Czerwony testament/Część pierwsza/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Pascal Saunier zasiadł przed biurkiem i rozwiązał paczkę, którą poprzednio wyjął z walizy.
W paczce tej znajdowały się najrozmaitsze paszporty i dyplomy.
Wyjął jeden z nich i rozłożył.
Byłto dyplom wydany przez akademię medyczną w New-Yorku, Thompsonowi mieszkańcowi Ameryki.
— Dobrze zapamiętałem nazwisko... mruknął czytając dokument James Thompson urodzony w Filadelfii, lat czterdzieści... Czterdzieści lat? szepnął przerywając czytanie, trochę to zadużo na mojego dzielnego Jakóba!... Ale co to szkodzi?... Doda mu to wartości... uezyni poważnym!.. Zresztą, nie będzie potrzebował legitymować się ze swego wieku...
Po chwilowej zadumie, mówił składając papier.
— Z pewnością, że w chwili gdym podejmował pugilares z tym dyplomem, pugilares tego biednego dyabła, któregom przed pięciu laty napotkał w lasku bulońskim z kulą w głowie i rewolwerem w prawem ręku, nie spodziewałem się wcale, iż mi się to na co przyda...
Nie zdołano dowiedzieć się kto był tym samobójcą, czy zabitym, a można się było o tem dowiedzieć z tego oto papieru. Wszelkie śledztwa. niedoprowadziły do niczego, dzienniki skorzystały z okazyi i szydziły sobie z policyi... Doktór Thompson nie potrzebuje się zatem obawiać, aby zdarto zeń skórę, w jaką się przyoblecze.
Skoro będziemy już mogli zainstalować się w Paryżu na odpowiedniej stopie, zrobię mu paszport tak dokładny, że nie potrafiliby mu nic zarzucić najbieglejsi nawet eksperci!... Co do mnie, niech się kto chce dziwi zmianie mojego nazwiska... Podobało mi się przybrać nazwisko matki, i nikomu nic do tego...
Schował dyplom do jednej z szuflad biurka...
Była godzina jedenasta.
— Jeszcze trochę zawcześnie.... mruknął, ale pójdę już sobie, dojdę wolniutko do bulwaru, i tam zaczekam do północy. O północy udam się do złotodajnej miny. Teraz baczność jak największa... Nie trzeba mieć nic takiego przy sobie coby w danym razie stało się oskarżającym dowodem. Pugilares, zegarek i pierścionek... zostawiam tutaj. Spinki przy mankietach, gładkie z perłowej masy, nie potrafiłyby mi zaszkodzić, gdybym je zgubił nawet, co zresztą jest niepodobieństwem, chustka od nosa nie znaczona... Kapelusz zamienię na czapkę nabytą niegdyś na prowincyi — u czapnika, który mnie wcale nie znał i z pewnością nigdy już nie zobaczy...
Trzeba wszystko przewidzieć... kto to wie co się stanie... Chcę być wolnym i biada temu, coby mnie przytrzymać usiłował Rewolwer zadużo narobił by hałasu... będę miał tęgi nóż w kieszeni. Monologując w ten sposób, Pascal kładł na biurku wyżej wymienione przedmioty.
Parę luidorów i kilka sztuk drobnej monety, wsunął do kieszeni, włożył czapkę, wziął z nad kominka duży nóż składany, sprobował czy ostry i schował go do kieszeni.
— Czem sobie jednakże poświecę...? rzekł idąc do kącika, gdzie stała maleńka latarka.
A otóż jest i światło. — W latarce jest cała świeca i ta aż nadto mi wystarczy...
Pascal zamknął latarkę i włożył ją do bocznej kieszeni obszernego jesiennego paltota.
Zaopatrzył się w zapałki, zabrał pęk kluczy, zagasił świecę i wyszedł z pokoju, zamknąwszy drzwi na dwa spusty...
Odźwierna otworzyła mu bramę.
Wyszedłszy z domu, skierował się spiesznym krokiem ku ulicy Lofayette, przeszedł ją w całej długości i dostał się na bulwar przez tęż ulicę.
Było to w pierwszych dniach czerwca.
Po dniach upalnych bywały piękne łagodne wieczory.
Niezliczone tłumy, szukały na ulicach orzeźwiającego powietrza i chłodu, którego nie mieli pod dachem.
