Czerwony testament/Część pierwsza/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Powróciwszy do pałacu, stary kamerdyner wydał kilka rozkazów służbie, posłał do drukarni list jaki miał być rozesłany wszystkim przyjaciołom i znajomym hrabiego, i zabrał się do szukania testamentu.
Otworzył biurko i przeszukał wszystkie w nim szufladki, wyjąwszy jednej sekretnej, o której nie wiedział, ale nie znalazł nic.
Przejrzał inne sprzęty jeden po drugim, ale i w nich nie znalazł nic.
Pozostała jedna tylko szkatułka włoska z czasów odrodzenia.
Jak wiemy, testament znajdował się w tym prześlicznym mebelku, ale Jerome napróżno wkładał jeden po drugim kluczyki do zameczku; — żaden z nich nie pasował.
— Zdziwiony, stary kamerdyner, przeszukał kieszenie ubrania, jakie pan jego miał w dniu poprzednim na sobie.
Kluczyka i tam nie znalazł.
Skoro dano znać o przybyciu sędziego pokoju, asesora i pisarza, Jerome poszedł naprzeciw nich i wprowadził przede wszystkiem do pokoju zamienionego w kaplicę, w którym leżał nieboszczyk i gdzie modliły się przy nim zakonnice.
— Czy znalazłeś co?... — zapytał sędzia.
— Nie panie...
— Przeszukałeś jednakże gabinet, w którym jak utrzymujesz, powinien się znajdować testament.
— Przejrzałem wszystkie sprzęty z wyjątkiem jednego, od którego nie mam klucza.
— A tutaj w tym pokoju, robiłeś poszukiwania?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Nie śmiałbym robić tego w obecności nieboszczyka...
— Przystąpimy więc do opieczętowania, a szczegółowe przejrzenie zrobimy po pogrzebie. Przejdźmy do gabinetu hrabiego.
Jerome otworzył drzwi do pokoju sypialnego, przez który się przechodziło do gabinetu pana.
Objąwszy rzutem oka wszystko, co się znajdowało w pokoju, sędzia zapytał:
— Któryż to jest ów sprzęt, od którego nie ma kluczyka?....
— Ten oto...
Kamerdyner wskazał mebelek.
— Gdzie twój pan chował zwykle papiery wartościowe?...
— Tutaj proszę pana.
— A no! więc zapewne i testament musi się tu znajdować... Jakże sądzisz, dla czego kluczyka od tej szkatułki nie ma pomiędzy innemi kluczami?...
— Nie umiem sobie tego wytłomaczyć... Ale zdaje mi się niepodobnem, ażeby zginął...
— Gdyby tak było, to by ślusarz musiał nam otworzyć-rzekł urzędnik, w każdym razie muszę to najpierw zapieczętować...
I dodał zwracając się do pisarza:
— Zamieść pan w protokóle, że nie znaleźliśmy kluczyka, a papiery rozrzucone na biurku, zamknij z łaski swej do szuflady, ażeby były pod pieczęcią.
Pisarz składał papiery, gdy tymczasem asesor przypieczętowywał lakiem słabe opaski, które prawo czyni nienaruszalnemi.
Skończywszy czynność w gabinecie, udał się sędzia do innych pokojów.
Pałac był obszerny — opieczętowanie trwało długo.
Siódma godzina biła, gdy podpisano ostatni protokół.
Sędzia pokoju polecił Jeromowi, ażeby zwołał całą służbę hrabiego.
Za chwilę stanęli wszyscy.
— Wezwałem was — powiedział sędzia — do złożenia przysięgi jakiej prawo wymaga. Przysięgnijcie, że żaden z was nic z tego co tu było nie naruszył i że żaden z was nie wie, czy kto czego nie zabrał ztąd czasami? — Zauważcie sobie dobrze, że nie posądzam was o nic. — Prawo wymaga odemnie takiego zapytania i takiej od was przysięgi...
Służący jeden po drugim, wykonali żądaną przysięgę, poczem każdy się podpisał w protokole.
Znowu sędzia pokoju zabrał głos i odezwał się do kamerdynera:
— Jeromie Vilard, naznaczam cię dozorcą pieczęci. Czy obowiązki te przyjmujesz?...
— Przyjmuję panie sędzio.
— Pamiętaj, że pociągają one za sobą wielką odpowiedzialność.
— Wiem o tem panie sędzio, ale zgadzam się jednakże. — Zdaje mi się, że tym sposobem uczynię ostatnią przysługę ukochanemu mojemu panu...
Klucze zostały poznaczone i oddane pisarzowi.
Zobaczmy co zaszło przy ulicy Tournon, u pani de Chatelux, podczas gdy sad spełniał swoję czynność w pałacu hrabiego de Thonnerieux.
Około piątej po południu, służący zaanonsował hrabinie przybycie Rajmunda Fromentala i jego syna Pawła.
