Czerwony testament/Część pierwsza/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pascal ciągnął dale — „Jeżelibym umarę przed czasem ich pełnoletności, część należnej im sukcesyi, będzie im doręczoną przez egzekutora mojego testamentu.
„Aby kapitały, które uważałem za nie należące do mnie, zabezpieczyć od jakiejkolwiek straty, tak łatwej w czasach dzisiejszych, w czasach ciągłego zamięszania i niepokoju — nie chciałem umieszczać ich na hypoteki pewne z pozoru a w gruncie rzeczy nieodpowiedzialne; uznałem za rozsądniejsze poświęcić procenta dla całości kapitała, i złożyłem część każdego dziecka w sekretnem schowaniu...
Pot spływał po twarzy Pascala.
Zaschło mu w gardle ręce drgały nerwowo, na chwilę się zatrzymał.
— Nie przerywaj!... nie przerywaj!... wołał Jakób tonem rozkazującym.
Pascal wychylił duszkiem szklankę zimnej wody i czytał dalej:
„W miesiąc po urodzenia się mojej córki, wezwałem do siebie głowy rodzin sześciu, zapisanych w księgach stanu cywilnego, nie powiadając im sumy jaką kiedyś dostaną, dałem każdemu sztukę złotą, albo raczej medal umyślnie na ten cel wybity, medal, z którym w czasie właściwym zgłosić się należy do mnie, lub do egzekutora mojego testamentu.
„Medale te, mają z jednej strony nomera porządkowe, rok i datę urodzin mojej córki, — z drugiej — numer porządkowy powtórzony i trzy wyrazy wyrznięte jeden pod drugim.
Jakób Lagarde porwał medal leżący na stole i pożerał go oczami, gdy tymczasem Pascal czytał dalej:
„Za przedstawieniem tego medalu i dokumentów tożsamości, każde z dzieci podniesie samę wyrażoną w moim testamencie.
„Jeżeli przestanę żyć przed tą epoką, egzekutor mój będzie miał polecone wezwać do siebie interesowanych.
„Weźmie wszystkie sześć madali jak również i ten co się znajduje w szkatułce w której złożyłem mój testament, i ułożywszy je jeden obok drugiego po numerach, będzie mógł przeczytać trzy wiersze ułożone z pojedynczych słów wyrżniętych na każdym medalu.
„Zdanie złożone z tych pojedyńczych wyłazów wskaże miejsce, gdzie są schowane cztery miliony ośmkroć sto tysięcy franków.
„Jeżeli w chwili otworzenia testamentu, jeden albo więcej ze spadkobierców żyć już nie będą, część albo części pozostałe po nich, rozdzielone być mają pomiędzy pozostałych przy życiu.
„Trzeba wszystko przewidzieć: — Jeżeli w skutek śmierci zbraknie jednego, albo paru medali i jeżeli nie podobnaby było odczytać, gdzie się majątek mój znajduje, notaryusz, który jest wykonawcą testamentu, uda się do biblioteki narodowej i zażąda podania sobie książki pod tytułem: „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffames, przyczynek de historyi Jego Eminencyi kardynała de Richlieu, pierwszego ministra Jego królewskiej katolickiej mości króla Ludwika XIII. — Amsterdam, anno Domini 1674.“
Głos Pascala stawał się coraz niewyraźniejszym.
Drżał całem ciałem.
Jakieś nieokreślone uczucie owładnęło jego istotą.
Zatrzymał się po raz drugi.
— Dalej... dalej! — wołał Jakób.
Sekretarz hrabiego de Thonnerieux czytał dalej:
„Będąc w posiadaniu tej książki, otworzy ją na dwudziestej stronicy i zbierze w jeden wiersz słowa i litery podkreślone czerwonym atramentem.
„To samo zrobi z trzema następnemi stronnicami, a wyrazy popodkreślane sformują trzy zdania wyrznięte na medalach i wskażą miejsce gdzie się fortuna sześciorga dzieci znajduje.
— Do pioruna! — krzyknął Jakób, blady a z iskrzącemi oczyma. — Zdaje mi się, że śniłem! To nasze te miliony Pascalu! nasze... tylko nasze! rozumiesz?
