur, podniosła się i wyszła z pokoju.
Nie tracąc ani sekundy, Pascal pobiegł do drzwi przedpokoju, otworzył je i miał wychodzić na schody, gdy znów odgłos kroków na schodach doleciał jego uszu.
— Ktoś wchodzi... jestem zgubiony, i nie wykręcę się chyba, pomyślał, ale trzeba trzymać się śmiało...
Zamknął drzwi, powrócił do gabinetu, zagasił latarkę, i zajrzał do pokoju u⋅marłego, a przekonawszy się, że wyjście Urszuli nie rozbudziło zakonnic, poszedł do trumny, uniósł głowę nieboszczyka, wsunął mu szkatułkę pod plecy, a po dopełnieniu tego świętokradzkiego czynu, opuścił z powrotem umarłego starca głowę na jedwabną poduszkę, a sam wsunął się pod łóżko.
Wszystko to wykonał prawie w jednem mgnieniu oka.
Miał zresztą wielką racyę, że się tak spieszył, bo w tej samej chwili, kiedy znikał pod łóżkiem hrabiego Thonnerieux, Jerome ukazał się na progu, zakonnice się przebudziły a Benoita Mercier weszła zastąpić Urszulę.
Była czwarta rano.
Na dworze dzień się już ukazywał.
Po burzy, która przeszła nad Paryżem, wschodziło najpiękniejsze słońce.
— Musisz być bardzo znużoną poczciwa Benoito — odezwał się stary kamerdyner do dawnej pokojówki:
— Jestem co prawda zmęczoną, ale wcale się nie skarżę na to... Pan hrabia był taki dobry, że nie można żałować modłów za jego duszę... — Ale ty Jerome, dla czego tak wcześnie wstałeś, zamiast trochę wypocząć?...
— Nie mogłem spać... zmartwienie nie pozwoliło mi oka zamknąć...
— A cóż będziesz robił podniosłszy się tak rano?...
— Uporządkuję rachunki, ażeby je przedstawić notaryuszowi, gdy tego zażąda...
Stary kamerdyner wyszedł do pokoju, który mu służył za kancelaryą.
Benoita uklękła i zaczęła odczytywać modlitwy za umarłych, a zakonnice odmawiały psalmy pokutne.
Pascal wstrzymywał oddech.
Jedno poruszenie, jedno silniejsze odetchnięcie, mogło zdradzić jego obecność, byłby zgubionym.
Pomimo silnego swojego charakteru, pomimo dyabelskiej natury i energii, doświadczał niezmiernej trwogi.
Drżał przy każdem uderzeniu własnego serca.
Czas upływał bardzo powoli.
Słyszał jak biła piąta a później szósta.
Zimny pot występował mu na skronie.
Jeżeli przy wynoszeniu ciała potrzeba będzie usunąć łóżko, to zostanie schwytany, a jako nie mający się niczem usprawiedliwić, odesłany będzie niezwłocznie do więzienia, z którego niedawno wyszedł.
Z każdą ubiegającą minutą, położenie się jego pogarszało.
Porwały go gwałtowne kurcze.
Musiał ręka zatykać sobie usta, aby nie jęknąć głośno.
Około w pół do dziewiątej, Jerome przyszedł znowu do pokoju nieboszczyka.
Towarzyszył mu inspektor biura pogrzebowego, który się przyszedł przekonać, czy wszystkie formalności załatwiono, czy rozkazy jego ściśle wypełniono.
— Pogrzeb naznaczony jest na drugą, — powiedział do Jeroma — a że kościół jest tak blizko, ciało przeniesie się o wpół do jedenastej dopiero. Godzina będzie dostateczną na wystawienie zwłok.
Od tej chwili pokój umarłego zaczęli napełniać przyjaciele nieboszczyka, którzy chcieli raz jeszcze spojrzeć na twarz szlachetnego Filipa de Thonnerieux.
Pascal widział nogi przesuwające się około trumny i suknie kobiece, posuwające się po dywanie.
Hrabina Chatelux, syn jej Fabian, Rajmund i Paweł Fromentalowie, przyszli uklęknąć i pomodlić się przy zwłokach człowieka, którego znali i poważali — a którego teraz opłakują.
Naraz zjawili się żałobnicy i zapełnili pokój.
Zdjęto trumnę z katafalka — a gdy szlochający Jerome ucałował czoło i ręce pana, zamknięto wieko, przymocowano blachę z nazwiskiem, herbem i tytułami nieboszczyka i zabrano trumnę, aby ją wystawić pod sklepieniem obitem w czarne draperye, gdzie stał przygotowany katafalk.
Z pokoju wyniesiono świece, zdjęto kir i usunięto kozły, na których spoczywała trumna.
Nie słychać już było niczyich kroków.
Drzwi pozamykano.
Pascal sam nareszcie pozostał.
Kiedy zabierano trumnę, stracił prawie przytomność.
Jeżeli który z żałobników uniesie ciała, to dostrzeże na pewno szkatułkę wsuniętą pod plecy nieboszczyka — a wtedy fortuna, która miała doprowadzić go do znaczenia, straconą będzie dla niego.
Doznał też niezmiernej ulgi, gdy po słyszał jak zamykali wieko, gdy zaś pokój opustoszał zupełnie, odetchnął swobodnie.
Wyprostowawszy nie bez trudności, skurczone i w ciągu prawie pięciu godzin zupełnie nieruchome członki, ukrył się za draperyę łóżka i jak mógł najlepiej oczyścił z kurzu ubranie — poczem podszedł do drzwi ukrytych, o których wiedział, że prowadzą na tylne schody, a w dwie minuty później zamieszał się w tłumie zebranym na pogrzeb, w którym jako z najrozmaitszych warstw złożonym, nikt nie zwrócił uwagi ani na jego obecność, ani na jego ubranie.
