Czerwony testament/Część pierwsza/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Pani de Chatelux wzruszona bardzo uczuła również łzy w oczach.
— Uspokój się kochany Rajmundzie, odezwała się po chwili głosem drżącym, dzięki niebu, to o czem mówiłeś i o co się obawiasz, nie spełni się nigdy! Paweł kocha cię z całej duszy i zawsze będzie cię kochał... Dla czegóż miałby się zmienić kiedykolwiek?... Dla czego miałby pogardzać tobą? Gdyby jaki szept złośliwy doleciał kiedy do jego uszu, dośćby było powiedzieć mu, za co zostałeś skazanym, a zamiast się znienawidzieć, uwielbiałby cię i błogosławił, na klęczkach dziękowałby ci za to, żeś pomścił honor znieważonej jego matki.
— Czy pani tak naprawdę sądzi? — wykrzyknął Rajmund z zapałem.
— Nie tylko że tak sądzę, ale jestem tego najpewniejszą.
— Oby Bóg mówił przez panią. Słowa te dodają mi odwagi... najlepiejby jednakże było, aby Paweł nic nie dowiedział się o przeszłości...
— No więc pomówmy, w jakiby sposób odzyskać ci zupełną wolność i uczynić cię panem własnej woli. Co potrzeba zrobić w tym celu?...
— Potrzeba podać prośbę do ministra sprawiedliwości i mieć za sobą prefekta policyi.
— Masz nadzieję, że ta prośba może uzyskać pożądany skutek? — Z pewnością by go nie uzyskała, gdybym ją sam podał od siebie... Nie łudzę się wcale w tym względzie. Odpowiedzianoby mi napewno, że otwierając mi drzwi więzienia, zrobiono i tak już bardzo dla mnie dużo, że powinienem czuć się szczęśliwym i spełniać do końca moje zobowiązanie.. Nie będzie tak jednakże, gdybym znalazł energiczne poparcie.
— A więc postaramy się Rajmundzie abyś miał to poparcie... Znam sporo przecie osób wpływowych... Pójdę osobiście wszędzie i będę osobiście prosić o protekcyę, a pewną jestem, że mi jej nie odmówią.
— O pani! pani! — wołał Rajmund poruszony do głębi słowami, po za któremi widział już swoje zbawienie. Jak pani jest dobrą i jak pani jest szlachetną!... jakże wdzięczność moję pani okażę?…..
— Nie mówmy o tem — przerwała żywo hrabina.
— Przeciwnie, mówny o tem pani hrabino. Pani tyle już dla mnie zrobiła. Kiedy byłem więźniem, pani wszak czuwała przy łożu umierającej żony mojej, pani opiekowała się moim synem! Jeżeli ujrzałem znowu dziecko moje, to pani to winienem, pani i zacnemu hrabi do Thonnerieux! Pani wszak płaciła za nauki Pawła, pani mi dopomogła do mogła zrobienia z niego człowieka!... O pani! o takich rzeczach zawsze mówić się godzi...
Rajmund ukląkł u nóg hrabiny, a ręce jej okrywał pocałunkami i łzami.
— Podnieś się przyjacielu — rzekła pani de Chatelux, nie mogąc ukryć wzruszenia. Podnieś się i pomówmy teraz o Pawle... Czas już wielki coś po stanowić o jego przyszłości... Cóż obmyśliłeś dla niego?
— Zapytaj mnie pani raczej, co on postanowił dla siebie, ja tylko dawałem mu rady, jak to było moim obowiązkiem.
— No i cóż?
— Radziłem mu, aby obrał zawód nauczycielski, on jednak pragnie wejść do szkoły politechnicznej.
— To tak jak Fabian... Przyjaźń tych dwojga dzieci skłoniła ich do obrania sobie jednakowego zawodu. Ale można im tylko powinszować... Droga jaką pójść zamierzają, jest jedną z piekniejszych...
Jedna z tych, co doprowadzić może do wysokiego stanowiska, wiesz bowiem przecie, że Paweł i Fabian, jako urodzeni w tym samym dniu co nieodżałowana córka pana de Thonnerieux, dzięki wspaniałomyślności hrabiego, będą po dojściu do pełnoletności, hojnie obdarowani.
— Nie chcę nawet o tem myśleć proszę pani... Nie mam naturalnie pogardy dla majątku, ale go za najwyższe dobro nie uważam... Wpoiłem w Pawła przekonanie, że praca jest celem życia i najpierwszym obowiązkiem człowieka, nauczyłem go, że pracując, nie potrzeba obawiać się nędzy, a można nawet dorobić się funduszu.