— Ma się rozumieć, że rozumiem!... odrzekł Pascal owładnięty tak jak i Jakób gorączką złota. — Przypadek dał nam w ręce tajemnicę hrabiego! Czerwony Testament z Biblioteki narodowej, powie nam, w którem miejscu schowane są miliony!..
— Dowodziłeś przed chwilą, że od dziś za rok będziemy w posiadaniu trzech milionów! — rzekł Jakób — widocznie się pomyliłeś, bo my za rok będziemy mieli blizko pięć milionów!... Po co ja mam się teraz przemieniać w doktora Thompsona?... Na co nam Marta Grand-Champ potrzebna? Cztery miliony ośmset tysięcy franków, dodane do tego co już posiadamy, dadzą nam dwa kroć pięćdziesiąt tysięcy rocznej renty! Mamy przed sobą świetną przyszłość Pascalu! otwarte dla nas wszelkie przyjemności, dostępny najwyższy przepych, możemy więc być uczciwymi ludźmi!...
— Możemy! bośmy bogaci.
— Tak, jesteśmy bogaci, pozwól mi jednak dokończyć czytania testamentu! Chcę się przekonać, że nie ma żadnego takiego paragrafu, który by mógł stanąć w poprzek świetnym nadziejom naszym.
I Pascal zupełnie już spokojnym głosem, czytał ostatnie wiersze:
„Powtarzam, że każde dziecko, które się zgłosi w dzień swojej pełnoletności z medalem, obowiązane będzie mieć także metrykę urodzenia i dokument potwierdzający tożsamość osoby.
„W chwili, kiedy piszę i podpisuję ten testament, sześcioro dzieci mających prawo do udziału w czterech milionach ośmiukroć sto tysiącach franków żyją, o czem się przekonałem osobiście niedawno.
„Zapisuję tu ich nazwiska i adresy obecnego zamieszkania, trzymając się numeru porządkowego na medalach zamieszczonego.
„Nr. 1. — Hrabia Fabian de Chatelux, syn nie żyjącego już Jana de Chatelux i Georginy des Graves. Ulica Tournon 19.
„Nr. 2. — (Medal z numerem 2, znajduje się w szkatułce obok testamentu).
„Nr. 3. — René-Didier Laborre, syn nie żyjącego już adwokata Didiera Laborra i Maryi-Teresy Fauval. Ulica Cherche-Midi Nr. 58.
„Nr. 4. — Amedeusz Duvernay, syn Mikołaja-Fulgentego Duvernay, malarza i Celestyny-Virginii Baudoin. Ulica Vaugidard Nr. 25.
„Nr. 5. — Prosper Juljusz Boulenois, syn Gracyana Boulenois, komisyoniera i Joanny Dupuis. Ulica Recolte Nr. 17.
„Nr. 6. — Marta-Emilia Berthier, córka naturalna Periny Berthier, która później wyszła za mąż i zamieszkała w Genewie.
„Nr. 7. — Albert-Paweł Fromental, syn Rajmunda Fromentala, urzędnika i zmarłej Maryi Poniny. Ulica Saint-Louis Nr. 34.
„Filip-Armand hrabia de Thonnerieux.“
— Oto i wszystko — rzekł Pascal, składając papier na stole.
— Nic zatem nie zawadza naszemu szczęściu — rzekł Lagarde. — My odziedziczamy i basta. — Kiedy się dowiemy, gdzie stary waryat złożył pieniądze, będziemy mieli jednę jeszcze tylko trudność będziemy potrzebowali je wydobyć...
— Jutro zaraz, powiedział Pascal, chowając testament do kieszeni, — udam się do Biblioteki narodowej...
Dwaj wspólnicy nie mieli na teraz nic już więcej do powiedzenia sobie.
Odeszli każdy do swojego pokoju, aby wypocząć trochę.
Nazajutrz o 9-ej obaj już byli na nogach, a na dzień dobry, zapytał jeden drugiego o czem marzył podczas nocy...