Pani de Chatelux kazała poprosić gości do salonu, i zaraz wyszła do nich sama.
Rajmund Fremental był człowiekiem dat piędziesięciu.
Paweł urodzony tego samego dnia co panna de Thonnerieux, miał lat dziewiętnaście.
Wysoki, dobrze zbudowany, Rajmund był uosobieniem siły fizycznej, pomimo, że jego gęste, krótko przystrzyżone włosy, były jak śnieg białe.
Rysy twarzy bardzo miał regularne, w wyrazistej fizyonomii przebijał się wyraz słodyczy i melancholii. Czoło zdawało się zasępione jakimš smutkiem nieustannym.
Inteligencya i przenikliwość malowały się w oczach.
Paweł podobnym był do ojca, lubo nie miał ani tych samych rysów, ani tej atletycznej budowy.
Błąd włosy ocieniały jego twarz delikatną i dystyngowaną. — Podobnym był do matki, jak hrabina de Chatelux utrzymywała.
Wysoki, smukły, trochę wątły. ale ładny bardzo chłopak, wydawał się nadzwyczajnie nieśmiałym.
Zobaczywszy wchodzącą do salonu hrabinę, ojciec i yn powstali i skłonili się z uszanowaniem.
Pani de Chatelux — podała obu przyjaźnie rękę.
— Kochany Rajmundzie, — rzekła, wizyta twoja jest mi nad wyraz przyjemną. Tak już dawno tutaj nie byłeś!... Dzień dobry Pawle, jak się masz kochane dziecię, — dodała zwracając się do syna Fromentala — tobie nie robię wymówek, bo się często ze sobą widujemy, ale ojciec każe długo czekać na siebie...
— Zasłużyłem na wymówkę, — odrzekł Rajmund poważnie. Powinienem rzeczywiście częściej tu przychodzić, częściej dziękować pani za mojego Pawła, powinienbym i pragnąłbym, ale….….. obawiam się być natrętnym... Pochłania mnie obok tego praca — a czasami prawdziwie mnie nawet przygniata...
— Przebaczam ci zatem Rajmundzie, ale pod warunkiem, że się poprawisz...
— Przyrzekam z całego serca...
— Przedewszystkiem zaś żądam, aby dzisiejsza wizyta była dłuższą nieco... Siadajcie i porozmawiajmy...
— Czy Fabian w domu?... — zapytał Paweł.
— W domu, kochany chłopcze... Zapewne w swoim pokoju...
— Czy mu nie przeszkodzę?...
— Wiesz przecie, że mu nie przeszkadzasz nigdy... Czy masz mu co do powiedzenia?...
— Chciałem mu zaproponować odwiedzenie pana de Thonnerieux. Będąc tam przed paru dniami, przyrzekliśmy, że przyjdziemy dziś w godzinie obiadowej.
— Trzeba obietnicy dotrzymać... Idź do Fabiana i zabierz go do hrabiego... Pragnę i ja się dowiedzieć, co tam słychać u niego.
— Zapewne zastanę tu jeszcze ojca, rzekł Paweł do Rajmunda — do pałacu Thonnerieux tak ztąd blisko, że niezádługo będziemy z powrotem...
— Jeżeli pani Chatelux pozwoli, to zaczekam tu na ciebie... — odrzekł Rajmund.
— Z pewnością że pozwolę... No, idź kochany Pawle.
Młody człowiek opuścił salon i udał się do pokoju przyjaciela.
— No cóż, Rajmundzie?... — odezwała się siadając hrabina i wskazując gościowi miejsce naprzeciw siebie — jesteśmy sami... Możesz zatem mówić wszystko otwarcie... Czyś jest zadowolony?...
— Z mego syna?...
— Pod każdym względem?
— Oh!.. nie pani hrabino.
— Czy Paweł cię czem zmartwił?...
— Czy on potrafiłby mnie zmartwić!... Biedne, kochane dziecko... Nie o niego tu wcale idzie!... Niepokoi mnie czasami jego zdrowie wątłe, ale może Bóg da, że z wiekiem nabędzie siły... Łagodny, dobry, kochany chłopiec, jak kochana była biedna jego matka!...
— I bardzo przy tem pracowity...
— Tak jest — nie mam mu nic do zarzucenia!...
— Byłam tego pewną, bo widując go często, miałam sposobność poznać i ocenić jego charakter... To wyjątkowa naprawdę natura...
Powinieneś być dumnym ze swojego syna.
— I jestem rzeczywiście zeń dumnym pani hrabino.
— O jego delikatne zdrowie nie potrzeba się niepokoić... Jest on w tej chwili w wieku, w którym wyrostek kształtuje się na mężczyznę. Mój Fabian jest także przecie delikatnym, a wcale się o niego nie obawiam...