— Masz słuszność przyjacielu, co jednak nie przeszkadza mi to utrzymywać, że majątek dobrą jest rzeczą, gdy go się dobrze potrafi używać...
— Zapewne proszę pani, są jednakże nieszczęścia, których pieniądz ułagodzić nie jest w stanie. Mnie i memu synowi nie potrzeba nic tylko.... mojej wolności... Potrzebuję mieć prawo usunąć się... zniknąć... — Potrzebuję, aby nikt nie mógł Pawłowi wspominać o przeszłości... Jestem uczciwym człowiekiem... Ślepa sprawiedliwość ludzka dotknęła mnie jak nędznika! — Byłem sędzią wymierzającym sprawiedliwość, byłem mścicielem — a zrobiono ze mnie zbrodniarza, podłego przestępcę, nikczemnika... — O tem wszystkiem, dzięki Bogu, syn mój nie wie nic dotąd... a chciałbym, żeby nigdy się o tem nie dowiedział!...
W tej chwili przyśpieszone kroki dały się słyszeć w przedpokoju.
Drzwi otworzyły się nagle.
Fabian de Chatelux i Paweł Fromental, weszli do salonu przerażeni i obaj z zaczerwienionemi oczyma.
Hrabina podbiegłą do wchodzących.
— Co to takiego, Fabianie? — zapytała syna. — Tyś płakał?...
— Jednocześnie Rajmund zapytywał Pawła:
— Coś ty taki blady!... Czyś nie cierpiący czasem?...
Obaj młodzieńcy milczeli.
Zdawało się, że nie mają odwagi odpowiedzieć.
Pani de Chatelux przejęta trwogą, badała:
— Co to takiego?... Co wam się przytrafiło?... co nam powiedzieć macie?...
— Wielkie dotknęło nas nieszczęście, tak samo jak i ciebie kochana mamo, odezwał się nareszcie Fabian. — Nieszczęście to, chociaż przewidziane, niemniej jest jednak okropne... Straciliśmy najlepszego przyjaciela...
— Hrabia de Thonnerieux!... — krzyknęli jednocześnie hrabina i Rajmund.
— Nasz czcigodny przyjaciel, nasz protektor najszlachetniejszy, hrabia de Thonnerieux — odpowiedział Paweł Fromental, głosem zmienionym — nie żyje.
Podwójny okrzyk zdziwienia i boleści, okrzyk hrabiny i Rajmunda, towarzyszył tym słowom.
Pani de Chatelux padła na kolana.
— Kochany, wierny przyjacielu! — mówiła, łkając — poszedłeś połączyć się z temi, których tak szczerze opłakiwałeś, poszedłeś połączyć się z ukochaną żoną i córką!... — Szczęśliwy, u stóp Boga, nas pozostałych pogrążyłeś w boleści.
Rajmund i dwaj młodzi ludzie ze spuszczonemi głowami i oczami pełnemi łez, myśleli o starcu, co tyle zrobił dobrego, o starcu, którego nigdy już zobaczyć nie mieli.


∗             ∗

Rano w dzień zgonu hrabiego, Pascal Saunier, wszedł wcześnie do pokoju Legarda.
— Cóż, dobrze spałeś? — zapytał ten ostatni, śmiejąc się, kamrata.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Pascal — miałem sny bardzo przyjemne, śniłem o majątku...
— Sen, to głupstwo mój bracie!...
— Zobaczysz, że mój głupstwem nie będzie, że się sprawdzi w zupełności...
— Bardzo był bym zadowolony, ponieważ dostałbym część jakąś zapewne...
— Tak jak byś ją już posiadał! — No, ale czas na nas.
— Gdzież pójdziemy?...
— Poszukać jakiego domku wiejskiego.
— W którą stronę się zwrócimy?...
— Zejdziemy na dół do restauracyi hotelowej i przy czekoladzie rzucimy okiem na „Monitora.“ W ogłoszeniach znajdziemy zapewne co nam potrzeba.
— Uprzedziłeś Martę, że wychodzimy?...
— Nie... Spała jeszcze przed chwilą...
— Napisz do niej słów parę...
— Nie ma potrzeby.. Angela przybędzie na śniadanie... wytłómaczy panience powód wczesnej naszej wędrówki i zostanie z nią razem aż do naszego powrotu...
Dwaj spólnicy zeszli do restauracyi i zażądali czekolady i dzienników.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, zaczął je przeglądać ciekawie.
Naraz zawołał zadowolony.
— Znalazłeś? — zapytał Jakób.
— Tak mi się zdaje.
— Gdzie?...