Amatorowie wody sodowej, dobijali się o nią w werendach kawiarni.
Na trotoarach pełno było spacerujących, a powozów taka masa jak we dnie.
Pascal szedł bulwarem, aż do kościoła św. Magdaleny i skręcił w ulicę Royal.
O pierwszej jeszcze przechodził się po polach Elizejskich, i palił czwarte cygaro z rzędu.
Powozy rzadko już przejeżdżały, przechodniów było już nie wielu.
Pascal zawrócił się w stronę placu Concorde, minął Pont-Royal, poszedł brzegiem rzeki, od biura deputowanych, aż do pałacu sztuk pięknych i wkroczył na ulicę Bonapartego.
Wybiła druga na zegarze merostwa szóstego okręgu, gdy się znalazł na placu św. Sulpicyusza.
Panował to spokój zupełny... Ani jednej żyjącej duszy, ani jednego powozu, w dodatku jakby dyabeł przychodził łotrzykowi z pomocą, pokryły niebo chmury ciężkie i czarne. Chmury to pędzone ciepłym wiatrem i przerzynające je od czasu do czasu błyskawice, zapowiadały nadchodzącą burzę.
Wspólnik Jakóba Lagarda, przeszedł ulicę Bonapartego, aż do ulicy Vaugirard, zatrzymał się tutaj, spojrzał w jednę i drugą stronę, a pewny, że go nikt nie widzi, zawrócił śpiesznie, wyjął z kieszeni pęk kluczy i zatrzymał się przed małą furtką w murowanym parkanie ogrodu Thonnerieux.
— Czy tylko — mówił sobie — czy tylko przez te cztery lata, nie odmieniono zamku przypadkiem... — W takim razie, plany moje wzięły by w łeb odrazu.
Ale uspokoił się niebawem.
Klucz łatwo zakręcił się w zamku.
Pascal z wielką trudnością powstrzymał okrzyk radości.
— Widocznie — mruknął – szczęście mi sprzyja!...
Drzwi się otworzyły.
Pascal wszedł do ogrodu i zamknął je za sobą z największą ostrożnością.
Rozglądał się na wszystkie strony i mruczał:
— Jestem nareszcie... Już blizko trzy lata noga moja tu nie postała, a byłbym tu jednakże dotąd, gdybym był chciał. Powinienem był chcieć co prawda. — Maniak to ten de Thonnerieux, ale w gruncie, człowiek uczciwy. Życie miałem spokojne, a pensya pana sekretarza płaciła się w biletach tysiąc frankowych. — O! ma on ma tych biletów niebieskich pod dostatkiem, że zaś znam jego zwyczaje i jego gotówkę, nie powinienem mieć trudności w dostaniu się do skarbów!... — Te klucze, otworzą mi wszystkie kryjówki.
Wolniutko, po przez krzaczki, przesunął się przez ogród i dostał do gęstych drzew, które go cieniem swoim osłaniały.
Przybywszy na brzeg trawnika, przystanął na wprost pałacu.
— Okiennice pozamykane w oknach, żadnego światła nie widać. — Wszyscy śpią. — Pokój Jeroma znajduje się na drugiem piętrze. Inni służący wyżej mieszkają. Sypialnia hrabiego i jego gabinet, znajdują się na pierwszem piętrze. — Tam udać się potrzeba. — Zoryentujmy się tylko. — W prawym rogu pałacu są drzwi do sieni wychodzące. — W sieni jest dwoje schodów, jedne prowadzą do apartamentów hrabiego, drugie do mieszkań służby. — Chodźmy!...
Pascal postąpił do drzwi przedsionka i otworzył je kluczem z kółka dobranym.
Wszedł, zamknął za sobą, wyjął z kieszeni paltota latarkę, zapalił świecę i skierował się na schody prowadzące do apartamentów hrabiego.
Puszyste dywany, tłumiły odgłos kroków.
Wewnątrz panowało wszędzie głębokie milczenie.
Na dworze, burza zbliżała się coraz bardziej, głuchy odgłos grzmotów rozlegał się co chwila.
Pascal minąwszy obszerny przedpokój zastawiony roślinami flamandzkiemi i biustami marmurowemi na kolumnach, zbliżył się do drzwi gabinetu i tu się zatrzymał.
Serce zabiło mu gwałtownie.