Paki biletów bankowych i papierów wartościowych hrabiego de Thonnerieux, wprawiły obu w usposobienie rozkoszne...
— Idziesz do Biblioteki?... zapytał Jakób Pascala.
— Zacznę od wymiany papierów na bilety bankowe, a po południu dopiero przejdę do Biblioteki.
— Czy chcesz żebym z tobą poszedł?
Myślę, że mógłbyś mi się przydać...
— Ale Angela i Marta czekają na nas...
— Można im przecie posłać depeszę....
— Masz racye...
Pascal obładował się bonami, akcyami, obligacyami i wyszedł z Jakóbem. Udali się do biura telegrafów, zkąd depesza z podpisem Thompsona, wysłana została do Petit-Castel.
Następnie wspólnicy udali się do wekslarza, który bez żadnej trudności zobowiązał się przysłać im pieniądze do domu, po sprawdzeniu czy papiery nie są zastrzeżone.
Zjedli śniadanie w jednej z restauracyj na bulwarze, a po śniadaniu, w najlepszych humorach podążyli do Biblioteki narodowej.
Ani jeden, ani drugi nie znał zwyczajów przybytku wiedzy i mozolnych poszukiwań.
Szwajcar, do którego się udali, wskazał im salę pracy.
Weszli na galeryę, z której wchodziło się do tej sali, i mieli już próg przestąpić, gdy woźny przeznaczony do kontrolowania wchodzących, zatrzymał ich temi słowy:
— Przepraszam... czy mają panowie karty wejścia?...
— Nie mamy... odpowiedział Pascal.
— To panowie wejść nie możecie...
— Dla czego?...
— Bo chcąc pracować tutaj potrzeba mieć pozwolenie od dyrektora Biblioteki...
— Żałuję bardzo, że o tem nie wiedziałem, odezwał się Jakób. — Jestem cudzoziemcem, i sądziłem, że względem cudzoziemców mających bardzo mało czasu do zwiedzenia wszystkich cudów tutejszej stolicy, formalności nie są zbyt ściśle przestrzegane.
— A! pan jesteś cudzoziemcem?... zapytał woźny z pewnem uszanowaniem...
— Tak panie... Poddany amerykański... doktor medycyny...
— I przychodzi pan jako zwiedzający tylko?...
— Chciałbym przejrzeć książkę jedne, bardzo rzadką — albo raczej unikat, jaki tu się tylko podobno znajduje...
— Ha, jeżeli tak, odrzekł woźny, to ja wezmę na siebie odpowiedzialność za naruszenie przepisów. — Dla cudzoziemców, do tego ludzi uczonych, drzwi nasze stoją otworem.
I dodał podając obu panom bilety osobiste.
— To pozwoli panom zażądać książki jakiej potrzebujecie... Obierzcie sobie panowie miejsce na ławkach, i zastosujcie się do przepisów zanotowanych w biletach.
— A jak się mamy wziąść do tego, ażeby otrzymać książkę?...
— Udajcie się panowie do bibliotekarza na estradzie w głębi sali, on panów objaśni.
— Dziękujemy panu...
Cała ta rozmowa jakąśmy przytoczyli, odbywała się szeptem, bo cichość nadzwyczaj jest przestrzeganą w sali pracy.
Jakób i Pascal zajęli dwa miejsca na uboczu.
Pascal uważnie odczytał przepisy wyrażone w bilecie.
Pochylił się do swojego towarzyszą, który czytał także i szepnął mu do ucha:
— Zapiszemy pierwsze lepsze nazwisko.
— Zdaję mi się, że to będzie daleko ostrożniej...
— Koniecznie...
I obaj wpisali w bilet nazwiska, jakie im przyszły do głowy.
— Teraz pójdę po książkę.
— Panie odezwał się do urzędnika, chciałbym pana prosić o jedno dzieło.
Urzędnik podał mu czystą kartkę.
— Niech pan będzie łaskaw napisać jakie to dzieło.
Pascal wziął papier i powrócił na swoje miejsce, mrucząc pod nosem.
— A to dopiero ceremonie dla takiej prostej rzeczy!...