— Nad brzegiem Marny, w pobliża Pont-Créteil... Jeżeli jak przypuszczam z opisu, jest to miejscowość, którą znam od dawna, nie podobnaby wynaleźć nic naprawdę lepszego..
Śliczny domek wiejski, ocieniony małym parkiem, otoczony dwoma odnogami Marny... zwrócony frontem na drogę z Gravelle do Saint Maur.
— Dom jest do sprzedania, albo do wynajęcia z meblami.
— Cena?...
— Sprzedaż za ośmdziesiąt tysięcy franków... za wynajęcie sześć tysięcy...
— Zapewne będą chcieli wynająć, — przynajmniej na rok czasu...
— Dowiemy się o tem na miejscu, a ogrodnika, którego adres zaraz zapiszę sobie w książeczce Kończ czekoladę i na kolej... Za godzinę będziemy na miejscu... czy masz przy sobie pieniądze?...
— Więcej zapewne niż będzie potrzeba, jeżeli się nam dom podoba.
Wyszli z restauracyi wsiedli w powóz i w dwadzieścia minut byli już na stacyi, w chwili właśnie, gdy pociąg miał odchodzić...
Zaledwie starczyło im czasu na nabycie biletów i usadowienie się w przedziale klasy pierwszej.
Ponieważ dom, jaki oglądać mieli Jakób Lagarde z Pascalem, ma być teatrem ważnych bardzo scen naszego opowiadania, musimy go opisać dokładnie...
Przybywszy do Saint-Maur, dwaj podróżni kazali sobie wskazać mieszkanie ogrodnika, mającego klucze od domu, a zastawszy go, udali się z nim do willi.
Po lewej i prawej stronie dwie odnogi Marny okalały mały park tutejszy.
Dom w stylu odrodzenia, był to pałacyk w miniaturze, blaszane jego dachy, pięknie się odbijały w wodzie, a czworokątny trawnik starannie utrzymany, zajmował środek dziedzińca.
Był to ten sam dom, który Pascal znał już oddawna.
Po zwiedzeniu mieszkania, z bardzo dobrym rozkładem i dostatnio umeblowanego, wspólnicy i ich przewodnik przeszli do parku, nad rzekę.
Na lewem brzegu tej rzeki były schodki, mocno zbudowane i prowadzące do przystani, w której stały przywiązane czółna.
Wierzby i inne drzewa krzewiaste, tworzyły tu płot gruby, po przez który nic dojrzeć nie można było.
Brzeg naprzeciw gościńca, mniej był nieco zarosły, ale za to tak spadzisty, iż nie podobna było się przezeń przedostać, chyba z wielkiem niebezpieczeństwem.
Jakób i Pascal rozpatrywali się szczegółowo w miejscowości, i zdawali się badać korzyści, jakie z osiedlenia tutaj Marty, mogą osiągnąć w danych razach...
Zamienili spojrzenie, a Pascal zapytał ogrodnika.
— Znasz pan warunki wynajmu?...
— Znam je proszę pana?...
— Jakież są?...
— Wynajem najmniej na rok czasu, i opłata z góry za sześć miesięcy...
Jeżeliby wynajmujący namyślił się kupić następnie wille, uiszczona suma dzierżawna odtrąci się z sumy kupna, oznaczonej na ośmdziesiąt tysięcy franków...
— Gdzie się potrzeba udać dla zrobienia kontraktu?…..
Do notaryusza w Joinville, ulica da Pont...
W kwadrans potem Jakób i Pascal wchodzili do kancelaryi regenta, a niedługo po tem wychodzili z kwitem za opłacone za sześć miesięcy komorne. Willa nazywała się le Petit-Castel.
— Marta, będzie tutaj jakby o sto mil od Paryża — rzekł Jakób — i będzie zupełnie niewidzialną, aż do czasu, gdy ją pokażemy zdziwionym tłumom, w oświetlonych salonach sławnego amerykańskiego doktora Thompsona.
— Tak jest — odrzekł ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux ― a jeżeli interesa nasze dobrze pójdą, to dla czego nie mielibyśmy kupić na własność tego prześlicznego ustronia?... W razie potrzeby, będziemy mieli tutaj zupełnie bezpieczną przystań...
— Jestem tego samego zdania — odrzekł śmiejąc się doktór — potrzeba jednak przede wszystkiem, aby te interesa nasze dobrze poszły... Pieniądze wysuwają się z rąk z nadzwyczajną szybkością, i nie wracają wcale. — Byłby wielki już czas napocząć złotą minę, o której powiadałeś...
— Liczę, że za kilka godzin czerpać z niej będę pełnemi rękoma...
— Jakto, dzisiejszej nocy?...
— Ano tak... dzisiaj w nocy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.