— Mnie mimo woli czasami niepokój jakiś ogarnia... Pawłowi potrzeba by dłuższego wypoczynku... dłuższej zmiany powietrza... Pragnął bym, aby wyjechał na jakiś czas z Paryża... aby podróżował jakiś czas po Włoszech...
— A czy nie możesz tego uczynić?...
— Niestety nie...
— Dla czego?...
— Bo zawsze i wszędzie ciągnę za sobą tę okrutną kulę, o której wie pani hrabina!... Aby przeciąć łańcuch przytrzymujący tę kulę oddałbym połowę mojego życia, i dla tego powiedziałem przed chwilą, że nie jestem zupełnie szczęśliwym.
— Czyż Paweł nie mógł by sam podróżować?
— Nie puściłbym go samego... Pomimo inteligencyi i roztropności, jest to pod pewnemi względami dziecko jeszcze, przy niedoświadczenia i łagodnym charakterze, pozwolił by się łatwo wciągnąć w jaką zasadzkę.
— A czyż niepodobieństwem jest abyś odzyskał zupełną wolność, abyś rozerwał ów ciężący ci łańcuch?...
— Przyszedłem do pani hrabiny, aby o tem właśnie pomówić... Wiem jak pani jest dobrą, jak jest życzliwą dla mego syna, liczę więc, że i dla mnie zechce być równie łaskawą.
Przyszedłem prosić pani, ażebyś mi dopomogła w tem co przedsięwziąć zamierzam...
— Możesz bezwarunkowo liczyć na mnie Rajmundzie — zrobię wszystko, co tylko zrobić będę mogła... o cóż to idzie?...
— Skazano mnie, jak pani wiadomo, na dwadzieścia lat więzienia, a wiadomo pani również, że mnie niesłusznie skazano!... Po pięciu latach uniewinniono mnie, dzięki twojej i hrabiego de Thonnerieux protekcyi, a również dzięki temu, iż udało mi się wykryć spisek przygotowany w Clairvaux, spisek, który gdyby nie ja, pozbawiłby był życia kilka lub kilkanaście może osób.
Pamięta zapewne pani hrabina, na jakich mnie uwolniono warunkach.
W odkryciu spisku dałem dowody głębokiej przenikliwości, dałem dowody tego specyalnego instynktu, albo raczej tego węchu, jaki psy gończe i sławni policyanci posiadają.
Postanowiono zużytkować zdolności moje i przeznaczono do policyi, bez wyraźnego urzędu, ale z obowiązkiem ciągłej gotowości na rozkazy naczelników do dozoru i poszukiwań. Skazano mnie na tę czynność na lat piętnaście, to jest na taki przeciąg czasu, jaki mi do odsiedzenia pozostawał.
To warunek, pod jakim wypuszczono mnie na wolność.
Ta wolność!... to możność zobaczenia mego dziecka... możność otoczenia go staraniami... możność czuwania nad chłopczyną.
Upierać się było niepodobieństwem! zgodziłem się zatem...
Rajmund zamilkł po tych słowach.
— Odmawiać byłoby szaleństwem!... dorzuciła pani de Chatelux. Jak dawno zawartą była ta umowa?
— Dziesięć lat temu hrabino... Jeszcze mi całych lat pięć pozostaje...
— Od dziesięciu lat zatem spełniasz odważnie i uczciwie swój obowiązek, i wyświadczyłeś nim niejedną ogromną przysługę społeczeństwu...
— Wielkie oddałem przysługi... to prawda proszę pani... Zawsze czynny, wyprowadzałem na światło dzienne najciemniejsze i najbardziej zawikłane nieraz sprawy, w podziw często najzręczniejszych nawet wprowadzałem... Nie oszczędzałem się wcale. Sto razy narażałem własne życie... a iluż uratowałem życie?... Zdaje mi się otóż, że zapłaciłem w zupełności dług i pragnąłbym być pokwitowanym...
— Chyba, że ci się to najzupełniej należy...
— A jednakże — odrzekł Rajmund, gdybym był sam na świecie, o nic bym zgoła nie prosił... Pełniłbym pięć lat jeszcze ciężkie moje obowiązki... Ale mam dziecko, mam Pawła i to dla niego chciałbym już raz zerwać nareszcie z przeszłością. Paweł do tej chwili zajęty był wyłącznie nauką... Pracował po dniach całych... Mogłem ukrywać przed nim moje życie. Dziś staje się to niepodobieństwem. Jestem w ciągłej obawie... drżę o każdą chwilę... o każdą minutę. Niech się dowie przypadkiem Paweł, kim byłem i kim jestem, a będzie się mnie wstydził! Czy pani rozumie boleść moję i moję obawę... Dziecko, które ubóstwiam, za które oddałbym życie, za które wytoczyłbym ostatnią kroplę krwi z radością. Dziecko to by mną pogardzało! Czyż może być coś okropniejszego na świecie?
Rajmund ukrył twarz w dłonie. Wielkie łzy spływały mu po policzkach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.