Wystawienie zwłok trwało tylko pół godziny.
Gdy nadjechał wspaniały pierwszej klasy karawan i powozy żałobne, zabrano ciało i wyruszono do kościoła.
Z tysiąc przynajmniej osób towarzyszyło orszakowi.
Pascal uważał za właściwe wycofać się z tłumu.
Teraz cmentarz tylko jeden miał dla niego interes, to też udał się tam prosto.
Dopytał się o grób rodziny Thonnerieux i skierował się w tamte stronę.
Kamieniarze pracowali już nad wyjęciem płyty kamiennej, nakrywającej piwnicę grobowę w której złożyć miano trumnę.
Zbliżył się do nich, powiedział kilka słów obojętnych i przypatrywał się ciekawie robocie, jak człowiek, który włóczy się bez celu, jedynie dla zabicia czasu. Czekał na nadejście pogrzebowego orszaku.
Nie będziemy naturalnie opowiadać szczegółów smutnej ceremonii.
Dwie mowy wygłoszone nad otwartą mogiłą, wycisnęły łzy z wielu oczu.
Po ukończenia modlitw ostatnich, tłum zaczął zwolna rozchodzić się do domów.
Jeden Jerome pozostał z kamieniarzami i dozorcą cmentarnym.
Pascal trzymał się w pobliżu. Odwrócony plecami, z daszkiem od czapki mocno nasuniętym na oczy, oglądał z wielką niby uwagą jakiś pomnik w pobliżu grobowca rodziny de Thonnerieux, a w rzeczywistości nadstawiał uszu, ażeby ani jednego nie stracić wyrazu, z rozmowy prowadzonej pomiędzy kamieniarzami a kamerdynerem nieboszczyka hrabiego.
Kamieniarze zakryli płytą otwór piwnicy.
— Nie zamurujecie dzisiaj? — zapytał ich Jerome.
— Nie, nie możemy... Musimy skończyć dziś koniecznie inną pilną robotę, więc tę na jutro odłożymy, grób jest przecie zamykany... Dobrzeby nawet było, ażeby pan zostawił klucz a inspektora...
I wskazał inspektora cmentarza.
Jerome wręczył mu klucz, przykląkł przy grobie, pomodlił się chwilę i poszedł.
Pascal słyszał wszystko.
Gdy Jerome zniknął, on także wyniósł się coprędzej, doszedł do najbliższej stacyi powozów i wsiadł do fiakra.
— Gdzie jedziemy obywatelu?... — zapytał go woźnica.
— Plac Madelaine... Zatrzymasz się przed kapelusznikiem...
Powóz się potoczył.
Było po pierwszej, gdy Paseal zamieniwszy czapkę na kapelusz, spotkał się z Jakóbem Lagarde, prawie już nieżywym z obawy.
— Nareszcie!... — wykrzyknął zobaczywszy wchodzącego. — Myślałem żeś już stracony.
— Wcale a wcale mnie to nie dziwi, bo bardzo mało do tego brakowało.
— Byłeś więc w niebezpieczeństwie?
— Piekielnem.
— I wyszedłeś z niego, co najważniejsze...
— Ma się rozumieć.
— Cóż złota mina?...
— Niezmiernie bogata!...
— Znalazłeś co?...
— Pierwsze żyły, ale i te coś warte.
— Wiele?...
— Nie wiem na pewno, ale zawsze bardzo dużo...
— Dla czegoś tak długo bawił?... byłem jak na rozżarzonych węglach!...
— Dla czego?….. dla tego, że musiałem wyciągnięty jak długi leżeć kilka godzin pod łóżkiem. Położenie wcale wesołe nie było.
— Pod łóżkiem?... — powtórzył ździwiony Jakób.
— Prosta rzecz, że cię to intryguje, a więc posłuchaj. Zaraz opowiem ci wszystko na co się narażałem... co zrobiłem... i co pozostaje do roboty...
I Pascal opowiedział szczegółowo wszystko to, co wiedzą już nasi czytelnicy.
Jakób słuchał go przerażony a zarazem podziwiający tę piekielną śmiałość.
— Ale szkatułki nie masz?... — rzekł wysłuchawszy opowiadania.
— Będziemy ją mieli jutrzejszej nocy i wtedy się dowiemy, co w sobie zawiera... Teraz śniadanie, bo umieram z głodu!... Chcesz mi dotrzymać towarzystwa?...
— Już jadłem przed chwilą.
— Nic nie szkodzi, albo zjedz po raz drugi, albo patrz przynajmniej jak ja będę zajadał. Porozmawiamy o tem, co mamy robić...
Pascal nietylko był głodny, ale i upadał ze znużenia, tak był jednak zajęty myślą o cennej szkatułce, że wcale na to nie zwracał uwagi. Po śniadaniu udał się do hotelu, aby złożyć w nim papiery wartościowe, jakie miał w kieszeniach i na piersi, a następnie razem z Jakóbem poszli na ulice Puebla, gdzie wybrał ze swego arsenału różne narzędzia, jak wytrychy, klacze, haczyki i gdzie przebrał się w zwykłe swoje ubranie.
— Jazda... powiedział.
— Gdzie?... zapytał Jakób.
— Czy można się nawet o to pytać? Na cmentarz Montparnasse.
— Już!
— Musimy tam być przecie zanim pozamykają bramy…..
— Ledwie piata...
— Zamykają o siódmej a zresztą potrzeba zrobić pewne stadya... No, jazda!...
— Ano to jazda!...
Dwaj wspólnicy wziąwszy się pod ręce, podążyli na Montparnasse.