Pot zimny wystąpił na skronie.
Jakby tajemnicza jakaś siła nie pozwalała mu iść dalej.
Czyn, jaki zamierzał popełnić, przejmował go instynktowną jakąś trwogą.
Nie umiał sam wytłomaczyć sobie przyczyny.
W myśli stanęły mu wszystkie następstwa pierwszej popełnionej zbrodni.
Sędzia śledczy, sąd kryminalny, ponura cela więzienna, wazystko to przesunęło mu się przed oczami.
— Czy warto znowu się narażać? pomyślał, ale taka jak jego natura nie długo wahać się pozwalała.
Złośliwy uśmiech wykrzywił usta, złowieszczy ogień zabłysnął w oczach, a czoło się rozmarszczyło.
Położył rękę na klamce, lekko ją nacisnął i drzwi się otworzyły.
Przeszedł próg i skierował światło latarki w głębię gabinetu.
Lubo światło bardzo było słabe, pozwoliło mu jednak rozejrzeć się po pokoju.
Przede wszystkiem rzucił spojrzenie na biurko, a następnie na szkatułkę w stylu odrodzenia.
Nagle zatrząsł się, jakby iskrą elektryczną ugodzony.
Białe opaski i czerwone pieczęcie, wzrok jego uderzyły.
— Cóż się to stało? — zapytał sam siebie — mylić się niepodobna... to opaski, to pieczęcie...
I mówiąc to, albo myśląc tak raczej, zbliżył się wolno do biurka, na którym leżało kilka listów, zawiadamiających o zgonie hrabiego de Thonnerieux.
Przysunął latarkę do jednego z listów i przeczytał takowy. — Umarł — szepnął ze drżeniem... hrabia umarł!... rzeczy jego opieczętowane... sędzia pokoju schodził już do pałacu...
Jeżeli przeszukał wszystko, to biletów bankowych już nie ma! — A! to byloby dopiero szczęście!... Listy zapowiadają pogrzeb na jutro... Ciało więc jest jeszcze tutaj... w sąsiednim pokoju... i jest ktoś przy niem bez wątpienia.
Ex-sekretarz hrabiego Filipa poczuł dreszcze po całym ciele, ale zaraz się uspokoił.
— A zresztą!... co mnie to obchodzi?... szepnął z postanowieniem. — Nigdy nie obawiałem się niebezpieczeństwa... Ludzie, którzy się tam znajdują, nie przeszkadzają mi wcale!...
Zbliżył się na palcach do drzwi łączących gabinet z pokojem sypialnym i zajrzał przez portyere, I zobaczył Filipa de Thonnerieux w trumnie około której paliły się świece.
Przy zwłokach czuwały dwie zakonnice i jeszcze jedna jakaś klęcząca kobieta.
Pobożne siostry zmordowane długą bezsennością, drzemiąc przesuwały w palcach paciorki rożańców.
Klęcząca kobieta, w której Pascal poznał dawna pannę służące hrabiny, pogrążona była w modlitwie.
— Nie mam się czego obawiać tych trzech marnych istot — mruknął Pascal, więc dalej, do dzieła!...
Powrócił do gabinetu, i staną wszy przed szkatułką szeptał:
— Tutaj brabia chował zwykle swoje wartości... tutaj muszą się też jeszcze znajdować, jeżeli ich sędzia jeszcze nie zabrał, co bardzo jest prawdopodobnem... Jakże to otworzyć jednak bez hałasu?... Jest klucz od biurka, ale klucz od tego statku zabrano zapewne z szufladki sekretnej, w której go hrabia przechowywał...
Zaraz się dowiemy o tem...
Postawił małą latarkę na biurku i wyjąwszy z kieszeni nóż, wsunął ostrze pod pieczęć i oderwał takowę.
Wziął kluczyk ze swego kółka i otworzył biurko, wysunął szufladę i nacisnął sprężynę... otworzył skrytkę.
Nadzwyczajna radość zajaśniała mu na twarzy.
Znalazł poszukiwany kluczyk.
Była to szczęśliwa bardzo przepowiednia.
Wziął szkatułkę w rękę, zdjął z niej pieczęcie, jak je zdjął z biurka, otworzył zameczek i znalazł testament, oraz paczki z pieniędzmi.
O mało nie krzyknął tak był rozradowany...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.